Autor bestsellerów - Marcin Ciszewski - ebook + książka

Autor bestsellerów ebook

Marcin Ciszewski

4,2
36,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Historia mężczyzny, który w nadmiarze wszystkiego odkrywa brak najważniejszego.

Bogaty, uwielbiany przez czytelników. Przystojny, pożądany przez kobiety.

Jerzy Grobicki. Autor bestsellerów. Ma talent, ma warsztat, ma wszystko.

Gdy w przerwie między erotycznymi przygodami rozważa zgodę na publikację swoich książek w Chinach

i negocjuje kontrakty na kolejne seriale dla światowej telewizji,nagle musi zmierzyć się z myślą, że jest… śmiertelny.

To opowieść o dojrzewaniu, odpowiedzialności, stawaniu się mężczyzną, a przede wszystkim o kobietach,

bez których każdy facet pozostaje chłopcem.

Prawdziwy hołd dla kobiet autorstwa Marcina Ciszewskiego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 374

Oceny
4,2 (11 ocen)
6
3
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jacek-hedloff

Nie polecam

Dotarłem do 17%. Dalsza walka z tekstem byłaby dla mnie stratą czasu . Wolę inne książki tego autora.
00
krakauer1967

Nie oderwiesz się od lektury

Meta-opowieść, i to na niejednym poziomie, prowadzona przez autora z właściwą mu lekkością i niezrównanym, nie do podrobienia warsztatem. Dość oczywiste skojarzenia z Małą Apokalipsą Konwickiego; można by powiedzieć, że to Konwicki opowiedziany w sposób bardziej interesujący, zajmujący,, jędrny. Moim zdaniem – najważniejsza pozycja w dorobku autora. Cieszy to, że potrafił wyjść poza nakreślone przez siebie - a częściowo przez czytelników - ramy. Zdecydowanie polecam ♥️
00



MARCIN CISZEWSKI

Autor bestsellerów

 

 

© 2019 Marcin Ciszewski

© 2019 WARBOOK Sp. z o.o.

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja i korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk

 

eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]

 

Ilustracja na okładce: Tomasz Tworek

Projekt okładki: HEVI Sp. z o.o.

 

 

ISBN 978-83-65904-47-8

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

Rozdział 1

Na­zy­wam się Je­rzy Gro­bic­ki, mam czter­dzie­ści je­den lat i wła­śnie umie­ram.

Tak za­czy­na się jed­na z mo­ich ksią­żek, co jest za­baw­ne, bo na­praw­dę na­zy­wam się Je­rzy Gro­bic­ki, mam czter­dzie­ści lat z okła­dem, a więc pra­wie czter­dzie­ści je­den, i wła­śnie przed chwi­lą do­wie­dzia­łem się, że być może nie­ba­wem umrę.

Oczy­wi­ście, Sta­ry Lew wca­le tego nie po­wie­dział. Sta­ry Lew dla­te­go do­żył pięk­nej sta­ro­ści, że nie mówi pa­cjen­tom wprost, że umrą, i dla­te­go jeź­dzi czer­wo­nym se­da­nem za trzy­sta ty­się­cy, ma wła­sną kli­ni­kę, a tak­że asy­stent­kę, któ­ra krę­ci tył­kiem naj­le­piej na świe­cie – zresz­tą idę o za­kład, że jej kom­pe­ten­cje nie ogra­ni­cza­ją się tyl­ko do krę­ce­nia tył­kiem, bo usta ma peł­ne, pręż­ne i go­to­we do ak­cji, na­wet w tym ste­ryl­nym ga­bi­ne­cie, a może przede wszyst­kim tu, bo po co szu­kać lo­ka­lu na mie­ście, kie­dy Sta­ry Lew jest kró­lem tu, a nie na mie­ście, może za­rzą­dzić pół­go­dzin­ną prze­rwę w funk­cjo­no­wa­niu kró­le­stwa i za­mknąć drzwi na klucz, ko­zet­ka wy­glą­da na cał­kiem wy­god­ną.

Sta­ry Lew gła­dzi lwią bro­dę, żad­nych oku­la­rów, broń Boże, so­czew­ki kon­tak­to­we bar­wią mu oczy na nie­bie­sko, czy­nią go jesz­cze bar­dzie lwim, spo­glą­da na trzy­ma­ny przed ocza­mi wy­druk, na­stęp­nie prze­no­si wzrok na mnie. Ja z ko­lei nie tak bar­dzo uważ­nie słu­cham Lwa, bo za­ję­ty je­stem od­czy­ty­wa­niem wia­do­mo­ści tek­sto­wej od Wie­te­ski, któ­ry jak zwy­kle musi się ze mną skon­tak­to­wać i dla­cze­go, kur­wa, nie od­bie­ram. No nie od­bie­ram, bo mnie na­mó­wił na tę wi­zy­tę, kie­dy ibu­prom już nie przy­no­sił ulgi, na­wet w wer­sji max, zresz­tą nic in­ne­go też nie, kil­ka razy ja­kiś bla­dy by­łem i sła­by, a on się może na­wet tro­chę prze­jął, bo gdy­bym mu od­padł od sio­dła, to z cze­go by żył, bie­da­czek. Po­słu­cha­łem, wy­ją­łem bry­lan­to­wą, czy może dia­men­to­wą, w każ­dym ra­zie naj­droż­szą z moż­li­wych kar­tę do War-Medu, gdzie Sta­ry Lew jest sze­fem, Bo­giem i wła­ści­cie­lem, no i umó­wi­łem się na wi­zy­tę, pod­czas któ­rej Lew ka­zał prze­świe­tlić moje czter­dzie­sto­jed­no­let­nie cia­ło tu i tam, zro­bić ba­da­nia o na­zwach nie do za­pa­mię­ta­nia, a po­tem po­le­cił po­ka­zać się za kil­ka dni. Więc po­ka­zu­ję się za kil­ka dni, sie­dzę i słu­cham jed­nym uchem, choć zda­nia nie po­win­no się za­czy­nać od „więc”, co po­wi­nie­nem wie­dzieć, gdyż je­stem pi­sa­rzem nu­me­rem je­den na pol­skim, po­żal się Boże, ryn­ku wy­daw­ni­czym, ale może wkrót­ce nie tyl­ko pol­skim, a za­tem bądź­my do­brej my­śli. Je­stem, sie­dzę i sta­ram się zro­zu­mieć, co Lew do mnie mówi, co nie jest pro­ste, po­nie­waż ese­me­sy pi­ka­ją z mo­no­ton­ną re­gu­lar­no­ścią, a ja spo­dzie­wam się wia­do­mo­ści od Hani i jest to waż­ne, bo Ha­nia wy­glą­da jak mi­lion do­la­rów i ma się zde­cy­do­wać, czy przyj­dzie do mnie dziś wie­czo­rem w celu po­głę­bia­nia wie­dzy na te­mat spo­so­bów pro­wa­dze­nia nar­ra­cji, bu­do­wa­nia bo­ha­te­ra, żeby był in­te­re­su­ją­cy i ta­kie tam, póki nie przej­dzie­my do rze­czy po dwóch albo trzech kie­lisz­kach Ba­ron de Ley Gran Re­se­rva Rio­ja na gło­wę.

Sta­ry Lew przy­wo­łu­je mnie do po­rząd­ku, pa­trzę na nie­go, mru­gam, a jak­że, bo mu­szę się sam przy­wo­łać do po­rząd­ku i cho­ciaż uda­wać, że wiem, o czym mówi, sko­ro pła­cę te dwa­dzie­ścia pięć ty­się­cy za rocz­ny abo­na­ment, dzię­ki cze­mu Lew może so­bie zmie­niać asy­stent­ki dwa razy szyb­ciej niż sa­mo­cho­dy, a sa­mo­cho­dy, jak sły­sza­łem, zmie­nia nie rza­dziej niż raz do roku. Więc pła­cę i nie na­rze­kam, niech mi po­mo­że na te cho­ler­ne mi­gre­ny. A on na to, że ko­niecz­nie mu­szę się po­ło­żyć u nie­go w kli­ni­ce na kil­ka dni w celu prze­pro­wa­dze­nia ope­ra­cji, choć nie, uczci­wie mó­wiąc, sło­wo ope­ra­cja nie pada, cho­dzi o za­bieg, tak, za­bieg to wła­ści­we okre­śle­nie, nie­wiel­ki za­bieg musi prze­pro­wa­dzić Sary Lew, po­szpe­rać w mo­jej bied­nej gło­wie, nie póź­niej niż za ty­dzień, mak­sy­mal­nie dzie­sięć dni, i że­bym tego nie lek­ce­wa­żył, na li­tość bo­ską. Nie lek­ce­wa­żę, tyl­ko cier­pię na chro­nicz­ny brak cza­su, si­gnum tem­po­ris, Lew miał na stu­diach ła­ci­nę, uśmie­cha się, mru­ga, wszy­scy je­ste­śmy za­pra­co­wa­ni, ale co ro­bić, wol­ny ry­nek, sami chcie­li­śmy prze­cież. Więc co z tym za­bie­giem? Za dzie­więć dni, na czczo, bla­dym świ­tem koło ósmej, nie wiem, kto nor­mal­ny jest na no­gach o ósmej, z pi­żam­ką, szczo­tecz­ką i ulu­bio­nym mi­siem-przy­tu­lan­ką, asy­stent­ka przy­go­tu­je wszyst­kie do­ku­men­ty, po­tem ru­ty­no­wy wy­wiad z ane­ste­zjo­lo­giem i od razu na stół, tak koło dzie­wią­tej, żeby nie tra­cić cza­su. Pa­trzę w ka­len­darz w ko­mór­ce, no, niby mam wol­ne, ale Wie­te­ska już za­dba, że­bym nie miał gdzie szpil­ki we­tknąć, umó­wię się na za­bieg z Lwem, a on po­tem bę­dzie miał pre­ten­sje, że wy­pa­dam z gry na kil­ka dni. Już wiem, co po­wie. Kil­ka dni? Kur­wa, Ju­recz­ku, ochu­ja­łeś? W kil­ka dni moż­na stra­cić masę pie­nię­dzy, wiem, nie za­ro­bić to nie to samo, co stra­cić, nie cze­piaj się, kur­wa, se­mio­ty­ki lo­gicz­nej, a uszcze­gó­ła­wia­jąc, se­man­ty­ki się nie cze­piaj. Wie­te­ska sam mnie wy­słał do Lwa, dwa ty­go­dnie na­ma­wiał, ma, co chciał. Zga­dzam się na ter­min. Lew jest po­waż­ny i uro­czy­sty, gra­tu­lu­je szyb­kiej de­cy­zji, wrę­cza fiol­kę ke­to­na­lu, za­le­ca mak­sy­mal­ny spo­kój i uni­ka­nie stre­su, co jest tym ra­zem już nie za­baw­ne, a praw­dzi­wie śmiesz­ne. Ope­ra­cja – a jed­nak ope­ra­cja, nie ża­den za­bieg – bę­dzie mia­ła ru­ty­no­wy prze­bieg, oczy­wi­ście mogą wy­stą­pić kom­pli­ka­cje, bo me­dy­cy­na to nie ma­te­ma­ty­ka, wszyst­kie­go się nie prze­wi­dzi, nie­mniej ry­zy­ko prze­pro­wa­dze­nia za­bie­gu jest znacz­nie mniej­sze od ry­zy­ka nie­prze­pro­wa­dze­nia za­bie­gu, a więc jed­nak, nie ta­kie to wszyst­ko ślicz­ne, jak się po uśmie­chu asy­stent­ki moż­na spo­dzie­wać. O uśmiech trud­no mieć zresz­tą pre­ten­sje, na­wet jak­by się czło­wiek do­wie­dział, że dziew­czy­na po­sia­da w or­ga­ni­zmie wszyst­kie cho­ro­by świa­ta i żad­nej na­dziei, bo uśmie­cha się ona ra­so­wo, z do­łecz­ka­mi i war­gą do góry, o Jezu, Lew ma do­brze z tymi war­ga­mi, na­praw­dę, aż mnie dreszcz prze­cho­dzi, choć wca­le nie jest za zim­no ani za go­rą­co. Lew ści­ska mą dłoń, uchwyt ma że­la­zny, jak ope­ra­tor Jed­nost­ki Woj­sko­wej 2305, o któ­rej na­pi­sa­łem kil­ka ksią­żek i nie­źle za­ro­bi­łem, choć ope­ra­to­rzy owej jed­nost­ki, gdy już mia­łem oka­zję ich po­znać, wy­śmia­li mnie za róż­ne głu­po­ty, no ale ja nie upra­wiam li­te­ra­tu­ry fak­tu, prze­pra­szam bar­dzo. Wy­cho­dzę, re­cep­cjo­nist­ka jest rów­nie ład­na co asy­stent­ka, Lew ma do­bry gust, je­den mój zna­jo­my ma­wia, że ład­na se­kre­tar­ka kosz­tu­je tyle samo co brzyd­ka, więc po co za­trud­niać brzyd­ką – ma ra­cję, pro­ste praw­dy naj­le­piej opi­su­ją świat; re­cep­cjo­nist­ka rzu­ca mi spoj­rze­nie, któ­re Ste­fan Że­rom­ski na­zwał­by po­włó­czy­stym, za­sta­na­wiam się przez mo­ment, czy nie dać jej wi­zy­tów­ki z proś­bą o te­le­fon; re­zy­gnu­ję, bo na ko­mór­kę przy­cho­dzi zdję­cie Hani, któ­ra sie­dzi w ob­ci­słej su­kien­ce na skra­ju wan­ny i czy­ta moją książ­kę, krzy­wię się, bo mo­gła­by po­czy­tać coś do­bre­go, ale Ha­nia ma ta­lię i biust pro­sto z Hol­ly­wo­od, tyl­ko lep­sze, bo praw­dzi­we, więc niech tam, wszyst­ko jed­no, co czy­ta. A więc o osiem­na­stej. Wy­sy­łam ad­res i wy­cho­dzę na par­king.

Nie jeż­dżę se­da­nem jak Lew, wolę SUV-y. Wie­te­ska się śmie­je, że SUV-y są do­bre dla pe­da­łów, żeby mo­gli gład­ko zje­chać z as­fal­tu na po­bo­cze w dro­dze na co­nie­dziel­ny pik­nik w Po­wsi­nie, ale nie słu­cham go, lu­bię sie­dzieć wy­żej niż inni kie­row­cy, cho­ciaż nie mam żad­nych kom­plek­sów, trud­no mieć przy wzro­ście ko­szy­ka­rza, jeż­dżę SUV-em i niech się Wie­te­ska od­cze­pi, skrzy­żo­wa­nie mar­ki­za de Sade z nie­miec­kim po­li­cjan­tem się zna­la­zło, do mo­ra­li­zo­wa­nia pierw­sze. Że też mu się chce tyle kła­pać dzio­bem, za prze­pro­sze­niem. Wsia­dam, za­pa­lam i jadę, od razu wzbu­dza­jąc wście­kłość po­zo­sta­łych uczest­ni­ków ru­chu dro­go­we­go, co o mało nie do­pro­wa­dza do dro­go­we­go zda­rze­nia w ty­pie ko­li­zji, jak o tych spra­wach pi­sze w ra­por­tach po­li­cja. To zna­czy, może tak nie pi­sze, ale mo­gła­by pi­sać, czy­ta­łem po­li­cyj­ne ra­por­ty, nie ta­kie rze­czy tam są.

