Invictus - Marcin Ciszewski - ebook + książka

Invictus ebook

Marcin Ciszewski

4,2
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Polacy przegrywają Bitwę Warszawską w sierpniu 1920 roku.

Pochód bolszewików trwa dalej. Rewolucja ogarnia całą Europę kontynentalną. W końcu, w grudniu 1922 roku utworzony zostaje Związek Socjalistycznych Republik Sowieckich, obejmujący terytorium od Władywostoku do Lizbony. W Europie tylko Wielka Brytania pozostaje jeszcze krajem demokratycznym.

Stany Zjednoczone pogrążają się w kryzysie, wydatki na armię i flotę zostają zredukowane. Pozostałe środki grupa wpływowych polityków i wojskowych wykorzystuje  do budowy - w miejsce standardowych okrętów - największego pancernika w dziejach, okrętu wielokrotnie silniejszego od najsilniejszych pancerników sowieckich. Jego dowódcą zostaje wiceadmirał Frank Bratten, człowiek będący zagorzałym przeciwnikiem budowy wielkiego okrętu.

Jest rok 1941. Sowieci w błyskawicznej kampanii podbijają Anglię, w obronie której Amerykanie tracą większość floty. Kolejnym obiektem agresji będą słabe, skłócone wewnętrznie i rozsadzane przez sowiecką agenturę Stany Zjednoczone.

Jedyną nadzieją Stanów Zjednoczonych jest dowodzony przez Franka Brattena USS ""George Washington"", potężny, ale samotny superpancernik. Marynarze nazywają go Invictus, Niezwyciężony. 

Czy będzie w stanie przeciwstawić się najpotężniejszej armadzie desantowej w dziejach? 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 477

Oceny
4,2 (261 ocen)
121
80
47
12
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
arturmajorke

Nie oderwiesz się od lektury

poprostu Świetna!!!!
00
tomaszprochowski

Nie polecam

Nuda że aż zęby bolą. 300 stron i nadal brak akcji.
01



MARCIN CISZEWSKI

Invictus

 

 

© 2019 Mar­cin Ci­szew­ski

© 2019 WAR­BO­OK Sp. z o.o.

 

 

Re­dak­tor se­rii: Sła­wo­mir Brud­ny

 

Re­dak­cja i ko­rek­ta ję­zy­ko­wa: Ka­ri­na Stem­pel-Gan­car­czyk

 

eBo­ok:Ilo­na i Do­mi­nik Trze­biń­scy Du Châte­aux, ate­lier@du­cha­te­aux.pl

 

Okład­ka: Pa­weł Gie­ru­la

 

ISBN 978-83-65904-41-6

 

Wy­daw­ca: War­bo­ok Sp. z o.o.

ul. Bład­nic­ka 65

43-450 Ustroń,

www.war­bo­ok.pl

Jest zakutym w pancerną stal potworem.

Jest szybki, wielki i silny.

Jest sam.

Nazywa się USS „George Washington”, ale niektórzy mówią o nim inaczej.

Mówią: Invictus.

5 lipca 1941

Te­le­fon dzwo­ni o czwar­tej, kie­dy je­stem w pół­mro­ku.

Je­stem w pół­mro­ku, chło­dzie i ja­kimś bez­brzeż­nym smut­ku, nie wiem, moim wła­snym czy cu­dzym, jed­nak ra­czej moim, tkwię w nim głę­bo­ko, bez szan­sy wyj­ścia, bez na­dziei i wia­ry. Du­szę się w ob­ję­ciach kosz­ma­ru, nie mogę na­wet drgnąć, prze­ra­żo­ny, tuż przed ocza­mi mam tyl­ko sza­rą za­sło­nę od­dzie­la­ją­cą mnie od świa­ta. Za­sło­na uno­si się, nie wi­dzę jej koń­ca, czu­ję za to za­pach ple­śni i wil­go­ci, do­strze­gam po­ro­wa­tą, po­dob­ną do fil­cu fak­tu­rę. Wy­cią­gam dłoń, chcę ode­pchnąć brud­ny cię­żar, może tyl­ko uchy­lić go, by prze­śli­zgnąć się do­łem, wró­cić do ży­wych, ale nie mogę, za­sło­na ani drgnie, jest po­dob­na ra­czej do sta­lo­wej czy ka­mien­nej pły­ty. Walę w nią pię­ścia­mi, głu­che od­gło­sy brzmią w mo­jej gło­wie ni­czym da­le­kie eks­plo­zje. Czu­ję na po­licz­kach łzy, wiel­kie, gorz­kie kro­ple.

Nie umiem od­gad­nąć, po ja­kim cza­sie, ale spra­wia­ją­cym wra­że­nie wiecz­no­ści, za­sło­na mięk­nie i od­da­la się, kosz­mar za­czy­na ga­snąć, prze­sta­ję pa­mię­tać szcze­gó­ły, przez chwi­lę znaj­du­ję się po obu stro­nach snu, w schi­zo­fre­nicz­nej ja­wie-nie­ja­wie. Pół­mrok ja­śnie­je, w koń­cu po­ja­wiam się cały po stro­nie zwy­kłe­go świa­ta. Zry­wam się, wal­cząc z bez­de­chem, echa nie­daw­ne­go snu sie­dzą we mnie jak cierń, po kil­ku se­kun­dach albo mi­nu­tach wcią­gam po­wie­trze do płuc, jest za­tę­chłe i wil­got­ne, ale sma­ku­je jak nek­tar. Oglą­dam dło­nie, jed­nak nie czu­ję bólu, skó­ra jest nie­na­ru­szo­na, nie wiem, cze­go się spo­dzie­wa­łem. Boli mnie gło­wa, w ustach su­chy, obrzy­dli­wy smak. Opusz­czam sto­py na pod­ło­gę, zer­kam na sto­ją­cy na szaf­ce sta­reń­ki ze­gar. Mi­nu­ta po czwar­tej. Słoń­ce za­glą­da wprost w okna sy­pial­ni znaj­du­ją­cej się na pierw­szym pię­trze bez­sprzecz­nie zbyt wiel­kiej i zbyt kom­for­to­wej wil­li, świa­dec­twa prze­brzmia­łe­go ży­cia, któ­re ni­g­dy nie wró­ci.

Apa­rat za­no­si się brzę­kli­wy­mi, me­cha­nicz­ny­mi spa­zma­mi.