Jadę szyb­ko, oczy­wi­ście je­stem spóź­nio­ny, war­szaw­ska siat­ka ulic to nie­ustan­ny ból dupy, re­mon­ty, a jak­że, za­czy­na­ją się po wa­ka­cjach, bo trze­ba zdą­żyć z wy­da­niem pie­nię­dzy przed no­wym ro­kiem. Trą­bię, krę­cę kie­row­ni­cą, gło­śni­ki ry­czą wście­kle naj­now­szą pły­tę Arch Ene­my, umiesz­czo­ny pod fo­te­lem stu­dwu­dzie­sto­wa­to­wy sub­wo­ofer ma­su­je mi pro­sta­tę, na­wet to przy­jem­ne, je­śli się lubi ta­kie rze­czy. Nie zwal­nia­jąc, zer­kam na wy­świe­tlacz ko­mór­ki, bo ni­g­dy nie pa­mię­tam nu­me­ru miej­sca par­kin­go­we­go w ga­ra­żu pod­ziem­nym, a par­ko­wa­nie na uli­cy to ko­lej­ne dwa­dzie­ścia mi­nut stra­ty, chro­nicz­ny brak miejsc, nie mó­wiąc o gno­jach, któ­rzy ko­cha­ją prze­je­chać ci gwoź­dziem po la­kie­rze, niby cze­mu nie, sko­ro ni­g­dy nie będą mie­li ta­kie­go sa­mo­cho­du. Ochro­na uchy­la wro­ta, ru­szam z pi­skiem opon, za­raz po­tem o mało nie wjeż­dża­jąc w ja­kąś ga­da­ją­cą przez ko­mór­kę biz­ne­swo­man w sub­a­ru, ko­szu­li z wy­so­kim koł­nie­rzy­kiem i z no­sem za pięt­na­ście ka­wał­ków w ko­lo­rze dwa tony ja­śniej­szym niż resz­ta ob­li­cza. Dama trą­bi, ob­rzu­ca mnie kur­wa­mi, ja uśmie­cham się słod­ko, bo lu­bię, jak damy się złosz­czą, za­wsze je so­bie wte­dy wy­obra­żam bez maj­tek. Za­my­kam wóz, dama po­sy­ła mi ostat­ni bluzg i wy­jeż­dża ku gó­rze, ku świa­tłu; że­gnam ją czu­le, za­sta­na­wia­jąc się, w jaki wzo­rek de­pi­lu­je so­bie wzgó­rek ło­no­wy. Chcę wje­chać od razu na czwar­te pię­tro, ale nie, to no­wo­cze­sny biu­ro­wiec, win­da na czwar­te pię­tro nie po­je­dzie bez kar­ty ma­gne­tycz­nej, może mnie naj­wy­żej za­wieźć na par­ter, tam gru­ba­wa i znu­dzo­na pra­cow­ni­ca ochro­ny ru­szy tłu­sty ty­łek, wej­dzie ze mną do ka­bi­ny, mach­nie ka­wał­kiem pla­sti­ku i wte­dy kom­pu­ter po­zwo­li win­dzie je­chać. Re­cep­cjo­nist­ka na czwar­tym pię­trze nie ma na­wet pro­cen­ta uro­dy ko­le­żan­ki po fa­chu pra­cu­ją­cej u Lwa, ale wita mnie miło, je­stem tu nie­mal re­zy­den­tem, ścia­na te­le­wi­zo­rów po­ka­zu­je nie­my tra­iler ja­kie­goś no­we­go se­ria­lu sta­cji, naj­więk­szy ze wszyst­kich gwiaz­dor, przy­braw­szy zbo­la­łą minę, czoł­ga się po le­sie, świe­żo ucze­sa­na bro­da maj­ta mu się w bło­cie, mu­siał mieć eks­tra­staw­kę za tę sce­nę, Jezu, do­brze, że to nie mój se­rial.

Wie­te­ska cho­dzi w tę i z po­wro­tem, nie roz­ma­wia z re­cep­cjo­nist­ką, kie­dyś ją prze­le­ciał, po­tem moc­no re­ko­men­do­wał te­mat, nie sko­rzy­sta­łem, choć dziew­czy­na jest na oko bar­dzo miła w do­ty­ku. Mój agent ma ni­ski głos i uro­dę przed­wo­jen­ne­go aman­ta, z cze­go ko­rzy­sta bez opa­mię­ta­nia, cza­sem się za­sta­na­wiam, ile ma dzie­ci po mie­ście, o któ­rych nic nie wie. Te­raz de­mon­stru­je złą minę, nie dzi­wię się, spo­tka­nie po­win­no się za­cząć pięt­na­ście mi­nut temu. Sta­je i pa­trzy, na­wet nie­źle wy­glą­da po wczo­raj­szych łaj­dac­twach, dy­szę, niby po bie­gu, re­cep­cjo­nist­ka ma na koń­cu ję­zy­ka py­ta­nie o kawę czy her­ba­tę.

– Ży­jesz? – pyta.

– Żyję.

– Spóź­nie­nie? – Wie­te­ska przy­glą­da mi się uważ­nie.

– By­łem u Kur­ce­wi­cza – re­pli­ku­ję, zer­ka­jąc w lu­stro.

– To sza­le­nie cie­ka­we.

– Chce, że­bym się zgło­sił za parę dni na za­bieg.

Joh­ny umie wzru­szać ra­mio­na­mi w spo­sób ja­sno po­ka­zu­ją­cy, że te­mat go nu­dzi i wo­lał­by przejść do rze­czy od razu, bez zwło­ki, bez chwi­li wa­ha­nia. Moje mi­gre­ny wy­wo­ła­ły w nim oba­wę, ale w za­sa­dzie tyl­ko oba­wę, i to nie­wiel­ką, bo niby cze­mu, jego też co­dzien­nie gło­wa boli, nic dziw­ne­go, jak się za­czy­na pić w dzień po­wsze­dni o dru­giej po po­łu­dniu, a w week­en­dy wcze­śniej. Wy­słał mnie do Woj­cie­cha Kur­ce­wi­cza, pro­fe­so­ra dok­to­ra ha­bi­li­to­wa­ne­go nauk me­dycz­nych, bo chce się upew­nić, że wszyst­ko gra, i żeby może dok­tor dał mi ja­kieś pi­gu­ły, ale coś wię­cej, na przy­kład po­waż­na cho­ro­ba, nie mie­ści się w jego świa­to­po­glą­dzie. W moim zresz­tą też nie bar­dzo, do cze­go jesz­cze doj­dzie­my.

– Wszy­scy są – twier­dzi.

– Do­my­ślam się. Lat­te na po­dwój­nym espres­so pro­szę.

Dziew­czy­na zry­wa się jak do bie­gu na sto me­trów i zni­ka w po­miesz­cze­niu so­cjal­nym.

– Są wkur­wie­ni – ko­mu­ni­ku­je Wie­te­ska.

Pa­trzę na nie­go bez spe­cjal­ne­go za­in­te­re­so­wa­nia.

– Cze­mu są wkur­wie­ni? – py­tam, by co­kol­wiek po­wie­dzieć.

– Nie ogła­sza­ją ko­mu­ni­ka­tów o przy­czy­nach swo­ich sta­nach emo­cjo­nal­nych.

– Wy­wią­za­łem się z umo­wy.

– To samo im po­wie­dzia­łem.

– Więc?

– Bę­dzie sze­fo­wa – mówi, po­now­nie wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi.

– Nan­cy San­chez?

– We wła­snej, kur­wa, oso­bie.

Nie mu­si­my nic wię­cej mó­wić, od­dy­cham głę­bo­ko, jest wrze­sień, cie­pło, nie mam płasz­cza do od­wie­sze­nia, wcho­dzę do sali, czu­jąc za sobą po­krze­pia­ją­cą obec­ność Wie­te­ski. Ze­bra­ni pod­no­szą się, wca­le nie wy­glą­da­ją na wkur­wio­nych, od­wrot­nie, miny po­god­ne, dwa­dzie­ścia mi­nut tu so­bie cze­ka­my, nic się nie sta­ło, aku­rat omó­wi­li­śmy spo­koj­nie inne te­ma­ty, pro­szę, niech pa­no­wie sia­da­ją, czy asy­stent­ka spy­ta­ła, cze­go się na­pi­je­cie?

An­gielsz­czy­zna pły­nie przez eter, ła­ci­na współ­cze­sna.

Sia­da­my. Na wprost sze­fo­wa, Nan­cy San­chez, Ame­ry­kan­ka, trzy­dzie­ści parę, ra­czej bli­żej czter­dziest­ki, wszyst­ko na­tu­ral­ne, za dwa­dzie­ścia lat bę­dzie na­dal pięk­ną ko­bie­tą, na­wet bez chi­rur­ga. Sły­sza­łem, że się roz­wo­dzi. Znam ją sła­bo, przy po­przed­nim se­ria­lu pierw­sze skrzyp­ce od­gry­wał na­masz­czo­ny przez sta­cję pro­du­cent z Ame­ry­ki, z sze­fo­wą spo­tka­łem się le­d­wie kil­ka razy; do­strze­gam jed­nak, że peł­no w niej ja­kie­goś nie­pod­ra­bial­ne­go uro­ku, choć ofi­cjal­nie po­zu­je na ty­po­wą kor­po­su­kę. W kie­sze­ni pika ko­mór­ka, Do­ris chce wie­dzieć, czy gdzieś wy­cho­dzi­my wie­czo­rem, od­pi­su­ję jed­nym okiem i jed­nym pal­cem, że nie, bo mam spo­tka­nie, po­tem wy­ja­śnię, o co cho­dzi. Nan­cy pa­trzy na mnie bez dez­apro­ba­ty, od­kła­dam apa­rat do kie­sze­ni, uprzed­nio go wy­ci­szyw­szy. Wie­te­ska za­ga­ja, że niby jaki te­mat spo­tka­nia, i dzi­wi się, że tak wy­so­ki szcze­bel, tre­at­ment, ta­kie stresz­cze­nie fil­mo­we, zo­stał prze­cież na­pi­sa­ny w ter­mi­nie, jest zgod­ny z li­te­rac­kim pier­wo­wzo­rem, więc o co, kur­wa, cho­dzi. Na dźwięk sło­wa „kur­wa” dru­ga stro­na sto­łu się gor­szy, ale tyl­ko tro­chę, po­nie­waż jest to no­wo­cze­sna fir­ma, wszy­scy zgod­nie z no­wo­cze­sny­mi za­sa­da­mi wy­ra­ża­ją sie­bie, gdzie tyl­ko się da, na­tu­ral­nej eks­pre­sji nie pod­da­jąc ter­ro­ro­wi ogra­ni­czeń. Obok Nan­cy sie­dzi dy­rek­tor do spraw roz­wo­ju, Ga­laś nie­ja­ki, na imię Jó­zef, na­zy­wa się i wy­glą­da jak re­fe­rent dzia­łu sku­pu pło­dów rol­nych w Pa­rzę­cze­wi­cach; jesz­cze da­lej kor­po­praw­nik, Za­mróz chy­ba, czy może Jam­róz, gdzieś mi zgi­nę­ła jego wi­zy­tów­ka, na­wet nie ukry­wa wro­go­ści, choć mógł­by się choć tro­chę wy­si­lić na uprzej­mość, bio­rąc pod uwa­gę, że znacz­ną część jego pen­sji w cią­gu ostat­nie­go roku sfi­nan­so­wał se­rial na pod­sta­wie „Zimy”, nie­po­bi­te­go do dziś hitu pol­skiej li­te­ra­tu­ry kry­mi­nal­nej mo­je­go au­tor­stwa. Ale taka jego pra­ca, do­sta­je sześć śred­nich kra­jo­wych, żeby być ku­ta­sem, i na­wet mu z tym do twa­rzy.

Nan­cy zręcz­nie we­kslu­je te­mat, pa­da­ją py­ta­nia o moje sa­mo­po­czu­cie, nad czym te­raz pra­cu­ję, ach, „Wio­sna”, nowa po­wieść, kon­ty­nu­acja „Zimy”, to świet­nie, czy­tel­ni­cy cze­ka­ją, tak jest, spo­łe­czeń­stwo spać nie może, do­pó­ki nie prze­czy­ta, każ­dy chce mieć eg­zem­plarz z au­to­gra­fem, bo jak nie, to ob­ra­za i do­wód no­sze­nia nosa zbyt wy­so­ko. Żar­tu­je­my so­bie, Wie­te­ska się wier­ci, ko­pię go lek­ko pod sto­łem, nie­ru­cho­mie­je.

– Chce­my pod­pi­sać umo­wę na „Wio­snę” – oświad­cza Nan­cy, już z po­waż­ną miną.

– Na­wet jej nie czy­ta­li­ście – opo­nu­ję. – Na­wet jej nie skoń­czy­łem.

– Wy­star­czy, że czy­ta­li­śmy inne two­je rze­czy.

– A więc to praw­da, że „Zima” zro­bi­ła wam naj­lep­szy wy­nik w hi­sto­rii sta­cji – wtrą­ca Wie­te­ska.

– Rze­czy­wi­ście, „Zima” spodo­ba­ła się na­szym użyt­kow­ni­kom. Ocze­ku­ją dal­sze­go cią­gu. My też ocze­ku­je­my dal­sze­go cią­gu od na­sze­go naj­lep­sze­go au­to­ra.

Brzmi do­brze, co? Błąd. Mamy do czy­nie­nia z grą po­zo­rów. Wi­dzo­wie to użyt­kow­ni­cy, pi­sa­rze są do­staw­ca­mi tre­ści. Ona nie uży­ła tego okre­śle­nia, bo wie, że tego nie zno­szę. Ale gdy tyl­ko stąd wyj­dę, wszyst­ko wró­ci w sta­re ko­le­iny. Con­tent pro­vi­der – oto kim je­stem. Wy­rob­nik na te­le­fon. Do­staw­ca tre­ści.

Wie­te­ska wier­ci się, kon­takt na se­rial to po­tęż­ny wa­bik, chce rzu­cić się na te­mat jak pies na mię­so, ale wie, że nie w tej spra­wie tu przy­szli­śmy. Ja też wiem.

– Do­brze – mó­wię, pa­trząc Nan­cy pro­sto w oczy, któ­re są sza­fi­ro­we, a tro­chę sza­re i mają bar­dzo ład­ną opra­wę. – Za­kła­dam, że nie bę­dzie­my roz­ma­wiać o kontr­ak­cie na „Wios­nę”. Pro­szę po­wie­dzieć, w czym pro­blem.

– Nie lu­bi­my sło­wa pro­blem – pa­ru­je za­czep­kę, a no­sek jej się marsz­czy w uśmie­chu. Jam­róz i Ga­laś mil­czą, chęt­nie wy­rzu­ci­li­by mnie przez okno, Wie­te­ska po­chy­la się do przo­du i opie­ra dło­nie na pięk­nie wy­po­le­ro­wa­nym szkla­nym bla­cie, od któ­re­go wie­je ta­kim zim­nem, że na wszel­ki wy­pa­dek trzy­mam ręce na opar­ciach fo­te­la. Wjeż­dża kawa, za­pach do­cho­dzi do noz­drzy, za­wsze tu mają do­brą kawę z eks­pre­su za sie­dem i pół ty­sią­ca, szwaj­car­skie­go. Nan­cy kon­ty­nu­uje: – Wo­li­my mó­wić o za­da­niach, wy­zwa­niach, kwe­stiach do roz­wią­za­nia.

– Ko­cham se­man­tycz­ne po­tycz­ki – rzu­ca po pol­sku Wie­te­ska. – Niech da­dzą piz­zę, mogę tak sie­dzieć przez ty­dzień.

Ga­laś wy­raź­nie się czer­wie­ni, Jam­róz za­czy­na coś szyb­ko no­to­wać. Nan­cy uśmie­cha się za­gad­ko­wo. Ze swej stro­ny nie uwa­żam, że po­win­ni­śmy za­czy­nać tę roz­mo­wę od woj­ny.

– Jak pani woli – szcze­rzę się przy­mil­nie.

Moja an­gielsz­czy­zna jest do­bra, kie­dyś by­łem dłu­go w Lon­dy­nie, do­ra­bia­łem na zmy­wa­ku, po­tem awan­so­wa­łem na kel­ne­ra, by w koń­cu za­rzą­dzać knaj­pą z wy­żyn sta­no­wi­ska głów­ne­go bar­ma­na. Chęt­nie przy­zna­ję się do tego w ofi­cjal­nym ży­cio­ry­sie. Pi­sarz, któ­ry wie, co to cięż­ka pra­ca: lu­dzie ko­cha­ją mnie i mój ży­cio­rys, sami nie wie­dzą, co bar­dziej.

– Chcie­li­by­śmy prze­dys­ku­to­wać pod­sta­wo­we za­ło­że­nia na­sze­go ak­tu­al­ne­go pro­jek­tu.

– Pod­sta­wo­we za­ło­że­nia – włą­cza się po­now­nie Joh­ny. Abs­tra­hu­jąc od te­ma­tu roz­mo­wy, zbli­ża się dru­ga, a on jesz­cze trzeź­wy, to go zło­ści, więk­szość spo­tkań uma­wia na przed­po­łu­dnie, dziś się nie dało, bo mia­łem tę cho­ler­ną wi­zy­tę u Sta­re­go Lwa, pro­fe­so­ra dok­to­ra ha­bi­li­to­wa­ne­go nauk me­dycz­nych. – Pod­sta­wo­we za­ło­że­nia za­war­te są w książ­kach au­to­ra. I w do­star­czo­nych tre­at­men­tach. Dwa dni przed ter­mi­nem, za­znacz­my.

– Książ­ki są bar­dzo do­bre, se­rial te­le­wi­zyj­ny ma jed­nak zu­peł­nie inną spe­cy­fi­kę – od­zy­wa się Ga­laś.

Źle do­bra­ne oku­la­ry mi­ga­ją w świe­tle lamp. Gar­ni­tu­rek przy­cia­sny, na czo­le pot, co taki fa­cet robi w przy­byt­ku sta­li, szkła i no­wo­cze­snych tech­no­lo­gii? Czu­ję wi­bra­cję ko­mór­ki na udzie. Pew­nie zno­wu Do­ris albo Ha­nia, a może, co rów­nież cał­kiem praw­do­po­dob­ne, Tola Pa­sek, moja pro­du­cent­ka au­dio­bo­oków, chce zor­ga­ni­zo­wać se­sję po­praw­ko­wą. W uni­wer­sal­nym ro­zu­mie­niu tego sło­wa.

– Po­waż­nie? – chce wie­dzieć Wie­te­ska. – Ja­koś przy „Zi­mie” nie mie­li­ście pro­ble­mów.

– Ak­cja „Zimy” dzie­je się współ­cze­śnie – ka­le­czy an­gielsz­czy­znę Ga­laś.

Na­wet mnie od niej zęby bolą, Nan­cy musi czuć się jak na ma­de­jo­wym łożu. Ale na­dal uśmie­cha się życz­li­wie. No cóż, Joh­ny jesz­cze nie wszedł na ob­ro­ty. Tam­ci są w trud­nej sy­tu­acji, „Zima” oka­za­ła się hi­tem, przy pod­pi­sy­wa­niu umo­wy po­peł­ni­li wy­mu­szo­ny przez Wie­te­skę błąd, po­zwo­li­li, by przy mnie po­zo­sta­ły pra­wa do kon­ty­nu­acji, więc te­raz mu­szą być grzecz­ni, roz­ma­wia­my o in­nej książ­ce, sze­ścio­to­mo­wym cy­klu wła­ści­wie, moż­na mno­żyć se­zo­ny ad mor­tem de­fe­can­dum. Wi­dzę, że chcą zmian, wła­ści­wie się tego spo­dzie­wa­łem.

– Co z tego? – do­py­tu­je agent.

– Na­sza sta­cja kon­cen­tru­je się na pro­ble­mach współ­czes­no­ści.

Wie­te­ska od­wra­ca się do mnie, śmiech szcze­ry, gło­śny, szkla­ny blat re­zo­nu­je, tam­ta stro­na sto­łu cze­ka, aż w koń­cu za­cznie­my roz­ma­wiać po­waż­nie.

– Ach tak? – pyta, za­śmie­wa­jąc się do łez. – I chcie­li­by­ście, żeby se­rial hi­sto­rycz­ny dział się współ­cze­śnie.

Za­pa­da ci­sza, wi­dzę, że na­wet Nan­cy za­czy­na się iry­to­wać. Kła­dę Wie­te­sce dłoń na ra­mie­niu, ale mój agent nie za­mie­rza od­pusz­czać. Wyj­mu­je z tor­by lap­to­pa, od­pa­la, ekran miga, dwa klik­nię­cia i je­ste­śmy w ko­lo­ro­wej pre­zen­ta­cji, na któ­rą wy­da­łem pięć osiem­set, bo ro­bił ją do­bry gra­fik. Osiem­na­ście slaj­dów, za­ło­że­nia, fa­bu­ła, po­sta­cie, prze­sła­nie, wszyst­ko w ja­ko­ści 4K.

– To była pod­sta­wa do roz­mów. – Wie­te­ska mówi ła­god­nie, jak do dziec­ka, pu­ka­jąc pal­cem w ekran. – Nie mie­li­ście za­strze­żeń, czy­ta­li­ście książ­ki, na­wet prze­tłu­ma­czy­li­śmy jed­ną spe­cjal­nie dla was, bo – jak to było? – chcie­li­ście po­czuć kli­mat. Pod­pi­sa­li­ście umo­wę na pierw­szy se­zon, bez żad­nych okre­sów prób­nych, dzie­sięć od­cin­ków, tre­at­men­ty i sce­na­riu­sze, tre­at­men­ty da­li­śmy w ter­mi­nie.

– Oczy­wi­ście. Mamy uwa­gi do za­ło­żeń hi­sto­rii – upie­ra się Ga­laś.

– Na­praw­dę?

Nan­cy nie jest już taka po­god­na. Za­ci­ska usta. Musi re­pre­zen­to­wać li­nię Bia­łych Lu­dzi zza Wiel­kiej Wody, w spo­sób oczy­wi­sty wie­dzą­cych le­piej, jak się pi­sze se­ria­le, niż czar­nu­chy z ja­kiejś Eu­ro­py Środ­ko­wo-Wschod­niej, któ­rej ża­den sza­nu­ją­cy się Ame­ry­ka­nin na­wet nie po­tra­fi zlo­ka­li­zo­wać na ma­pie.

– Może po­słu­chaj­my, o co cho­dzi – pro­po­nu­ję.

Wie­te­ska od­dy­cha głę­bo­ko. Od po­cząt­ku uwa­ża spo­tka­nie za stra­tę cza­su, ale mo­ści się w fo­te­lu. Vo­ilà, trać­my czas da­lej.

– Na­sza sta­cja trzy­ma się za­sa­dy, że w opo­wie­ści naj­waż­niej­sza jest ludz­ka hi­sto­ria – mówi Nan­cy, no­sek po­zo­sta­je nie­ru­cho­my, gład­ki, nie śmie­je się jak jesz­cze kil­ka mi­nut temu. Cie­ka­we, kim jest jej mąż, że zo­sta­wia taką bab­kę. – Rze­czy­wi­ście wo­li­my, gdy ak­cja dzie­je się współ­cze­śnie, ale nie o to cho­dzi. Przy­naj­mniej nie tyl­ko o to.

– A o co? – py­tam, gdy prze­ry­wa, by na­pić się wody.

Ni­g­dy nie pije kawy, za­wsze czy­stą wodę. Cie­ka­we, czy bie­ga przed pra­cą. Wy­obra­żam ją so­bie w ob­ci­słych leg­gin­sach i blu­zie z kap­tu­rem. Szyb­ki od­dech, pot na ple­cach i udach, za­ru­mie­nio­na twarz. Po­tem prysz­nic, na­gie, wy­spor­to­wa­ne cia­ło spo­wi­te w parę i ba­niecz­ki szam­po­nu.

– Uwa­gę wi­dzów naj­bar­dziej przy­cią­ga­ją ludz­kie wy­bo­ry, dra­ma­tycz­ne, ta­kie, żeby każ­da de­cy­zja dużo kosz­to­wa­ła – od­po­wia­da. Otwie­ram oczy. Ona sie­dzi w tym sa­mym miej­scu, zno­wu jest z nami, czy może ja je­stem z nimi. – Im po­stać bar­dziej uwi­kła­na w wal­kę z prze­szko­da­mi, tym le­piej. Dy­le­mat, któ­re roz­wią­za­nie wy­brać, gdy oba są złe…

– W tek­ście wszyst­ko to jest – tłu­ma­czy Wie­te­ska.

Nan­cy krę­ci gło­wą, fry­zu­ra krę­ci się wraz z nią.

– Hi­sto­ria jest świet­nie na­pi­sa­na – przy­zna­je. – Czy­ta­łam ją z przy­jem­no­ścią. Ale nie pa­su­je do na­sze­go pro­fi­lu.

Po­ru­szam się. Za­czy­na mnie bo­leć gło­wa. Wczo­raj mia­łem prze­rwę, dziś ma­lut­ka igieł­ka za le­wym okiem, na ra­zie tyl­ko zwia­stun, małe przy­go­to­wa­nie, jesz­cze w mia­rę neu­tral­ne sma­ko­wo. Roz­róż­niam sma­ki bólu, je­stem eks­per­tem od bó­lo­wej kuch­ni, mógł­bym ro­bić pro­gram w te­le­wi­zji, może za­pro­po­nu­ję Nan­cy kon­trakt, choć to bar­dziej te­mat dla ogól­no­do­stęp­nej, może pu­blicz­nej, by­li­by szczę­śli­wi, gdy­bym do nich przy­szedł.

– Na­gle nie pa­su­je? – dzi­wi się Wie­te­ska.

– Nie na­gle. Prze­my­śle­li­śmy to.

– Pod­pi­sa­li­ście umo­wę.

– Ow­szem – włą­cza się Ga­laś. – Jak mó­wi­łem, uzna­li­śmy, że książ­ki są cie­ka­we, ale au­tor po­wi­nien po­trak­to­wać je jako punkt wyj­ścia do opo­wie­dze­nia moc­nej współ­cze­snej hi­sto­rii. Chcie­li­by­śmy do­stać hu­man sto­ry z wy­ra­zi­sty­mi po­sta­cia­mi i mrocz­ną, skom­pli­ko­wa­ną fa­bu­łą.

– Nic ta­kie­go nie mó­wi­li­ście… – za­czy­nam, ale milk­nę, bo Wie­te­ska pod­no­si się z fo­te­la i sta­je nad nami wszyst­ki­mi, co nie do koń­ca jest praw­dą, bo do ol­brzy­mów mój agent nie na­le­ży.

– Ja chy­ba śnię! – wy­bu­cha. – Sześć mie­się­cy ne­go­cjo­wa­li­śmy tę je­ba­ną umo­wę, nie umie­li­ście na­wet przy­go­to­wać wła­ści­we­go wzo­ru, każ­da zmia­na trwa­ła ty­go­dnia­mi, każ­de pier­do­lo­ne zda­nie trze­ba było uzgad­niać z Wa­szyng­to­nem czy może No­wym Jor­kiem, spo­tka­li­śmy się pew­nie ze dwa­dzie­ścia razy i sło­wem nie wspo­mnie­li­ście, że ocze­ku­je­cie cze­goś in­ne­go. Pod­pi­sa­li­ście! I te­raz chce­cie cze­goś in­ne­go? Współ­cze­snej hu­man, kur­wa, sto­ry, kie­dy cała ak­cja dzie­je się w cza­sie woj­ny i zo­sta­ła opar­ta na po­my­śle, że to nasi na­resz­cie je­bią w dupę Niem­ców, a nie od­wrot­nie?

– Hi­sto­ria nam się bar­dzo po­do­ba. – Nan­cy po­wstrzy­mu­je Ga­la­sia, któ­ry wła­śnie rzu­ca się do sko­ku, ja w iden­tycz­ny spo­sób uspo­ka­jam Wie­te­skę. Wi­dok dwóch fru­wa­ją­cych nad sto­łem peł­no­moc­ni­ków, wal­czą­cych ze sobą za po­mo­cą cio­sów muay thai jest in­te­re­su­ją­cy, ale na ra­zie zo­sta­wiam go na boku; Wie­te­ska sła­bo się na­da­je na na­stęp­cę Neo, za dużo pije. Nan­cy cią­gnie: – A po pod­pi­sa­niu umo­wy jest czas na dys­ku­sję o szcze­gó­łach, stąd proś­ba o spo­tka­nie.

– Ach tak – wzdy­cha Wie­te­ska, na­gle spo­koj­ny. Po­czuł krew, za­wsze wte­dy jest spo­koj­ny, po­tra­fi na­wet za­po­mnieć o cze­ka­ją­cym na nie­go sma­ku ab­so­lu­ta. – Tyle że w umo­wie jest punkt, któ­ry mówi o do­star­cze­niu tre­at­men­tów wszyst­kich od­cin­ków w ter­mi­nie dwóch ty­go­dni. Zo­sta­ły do­star­czo­ne. I te­raz wam się ze­bra­ło na po­ga­du­chy o hi­sto­rii?

– Chcie­li­śmy za­po­znać się z ma­te­ria­łem, by mieć do cze­go się od­nieść.

– Mo­gli­ście od­nieść się do ma­te­ria­łu z książ­ki albo pre­zen­ta­cji i po­wie­dzieć, co wam się nie po­do­ba, przed na­pi­sa­niem tre­at­men­tów, za­nim au­tor stra­cił czas.

– Są­dzi­li­śmy, że au­tor sam bę­dzie dą­żył do zmian.

– Słu­cham, słu­cham – mówi mój agent.

– Więc po­dy­sku­tuj­my.

Wie­te­ska od­chy­la się na fo­te­lu, ja stu­diu­ję ana­to­mię bólu. Skur­wiel po­su­wa się do przo­du, wy­peł­nia dno oka, czu­ję kwa­śny, jesz­cze lek­ki, ale wy­raź­ny smak. Bę­dzie na­ra­stał. Kwa­śne są naj­gor­sze.

Wsta­ję.

– Prze­pra­szam na mo­ment – mó­wię, po czym wy­cho­dzę.

Prze­ci­nam hol, mę­ska to­a­le­ta jest pu­sta, ste­ryl­nie czy­sta, nic mnie to nie ob­cho­dzi, gme­ram w kie­sze­ni, wyj­mu­ję fiol­kę, jed­na kap­suł­ka? Dwie? Dwie, nie bę­dzie­my się ba­wić w pół­środ­ki. Ły­kam, ke­to­nal pły­nie przez prze­łyk, tra­fia do żo­łąd­ka, kwa­sy za­bie­ra­ją się ocho­czo do ro­bo­ty, nic dzi­siaj nie ja­dłem, rano nie mia­łem ape­ty­tu, po­tem ja­koś nie było cza­su. Sto­ję i pa­trzę w lu­stro. Wi­dzia­łem się w lep­szej for­mie, wca­le nie tak daw­no. Mu­szę cze­kać dwa­dzie­ścia mi­nut, nim lek za­cznie dzia­łać, oni tam pew­nie się po­za­bi­ja­ją, Wie­te­ska trzy­ma li­nię, ale cza­sem nie zna umia­ru, nie po to się chrza­ni­li­śmy z tą umo­wą, żeby te­raz się po­kłó­cić, to w za­sa­dzie kwe­stia am­bi­cji, bo ja­kie ma zna­cze­nie, czy se­rial bę­dzie wier­ny książ­ce, czy nie? Nie lu­bię jej, nie lu­bię ca­łej se­rii, to dla mnie fon­tan­na zmar­no­wa­nych po­my­słów, któ­re były nie­złe, ale wy­ko­naw­ca sła­by, choć cykl oka­zał się suk­ce­sem ko­mer­cyj­nym. Wie­te­ska ma ra­cję, przy „Zi­mie” wszyst­ko po­szło gład­ko i szyb­ko, ale to bar­dzo pro­ste do wy­tłu­ma­cze­nia – „Zima” była więk­szym hi­tem, sprze­da­ła się w trzy­stu pięć­dzie­się­ciu ty­sią­cach eg­zem­pla­rzy, każ­da ga­ze­ta o tym trą­bi­ła, nie wy­cho­dzi­łem ze śnia­da­nió­wek, at­mos­fe­ra była tak go­rą­ca, że mu­sia­łem prze­le­cieć w gar­de­ro­bie jed­ną pro­wa­dzą­cą tuż przed wej­ściem na an­te­nę. Nan­cy oso­bi­ście do mnie dzwo­ni­ła i mo­bi­li­zo­wa­ła do szyb­kie­go pod­pi­sa­nia umo­wy, bez mru­gnię­cia prze­łknę­ła fakt żą­da­nia prze­ze mnie by­cia je­dy­nym sce­na­rzy­stą, choć tego typu re­ki­ny z re­gu­ły nie po­zwa­la­ją au­to­rom sa­mo­dziel­nie pi­sać sce­na­riu­szy. Se­rial zro­bił naj­lep­szą wi­dow­nię w hi­sto­rii sta­cji, ma dziew­czy­na, co chcia­ła, a ja mam zno­wu przed oczy­ma jej cia­ło pod prysz­ni­cem.