Pod­no­szę słu­chaw­kę, wal­cząc z mi­gre­ną i prze­moż­nym uczu­ciem, że od te­le­fo­nów dzwo­nią­cych o czwar­tej nad ra­nem po­wi­nie­nem się trzy­mać jak naj­da­lej. Czu­ję, że je­stem spo­co­ny i że pot za­czy­na sty­gnąć, roz­le­wa­jąc się po ca­łym cie­le lo­do­wy­mi pla­ma­mi.

– Brat­ten – mru­czę.

– Cześć, Frank – sły­szę w od­po­wie­dzi.

Roz­po­zna­ję głos, dzi­wię się, ale nie do koń­ca, dzi­wię się tyl­ko tro­chę, ostat­nio nie je­stem w sta­nie wy­krze­sać z sie­bie nic po­nad let­nie za­in­te­re­so­wa­nie rze­cza­mi, któ­re inni uwa­ża­ją za dra­ma­tycz­ne czy choć­by waż­ne. Wszyst­kie emo­cję prze­no­szą się do snów, do pół­mro­ku, za za­sło­nę, tak jest le­piej, whi­sky po­zwa­la to bar­dzo pre­cy­zyj­nie kon­tro­lo­wać; zer­kam na nie­do­pi­tą bu­tel­kę, stoi przy łóż­ku ni­czym straż­nik albo może przy­ja­ciel, co wie­czór piję wię­cej, bar­dzo do­brze, ko­niec na­dej­dzie szyb­ciej, niż się spo­dzie­wa­łem.

– Cześć, Tim.

– Dzień do­bry. Prze­pra­szam. Nie­ste­ty.

Prze­kła­dam słu­chaw­kę do dru­giej ręki. Uwol­nio­ną dło­nią dra­pię się po daw­no nie­go­lo­nym po­licz­ku. Mu­szę wziąć aspi­ry­nę, pójść pod prysz­nic, a po­tem wró­cić do łóż­ka. Może na­pi­ję się kawy. Woda, my­dło i ko­fe­ina nie za­ła­twią żad­ne­go z pro­ble­mów, ale po­mo­gą roz­po­cząć dzień, któ­re­go nie mam ocho­ty roz­po­czy­nać. Dzień, jak zwy­kle, za­czy­na się mimo mego chce­nia lub nie­chce­nia.

– Nie­ste­ty co?

– Prze­pra­szam, Frank, jesz­cze raz prze­pra­szam. – Głos Tima Co­le­ma­na brzmi głu­cho, ma­to­wo, brzyd­ko. – Dziś two­je uro­dzi­ny. Okrą­gła, pięk­na rocz­ni­ca. Wszyst­kie­go naj­lep­sze­go. Ale ja nie z tym… nie­ste­ty, jest coś znacz­nie po­waż­niej­sze­go…

Dziś moje pięć­dzie­sią­te uro­dzi­ny, o któ­rych za­po­mnia­łem.

Znam Tima Co­le­ma­na od bli­sko trzy­dzie­stu lat. Tego sa­me­go dnia skoń­czy­li­śmy Aka­de­mię Ma­ry­nar­ki w An­na­po­lis, z któ­rej wy­szli­śmy w stop­niu pod­po­rucz­ni­ka, po­cząt­ko­wo ra­zem słu­ży­li­śmy na nisz­czy­cie­lu, w cią­gu dłu­giej ka­rie­ry na­sze dro­gi wie­lo­krot­nie się krzy­żo­wa­ły, awan­so­wa­li­śmy ryt­micz­nie, jak zgra­ny tan­dem, nie­mal w jed­nym cza­sie. Tim był je­dy­nym ofi­ce­rem wy­so­kiej ran­gi, któ­ry wziął mnie w obro­nę mie­siąc temu, od­waż­ny, lo­jal­ny Tim Co­le­man, któ­re­mu mimo usil­nych prób nie uda­je się po­zbyć tek­sa­skie­go ak­cen­tu, zwłasz­cza gdy jest pi­ja­ny lub zde­ner­wo­wa­ny. Cie­szy się po­wszech­ną opi­nią naj­lep­sze­go do­wód­cy ze­spo­łu bo­jo­we­go, jaki od Wiel­kiej Woj­ny pły­wał pod ame­ry­kań­ską ban­de­rą. Pod­czas krót­kiej woj­ny an­giel­skiej, któ­rej ni­jak nie da się na­zwać Wiel­ką, ra­czej Tchórz­li­wą, w naj­lep­szym ra­zie Kom­pro­mi­tu­ją­cą, do­wo­dził kom­po­nen­tem flo­ty o kryp­to­ni­mie Task For­ce 7, naj­sil­niej­szym, ja­kim dys­po­no­wa­li­śmy, ro­bił, co mógł, by oca­lić jak naj­wię­cej okrę­tów i lu­dzi, wie­dząc, że praw­dzi­wa wal­ka do­pie­ro się ro­ze­gra. Trzy ty­go­dnie temu mia­no­wa­no go sze­fem szta­bu ope­ra­cji mor­skich przy Na­czel­nym Do­wódz­twie, gdzie przy­szło mu krą­żyć mię­dzy Scyl­lą wy­ma­gań ope­ra­cyj­nych a Ha­ryb­dą moż­li­wo­ści pań­stwa tar­ga­ne­go nie­ustan­nym kry­zy­sem po­li­tycz­nych za­nie­chań i wszech­obec­nej głu­po­ty de­cy­den­tów. Pań­stwa po­zo­sta­ją­ce­go w sta­nie woj­ny.

Te­raz wi­ce­ad­mi­rał Tim Co­le­man boi się, znam go do­brze, wy­raź­nie czu­ję w słu­chaw­ce lep­ki, du­szą­cy strach.

– Sko­ro już mnie obu­dzi­łeś i nie za­mie­rzasz skła­dać ży­czeń uro­dzi­no­wych, po pro­stu po­wiedz, o co cho­dzi, Tim – chry­pię, wal­cząc z nad­cho­dzą­cym ata­kiem kasz­lu. Pół­mrok na­dal we mnie sie­dzi, cof­nął się tyl­ko pod na­po­rem świa­tła. Ale wró­ci, tak czy ina­czej wró­ci, jest czę­ścią mnie, od­dzie­li mnie za­sło­ną od świa­ta i po­chło­nie, py­ta­nie tyl­ko jak szyb­ko.