Ból nie ma­le­je, ale chy­ba prze­sta­je wę­dro­wać do przo­du. Oko pul­su­je, gdzieś w czasz­ce ru­sza wir, po­wo­li na ra­zie, jak ka­ru­ze­la, wy­ma­ga­ją­ca cza­su, by się roz­pę­dzić. Opie­ram dło­nie o umy­wal­kę, do po­miesz­cze­nia wcho­dzi fa­cet w spodniach z kro­kiem przy ko­la­nach, wy­glą­da na pe­da­ła, pa­trzy na mnie, od­pie­ram wzro­kiem jego spoj­rze­nie, idzie do ki­bla, za­my­ka się sta­ran­nie, może wca­le nie on, tyl­ko ja wy­glą­dam na pe­da­ła. Myję ręce, prze­cie­ram po­licz­ki, czo­ło, bro­dę i nos, chłod­na woda do­brze mi robi, jesz­cze jed­na war­stwa, jesz­cze kwa­drans, za­nu­rzam twarz w dło­niach, woda chla­pie, chcę, by była zim­na. Wy­cie­ram się, w ki­blu ci­sza jak ma­kiem za­siał, chy­ba go wy­stra­szy­łem, może na­praw­dę nie jest pe­da­łem, by­wam nie­spra­wie­dli­wy. Wy­cho­dzę, przy re­cep­cji zwal­niam, pro­szę o szklan­kę nie­ga­zo­wa­nej wody, re­cep­cjo­nist­ka wy­glą­da na szczę­śli­wą, że do niej za­ga­da­łem, wy­zna­je mi, że se­ria o lwow­skim zło­dzie­ju na­le­ży do jej ulu­bio­nych, uśmie­cham się zdaw­ko­wo, bio­rę szklan­kę i wcho­dzę do kon­fe­ren­cyj­nej.

Wszy­scy żyją, ale na­wet Nan­cy jest czer­wo­na. Praw­nik wy­jął lap­to­pa i jest wy­raź­nie go­tów do cy­to­wa­nia pa­ra­gra­fów. Wie­te­ska bęb­ni pal­ca­mi, zo­sta­wia­jąc na bla­cie nie­ład­ne, tłu­ste śla­dy. Jego lap­top ma więk­szy ekran i jest lep­szej mar­ki, co z tego, sko­ro za nimi stoi siła Wa­szyng­to­nu, czy może No­we­go Jor­ku.

– Ju­recz­ku, pań­stwo chcą in­nej hi­sto­rii – mówi Wie­te­ska.

– Słu­cham – od­po­wia­dam.

– Nie ma cze­go. Wy­cho­dzi­my.

– Zo­sta­je­my i słu­cha­my.

To mu się nie po­do­ba. Oczy­ma du­szy już się wi­dzi na sali są­do­wej. Ale to mój kon­trakt i mój se­rial, na­wet je­śli zro­bią z nie­go gów­no z gwiaz­do­rem czoł­ga­ją­cym się po bło­cie. Nan­cy pa­trzy na mnie z apro­ba­tą. Tuż pod le­wym uchem, na szyi wi­dzę ślad po ba­niecz­ce szam­po­nu. Obok dru­gi, może na­wet trze­ci, wzrok nie ten co daw­niej, mimo to je­stem pe­wien. Czu­ję za­pach ja­śmi­nu. Ból lek­ko się cofa, stłu­mio­ny bar­ba­rzyń­ską che­mią środ­ka prze­ciw­bó­lo­we­go.

Ga­laś chrzą­ka, Jam­róz pa­trzy w ekran, za­czy­na stu­kać w kla­wi­sze, może pro­jek­tu­je treść po­zwu.

– Pro­po­nu­je­my, żeby opo­wieść po­pro­wa­dzić z dwóch per­spek­tyw – mówi Ga­laś. Mię­dli an­giel­skie sło­wa jak na­pa­lo­ny na­sto­la­tek ko­le­żan­kę z kla­sy pod­czas pierw­szej al­ko­ho­lo­wej im­pre­zy. – Hi­sto­rycz­nej, z punk­tu wi­dze­nia głów­ne­go bo­ha­te­ra, któ­ry robi wszyst­ko, żeby wró­cić do swo­jej rze­czy­wi­sto­ści, oraz współ­cze­snej, gdzie pro­wa­dzo­ne jest śledz­two w spra­wie za­gi­nię­cia od­dzia­łu.

– W któ­rej – mru­czę.

– Słu­cham?

– Mówi się: „w któ­rej pro­wa­dzo­ne jest śledz­two w spra­wie za­gi­nię­cia od­dzia­łu” – ak­cen­tu­ję fra­zę „w któ­rej”. Zły hu­mor Wie­te­ski mnie rów­nież się udzie­la.

Ga­laś czer­wie­nie­je.

– Nie ro­zu­miem.

– O gra­ma­ty­kę cho­dzi – tłu­ma­czę, pa­trząc na Nan­cy. Jaś­min pły­nie nad sto­łem, spe­cjal­nie dla mnie.

– Ju­recz­ku, na­praw­dę tra­ci­my czas – na­ci­ska Wie­te­ska. – Oni chcą, żeby bo­ha­ter był ma­zga­jem, któ­ry musi ucie­kać w swo­je cza­sy, bo w prze­szło­ści nie ma mak­do­nal­dów, ko­mó­rek i klu­bów go-go.

– Ta­kie uję­cie po­zwo­li nam bar­dzo spraw­nie opo­wia­dać hi­sto­rię z róż­nych punk­tów wi­dze­nia, roz­gry­wać ludz­kie dra­ma­ty, kon­fron­to­wać je ze sobą, do­zo­wać za­gad­ki – mówi Nan­cy, bo Ga­laś chwi­lo­wo wal­czy ze sko­kiem ci­śnie­nia. Po­lpril na to dzia­ła. Albo Ter­ten­sif. – Roz­sze­rze­nie per­spek­ty­wy bę­dzie bar­dzo ko­rzyst­ne dla tej hi­sto­rii, któ­ra, pod­kre­ślam, bar­dzo nam się po­do­ba.

– Tak się wam po­do­ba, że chce­cie ją wy­pier­do­lić przez okno – war­czy mój agent po pol­sku.

– Na­le­gam, żeby się pan uspo­ko­ił – od­pie­ra Ga­laś.

– Mam w du­pie, na co na­le­gasz, ko­le­go.

– Nie je­stem pań­skim ko­le­gą.

Nan­cy pod­no­si dłoń. Nie ro­zu­mie słów, ale do­sko­na­le wy­chwy­tu­je emo­cje. Po­sia­da rzad­ką ce­chę od­no­sze­nia się wy­łącz­nie do me­ri­tum, jak­by nie ist­nia­ły złe hu­mo­ry, złe in­ten­cje i złe wy­cho­wa­nie. Za­czy­nam od­czu­wać coś w ro­dza­ju wsty­du za mój nie­daw­ny wy­skok.

– Opo­wia­da­nie z dwóch per­spek­tyw bar­dzo wzbo­ga­ci nar­ra­cję – mówi. – We współ­cze­sno­ści bę­dzie­my mo­gli sku­pić się na skut­kach nie tyl­ko znik­nię­cia od­dzia­łu, ale rów­nież jego dzia­łal­no­ści w cza­sie woj­ny. Bo prze­cież oni in­ge­ro­wa­li w prze­bieg woj­ny. Nie je­ste­ście cie­ka­wi efek­tów? Nie chce­cie po­my­śleć, jak dzi­siaj wy­glą­da­ła­by Pol­ska, gdy­by rze­czy­wi­ście Ar­mia Kra­jo­wa wy­gra­ła po­wsta­nie war­szaw­skie?

Wie­te­ska na­dal bru­dzi blat od­ci­ska­mi pal­ców. My­ślę o kil­ku rze­czach na­raz. Ból gło­wy prze­cho­dzi w peł­ne sku­pie­nia stand by, bar­dziej ćmi, niż ata­ku­je, ale przy­po­mi­na, że cały czas tu jest. Mogę z tym żyć, przy­naj­mniej na ra­zie. Ko­mór­ka na­dal wi­bru­je, spóź­niam się na ko­lej­ne spo­tka­nie.

– Ju­recz­ku, pań­stwo chcą in­nej hi­sto­rii.

– Sły­szę – od­po­wia­dam.

– To nowa pra­ca i nowe ho­no­ra­rium.

– Nie ma mowy – opo­nu­je Jam­róz gwał­tow­nie. Na­resz­cie może się wy­ka­zać. – Po­praw­ki na­le­żą do fazy de­we­lop­men­tu.

– Mój klient nie pra­cu­je za „Bóg za­płać”, mój pa­nie praw­ni­ku.

– Pan nie ro­zu­mie zna­cze­nia sło­wa de­we­lop­ment.

– Za to ro­zu­miem do­sko­na­le, że chce­cie dwa pro­duk­ty w ce­nie jed­ne­go.

– Chcę po­ga­dać z tobą w czte­ry oczy – mó­wię, pa­trząc na­dal w to miej­sce na szyi Nan­cy, któ­re wy­da­je się ta­kie od­sło­nię­te i czy­ste. Wie­te­ska od­wra­ca się ca­łym cia­łem, do­stoj­nie i po­wo­li.

– Nie ro­zu­miem – twier­dzi. Jest wy­raź­nie wy­bi­ty z ude­rze­nia.

– Daj mi trzy mi­nu­ty – prze­cho­dzę na pol­ski. Pa­trzę na obu przy­bocz­nych Nan­cy. – I pa­nów też pro­szę.

Sy­tu­acja jest trud­na. Oni oczy­wi­ście nie mogą się pod­po­rząd­ko­wać mo­jej woli. Nan­cy tu rzą­dzi, ma wła­dzę i kró­lew­ski kon­trakt, in­te­re­sy w da­le­kim mu­rzyń­skim kra­ju idą świet­nie, cen­tra­la w No­wym Jor­ku czy może Wa­szyng­to­nie jest peł­na po­dzi­wu, sy­pie pre­mia­mi, daje zie­lo­ne świa­tło na lo­kal­ne pro­duk­cje, gdy­by nie roz­wód – żyć nie umie­rać, choć może żyć nie umie­rać, po­nie­waż roz­wód, a roz­wo­dzą­cy się mąż za Wiel­ką Wodą.

– Po co? – pyta Wie­te­ska.

Pa­trzę na nie­go, on ro­zu­mie, on za­wsze ro­zu­mie ta­kie rze­czy, co nie zmie­nia fak­tu, że nie po­do­ba­ją mu się za­mie­rze­nia, któ­re pla­nu­ję wpro­wa­dzić w czyn. Sam mie­sza in­te­re­sy ze spra­wa­mi pry­wat­ny­mi, ale ma opo­ry, by ak­cep­to­wać to u mnie. Nie wie, że po raz pierw­szy cho­dzi o coś in­ne­go.

– Do­brze – bur­czy.

Pa­ku­je lap­to­pa, wsta­je, kiwa lek­ko gło­wą, wy­cho­dzi, zo­sta­wia­jąc drzwi otwar­te. Ga­laś ni­g­dzie się nie wy­bie­ra, Jam­róz na­dal stu­ka w kla­wi­sze, jak­by miał kło­po­ty ze słu­chem albo nie na­dą­żał, jak to praw­nik. Pa­trzę na Nan­cy, ona ru­mie­ni się le­ciut­ko, choć nie dam gło­wy, że nie ru­mie­ni się tyl­ko w mo­jej wy­obraź­ni, może w rze­czy­wi­sto­ści jest bla­da i wście­kła, może ob­ra­żo­na, na­sta­wio­na na kon­fron­ta­cję, na­praw­dę nie wiem, wi­dzę ją może szó­sty raz w ży­ciu, po­wi­nie­nem za­ata­ko­wać ją pod­czas pra­cy przy „Zi­mie”, by­łem wte­dy w zde­cy­do­wa­nie lep­szej for­mie i nie pro­wa­dzi­li­śmy żad­nych spo­rów.

– Pa­no­wie, zo­sta­wi­cie nas, pro­szę, sa­mych – mówi, nie ucie­ka­jąc wzro­kiem.

Jam­róz de­mon­stra­cyj­nie po­wo­li cho­wa lap­to­pa do skó­rza­nej tor­by, Ga­laś po­pra­wia oku­la­ry, sta­ra się dojść, o co mi cho­dzi. Nie do­wie się, chy­ba że Nan­cy nie umie trzy­mać ję­zy­ka za zę­ba­mi albo moja oce­na sy­tu­acji na­da­je się tyl­ko do ko­sza z tok­sycz­ny­mi od­pa­da­mi. Obaj wy­cho­dzą w koń­cu, drzwi kla­ska­ją lek­ko, za­pa­da ci­sza prze­ry­wa­na wy­łącz­nie na­szy­mi od­de­cha­mi, jej cich­szym, moim nie­co ast­ma­tycz­nym, choć ni­g­dy nie mia­łem na­wet śla­du ast­my.

– Mo­że­my się pro­ce­so­wać – mó­wię. – Wie­te­ska ma ra­cję. Do­trzy­ma­li­śmy umo­wy, nie ma­cie mnie za co chwy­cić. Stać mnie na do­brą kan­ce­la­rię i na­ro­bie­nie wam złe­go pia­ru.

Pa­trzy na mnie, sta­ra się wy­ła­pać pod­pro­go­wy ko­mu­ni­kat. Nie jest pew­na, co wła­ści­wie sły­szy, ja też nie je­stem pe­wien, co wła­ści­wie mó­wię.

– Nie chce­my kon­flik­tu – od­po­wia­da.

– Ma­cie świa­do­mość, że ocze­ku­je­cie cze­goś zu­peł­nie in­ne­go? Z lek­kiej, ło­trzy­kow­skiej hi­sto­rii chce­cie zro­bić dra­mat, z fil­mu wo­jen­ne­go rzecz współ­cze­sną.

Ład­ne oczy ciem­nie­ją, szy­ja gi­nie pod gir­lan­dą wło­sów. Pal­ce na bla­cie drżą lek­ko; jak to jest, że nie zo­sta­wia­ją śla­dów? Wie­te­ska w iden­tycz­ny spo­sób do­ty­kał sto­łu, sprzą­tacz­ki będą mia­ły ro­bo­tę przez całe po­po­łu­dnie.

– Wiesz, że mamy pra­wo żą­dać zmian na każ­dym eta­pie – ata­ku­je.

– Chce­cie no­wej hi­sto­rii, nie zmian.

– To wszyst­ko na­le­ży do fazy de­we­lop­men­tu…

– Dam wam nową hi­sto­rię.

Mil­czy. Jej twarz się wy­dłu­ża. Chce mi zaj­rzeć w kar­ty. Pra­gnie wy­bić dziu­rę w pan­ce­rzu okry­wa­ją­cym du­szę Gro­bic­kie­go-po­ke­rzy­sty. Bied­na Nan­cy. Nie mam du­szy po­ke­rzy­sty. Ha­zard mógł­by dla mnie nie ist­nieć.

– Tak na­gle? – pyta.

– Mam wa­ru­nek.

– Ho­no­ra­rium na pew­no nie ule­gnie zmia­nie…

– Umó­wisz się ze mną na ko­la­cję.

Mi­nu­tę póź­niej wy­cho­dzi­my na ko­ry­tarz. Wie­te­ska pa­trzy na mnie uważ­nie, Ga­laś i Jam­róz szu­ka­ją in­for­ma­cji na twa­rzy sze­fo­wej, wszy­scy trzej wy­glą­da­ją jak przed­szko­la­ki, któ­rym pani za chwi­lę po­wie, czy pój­dą do cyr­ku.

– Dzię­ku­ję za spo­tka­nie – mó­wię i wy­cią­gam dłoń do Nan­cy.

Ma chłod­ne pal­ce, bar­dzo sil­ne. Jed­nak bie­ga, może do­dat­ko­wo tre­nu­je ae­ro­boks, albo coś. Jest niż­sza ode mnie, ale nie jest to taka róż­ni­ca, jak w przy­pad­ku więk­szo­ści ko­biet.

Wy­cho­dzi­my, je­dzie­my win­dą, w dół nie trze­ba tych idio­tycz­nych kart, w ga­ra­żu na­sze sa­mo­cho­dy sto­ją obok sie­bie. Wie­te­ska wal­czy z pra­gnie­niem, chce wy­buch­nąć, ja­kiś fa­cet prze­cho­dzi, roz­ma­wia­jąc przez ko­mór­kę, gar­ni­tur ręcz­nie szy­ty, na­uczy­łem się roz­po­zna­wać ta­kie dro­bia­zgi, buty lśnią, ja­gu­ar mru­ga świa­tła­mi, fa­cet wsia­da za kie­row­ni­cę, ale nie ru­sza, Wie­te­ska przy­su­wa się bli­żej.

– W co ty po­gry­wasz? – pyta.

Mam go na ra­zie do­syć, na­wet się nie za­trzy­mu­ję. Ze­lów­ki klasz­czą o be­ton, idę szyb­ko, ryt­micz­nie, gło­wa na­dal mnie boli, ko­mór­ka mil­czy, może za­pcha­ła się na amen, chcę stąd uciec ku gó­rze, ku świa­tłu, li­cząc, że nie roz­je­dzie mnie ża­den ja­dą­cy z na­prze­ciw­ka kre­tyn albo pani w sub­a­ru ty­tu­łem re­wan­żu.

– Więc? – drą­ży, nie na­dą­ża­jąc, jego trzy kro­ki na moje dwa.

– Oni mają ra­cję.

Szar­pie mnie za ra­mię. Sta­je­my.

– Zgłu­pia­łeś.

– Nie. Na­pi­szę nową wer­sję.

– Mam kło­po­ty ze słu­chem.

– Nie.

– Mu­szę iść, kur­wa, jak naj­pil­niej do la­ryn­go­lo­ga.

Nie re­agu­ję, ru­szam w stro­nę sa­mo­cho­du.

– Zro­bi­ła ci la­skę? – do­my­śla się. Po­tem jed­nak wąt­pi. Idzie za mną jak cień. – Nie, za mało cza­su było. W co ty, kur­wa, grasz? Nie mo­żesz jej prze­le­cieć bez zo­bo­wią­zań?

– Z tego po­my­słu moż­na wy­cią­gnąć znacz­nie wię­cej.

– Ale nie mu­sisz pi­sać pod dyk­tan­do.

– Chcę, żeby ten se­rial był naj­lep­szą rze­czą, jaką wy­pro­du­ko­wa­no w Po­lce od upad­ku ko­mu­ny – mó­wię. – Znasz ko­goś in­ne­go, kto ma kasę i po­tra­fi?

– Prze­leć ją i nie za­wra­caj gło­wy.

– Znasz ko­goś in­ne­go, kto ma kasę i po­tra­fi?

– Kur­wa, nie wiesz, czy po­tra­fią. Ni­g­dy w Pol­sce nie ro­bi­li se­ria­lu wo­jen­ne­go.

– Nikt inny też nie. A „Zimę” zro­bi­li do­brze.

– Tak, „Zimę” zro­bi­li do­brze. Chcą zro­bić „Zimę Dwa”, tyle że w le­cie. Po­tem bę­dzie „Po­wrót Zimy”. Je­sie­nią.

Wzru­szam ra­mio­na­mi, ale on się nie znie­chę­ca. Dla­te­go go wy­na­ją­łem i to­le­ru­ję, Wie­te­ska ma wraż­li­wość i em­pa­tię czoł­gu. Za okiem ćmi, ból nie daje o so­bie za­po­mnieć, wie­czór nie chce na­dejść, wła­ści­wie po­wi­nie­nem po­ło­żyć się spać, może ju­tro bę­dzie le­piej.

– Dam im nową wer­sję – stwier­dzam z upo­rem, któ­ry za­ska­ku­je na­wet mnie.

Mój agent od­dy­cha głę­bo­ko, sta­ra się opa­no­wać, po­tra­fi, gdy chce, te­raz naj­wy­raź­niej chce.

– O kasę na­wet nie py­tam.

– To do­brze.

– Ro­bisz błąd – stwier­dza. Gdy­bym miał ocho­tę na ana­li­zę jego sta­nu, stwier­dził­bym, że mu smut­no. Jest zmar­twio­ny, może nie mar­twi się tyl­ko o pie­nią­dze, może w ogó­le źle go oce­niam, może Bóg po­sta­wił na mej dro­dze anio­ła, tyle że pi­ją­ce­go. Być może apli­ku­je so­bie co­dzien­nie bu­tel­kę ab­so­lu­ta, że­bym się nie do­my­ślił, że pod kurt­ką ukry­wa skrzy­dła. – Oni ni­g­dy nie prze­sta­ną żą­dać. Je­dy­na szan­sa, żeby kop­nąć ich w jaja, była dzi­siaj. In­nej nie bę­dzie.

Ma ra­cję, oczy­wi­ście, kle­pię go w ra­mię, de­li­kat­nie, z uczu­ciem, żeby wie­dział, że do­ce­niam tro­skę. W ga­ra­żu echo zwie­lo­krot­nia ryk sil­ni­ka, ja­gu­ar ru­sza z pi­skiem opon, gar­ni­tur nie prze­ry­wa kon­wer­sa­cji, mógł­bym iść o za­kład, że się kłó­ci, może pre­mia za mała, sta­no­wi­sko za ni­skie albo żona od daw­na nie­zmie­nia­na.

– Ro­bię krok do przo­du – upie­ram się.

– Wej­dą ci na gło­wę i będą eska­lo­wać.

– Za­ry­zy­ku­ję.

– Nie ro­zu­miem. Masz taką po­zy­cję, że nie mu­sisz ustę­po­wać kmiot­kom, któ­rzy chcą się wy­lan­so­wać na two­im na­zwi­sku.

– Chcę mieć ten se­rial.

– Chcesz mieć inny se­rial, nie wi­dzisz tego? – pyta. – Nie mu­sisz o nic pro­sić, ten kon­trakt nie jest ci do ni­cze­go po­trzeb­ny. Je­śli na­pi­szesz to tak, jak oni chcą, po­ło­wa czy­tel­ni­ków się od cie­bie od­wró­ci, bo lu­dzie nie zno­szą zmian. A ty ży­jesz z tego, że oni ku­pu­ją two­je książ­ki. Wy­tłu­macz mi, po co ci to. Na­le­gam.

– Chcę na­pi­sać coś, co bę­dzie się po­do­ba­ło rów­nież mnie, ro­zu­miesz?

– Pie­przysz – za­prze­cza od­ru­cho­wo.

– Może – przy­zna­ję, my­ślę jed­nak co in­ne­go. Nie chcę mu wszyst­kie­go do­głęb­nie tłu­ma­czyć, Wie­te­ska jest tyl­ko pan­ce­rzem, któ­ry osła­nia mnie przed świa­tem. Am­bi­cję ar­ty­stycz­ną uwa­ża za coś w ro­dza­ju zbo­cze­nia, któ­re na­le­ży sta­ran­nie ukry­wać. – Mimo wszyst­ko chcę spró­bo­wać.

Pa­trzy na mnie, nie­bie­skie oczy pa­trzą na mnie.

– Na­dal nie ro­zu­miem.

– Prze­pra­szam. Gło­wa mnie boli.

Nie­bie­skie oczy są scep­tycz­ne. Nie­bie­skie oczy mi nie wie­rzą. W tych oczach ko­bie­ty roz­ta­pia­ją się jak lód; nie je­stem ko­bie­tą, cza­sem ża­łu­ję. Pra­cu­je­my ra­zem od sze­ściu lat. Umie­my wci­skać gaz, ha­mu­lec po­ra­sta ku­rzem. Omi­ja­ją nas kon­tu­zje i zmę­cze­nie. Wie­te­ska cza­sem mówi, że by­ło­by le­piej, gdy­by­śmy wpa­dli na sie­bie dzie­sięć lat wcze­śniej. Ale to nie ta­kie pro­ste: ry­nek nie był go­tów, by mnie przy­jąć i roz­ło­żyć ra­mio­na na po­wi­ta­nie. Ja nie by­łem go­tów. Szes­na­ście lat temu sie­dzia­łem w naj­głęb­szej z dup i nie umia­łem zna­leźć wyj­ścia. Los po­sta­wił wte­dy na mo­jej dro­dze praw­dzi­we­go anio­ła, nie­pi­ją­ce­go, bez skrzy­deł, za to z cyc­ka­mi. Dziś go wła­śnie po­rzu­cam.

– Weź od nich ocze­ki­wa­nia na pi­śmie, w punk­tach, kon­kret­nie, bez pier­do­le­nia – za­rzą­dzam.

– Do­brze – zga­dza się nie­ocze­ki­wa­nie, po czym przy­po­mi­na so­bie, że robi się póź­no. – Cześć – mru­czy i wsia­da do sa­mo­cho­du.

– Ju­tro po­ga­da­my – po­wta­rzam.

Nie słu­cha.

Na uli­cy słoń­ce ośle­pia, ale jest dużo ni­żej niż przed spo­tka­niem, mia­sto szyb­ko zmie­rza ku zmro­ko­wi, ku la­tar­niom, neo­nom i licz­nym so­jo­wym lat­te na Zba­wik­sie, choć to gów­no chy­ba się pije przez całą dobę, nie wiem, nie by­wam, nie piję so­jo­we­go lat­te.

Wy­bie­ram nu­mer Do­ris. W rze­czy­wi­sto­ści ma na imię Ja­dwi­ga, na na­zwi­sko Stec i nie zno­si ani jed­ne­go, ani dru­gie­go. Mo­zol­nie pnie się po dra­bi­nie war­szaw­skich za­leż­no­ści, za nic nie chce pa­mię­tać o miej­scu uro­dze­nia, ro­dzi­ców od­wie­dza raz do roku, do­sta­je aler­gii na samą myśl o wy­jeź­dzie, ro­zu­miem ją, nie po­chwa­lam, chwa­ła Bogu zo­sta­ły we mnie ludz­kie uczu­cia, to prze­ko­na­nie po­zwa­la ja­koś funk­cjo­no­wać.

– Cześć – mó­wię. – By­łem na spo­tka­niu.

Wie o tym, mimo to jest zła albo uda­je złą – za­wsze w grze, na­wet je­śli nie ma ta­kiej po­trze­by. Tyr­mand pi­sał, cy­tu­jąc jed­ną ze swo­ich zna­jo­mych, że fa­ce­ta trze­ba kop­nąć, gdy lata po kwia­ty po każ­dym nu­me­rze, po­tem jest już za póź­no. Nie la­tam po kwia­ty po każ­dym nu­me­rze, jed­nak Do­ris trzy­ma się sztyw­no za­sa­dy, by trzy­mać mnie w nie­ustan­nym na­pię­ciu, choć z pew­no­ścią nie wie na­wet, kto to Tyr­mand.

– Dla­cze­go nie wy­cho­dzi­my wie­czo­rem? – chce wie­dzieć.

Brzmi te­raz jak seks­bom­ba z lat pięć­dzie­sią­tych, to zna­czy, że jest umiar­ko­wa­nie zła i ra­czej na po­kaz. Nim ją zo­ba­czy­łem po raz pierw­szy, usły­sza­łem w tłu­mie głos, a po­tem do­pie­ro do­strze­głem resz­tę czło­wie­ka, przez cały wie­czór dą­ży­łem do kon­kre­tów, bo resz­ta czło­wie­ka była rów­nie atrak­cyj­na co głos, ona uda­wa­ła, że w ogó­le nie wie, o co cho­dzi, Wie­te­ska zdą­żył w tym cza­sie prze­le­cieć dwie adept­ki sztu­ki ak­tor­skiej albo mo­de­lin­gu, śmiał się po­tem, że się sta­rze­ję. A mnie za­czę­ło za­le­żeć, bo uwiódł mnie głos, za­pro­si­łem wła­ści­ciel­kę na ko­la­cję, zwo­dzi­ła mnie, na pój­ście do łóż­ka dała się na­mó­wić do­pie­ro po ty­go­dniu, zbyt wie­le wy­czy­ta­ła w mo­ich oczach, sta­tus kul­to­we­go pi­sa­rza (co­kol­wiek to zna­czy) nie ro­bił na niej wra­że­nia, chcia­ła, bym tak my­ślał.

– Spo­tka­nie z wy­daw­cą au­dio­bo­oków – od­po­wia­dam, wie­dząc, że brzmię na­tu­ral­nie. – Bę­dzie­my oma­wia­li nowe wa­run­ki.

– O siód­mej wie­czo­rem?

– Tysz­kie­wicz twier­dzi, że nikt nam wte­dy nie bę­dzie prze­szka­dzał.

Mil­czy, a ja my­ślę o Sta­rym Lwie, choć wła­ści­wie nie o nim, tyl­ko o jego asy­stent­ce, któ­ra wy­glą­da na sil­ną, bio­dra peł­ne i pier­si peł­ne, duża moc roz­rod­cza, wy­sta­ją­ce ko­ści po­licz­ko­we, blond wło­sy za ra­mio­na, sło­wiań­ska pięk­ność w peł­nej kra­sie. Jak on znaj­du­je mo­ty­wa­cję i siły? Sześć­dzie­siąt­ka stuk­nę­ła mu ja­kiś czas temu, a on na­dal w for­mie, cho­ro­by się go nie ima­ją, tem­pe­ra­ment do­pi­su­je, Jezu słod­ki, jak on to robi? Ja jadę na roz­pę­dzie, na przy­zwy­cza­je­niu, na głu­piej kon­ku­ren­cji z Wie­te­ską, nic za tym nie stoi, poza krót­ki­mi spa­zma­mi, co­raz krót­szy­mi i co­raz mniej spa­zma­mi. Krok da­lej i już mam przed oczy­ma plik pa­pie­rów, któ­re mi wrę­czył Sta­ry Lew. Na­wet ich nie prze­czy­ta­łem, pa­mię­tam tyl­ko, że mam się po­ło­żyć na stół, coś będą otwie­rać, czasz­kę chy­ba, mu­szę ja­koś się ogar­nąć, może za­cznę od prze­czy­ta­nia, co tam sta­ry ko­no­wał na­wy­pi­sy­wał.

– Do­bra – mówi Do­ris.

– Po­sta­ram się ju­tro.

– Do­bra – po­wta­rza.

Po­tra­fi być sub­tel­na, aku­rat nie te­raz, przyj­dzie mo­ment, ocza­ru­je mnie i przy­cią­gnie, w tym mo­men­cie sub­tel­ność nie jest jej do ni­cze­go po­trzeb­na. In­stynkt, pier­wot­ny in­stynkt dziew­czy­ny z ludu pod­po­wia­da, co ro­bić w sy­tu­acji, gdy przez cały dzień się­ga się po­nad przy­na­leż­ny sta­tus.

– Cześć – roz­łą­czam się, na­gle tra­cąc ocho­tę na roz­mo­wę i tłu­ma­cze­nia.