– Chce­my się z tobą spo­tkać – mówi.

Za­pę­dzam ka­szel kop­nia­kiem do trze­wi.

– My?

– Ro­berts, Fer­gu­son, ja. Ści­słe gro­no. Wy­sła­li­śmy sa­mo­chód. Bę­dzie u cie­bie za ja­kieś pół go­dzi­ny.

Za­ci­skam usta, nie ro­bię tego spe­cjal­nie, mię­śnie same re­agu­ją. Zim­na kro­pla potu dziar­sko pły­nie wzdłuż krę­go­słu­pa. Słoń­ce znaj­du­je luki w za­sło­nach i świe­ci wprost w oczy. Gło­wa pul­su­je w nie­zmien­nym, po­wol­nym ryt­mie, nie­uchron­nie jak śmierć. Zmie­niam nie­co po­zy­cję, sia­dam bo­kiem do okna. Prysz­nic sta­je się bar­dziej niż pil­ny.

– Nie mam ocho­ty z wami roz­ma­wiać – oświad­czam.

– My­ślę, że po­wi­nie­neś.

– Ni­cze­go nie po­wi­nie­nem.

– Pro­szę.

Wsta­ję, prze­kła­dam słu­chaw­kę na po­wrót do pra­wej ręki, wal­czę z ogar­nia­ją­cą mnie zło­ścią, bio­rę apa­rat w uwol­nio­ną dłoń i za­czy­nam cho­dzić po po­ko­ju, nie­zbyt pew­nie, przy­zna­ję. Atak kasz­lu ja­koś o mnie za­po­mi­na, sie­dzi w piw­ni­cy, od­wrot­nie niż ból gło­wy. Dwa kro­ki w jed­ną, dwa w dru­gą, tyl­ko na tyle po­zwa­la po­skrę­ca­ny ka­bel.

– O co mnie pro­sisz, Tim?

– Że­byś po­świę­cił nam go­dzi­nę i wy­słu­chał, co mamy do po­wie­dze­nia.

– Mo­żesz mi po­wie­dzieć przez te­le­fon.

– Nie.

– No to nie mamy o czym roz­ma­wiać.

Sły­szę wa­ha­nie.

– Za­czę­ło się – mówi ci­cho Co­le­man, jak­by nie chcąc wy­po­wia­dać tych dwóch krót­kich słów zbyt wy­raź­nie.

Świat za­trzy­mu­je się na uła­mek se­kun­dy, po­tem ru­sza szyb­ciej.

– Na­dal nie wi­dzę, co mógł­bym mieć z tym wspól­ne­go – upie­ram się, wła­ści­wie wbrew so­bie. Mimo wszyst­ko pół­mrok nie zdo­łał za­stą­pić bli­sko trzy­dzie­stu lat służ­by, nie zdo­łał ich unie­waż­nić, uda mu się już wkrót­ce, te­raz sta­re ży­cie jesz­cze we mnie sie­dzi, pra­wie za­po­mnia­ne, jesz­cze ni­żej niż ten cho­ler­ny ka­szel, ale jest.

– Naj­pierw się z nami spo­tkaj. Sam oce­nisz sy­tu­ację.

Tym ra­zem to ja nie od­po­wia­dam przez dłuż­szą chwi­lę. My­ślę, co po­wi­nie­nem zro­bić, by po­czuć się le­piej. Glen­fid­dich z pew­no­ścią by po­mógł. Zda­rza­ło mi się pi­jać al­ko­hol o tej po­rze, nie wi­dzę w tym ni­cze­go zdroż­ne­go.

Znam Tima Co­le­ma­na, dla­te­go wiem, że nie dzwo­nił­by z byle po­wo­du.

– Do­brze – mó­wię.

– Nie za­po­mnij o mun­du­rze.

Ostat­nia uwa­ga na­wet mnie bawi.

– Roz­ma­wiasz z cy­wi­lem. Wy­wa­li­li­ście mnie.

– For­mal­nie je­steś na urlo­pie – chrzą­ka Co­le­man. Też spra­wia wra­że­nie, jak­by miał się ro­ze­śmiać. Obaj nie zno­si­my gry po­zo­rów, co ni­cze­go nie zmie­nia, Co­le­man jest wy­so­ko w hie­rar­chii, ale na szczy­cie sie­dzi kto inny. Ja na­to­miast je­stem ni­kim.

– Bez­ter­mi­no­wym – mó­wię.

– Ale jed­nak.

– Cze­kam na pro­ces.

– Są rze­czy waż­niej­sze niż po­ka­zo­wy pro­ces.

– Za pół go­dzi­ny – po­twier­dzam, po czym na­ci­skam wi­deł­ki.

Prysz­nic i go­le­nie po­ma­ga­ją po­czuć się le­piej, kawa cał­ko­wi­cie czy­ści or­ga­nizm z resz­tek snu, po­dwój­na daw­ka aspi­ry­ny daje na­dzie­ję na naj­bliż­szą przy­szłość. Mun­dur oka­zu­je się nie­co za cia­sny: przez ostat­ni mie­siąc nie mia­łem ocho­ty na ak­tyw­ność fi­zycz­ną, na­wet zwy­kłe za­ku­py w skle­pie uwa­żam za zbęd­ny wy­si­łek. Moim ulu­bio­nym za­ję­ciem jest sie­dze­nie przed wy­ga­słym ko­min­kiem i po­pi­ja­nie glen­fid­di­cha bez lodu. Cza­sem, choć aku­rat nie wczo­raj, na­wet tego nie ro­bię, po pro­stu sie­dzę, nie­kie­dy czy­tam, te­raz spodnie piją więc w pa­sie, a ma­ry­nar­ka oka­zu­je się zde­cy­do­wa­nie zbyt ob­ci­sła. Tyl­ko bia­ła, oko­lo­na czar­no-zło­tym oto­kiem czap­ka leży jak daw­niej. Wi­dzę się w lu­strze, wzru­szam ra­mio­na­mi; mam twarz po­ora­ną zmarszcz­ka­mi, pod­krą­żo­ne i prze­krwio­ne oczy spra­wia­ją wra­że­nie mar­twych, usta są sine, jak u tru­pa. Mam na­dzie­ję, że to sku­tecz­nie znie­chę­ci roz­mów­ców.