O mało nie wjeż­dżam w ba­gaż­nik ja­kie­muś fa­ce­to­wi w da­ewoo, skrę­cam kie­row­ni­cą i do­da­ję gazu, on trą­bi, niech so­bie trą­bi, kto dziś jeź­dzi da­ewoo? Mknę, bo mam zno­wu kwa­drans spóź­nie­nia, ży­cie jest cią­gle za krót­kie, War­sza­wa zbyt duża. Ja­koś do­jeż­dżam, miej­sce na mnie cze­ka, wcho­dzę do biu­row­ca, kan­ce­la­ria znaj­du­je się na pierw­szym pię­trze, więc po pro­stu bie­gnę po scho­dach, w lo­cie opo­wie­dziaw­szy się ochro­nie, któ­ra mnie zna i na­wet czy­ta­ła dwie lub trzy moje książ­ki. W re­cep­cji obo­wiąz­ko­we py­ta­nie o kawę, se­kre­tar­ka pro­wa­dzi do sali kon­fe­ren­cyj­nej.

Od­dy­cham głę­bo­ko. Wcho­dzę.

Dłu­gi, po­li­tu­ro­wa­ny stół na dwa­na­ście osób. Mój praw­nik, Stań­czak, pod­no­si się, mina po­waż­na, gar­ni­tur nie­ska­zi­tel­ny i w do­brym gu­ście, tecz­ka skó­rza­na, dro­gi lap­top już cze­ka, wjeż­dża kawa, za­raz za­czy­na­my. Na­prze­ciw pięk­na ko­bie­ta przed czter­dziest­ką. Ciem­ne wło­sy zwią­za­ne w koń­ski ogon, mina po­waż­na, twarz spię­ta, wita się ze mną jak z da­le­kim zna­jo­mym. Obok praw­nik, dwie pół­ki ni­żej niż Stań­czak, wy­świech­ta­na ma­ry­nar­ka i ły­si­na, jeź­dzi uży­wa­nym sa­mo­cho­dem z ko­mi­su, nie­miec­kim, z dwu­li­tro­wym die­slem, w któ­rym cią­gle psu­je się tur­bo­do­ła­do­wa­nie.

– Prze­pra­szam za spóź­nie­nie – mó­wię.

Para sie­dzą­ca na­prze­ciw nie re­agu­je, go­spo­darz kiwa lek­ko gło­wą, po­ka­zu­je, że mówi się trud­no. Sia­dam.

– Mo­że­my za­czy­nać? – pyta Stań­czak.

Ko­bie­ta kiwa gło­wą. Pa­trzę na nią ukrad­kiem. Ma na imię He­le­na. Jest moją żoną. Nie chce mnie znać, wiem, że sie­dze­nie tu­taj jest ostat­nią rze­czą, jaką chcia­ła­by ro­bić, nie­na­wi­dzi mnie i tego miej­sca, co do­sko­na­le ro­zu­miem, to miej­sce ka­su­je ty­siąc pięć­set za go­dzi­nę, stąd ma­ho­nie i mięk­kie fo­te­le, at­mos­fe­ra an­giel­skie­go klu­bu, so­lid­ność i za­ufa­nie, by­wa­ją tu wy­łącz­nie lu­dzie na po­zio­mie, a jak­że. Stań­czak, jak na praw­ni­ka, jest w po­rząd­ku, za­cho­wu­je się jak ku­tas tyl­ko w go­dzi­nach pra­cy, poza tym, zda­je się, miły z nie­go fa­cet.

Ły­sie­ją­cy fa­cet obok mo­jej żony na­zy­wa się To­lak. Poci się, na­wet nie ukry­wa na­pię­cia, nie pa­nu­je nad lek­kim drże­niem rąk, po­wi­nie­nem do­ra­dzić mo­jej żo­nie zmia­nę ad­wo­ka­ta, cze­go oczy­wi­ście nie ro­bię.

– Zre­ka­pi­tu­lu­ję sta­no­wi­ska stron – mówi Stań­czak. – Po­zwa­na ocze­ku­je po­dzia­łu ma­jąt­ku w pro­por­cji sześć­dzie­siąt pro­cent dla po­wo­da, czter­dzie­ści pro­cent dla po­zwa­nej. Po­zwa­na za­trzy­mu­je tak­że miesz­ka­nie bę­dą­ce współ­włas­no­ścią mał­żon­ków. Wszel­kie przy­szłe wpły­wy z tan­tiem au­tor­skich po­zo­sta­ją przy po­wo­dzie. Roz­wód od­bę­dzie się z orze­ka­niem winy po­wo­da. Sta­no­wi­sko po­wo­da na­to­miast jest na­stę­pu­ją­ce: po­zwa­na za­trzy­mu­je miesz­ka­nie, otrzy­mu­je pół mi­lio­na zło­tych net­to go­tów­ką oraz pięć ty­się­cy zło­tych mie­sięcz­nie na utrzy­ma­nie każ­de­go z dzie­ci aż do osiąg­nię­cia przez dziec­ko peł­no­let­nio­ści lub ukoń­cze­nia stu­diów, z wy­jąt­kiem syna Mi­ko­ła­ja, któ­re­go owo ogra­ni­cze­nie nie do­ty­czy. We­dle po­wo­da roz­wód od­bę­dzie się bez orze­ka­nia winy, po­zwa­na re­zy­gnu­je z wszel­kich rosz­czeń te­raz i w przy­szło­ści. Czy stro­ny pod­trzy­mu­ją swo­je sta­no­wi­ska?

Ki­wam lek­ko gło­wą. Nic się nie zmie­nia. Mój ma­ją­tek na­le­ży do mnie. Pra­co­wa­łem na nie­go uczci­wie, przez dzie­sięć lat sie­dzia­łem przy biur­ku po dwa­na­ście go­dzin dzien­nie, przy pierw­szych kil­ku książ­kach więk­szość lu­dzi pu­ka­ła się w gło­wę, dla ma­in­stre­amu nie ist­nia­łem, na­kła­dy nie im­po­no­wa­ły ani wy­daw­cy, ani mnie. Anioł mnie wspie­rał, da­wał jeść i pić, słu­chał mo­ich hi­ste­rycz­nych kwi­leń, dla­te­go za­trzy­mu­je miesz­ka­nia i do­sta­je pół mi­lio­na go­tów­ką.

He­le­na na­bie­ra po­wie­trza w płu­ca.

– Mogę zre­zy­gno­wać z orze­ka­nia o wi­nie – oświad­cza.

Uśmie­cham się lek­ko, czu­ję na so­bie wzrok Stań­cza­ka, chciał­bym tę spra­wę już za­koń­czyć.

– Brak orze­ka­nia winy, pół mi­lio­na i miesz­ka­nie – mó­wię, pa­trząc He­le­nie w oczy. Ale moja żona, choć nie ucie­ka spoj­rze­niem, mil­czy; tym­cza­sem To­lak po­sta­na­wia za­ro­bić na ho­no­ra­rium.

– Brak orze­ka­nia o wi­nie jest zna­czą­cym ustęp­stwem ze stro­ny mo­jej klient­ki – ri­po­stu­je, a jego głos brzmi za­ska­ku­ją­co moc­no. – Jest skłon­na do­ko­nać owe­go ustęp­stwa, gdy pro­por­cja po­dzia­łu ma­jąt­ku wy­nie­sie sześć do czte­rech.

– Nie ma mowy – mó­wię.

– Za­tem wra­ca­my do punk­tu wyj­ścia – za­pe­rza się To­lak.

– Wra­caj­my.

– Nie ro­zu­miem – mówi He­le­na.

– Cze­go nie ro­zu­miesz? – py­tam.

– Po co ci ta wal­ka…

– Pro­szę pań­stwa… – wtrą­ca się Stań­czak, ale nie chcę go słu­chać.

– Za­sa­dy – tłu­ma­czę, na­dal wpa­tru­jąc się w nie­bie­skie oczy He­le­ny. – To ja za­ro­bi­łem pie­nią­dze.

– Jezu.

– No, ale to praw­da – stwier­dzam. – Za­ra­bia­łem na całą ro­dzi­nę.

– A ja przez dzie­sięć lat za­su­wa­łam na trzech eta­tach – od­po­wia­da. – Sprzą­ta­łam, pra­łam, zaj­mo­wa­łam się dzieć­mi, usu­wa­łam każ­dy py­łek sprzed two­je­go nosa, ro­bi­łam za omni­bus. By­le­byś miał spo­kój i mógł pi­sać.

Prze­krzy­wiam lek­ko gło­wę, za­cie­trze­wie­nie He­le­ny na­wet mi się po­do­ba.

– Mó­wi­my o osiem­na­stu mi­lio­nach zło­tych – kon­ty­nu­uje moja żona. – Tyle wy­no­si nasz ma­ją­tek. Pół mi­lio­na to jest ile? Trzy pro­cent? Do­brze li­czę?

– Może i trzy – przy­zna­ję. – Nie baw się tak. Spójrz na to prag­ma­tycz­nie: pół mi­lio­na to wy­star­cza­ją­co dużo pie­nię­dzy, że­byś zna­la­zła so­bie za­ję­cie, któ­re po­zwo­li ci się utrzy­mać.

Bled­nie, nie­mal kur­czy się pod ude­rze­niem. Ale dziś nie jest w na­stro­ju do uciecz­ki.

– Okej – mówi. – Bę­dziesz miał roz­wód stu­le­cia. Ta­blo­idy wy­cią­gną każ­dy brud i każ­dą two­ją dupę. Będą zdję­cia, wy­wia­dy i ar­ty­ku­ły na je­dyn­ce. Pro­szę bar­dzo.

Robi mi się zim­no.

– Pani He­le­no, na­praw­dę nie ma po­wo­du po­su­wać się do gróźb – pro­te­stu­je ener­gicz­nie Stań­czak.

– Po­waż­nie? – sy­czy moją żona. – A wy ostat­nio nie gro­zi­li­ście mi oskar­że­niem o złą opie­kę nad dzieć­mi?

– Lena… – mó­wię.

– Nie na­zy­waj mnie tak! – krzy­czy.

Sta­ram się uspo­ko­ić. Ona sta­ra się uspo­ko­ić. Sta­ra­ją się też praw­ni­cy, ale oni po pro­stu są w pra­cy, im ła­twiej.

– Pro­szę pań­stwa, nie ma sen­su się kłó­cić – mówi Stań­czak. Myli się. Przy­szli­śmy tu po to, by się kłó­cić.

– Do­brze. Chcę to dziś za­koń­czyć – mó­wię. – Mi­lion i miesz­ka­nie.

Do­ko­na­łem pierw­sze­go ustęp­stwa. He­le­na pa­trzy na mnie uważ­nie. To­lak na­chy­la się do niej, szep­cze go­rącz­ko­we sło­wa pro­sto w ucho. Moja żona kiwa gło­wą.

– Pro­szę pań­stwa – mówi To­lak. – Po­nie­waż mo­jej klient­ce rów­nież bar­dzo za­le­ży na jak naj­szyb­szym za­koń­cze­niu tej spra­wy, pro­po­nu­je ona po­dział ma­jąt­ku w pro­por­cji trzy do sied­miu. Moja klient­ka zga­dza się za­trzy­mać je­dy­nie trzy­dzie­ści pro­cent ma­jąt­ku.

– Za­trzy­mać! – par­skam.

– Wy­słu­chaj­my do koń­ca, pa­nie Je­rzy – mówi Stań­czak.

– To już wszyst­ko – oświad­cza To­lak. – Wię­cej ustępstw nie bę­dzie.

– No, no – mru­czę.

He­le­na czer­wie­nie­je. A ja nie po­tra­fię się za­trzy­mać. Chciał­bym, ale nie po­tra­fię.

– Ro­zu­miem cię, na­praw­dę – mó­wię.

– Nic nie ro­zu­miesz.

– Ow­szem. Ale to nie zmie­nia fak­tu, że to ja stu­ka­łem w kla­wi­sze. Nie ty. Ja.

– Tak? – sy­czy.

– Tak. Mi­lion i miesz­ka­nie.

He­le­na wsta­je. Gó­ru­je nad nami. Pąs na jej twa­rzy po­głę­bia się.

– W ta­kim ra­zie weź wszyst­ko – mówi to­nem, któ­re­go ni­g­dy nie sły­sza­łem. – Wszyst­ko. Nie chcę od cie­bie ni­cze­go.

– Pani He­le­no… – woła To­lak.

Moja żona nie słu­cha. Wy­cho­dzi z wy­so­ko unie­sio­ną bro­dą. To­lak pa­trzy na mnie bez­rad­nie, po czym wy­bie­ga za nią.

Od­dy­cham głę­bo­ko. Krę­cę gło­wą, czu­jąc, że od żo­łąd­ka ku gó­rze pły­nie cie­pło. W gło­wie coś pul­su­je i bul­go­cze jak w szyb­ko­wa­rze, igieł­ka dra­pie w dno tym ra­zem pra­we­go oka, chy­ba mu­szę po­ga­dać ze Sta­rym Lwem, za­pro­szę go na kawę, może ju­tro po po­łu­dniu, nie pa­mię­tam, z kim je­stem umó­wio­ny, ale zre­zy­gnu­ję, Sta­ry Lew jest chy­ba naj­waż­niej­szy, mu­szę się uspo­ko­ić, tu i te­raz.

Stań­czak wi­dzi, że coś się ze mną dzie­je, ale po pro­stu cze­ka, co po­wiem. Je­śli w jego po­sta­wie jest obrzy­dze­nie, sta­ram się go nie za­uwa­żać.

– Bar­dzo do­brze – mó­wię, pró­bu­jąc wy­pluć sło­wa przez za­ci­śnię­tą szczę­kę. – Pro­szę, żeby ugo­da była go­to­wa do koń­ca ty­go­dnia. Nie chcę, by moja żona zmie­ni­ła zda­nie.

Wi­dzę jego pod­nie­sio­ną dłoń, ale nie zwra­cam uwa­gi.

– Do koń­ca ty­go­dnia – na­ci­skam.

Za­sta­na­wia się. Zwy­kle roz­mo­wy ze mną są krót­kie, ra­czej słu­cham, niż mó­wię, on pro­po­nu­je, ja się na ogół zga­dzam, od tego jest, by pro­po­no­wać rze­czy, któ­re mogę za­ak­cep­to­wać, roz­wód w jego to­wa­rzy­stwie to przy­jem­ność, jesz­cze dwa, trzy spo­tka­nia i uwie­rzył­bym w to na­praw­dę. Gdy­by nie dzi­siej­szy dzień, na­praw­dę bym uwie­rzył.

– Po­sta­ram się – obie­cu­je.

Wsta­ję.

– Trzy dni – po­wta­rzam.

On rów­nież wsta­je. Się­ga mi do ra­mie­nia.

– Chciał­bym wy­sta­wić fak­tu­rę. Ko­lej­ny etap za­koń­czo­ny.

– Oczy­wi­ście. Płat­ność w cią­gu czter­na­stu dni.

– Szcze­rze mó­wiąc, chciał­bym pro­sić tym ra­zem o sie­dem. To bar­dzo duża suma.

Wiem o tym le­piej od nie­go. Przy­jem­ne roz­wo­dy kosz­tu­ją.

– Gdy tyl­ko do­sta­nę tekst ugo­dy, wy­sy­łam prze­lew – obie­cu­ję, kle­pię go po ra­mie­niu i wy­cho­dzę. Może się ob­ra­ził, co mnie to ob­cho­dzi, scho­dzę na dół bez po­śpie­chu, pa­trzę za ze­ga­rek, mam pół go­dzi­ny, nie za dużo, ale może tym ra­zem zdą­żę.