Za­czę­ło się, po­wie­dział Co­le­man. W su­mie nic no­we­go. O moż­li­wo­ści so­wiec­kiej agre­sji prze­bą­ki­wa­ło się cich­cem od dwu­dzie­ste­go pierw­sze­go roku; pierw­sze otwar­cie o tym mó­wią­ce ar­ty­ku­ły pra­so­we po­ja­wi­ły się bo­daj w trzy­dzie­stym pią­tym. Nic z nich nie wy­ni­kło. Na po­cząt­ku woj­ny an­giel­skiej, gdy jesz­cze więk­szość są­dzi­ła, że żad­nej ka­ta­stro­fy nie bę­dzie, pre­zy­dent wy­ła­mał się z sze­re­gu i wy­stą­pił z orę­dziem ra­dio­wym, pod­czas któ­re­go w emo­cjo­nal­nym prze­mó­wie­niu za­ko­mu­ni­ko­wał na­ro­do­wi, że zbli­ża się czas pró­by. Ty­dzień póź­niej Kon­gres za­twier­dził sko­ko­we zwięk­sze­nie wy­dat­ków na zbro­je­nia. Obu­dzi­ły się fa­bry­ki i stocz­nie, za­czę­ły po­wsta­wać nowe szko­ły woj­sko­we, po­li­go­ny i bazy, jak­by rzą­dzą­cy chcie­li nad­ro­bić dwa­dzie­ścia lat za­nie­chań, opóź­nień, krót­ko­wzrocz­no­ści, prze­py­cha­nek kom­pe­ten­cyj­nych, zwy­kłej głu­po­ty czy try­wial­nej zdra­dy. Raz czy dru­gi, przy go­le­niu albo po­ran­nej ka­wie za­sta­na­wia­łem się, w jaki spo­sób, bę­dąc na miej­scu so­wiec­kich pla­ni­stów, do­ko­nał­bym in­wa­zji. Nie uwa­ża­łem tego za zbyt trud­ne za­da­nie. Gdy jesz­cze by­łem w czyn­nej służ­bie, cał­kiem nie­daw­no, czy­ta­łem do­nie­sie­nia wy­wia­du. Mam świa­do­mość sił, ja­ki­mi dys­po­nu­ją So­wie­ci. Mogą wy­bie­rać spo­śród kil­ku wa­rian­tów ata­ku albo wy­ko­rzy­stać wszyst­kie. Oni, w od­róż­nie­niu od wspa­nia­łych, wol­nych, de­mo­kra­tycz­nych Sta­nów Zjed­no­czo­nych Ame­ry­ki, przez dwa­dzie­ścia lat in­ten­syw­nie przy­go­to­wy­wa­li się do woj­ny, za­mie­nia­jąc bez­kre­sne im­pe­rium w tęt­nią­cy go­rącz­ko­wą krzą­ta­ni­ną ogrom­ny obóz woj­sko­wy.

Scho­dzę na dół, za­my­kam drzwi, zer­kam prze­lot­nie na wa­ru­ją­ce­go na pod­jeź­dzie ciem­no­sza­re­go pac­kar­da z za­pa­lo­nym sil­ni­kiem, uświa­da­miam so­bie, że nie mam gdzie scho­wać klu­czy, któ­re wło­żo­ne do kie­sze­ni będą za­kłó­ca­ły gład­ką li­nię mun­du­ru. Mogę oczy­wi­ście przejść nad tym do po­rząd­ku, w koń­cu i tak wy­glą­dam źle; mogę, ale nie chcę. Wra­cam do domu, po chwi­li wy­cho­dzę zeń, trzy­ma­jąc w dło­ni skó­rza­ną tecz­kę. Myśl, że bio­rę ją tyl­ko po to, by scho­wać w niej je­den drob­ny przed­miot, wy­da­je mi się nie­co ab­sur­dal­na, za­my­kam jed­nak sta­ran­nie drzwi, na­ci­skam klam­kę w sta­rym, dzie­cin­nym od­ru­chu, wkła­dam klu­cze do ak­tów­ki, po czym wsia­dam do sa­mo­cho­du.

Sie­dzą­cy za kie­row­ni­cą ubra­ny na ga­lo­wo sier­żant pie­cho­ty mor­skiej oka­zu­je się ty­pem mil­kli­we­go służ­bi­sty, więc po re­gu­la­mi­no­wym po­wi­ta­niu nie od­zy­wa się nie­py­ta­ny, co bar­dzo mi od­po­wia­da. Mamy do prze­je­cha­nia nie­wie­le po­nad trzy­dzie­ści mil, co po­win­no za­jąć czter­dzie­ści mi­nut, i nie chcę spę­dzić tego cza­su na ga­da­niu o ni­czym. Szyb­ko opusz­cza­my Dum­fries, po czym sier­żant wjeż­dża na au­to­stra­dę I 95, kie­ru­jąc się wprost na pół­noc. Pa­trzę na po­kry­te zie­le­nią wzgó­rza Wir­gi­nii i przy­po­mi­na mi się Beth. Ona ko­cha­ła to miej­sce, w du­żej mie­rze z po­wo­du ta­kich wi­do­ków. „To mój świat”, mó­wi­ła, a ja wte­dy za­wsze śmia­łem się, twier­dząc, że prze­cież po­cho­dzi z No­we­go Jor­ku, a las i wodę wi­dzia­ła tyl­ko w prze­wod­ni­kach tu­ry­stycz­nych. Beth na­dal upie­ra­ła się przy swo­im. „Tu czu­ję za­pa­chy i wi­dzę ko­lo­ry. Tu każ­da piędź zie­mi na­le­ży do mnie”. A po­tem była ta prze­klę­ta woj­na, dy­mi­sja zwa­na dla nie­po­zna­ki bez­ter­mi­no­wym urlo­pem, groź­ba sądu wo­jen­ne­go, a w koń­cu John Hig­gins, osiem­na­sto­la­tek, któ­ry po dzi­kiej awan­tu­rze ze swo­im oj­cem ukradł mu ku­pio­ne­go na raty czar­ne­go for­da T, wy­cią­gnął z oj­cow­skiej szu­fla­dy dwa­dzie­ścia do­la­rów, upił się w pierw­szym na­po­tka­nym ba­rze, po czym wsiadł do sa­mo­cho­du i wę­ży­kiem ru­szył ku swe­mu prze­zna­cze­niu. Wzdry­gam się, wraz ze wspo­mnie­niem nad­cho­dzi pół­mrok, wra­ca na ja­wie, w bia­ły dzień, nowe zja­wi­sko, ni­g­dy wcze­śniej nie po­ja­wiał się po tej stro­nie snu: za­sło­na jest inna niż w nocy, pół­prze­zro­czy­sta, wi­dzę przez nią wio­sen­ne, bar­dzo ja­sne po­po­łu­dnie czte­ry ty­go­dnie temu. Star­sza­wy gli­niarz z nad­wa­gą stoi w drzwiach i ma zbo­la­łą minę, wy­ra­ża głę­bo­kie i szcze­re, jak za­pew­nia, współ­czu­cie, a ja, ma­jąc w so­bie co naj­mniej pół bu­tel­ki szkoc­kiej, chwiej­nie wy­cho­dzę z domu, po­słusz­nie wsia­dam do ra­dio­wo­zu i jadę na miej­sce wy­pad­ku, rap­tem dwie­ście me­trów da­lej, wal­cząc z doj­mu­ją­cym po­czu­ciem nie­re­al­no­ści. Ale ona tam jest, cał­kiem re­al­na, moja Beth, żona na do­bre i na złe, to­wa­rzysz, naj­bliż­szy przy­ja­ciel przez po­nad dwa­dzie­ścia szczę­śli­wych lat, szczę­śli­wych, mimo dwóch prze­gra­nych wo­jen i kry­zy­su, któ­ry nie­mal po­grze­bał kraj, żona, któ­rą ko­cha­łem, jak ni­g­dy ni­ko­go na świe­cie nie ko­cha­łem i na pew­no już nie po­ko­cham. Żona, któ­rą wła­ści­wie za­bi­łem.