Po­dróż zaj­mu­je mi kwa­drans, my­śli bie­gną we wszyst­kich kie­run­kach, nie mogę się po­zbyć sprzed oczu wy­ra­zu twa­rzy He­le­ny. Do­cie­ram na miej­sce, nie­wiel­ka plom­ba stoi w bocz­nej śród­miej­skiej ulicz­ce, bar­dzo ład­na drew­nia­na ele­wa­cja, ga­raż pod­ziem­ny, więk­szość miesz­kań, zda­je się, na wy­na­jem, wjeż­dżam do ga­ra­żu, jadę na ostat­nie pię­tro, tym ra­zem bez żad­nych prze­sia­dek na par­te­rze, otwie­ram drzwi klu­czem, jesz­cze w przed­po­ko­ju zrzu­cam ubra­nie, prysz­nic trwa pięć mi­nut, bar­dzo go po­trze­bo­wa­łem, je­stem spo­koj­niej­szy. Wy­cho­dzę, za­kła­dam świe­że dżin­sy i ko­szu­lę, nie za wie­le warstw, bo po­tem czło­wiek się spie­szy i po co mu tyle warstw, na­le­wam so­bie drin­ka, le­ciut­kie­go, bo nie chcę żad­nych sen­sa­cji, stu­diu­ję struk­tu­rę bólu, lewa igieł­ka sie­dzi płyt­ko, pra­wa gdzieś się przy­cza­iła, nie czu­ję jej, ale gdzieś jest, pora urlo­po­wa do­pie­ro na­dej­dzie. Kap­suł­ka ke­to­na­lu pły­nie w dół, ulgi nie ma, bę­dzie może za ja­kiś czas, albo w koń­cu pęk­nie mi to coś w mó­zgu i wte­dy do­bra­noc, pchły na noc, szczy­paw­ki do za­baw­ki, ro­bię się in­fan­tyl­ny, chy­ba się upi­łem jed­nym sła­bym drin­kiem, gdzieś da­le­ko brzmi iro­nicz­ny śmiech mo­jej żony, wy­łą­czam go ni­czym sta­re ra­dio.

Dzwo­nek, otwie­ram, wcho­dzi Ha­nia, ma na so­bie krót­ką su­kien­kę i chy­ba nic pod spodem, że też mło­dzież musi być taka wy­eman­cy­po­wa­na, za­raz się prze­ko­na­my, wy­glą­da le­piej niż na zdję­ciu, na któ­rym sie­dzia­ła na kra­wę­dzi wan­ny i czy­ta­ła moją książ­kę. Chcę jej na­lać wina, nie­ocze­ki­wa­nie żąda wód­ki z colą, przy­go­to­wu­ję, ona sia­da na brzeż­ku ka­na­py, nóż­ki ra­zem i w bok, usta w ciup, rącz­ki w mał­drzyk, dama z niej, san­dał­ki pod ko­lor su­kien­ki, ra­so­we, pal­ce ra­so­we, sia­dam i za­czy­nam py­tać o jej do­ko­na­nia pi­sar­skie z ostat­nie­go ty­go­dnia. Wcze­śniej przy­sła­ła mi prób­kę, kry­mi­nał niby, na­pię­cia żad­ne­go, prze­czy­ta­łem z musu po­czą­tek, bo­ha­ter przy­go­to­wy­wał so­bie kawę, zaj­rza­łem na dwu­dzie­stą stro­nę, zdą­żył już, zda­je się, wyjść z kuch­ni. Żad­nych pier­wo­cin sty­lu ani słu­chu ję­zy­ko­we­go, nic z tego nie bę­dzie, wi­dać po trzech zda­niach, świat wtór­ny, bo­ha­te­ro­wie pa­pie­ro­wi, dia­lo­gi sztucz­ne, wszyst­ko już było, tyl­ko wie­lo­krot­nie le­piej. Ale ona ma pięk­ne pier­si, sut­ki prze­bi­ja­ją się przez ma­te­riał, cie­ka­we świa­ta, ciem­ne, mło­de, miód. Pre­fe­ru­ję trzy­dzie­sto­lat­ki, ale wśród osiem­na­stek też zda­rza­ją się wy­jąt­ki za­słu­gu­ją­ce na uwa­gę, Ha­nia do nich na­le­ży. Sia­dam bli­sko i za­czy­nam mó­wić, nar­ra­cja li­te­rac­ka rzą­dzi się swo­imi pra­wa­mi, ma pew­ne obo­wiąz­ko­we punk­ty, zwro­ty ak­cji na przy­kład, przy­spie­sze­nia i zwol­nie­nia, trze­ba dbać o zmia­ny tem­pa, nar­ra­cja nie może być mo­no­ton­na, mo­no­to­nia to grzech, ak­cja jest bo­giem, ak­cja przede wszyst­kim. Ja­sne oczy Hani ja­śnie­ją jesz­cze bar­dziej, usta za­sty­ga­ją w za­chwy­cie, sut­ki bie­gną ku mnie, obej­mu­ją, ema­nu­ją cie­płem i roz­ko­szą, pod­da­ję się, ból zni­ka, bo wszyst­ko zni­ka, Ha­nia na­praw­dę nie ma na so­bie nic poza su­kien­ką, cie­ka­we, jak tu przy­je­cha­ła, bo chy­ba nie au­to­bu­sem. Lą­du­je­my w po­zy­cji ho­ry­zon­tal­nej, szklan­ka tur­la się po dy­wa­nie, nie wiem, czy moja, czy jej, dy­wan kosz­to­wał dwa dzie­więć­set, po­no­si­łem już w ży­ciu więk­sze stra­ty. Gło­wa Hani scho­dzi ni­sko, spie­szy jej się, mnie też, choć sta­ram się kon­tro­lo­wać tem­po, ja­koś nie bar­dzo mi się uda­je, pod­no­szę ją, rze­czy­wi­ście jej pier­si są We­lt­klas­se, pra­wie już za­po­mnia­łem, co to osiem­na­sto­let­nie cia­ło, poza pier­sia­mi resz­ta zbu­do­wa­na wy­łącz­nie ze zło­ta i pla­ty­ny, jak rzeź­ba Ca­no­vy. Ha­nia ni­cze­go nie uda­je, ma za­mknię­te oczy i jest jed­nym wiel­kim za­pa­mię­ta­niem, mat­ko, kie­dy ona się tego wszyst­kie­go na­uczy­ła? Tur­lam się, ona wska­ku­je na mnie, ga­lop, cwał, wło­sy wpa­da­ją mi do ust, nic nie szko­dzi, nie de­pi­lu­je się cała, tro­chę zo­sta­wia ku ra­do­ści pa­trzą­cych, za co jej chwa­ła, sła­bo my­ślę, nic dziw­ne­go, Ha­nia pi­sar­ką nie bę­dzie, ale ka­rie­rę zro­bi, może w mo­de­lin­gu, pod­po­wiem jej, gdy już ze mnie zej­dzie.

Na ra­zie ni­cze­go nie pod­po­wia­dam, bo za­czy­na bo­leć mnie gło­wa. Bled­nę i chy­ba od­jeż­dżam, Ha­nia coś mówi, po­tem woła, nie sły­szę, od­dzie­lo­ny od niej watą, gru­bą ścia­ną z waty, oczy pło­ną, w każ­dym oku nie jed­na igła, a kil­ka, kwa­śny smak spły­wa do ust, opie­ram się o ka­na­pę, sie­dzę na pod­ło­dze, dy­wan pod tył­kiem, Ha­nia klę­czy nade mną, sut­ki smut­ne, za­mil­kłe, ona upew­nia się, że nic mi nie jest, beł­ko­czę sło­wa prze­pro­sin, ona wrzu­ca su­kien­kę przez gło­wę, san­dał­ki mia­ła cały czas na no­gach, na­wet tego nie za­uwa­ży­łem, pyta jesz­cze o coś, od­po­wia­dam, że wszyst­ko w po­rząd­ku, że bar­dzo prze­pra­szam, w koń­cu uda­je mi się ją skło­nić do wyj­ścia.

Sie­dzę nagi, zmrok hula po ką­tach, czu­ję jesz­cze za­pach jej cia­ła i per­fum, ład­ne to wszyst­ko, za­raz się wy­wie­trzy, wdy­cham głę­bo­ko po­wie­trze. Sie­dzę, nie wiem, ile mija cza­su, gar­so­nie­ra robi się obca, choć jest prze­cież moja, lo­ka­ta ka­pi­ta­łu na ryn­ku nie­ru­cho­mo­ści, na sa­me­go ar­chi­tek­ta wnętrz wy­da­łem trzy­dzie­ści ty­się­cy.

Wsta­ję, mam wra­że­nie, że w gło­wie na­stą­pi wy­buch, może już na­stą­pił, a ja nie żyję, czu­ję za­pach jej cia­ła, przed oczy­ma dwie ciem­ne pla­my bro­da­wek ze śmiesz­ny­mi dziur­ka­mi po­środ­ku, ra­czej żyję, bo w za­świa­tach chy­ba jest bar­dziej du­cho­wo i wznio­śle i czło­wiek ma w koń­cu czas po­my­śleć o czymś wiel­kim, nie tyl­ko o chę­do­że­niu i dziur­kach w cyc­kach. Prysz­nic zim­ny, gło­wa roz­pa­lo­na, ide­al­nie, uj­mu­ję cie­płej wody, lód, wstrzą­sa­ją mną dresz­cze, Jezu, ja­kie ona mia­ła bio­dra, nic tyl­ko wstrzy­ki­wać jej do środ­ka swo­je DNA i pa­trzeć, jak ro­śnie ta Mat­ka Po­lka, jak pięk­nie­je, ma­jąc w so­bie dwa ży­cia, a po­tem kar­mi to nowe jak na ob­ra­zie Wy­spiań­skie­go.

Wy­cho­dzę, wy­cie­ram się, wkła­dam sta­re ubra­nie, nie chce mi się tłu­ma­czyć Do­ris, cze­mu się prze­bie­ra­łem. Jadę do jej miesz­ka­nia, któ­re jest te­raz moim do­mem, dwa po­ko­je z kuch­nią, osie­dle typu Le­min­go­wo Gór­ne, wszyst­ko na kre­dyt, łącz­nie z ka­rie­ra­mi, na par­te­rach si­łow­nie i skle­py ze zdro­wą żyw­no­ścią, ko­niecz­nie z na­lep­ką BIO i dwu­krot­nym prze­bi­ciem.

Do­ris nie ma, chwa­ła Bogu, jak na za­wo­ła­nie do­sta­ję ese­me­sa. „Nie cze­kaj z ko­la­cją. Mu­szę skoń­czyć bi­lans kwar­tal­ny”. I emo­ti­kon, że niby jej przy­kro. Ja­sne. Je­stem sam i bar­dzo mi źle, choć aku­rat gło­su Do­ris bra­ku­je mi naj­mniej. Sia­dam na ka­na­pie i ostroż­nie otwie­ram kar­to­no­wą tecz­kę z na­lep­ką War-Med. Jed­na waż­na kart­ka i kil­ka wy­dru­ków ba­dań. Czy­tam i sta­ram się zro­zu­mieć. Na­le­wam so­bie drin­ka. Po­tem wra­cam do czy­ta­nia. Przez kwa­drans mie­lę kil­ka zdań. Tęt­niak mó­zgu. Krwa­wie­nie. Pęk­nię­cie. Bóle gło­wy. Gor­sze wi­dze­nie. Wska­za­nie: otwar­cie czasz­ki i ope­ra­cyj­ne za­ło­że­nie klip­sa na szyj­kę tęt­nia­ka.

Sia­dam do in­ter­ne­tu i szu­kam. W koń­cu znaj­du­ję to, co naj­waż­niej­sze: sta­ty­sty­ki śmier­tel­no­ści.

Ważę w dło­ni te­le­fon. Za­sta­na­wiam się. War­sza­wa za oknem roz­świe­tlo­na, zdy­sza­na, eu­ro­pej­ska, ko­smo­po­li­tycz­na. W koń­cu wy­bie­ram nu­mer mo­jej żony. Sy­gnał jest cięż­ki, mo­no­ton­ny jak wy­rzut su­mie­nia, nie­skoń­czo­ny.

Od­kła­dam apa­rat. Po chwi­li pika ese­mes.

„Nie dzwoń”. ■

Rozdział 2

Wi­dzę na­gie ko­bie­ce cia­ło.

Nie na­le­ży do ni­ko­go kon­kret­nie, to ra­czej ja­kiś uogól­nio­ny wzo­rzec, może mam do czy­nie­nia z pro­jek­cją wy­obra­żeń o wszyst­kich zna­jo­mych pa­niach, może czu­ję ja­kieś stłu­mio­ne pra­gnie­nie. Za­baw­ne, nic nie wiem, bym miał tłu­mio­ne pra­gnie­nia do­ty­czą­ce ko­biet, ra­czej wszyst­ko na wierz­chu, żad­nych ta­jem­nic, pe­łen eks­hi­bi­cjo­nizm mo­ral­ny i cie­le­sny, wszyst­ko szcze­rze, szyb­ko, bez za­sta­no­wie­nia, po­pęd w czy­stej po­sta­ci, cze­mu nie, sko­ro wo­kół tyle chęt­nych? Ulu­bio­na śred­nia: pier­si nie za duże, bio­dra ra­czej obłe i kon­kret­ne, wzgó­rek ło­no­wy wy­pu­kły, co cza­sem prze­szka­dza, ale jest do­wo­dem na zdro­wą ana­to­mię słu­żą­cą wy­da­wa­niu po­tom­stwa na świat. Nogi dłu­gie, umię­śnio­ne, żad­nych pa­ty­ków o ko­ści­stych ko­la­nach, pal­ce u stóp fo­rem­ne, dło­nie za­dba­ne. Wszyst­ko na­tu­ral­ne – z za­sa­dy nie cho­dzę do łóż­ka z ko­bie­ta­mi do­tknię­ty­mi skal­pe­lem, kwa­sem hia­lu­ro­no­wym, bo­tok­sem czy in­nym fe­ty­szem no­wo­cze­snych, wy­zwo­lo­nych dziew­cząt. Wy­zwo­le­nie tak, ale au na­tu­rel. Cia­ło musi być peł­ne, do fu­rii do­pro­wa­dza mnie kult chu­dych i kan­cia­stych, mo­del­ki uwa­żam za isto­ty nie­szczę­śli­we, nad któ­ry­mi ma­ki­ja­ży­sta do spół­ki ze sty­li­stą mu­szą pra­co­wać pół dnia, by moż­na je było po­ka­zać świa­tu i by świat nie uciekł z okrzy­kiem prze­ra­że­nia na ustach.

Sły­szę gniew­ny głos re­ali­za­to­ra, dziw­ny­mi me­an­dra­mi bie­ga­ją moje my­śli, je­stem w środ­ku czy­ta­nia wo­jen­nej, krwa­wej opo­wie­ści, a my­ślę o ko­bie­tach i moim do nich sto­sun­ku. Z tru­dem, ospa­le, nie­mal brnąc przez za­spy ma­ja­ków na ja­wie, wra­cam do rze­czy­wi­sto­ści. Pa­trzę przez szy­bę, wi­dzę złe oczy, może rów­nież szy­der­cze, na pew­no nie­chęt­ne. Po­pra­wiam się w fo­te­lu, mam wra­że­nie, że sie­dzę nie­rów­no, lewa stro­na cią­ży bar­dziej, pra­wa spo­czy­wa jak­by wy­żej. Może to sta­rość. Mię­śnie za­czy­na­ją ćmić, do­pie­ro dru­ga go­dzi­na se­sji, chy­ba za­czy­nam ża­ło­wać, że w ogó­le tu je­stem, myśl o tym, ile zo­sta­ło do koń­ca, na­pa­wa mnie głę­bo­kim znie­chę­ce­niem.

– Mo­że­my? – pyta re­ali­za­tor, wprost prze­wier­ca­jąc mnie wzro­kiem.

– Już – od­po­wia­dam.

Fa­cet o złych oczach kiwa dło­nią, czy­tam.

„Trzej człon­ko­wie za­ło­gi Twar­de­go klę­li na ca­łe­go. Mie­li tyl­ko dwa­dzie­ścia po­ci­sków do dzia­ła i zszar­ga­ne ner­wy. Z ze­wnątrz do­cho­dzi­ły od­gło­sy co­raz bar­dziej za­żar­tej wal­ki. Nie­przy­ja­ciel wpro­wa­dził na plac boju dzia­ła, po­jaz­dy pan­cer­ne i licz­ne od­dzia­ły pie­cho­ty. Co chwi­lę o pan­cerz czoł­gu dzwo­ni­ły ry­ko­sze­ty, co z pew­no­ścią nie po­pra­wia­ło hu­mo­rów za­ło­gi.

Ale roz­kaz to roz­kaz. Byli aż nad­to świa­do­mi, że sta­no­wią ostat­ni pan­cer­ny ar­gu­ment ba­ta­lio­nu.

Czołg po­wo­li po­su­wał się do przo­du.

Do­wód­ca uj­rzał w ce­low­ni­ku ścia­nę ka­mie­ni­cy. Dłu­ga lufa Twar­de­go znie­ru­cho­mia­ła.

– Odłam­ko­wym – po­wie­dział.

Za ple­ca­mi usły­szał zna­jo­my zgrzyt me­cha­ni­zmu ła­du­ją­ce­go.

– Jest – za­mel­do­wał ce­low­ni­czy.

– Ognia.

Huk roz­darł po­wie­trze.

Pięć­dzie­się­cio­to­no­wy czołg za­ko­ły­sał się. Po­cisk w ułam­ku se­kun­dy prze­był dzie­lą­cy go od celu dy­stans, po czym eks­plo­do­wał. Gdy opadł dym, do­wód­ca po­now­nie przy­tknął oczy do oku­la­ru. Dziu­ra w mu­rze mia­ła trzy me­try sze­ro­ko­ści. Włą­czył me­cha­nizm od­wra­ca­ją­cy wie­żę. Lufa po­je­cha­ła do tyłu.

– Na­przód – za­ko­men­de­ro­wał”.

Mylę się w ostat­nim sło­wie, milk­nę, wła­sny głos jesz­cze brzmi mi w uszach, po se­kun­dzie sły­szę re­ali­za­to­ra:

– Pa­nie Je­rzy, po­pra­wia­my cały frag­ment.

– Co było źle? – py­tam.

Czło­wiek zza kon­so­le­ty uśmie­cha się z za­kło­po­ta­niem, choć w jego oczach jest, jak mó­wi­łem, nie tyl­ko za­kło­po­ta­nie, ale też nie­chęć, szy­der­stwo, może jesz­cze coś, cze­go na ra­zie nie umiem od­gad­nąć. Wiel­kie ekra­ny kom­pu­te­rów mi­go­cą przy­tłu­mio­nym bla­skiem, oświe­tle­nie dys­kret­ne i w re­ży­ser­ce, i w stu­diu, wszyst­ko dla kom­for­tu lek­to­ra, szklan­ka z nie­ga­zo­wa­ną wodą mi­ne­ral­ną pod ręką, eks­pe­ry­men­ty z zim­nym pi­wem i czymś moc­niej­szym z colą lub so­kiem po­mi­do­ro­wym mamy już za sobą, nic z tego nie wy­cho­dzi­ło, choć po­cząt­ko­wo wszy­scy, ze mną na cze­le, wie­rzy­li, że al­ko­hol po­mo­że mi się roz­luź­nić.

– Po­wtó­rzy pan cały ka­wa­łek? Od słów: „Trzej człon­ko­wie za­ło­gi Twar­de­go”? – od­po­wia­da py­ta­niem, z za­uwa­żal­nym wy­sił­kiem na­da­jąc gło­so­wi miłe brzmie­nie. To już czwar­te po­dej­ście. Obaj za­czy­na­my być zmę­cze­ni. Wła­ści­wie je­stem zmę­czo­ny, od­kąd tu wsze­dłem. Po­wi­nie­nem za­jąć się włas­nym zdro­wiem, nie czy­ta­niem.

– Puść od po­cząt­ku – mó­wię.

Re­ali­za­tor przez chwi­lę trwa w nie­mym upo­rze, po­tem nie­chęt­nie się­ga do mysz­ki kom­pu­te­ra.

Przez gło­wę prze­bie­ga kil­ka złych my­śli, od­ga­niam je, sta­ram się nie sznu­ro­wać ust w wą­ską kre­skę, He­le­na za­wsze w ta­kich ra­zach po­wta­rza­ła, że wy­glą­dam jak fu­riat, któ­re­mu bra­ku­je ar­gu­men­tów. Zda­nie He­le­ny nie po­win­no mnie w naj­mniej­szym stop­niu ob­cho­dzić, nie po to pra­co­wi­cie bu­rzy­łem do­tych­cza­so­we ży­cie, żeby te­raz się przej­mo­wać jej opi­nia­mi na mój te­mat, ży­cie jed­nak śmiesz­nie się ukła­da; nie po­wi­nie­nem i nie chcę, a na­dal się sto­su­ję do nie­któ­rych rad, sta­ram się nie być dzie­cin­ny, nie chcę na złość pra­wie by­łej żo­nie od­mra­żać so­bie uszu.

Słu­cham przed chwi­lą na­gra­ne­go frag­men­tu. Głos brzmi wy­raź­nie, wi­bru­je, wzbu­dza re­zo­nan­se tam, gdzie trze­ba, dy­na­mi­zu­je ak­cję, tembr do­stoj­ny, na­masz­czo­ny, dyk­cja wię­cej niż po­praw­na. Słu­cham uważ­nie, sta­ra­jąc się wy­ła­pać fałsz czy nie­czy­ste brzmie­nie – nie znaj­du­ję ni­cze­go.

– Nie wi­dzę tu ni­cze­go do po­pra­wy – oznaj­miam.

Re­ali­za­tor krzy­wi się, wi­dzę za szy­bą pro­du­cent­kę, jesz­cze wczo­raj mó­wi­ła, że się spóź­ni, bar­dzo na­le­ga­łem na jej obec­ność, twier­dząc, że wpły­wa na mnie sty­mu­lu­ją­co. Pro­du­cent­ka ma trzy­dzie­ści lat i może jesz­cze ze dwa lub trzy, na­zy­wa się Tola Pa­sek, krót­ko ob­cię­ta, pie­go­wa­ta, ruda, kol­czyk w uchu, dłu­ga blu­za jak po star­szym bra­cie, wą­skie dżin­sy i gla­ny od Dok­to­ra Mar­ten­sa, moda na Ja­ro­cin z lat mo­jej mło­do­ści pa­su­je jej jak dru­ga skó­ra, pie­gi tyl­ko do­da­ją uro­ku, biust nie­po­mpo­wa­na trój­ka, z tych naj­bar­dziej po­ręcz­nych.

– Cześć, Je­rzy – mówi przez in­ter­kom, głos ma ni­ski, schryp­nię­ty, gdy­by była czar­na, mo­gła­by śpie­wać jazz w klu­bach No­we­go Or­le­anu.

– Cześć, Tola – od­po­wia­dam, uśmie­cha­jąc się sze­ro­ko. Po­pra­wiam się na krze­śle, przez mo­ment my­ślę o wczo­raj­szej wi­zy­cie u Sta­re­go Lwa, szyb­ko sku­piam się na tym, co te­raz, na ra­zie przy­cho­dzi mi to bez tru­du.

– Może wo­lisz czy­tać mniej­szy­mi ka­wał­ka­mi? – pyta.

– Nie. Jedź­my da­lej.

Re­ali­za­tor jest zły. Tola kła­dzie mu rękę na ra­mie­niu.

– Czy­ta­nie mniej­szych frag­men­tów po­zwa­la le­piej pa­no­wać nad tech­ni­ką – tłu­ma­czy, a ja do­pie­ro po chwi­li orien­tu­ję się, że mówi do mnie. – Je­śli się sku­piasz na po­je­dyn­czych zda­niach, mo­żesz znacz­nie le­piej in­ter­pre­to­wać tekst.

– Co było źle? – drą­żę.

– Nie było źle. Cho­dzi o to, żeby było świet­nie.

Prze­krzy­wia gło­wę, pa­trzy mi w oczy, mimo szy­by wy­da­je mi się, że jest tuż przy mnie, czu­ję jej za­pach, wi­dzę wy­raź­nie opra­wę oczu, fak­tu­rę skó­ry, mi­ni­mal­nie opad­nię­ty lewy ką­cik ust. Rudy ko­smyk za­glą­da jej do oka, rzę­sa po­ciąg­nię­ta le­ciut­ką czar­ną kre­ską, Tola wie, że przy ala­ba­stro­wej ce­rze nad­mier­na czerń nie słu­ży uro­dzie, zie­leń oczu obro­ni się sama, ma ko­lor mo­rza, oka­la­ją­ce­go o po­ran­ku da­le­kie, eg­zo­tycz­ne wy­spy.

– Do­brze. – Ki­wam gło­wą.

Czu­ję, że coś za­czy­na pul­so­wać w żo­łąd­ku, krew pły­nie szyb­ciej, ad­re­na­li­na bu­dzi się z le­tar­gu, za­czy­na po­bu­dzać or­ga­nizm do wal­ki, wal­ka jest czymś, co ko­cham, z cze­go żyję od wie­lu lat i cze­go nie za­mie­nił­bym na inne za­ję­cie, tak mi się przy­naj­mniej wy­da­je w tych mo­men­tach, gdy wiem, po co żyję.

Re­ali­za­tor pusz­cza po­przed­ni frag­ment, sły­szę w słu­chaw­kach swój głos, wi­dzę unie­sio­ny pa­lec, szy­cie, wcho­dzę, nie­mal krzy­czę, je­stem tam, w Po­wsta­niu, na polu bi­twy, czu­ję smród kor­dy­tu, krwi, łza­wią mi oczy, ran­ni krzy­czą, po­ci­ski la­ta­ją nad gło­wą, zgrzyt gą­sie­nic wbi­ja się w mózg.

„Trzej człon­ko­wie za­ło­gi Twar­de­go klę­li na ca­łe­go. Mie­li tyl­ko dwa­dzie­ścia po­ci­sków do dzia­ła i zszar­ga­ne ner­wy. Z ze­wnątrz do­cho­dzi­ły od­gło­sy co­raz bar­dziej za­żar­tej wal­ki”.

Prze­ry­wa­my, Tola pod­no­si kciuk, re­ali­za­tor kiwa gło­wą, je­dzie­my da­lej, na­resz­cie idzie gład­ko, roz­krę­cam się, sło­wa pły­ną, co ja­kiś czas cię­cia, już się nie złosz­czę, za­wo­dow­stwo i spo­kój, po­wta­rzam, co i kie­dy chcą. Wszy­scy wy­glą­da­ją na za­do­wo­lo­nych, na­wet fa­cet za kon­so­le­tą, po­nu­ry i ma­ło­mów­ny drab przed czter­dziest­ką, któ­ry na­ba­wił się skrzy­wie­nia krę­go­słu­pa od sie­dze­nia w stu­diu, wi­dział już wszyst­ko i do­świad­czył wszyst­kie­go. Sły­sza­łem, że po­tra­fi zro­bić gwiaz­dę z wo­ka­list­ki po­zba­wio­nej słu­chu, któ­rej je­dy­ną kwa­li­fi­ka­cją do za­ist­nie­nia w szoł­biz­ne­sie jest wpra­wa w krę­ce­niu od­wło­kiem i pod­sta­wia­niu go komu trze­ba, nadać brzmie­nie Me­tal­li­ki ga­ra­żo­wym ka­pe­lom, we­sel­nym ze­spo­łom kle­zmer­skim przy­dać rys ory­gi­nal­no­ści i roz­ryw­ki na wy­so­kim po­zio­mie.

Ro­bi­my prze­rwę, piję dusz­kiem wodę ze szklan­ki, wcho­dzi Tola z nową bu­tel­ką, na­le­wa mi, sta­je bli­sko, jej udo przy moim, cie­pła jest i mięk­ka, nie pa­trzy na mnie, choć wi­dzi mój wzrok, nie przy­su­wa się, ale i nie od­da­la, mam ją w za­się­gu, trzy­mam dło­nie na bla­cie, Tola sta­wia bu­tel­kę, upew­nia się, że mam jesz­cze czas, mam, oczy­wi­ście, że mam, tyle, ile trze­ba. Wy­cho­dzi, na­gry­wam da­lej, ostat­nia część mo­jej naj­gło­śniej­szej sagi wo­jen­nej, dłu­go ocze­ki­wa­na pre­mie­ra, do­mknię­cie lo­sów bo­ha­te­rów, gorz­ko-słod­ki fi­nał.

Gdy po­nad dzie­sięć lat temu de­biu­to­wa­łem pierw­szym to­mem, nie mia­łem po­ję­cia, że pi­szę pierw­szy tom cze­go­kol­wiek. Uwa­ża­łem się za nie­by­wa­łe­go szczę­ścia­rza, że kto­kol­wiek za­in­te­re­so­wał się tek­stem. Fakt, że był to wy­daw­ca pierw­szo­li­go­wy, wte­dy nie za bar­dzo do mnie do­tarł, a na­wet gdy­by, i tak by mnie nie ob­cho­dził. Chcia­łem na pół­kach księ­gar­ni zo­ba­czyć książ­kę ze swo­im na­zwi­skiem na okład­ce i tyle. Gdy za­czę­ła się sprze­da­wać, mia­łem po­czu­cie wzno­sze­nia się ku nie­bu. By­łem pierw­szy na ryn­ku z ta­kim po­dej­ściem do hi­sto­rii, dru­ga woj­na świa­to­wa po­łą­czo­na z fan­ta­sty­ką, ba­ta­li­sty­ka z nie­śmia­ły­mi am­bi­cja­mi do sien­kie­wi­czow­skich na­wią­zań, in­try­ga sen­sa­cyj­na i styl Ali­sta­ira Mac­Le­ana, wsze­dłem w lukę ryn­ko­wą i za­be­to­no­wa­łem wej­ście, przez dwa lata uzu­peł­ni­łem pierw­szą książ­kę trze­ma ko­lej­ny­mi, kon­ku­ren­cja do­bi­ja­ła się, ko­pa­ła, plu­ła i smar­ka­ła, by­łem pierw­szy, resz­ta mo­gła za­do­wo­lić się rolą epi­go­nów, za­ro­iło się po­tem od nie­udol­nych pod­ró­bek, wy­daw­ca opo­wia­dał mi o tym ze śmie­chem gło­śnym i szy­der­czym.

Zer­kam na wiel­ki ze­gar, mi­nę­ła czwar­ta go­dzi­na se­sji, czu­ję się jak po prze­bie­gnię­ciu ma­ra­to­nu, koń­czę bu­tel­kę wody, mimo tego w gar­dle pia­sek, oczy cho­dzą cięż­ko, za­czy­na mnie bo­leć kark, drę­twie­je lewe ra­mię, roz­ma­so­wu­ję, wsta­ję, coś mi strzy­ka w ko­la­nach, je­stem sta­ry i zmę­czo­ny, bie­ga­nie chy­ba mniej wy­czer­pu­je. Re­ali­za­tor pa­ku­je ma­nat­ki, kiwa dło­nią i wy­cho­dzi, wy­glą­da go­rzej niż ja, mimo po­pra­wy sto­sun­ków jed­nak nie pała do mnie prze­sad­ną sym­pa­tią. Zo­sta­je­my sami z pro­du­cent­ką, idę do re­ży­ser­ki.

– Jak wra­że­nia? – py­tam.

– Było nie­źle – mówi Tola. Zer­ka na drzwi, po­tem na mnie, po­tem zno­wu na drzwi. – Ro­bisz po­stę­py. Z każ­dą se­sją jest le­piej.

– W oko­li­cy koń­ca bę­dzie już bar­dzo do­brze – do­po­wia­dam.

Tola chi­cho­cze.

Pod­cho­dzę bli­sko, uj­mu­ję w dło­nie jej twarz, po­chy­lam się. War­gi Toli Pa­sek sma­ku­ją i pach­ną doj­rza­ły­mi owo­ca­mi, są sprę­ży­ste i mięk­kie. Zrzu­cam z niej blu­zę, sta­nik typu push-up…

.

.

.

…(fragment)…