Za­ci­skam pię­ści, od­dy­cham głę­bo­ko, za­sło­na roz­wie­wa się w po­wie­trzu, pół­mrok cofa się, na ra­zie jesz­cze gład­ko i bez opo­rów, przyj­dzie czas, gdy nie bę­dzie tego ro­bić, gdy bę­dzie sie­dzieć we mnie do koń­ca, do ostat­nie­go tchu, ale jesz­cze nie te­raz, ten czas jesz­cze nie nad­szedł.

Wra­cam do rze­czy­wi­sto­ści, pół­mrok zni­ka, roz­pę­dzo­ne my­śli bie­gną da­lej.

Sa­mo­chód za­trzy­mu­je się.

– Je­ste­śmy na miej­scu, sir – sły­szę głos sier­żan­ta.

Pod­no­szę gło­wę. Sie­dzi­ba Do­wódz­twa Ma­ry­nar­ki nie zmie­ni­ła się przez ostat­ni mie­siąc i teo­re­tycz­nie nie zmie­nił się rów­nież Tim, któ­ry stoi na scho­dach i pró­bu­je uśmiech­nąć się na po­wi­ta­nie. Pró­ba nie wy­pa­da zbyt do­brze: wi­ce­ad­mi­rał Tim Co­le­man ma siń­ce po ocza­mi, nie­zbyt do­kład­nie ogo­lo­ne po­licz­ki i zgar­bio­ne ple­cy. Wi­dzia­łem go czte­ry ty­go­dnie temu. Przez ten czas po­sta­rzał się o trzy lata.

– Wi­taj, Frank – mówi.

– Cześć – od­po­wia­dam, ści­skam wy­cią­gnię­tą dłoń i czu­ję ból; to aku­rat po­zo­sta­ło bez zmian, Co­le­man, wiel­ki i sil­ny jak niedź­wiedź po­to­mek far­me­rów i my­śli­wych z Tek­sa­su, za­wsze usi­łu­je zmiaż­dżyć roz­mów­cy pal­ce. Kil­ka­krot­nie pró­bo­wa­łem się do­wie­dzieć, co ta­kie­go kla­sycz­ne­go szczu­ra lą­do­we­go po­cho­dzą­ce­go z ro­dzi­ny bez żad­nych tra­dy­cji ma­ry­nar­skich przy­wia­ło na mo­rze. Ni­g­dy nie uzy­ska­łem od­po­wie­dzi, któ­rą moż­na by przy­jąć za praw­dę.

– Chodź. Cze­ka­ją.

Spie­szy im się, nic dziw­ne­go. Mu­szą być bar­dzo zde­spe­ro­wa­ni, sko­ro wy­sła­li sa­mo­chód po czło­wie­ka, któ­re­go wy­rzu­ci­li, któ­re­go chcą oskar­żyć i ska­zać, któ­ry się z nimi nie zga­dzał i nie bał się otwar­cie wy­ra­żać kry­ty­ki, czło­wie­ka, któ­rym z pew­no­ścią w głę­bi ser­ca po­gar­dza­ją. Czu­ję ukłu­cie zło­ści i za­raz po­tem gorz­ko uśmie­cham się w du­chu. Złość jest uczu­ciem ja­ło­wym, ale jak naj­bar­dziej praw­dzi­wym, może za­czy­na mi wra­cać zdol­ność od­czu­wa­nia, nie naj­gor­szy pre­zent na pięć­dzie­sią­te uro­dzi­ny, a może wła­śnie prze­kleń­stwo, może mylę się w oce­nie sy­tu­acji.

Sala Szta­bo­wa mie­ści się dwie kon­dy­gna­cje po­ni­żej po­zio­mu grun­tu, so­lid­nie osło­nię­ta przed ewen­tu­al­nym bom­bar­do­wa­niem pół­to­ra­me­tro­wą war­stwą zbro­jo­ne­go be­to­nu. Pa­mię­tam za­cie­kłe dys­ku­sje pro­wa­dzo­ne w wą­skim gro­nie, gdy pro­jek­to­wa­no ten bu­dy­nek. Po co be­to­no­we stro­py wzmoc­nio­ne naj­lep­szy­mi ga­tun­ka­mi sta­li, po co wy­myśl­ne sys­te­my wen­ty­la­cyj­ne, roz­bu­do­wa­ne mo­du­ły łącz­no­ści, za­pa­sy żyw­no­ści i wody? Kto niby miał­by bom­bar­do­wać Wa­szyng­ton? Zwo­len­ni­cy bun­kra wy­gra­li gło­so­wa­nie w ko­mi­sji bu­dże­to­wej, choć, o ile pa­mię­tam, tyl­ko jed­nym gło­sem. Se­na­to­ro­wie przy­zna­li środ­ki. Oso­bi­ście za­wsze uwa­ża­łem je za do­brze wy­da­ne.

Po­miesz­cze­nie ma bli­sko sie­dem­dzie­siąt stóp dłu­go­ści, czter­dzie­ści sze­ro­ko­ści i nie­pro­por­cjo­nal­nie małą wy­so­kość – ile­kroć tu by­łem, za­wsze mia­łem wra­że­nie, że strop wali mi się na gło­wę. For­mal­nie tłu­ma­czo­no to wzglę­da­mi bez­pie­czeń­stwa, ale moim zda­niem dłuż­sze prze­by­wa­nie w tym be­to­no­wym gro­bie sta­no­wi pro­stą dro­gę do sza­leń­stwa, w naj­lep­szym ra­zie klau­stro­fo­bii. Ścia­ny zdo­bią gi­gan­tycz­ne mapy obu ob­le­wa­ją­cych Sta­ny Zjed­no­czo­ne oce­anów, ni­żej mie­ści się kil­ka bla­tów z te­le­fo­na­mi, da­le­ko­pi­sa­mi i ma­szy­na­mi szy­fru­ją­cy­mi, te­raz mar­twy­mi. Śro­dek zaj­mu­je ogrom­ny stół, oko­lo­ny rzę­dem fo­te­li, spra­wia­ją­cych wra­że­nie cał­kiem wy­god­nych. Z cza­sów, gdy tu jesz­cze by­wa­łem, pa­mię­tam, że salę moż­na po­rząd­nie oświe­tlić, co po­zwa­la sku­tecz­nie po­zbyć się tru­mien­nej at­mos­fe­ry. Te­raz pół­mrok roz­pra­sza­ją tyl­ko trzy sto­ją­ce na sto­le lam­py. Po­piel­nicz­ki są peł­ne nie­do­pał­ków. W po­wie­trzu wisi cięż­ki pa­pie­ro­so­wy odór, przez któ­ry prze­bi­ja sil­ny aro­mat świe­żo za­pa­rzo­nej kawy, tok­sycz­na mie­szan­ka. Gdzieś w ciem­no­ści beł­ko­cze wen­ty­la­tor, bez wi­docz­nych skut­ków.

Do­strze­gam dwie tkwią­ce w fo­te­lach po­sta­cie. Ad­mi­rał Brian Ro­berts jest sze­fem ope­ra­cji mor­skich. Wi­ce­ad­mi­rał John Fer­gu­son do­wo­dzi Flo­tą Atlan­ty­ku. Obaj wy­glą­da­ją jesz­cze go­rzej niż Co­le­man. Na­wet Ro­berts, na co dzień aro­ganc­ki i wład­czy, ma na twa­rzy wy­raz przy­gnę­bie­nia, z któ­rym naj­wy­raź­niej na­wet nie pró­bu­je wal­czyć. Po­zwa­la, by jego mun­dur był po­gnie­cio­ny. Wła­ści­wie mogę wyjść. Do­brze wiem, jak po­to­czy się roz­mo­wa. Za­miast tego mó­wię dzień do­bry.

– Cześć – od­po­wia­da Ro­berts, nie wsta­jąc. – Kawy?

– Chęt­nie – mó­wię, choć je­stem pe­wien, że ko­fe­ina tyl­ko wzmoc­ni ból gło­wy, za­kon­ser­wu­je go na za­wsze, zej­dę do gro­bu w akom­pa­nia­men­cie wer­bli łu­pią­cych tre­mo­lo pod czasz­ką.

Go­spo­darz wsta­je, na­le­wa kawę, wrę­cza mi por­ce­la­no­wą fi­li­żan­kę, ge­stem za­pra­sza, by sia­dać. Zaj­mu­ję miej­sce po prze­ciw­nej stro­nie sto­łu, bym mógł pa­trzeć im w twa­rze. Na bla­cie sto­ją pu­ste fi­li­żan­ki, spodecz­ki, peł­ne nie­do­pał­ków po­piel­nicz­ki, kart­ki z no­tat­ka­mi i mel­dun­ka­mi.

– Frank, po­zwól, że przej­dę od razu do rze­czy – za­ga­ja Ro­berts. Ma ni­ski, przy­jem­ny głos, nad któ­rym pa­nu­je w stop­niu wła­ści­wym ak­to­rom, na­wet te­raz, w dniu klę­ski. Za­wsze po­dej­rze­wa­łem, że ów głos po­mógł mu w ka­rie­rze na rów­ni z od­po­wied­nim po­cho­dze­niem i ro­dzin­nym ma­jąt­kiem. – Na wstę­pie jed­nak mu­szę cię po­pro­sić, że­byś, obo­jęt­nie od tego, czym się skoń­czy na­sza roz­mo­wa, wszyst­ko, co zo­sta­nie tu po­wie­dzia­ne, za­trzy­mał dla sie­bie. Ro­zu­mie­my się?

Wi­dzę, że Ro­berts, nie­za­leż­nie od kło­po­tów, ja­kie są w tej chwi­li jego udzia­łem, nie wy­zbył się pew­nej te­atral­no­ści, afek­to­wa­nej sztucz­no­ści, któ­rej u nie­go nie zno­szę i któ­ra mnie za­wsze w ja­kimś stop­niu śmie­szy­ła, choć wiem, że nie ma w tym ni­cze­go śmiesz­ne­go, w grun­cie rze­czy jest to sku­tecz­ny in­stru­ment w wal­ce o wła­dzę. Ro­berts na­le­ży do lu­dzi uwa­ża­ją­cych, że wła­dza mu się na­le­ży nie­ja­ko z urzę­du i że jest jed­ną z nie­licz­nych osób w Sta­nach Zjed­no­czo­nych wie­dzą­cych, jak jej uży­wać. Wie­lu po­dzie­la tę opi­nię.

– Oczy­wi­ście – mó­wię. Nic mnie to nie kosz­tu­je. Je­stem za­wo­do­wym tru­pem, choć moi roz­mów­cy, jak są­dzę, po­dej­mą pró­bę zmia­ny tego sta­nu rze­czy, po to mnie za­pro­si­li.

Szef ope­ra­cji mor­skich wzdy­cha nie­znacz­nie. Spo­glą­da na ze­ga­rek. To, co ma na­dejść, wła­śnie nad­cho­dzi.

– Pra­wie dzie­sięć go­dzin temu Ja­poń­czy­cy za­ata­ko­wa­li Pe­arl – oświad­cza. – Nie­ste­ty, za­sko­czy­li nas. Cała baza świę­to­wa­ła. Ude­rzy­li do­kład­nie w mo­men­cie, gdy za­czy­nał się po­kaz sztucz­nych ogni.

Li­czę szyb­ko w my­ślach. Atak na­stą­pił wczo­raj o wpół do ósmej wie­czo­rem. 4 lip­ca, Dzień Nie­pod­le­gło­ści, po­ło­wa flo­ty na prze­pust­kach, resz­ta trak­tu­je wach­ty jak do­pust Boży, fa­jer­wer­ki, piwo, cie­pło, pla­ża, błę­kit­ne mo­rze i za­wsze uśmiech­nię­te dziew­czy­ny ze służ­by po­moc­ni­czej na wy­cią­gnię­cie ręki. Nie mam wie­dzy na te­mat tego, kto do­wo­dził Ja­poń­czy­ka­mi, Na­gu­mo, Ta­ka­gi, czy może sam Yama­mo­to, ale ten ktoś nie­wąt­pli­wie ide­al­nie do­brał porę ata­ku.

– Lot­ni­skow­ce były w por­cie? – py­tam.

Czu­ję na so­bie spoj­rze­nie Fer­gu­so­na. Ro­berts kiwa cięż­ko gło­wą.

– Stra­ci­li­śmy „Sa­ra­to­gę”, „York­town” i „En­ter­pri­se” – mówi. – Stra­ci­li­śmy czte­ry pan­cer­ni­ki, dwa są cięż­ko uszko­dzo­ne. Stra­ci­li­śmy po­nad dwie­ście pięć­dzie­siąt sa­mo­lo­tów na lot­ni­skach. Dłu­go jesz­cze nie wy­pły­ną w mo­rze trzy cięż­kie krą­żow­ni­ki i sześć nisz­czy­cie­li. Po­le­gło po­nad czte­ry ty­sią­ce ma­ry­na­rzy i lot­ni­ków, dwa ty­sią­ce jest ran­nych. Ja­poń­czy­cy nie stra­ci­li na­wet pięć­dzie­się­ciu sa­mo­lo­tów.

Ci­sza. Nie py­ta­jąc ni­ko­go o zgo­dę, wy­cią­gam pacz­kę pa­pie­ro­sów, za­pa­lam, nie czę­stu­jąc, przy­su­wam so­bie po­piel­nicz­kę. Gło­wa pul­su­je, czu­ję nie­przy­jem­ne cie­pło, za­czy­nam zno­wu się po­cić.

– Tro­chę wy­pa­dłem z obie­gu – mó­wię. – Ale wi­dzę, że po tam­tej stro­nie nie mamy już ni­cze­go istot­ne­go. Flo­ta Pa­cy­fi­ku prze­pa­dła.

Ro­berts przy­ta­ku­je. Wy­cią­ga swo­je­go pa­pie­ro­sa, za­pa­la rów­nież, za­cią­ga się głę­bo­ko. Jego dłu­ga, ary­sto­kra­tycz­na twarz świe­ci w pół­mro­ku ni­czym ma­ska upio­ra.

– Zo­stał „Ma­ine”, trzy cięż­kie krą­żow­ni­ki, okrę­ty pod­wod­ne – stwier­dza. – Wy­szły z por­tu i pró­bu­ją po­wstrzy­mać de­sant.

– De­sant?

– Tak, Frank, jest jesz­cze go­rzej. Dwie go­dzi­ny po ata­ku lot­ni­czym roz­po­czął się de­sant na Oahu.

– Jak sil­ny?

– Cała ar­mia Yama­shi­ty. Pięć dy­wi­zji.

– Jest szan­sa ode­przeć ich na pla­żach? – py­tam bez na­dziei, ma­jąc w pa­mię­ci, że gar­ni­zon wszyst­kich ra­zem wysp ar­chi­pe­la­gu ha­waj­skie­go sta­no­wi może rów­no­war­tość pół­to­rej dy­wi­zji pie­cho­ty, na do­da­tek po­roz­rzu­ca­nej na ogrom­nej prze­strze­ni. Je­śli żoł­nie­rze Yama­shi­ty zdo­bę­dą przy­czó­łek, żad­na siła nie wy­rzu­ci Ja­poń­czy­ków z po­wro­tem do mo­rza.

– Trwa­ją wal­ki. – Po raz pierw­szy od­zy­wa się Fer­gu­son. – Wie­my, że „Ma­ine” do­stał kil­ka tor­ped, ale wy­rzu­cił się na mie­li­znę i peł­ni rolę ba­te­rii obro­ny wy­brze­ża. Kim­mel nadał ostat­ni mel­du­nek dwie go­dzi­ny temu, po­tem łącz­ność się urwa­ła. Szcze­rze mó­wiąc, nie mamy zbyt jas­nego ob­ra­zu sy­tu­acji.

Co ozna­cza, że prze­gry­wa­my na ca­łym fron­cie. Na Ha­wa­jach nie ma dla mnie pra­cy. Nie po to mnie za­pro­si­li.

– Ja­kim cu­dem ich prze­oczy­li­ście? – py­tam, choć wca­le nie je­stem cie­kaw. – Z Hon­siu na Ha­wa­je jest pra­wie trzy i pół ty­sią­ca mil.

Co­le­man chce coś po­wie­dzieć, ale Ro­berts po­wstrzy­mu­je go. Nie ma w nim gnie­wu, któ­ry wsku­tek ta­kie­go py­ta­nia opa­no­wał­by go jesz­cze kil­ka dni temu.

– To dłu­ga hi­sto­ria… Nie ustrze­gli­śmy się błę­dów – przy­zna­je. – My­ślę jed­nak, że w tej chwi­li nie ma to zna­cze­nia.

– Utra­ta Ha­wa­jów nie ma zna­cze­nia? – Pod­no­szę brwi. – To nie tak da­le­ko od Ka­li­for­nii. Żabi skok.

– Oce­nia­my, że Ja­poń­czy­cy nie pój­dą da­lej.

– Mają znacz­nie wię­cej siły niż pięć dy­wi­zji. A ich flo­ta, jak sły­szę, jest nie­na­ru­szo­na.

– Nie pój­dą da­lej z po­wo­dów po­li­tycz­nych. Co oczy­wi­ście nie zna­czy, że nie po­win­ni­śmy po­zo­sta­wać w sta­nie naj­wyż­szej go­to­wo­ści.

To ma sens. Po­wi­nie­nem sam uło­żyć ukła­dan­kę. Po­wi­nie­nem. Na­dal nie ma we mnie pa­sji, nie ma na­wet stra­chu, choć prze­cież go­łym okiem wi­dać, że to ko­niec.

– Jest coś po­waż­niej­sze­go – oświad­cza szef ope­ra­cji mor­skich.

Oczy­wi­ście, że jest, my­ślę, pa­trząc wprost na Ro­bert­sa. Słu­cham i za­sta­na­wiam się, co roi się w two­im pod­stęp­nym, cy­nicz­nym umy­śle. W ja­kim celu ze mną roz­ma­wiasz? Cze­go ode mnie chcesz?

– To nie­ste­ty nie ko­niec złych wie­ści – oznaj­mia. – Mniej wię­cej w tym sa­mym cza­sie So­wie­ci wy­sa­dzi­li de­sant na Ala­sce. Utwo­rzy­li przy­czó­łek. We­dług mel­dun­ku sprzed dwu­dzie­stu mi­nut wy­ła­ma­li się i ma­sze­ru­ją na po­łu­dnie.

Piję kawę. Na­dal wy­da­je mi się, że naj­waż­niej­sze do­pie­ro przede mną, choć oczy­wi­ście de­sant na Ala­sce jest spra­wą po­waż­ną, jest bez­po­śred­nim ata­kiem na kon­ty­nen­tal­ne te­ry­to­rium Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

– Jak duże siły za­an­ga­żo­wa­li? – py­tam. Od­kry­wam, że je­stem za­in­te­re­so­wa­ny te­ma­tem. Czu­ję cie­ka­wość, umysł za­czy­na mie­lić in­for­ma­cje, pod­świa­do­mie szu­kam roz­wią­zań.

– Pod brzeg po­de­szło sto dwa­dzie­ścia stat­ków i okrę­tów. Far­ris mel­du­je, że wy­lą­do­wa­ło co naj­mniej sześć dy­wi­zji. Co naj­mniej.

Znam Jo­shuę Far­ri­sa. Ge­ne­rał, ab­sol­went West Po­int, ka­wa­le­rzy­sta, zde­cy­do­wa­ny zwo­len­nik two­rze­nia szyb­kich, ru­chli­wych sił prze­ła­ma­nia, dys­po­nu­ją­cych dużą licz­bą czoł­gów o gru­bych pan­cer­zach i sil­nym uzbro­je­niu ar­ty­le­ryj­skim. Uwa­ża­łem i na­dal uwa­żam, że Ame­ry­ka po­trze­bu­je ta­kich lu­dzi jak Far­ris, że fa­cet ma ra­cję, ar­mia po­win­na być sil­na, mo­bil­na i mieć dużą siłę ognia. W na­gro­dę mę­dr­cy ze Szta­bu Ge­ne­ral­ne­go po­sła­li go na Ala­skę, by przy­go­to­wał obro­nę prze­ciw so­wiec­kie­mu de­san­to­wi, któ­re­go w teo­rii się spo­dzie­wa­no, a w któ­ry ża­den z mędr­ców w rze­czy­wi­sto­ści za bar­dzo nie wie­rzył.

Far­ris pod ko­niec mar­ca po­je­chał na miej­sce i do­znał wstrzą­su.

Spo­tka­li­śmy się kil­ka ty­go­dni póź­niej w Wa­szyng­to­nie, zdą­żył mi nie­co opo­wie­dzieć. Wi­dzę go wy­raź­nie, jak stoi na sa­mym ko­niusz­ku pół­wy­spu Se­ward, pa­trzy na wą­ski pas oce­anu dzie­lą­cy go od Ro­sji i z nie­do­wie­rza­niem przyj­mu­je mel­du­nek od puł­kow­ni­ka Mar­ten­sa, do­wód­cy spe­cjal­ne­go od­dzia­łu Obro­ny Wy­brze­ża, utwo­rzo­ne­go kil­ka lat temu, gdy na­wet ślep­cy za­czę­li do­strze­gać za­gro­że­nie.

– Dwa ty­sią­ce lu­dzi ma bro­nić sze­ściu­set mil wy­brze­ża? – pyta.

– Tak jest, tylu lu­dzi do­sta­łem do dys­po­zy­cji, sir – przy­ta­ku­je Mar­tens. – Obro­na jest oczy­wi­ście prak­tycz­nie nie­moż­li­wa. Dla­te­go głów­nie do­zo­ru­je­my te­ren za po­mo­cą zmo­to­ry­zo­wa­nych pa­tro­li. Mamy pięć punk­tów obro­ny sta­łej, każ­dy z ba­te­rią ar­ty­le­rii nad­brzeż­nej. Przy­lą­dek Księ­cia Wa­lii, Po­int Hope, Ki­va­li­na, Nome i ba­stion parę mil na pół­noc od Scam­mon Bay. To, oba­wiam się, wszyst­ko, sir.

Far­ris słu­cha, pa­trzy i nie do­wie­rza, a po­tem rzu­ca się do pra­cy, po czter­na­ście, cza­sem szes­na­ście go­dzin na dobę. Za­czy­na od zło­że­nia wi­zy­ty w Szta­bie Ge­ne­ral­nym, gdzie ja­sno i ob­ce­so­wo przed­sta­wia sy­tu­ację, żą­da­jąc sił i środ­ków ade­kwat­nych do za­dań. Ko­rzy­sta­jąc z wy­ra­żo­nej pół­gęb­kiem zgo­dy, na pierw­szy ogień ścią­ga ba­ta­lion sa­pe­rów z cięż­kim sprzę­tem bu­dow­la­nym. Dwie kom­pa­nie bu­du­ją li­nię obro­ny, trze­cia przy­go­to­wu­je ko­sza­ry dla ko­lej­nych od­dzia­łów. Far­ris jest wszę­dzie i pil­nu­je wszyst­kie­go. Wy­zna­cza punk­ty opo­ru i li­nie ognia, przy­go­to­wu­je pu­łap­ki i punk­ty ob­ser­wa­cyj­ne, za­kła­da pola mi­no­we i wbi­ja w dno sta­lo­we pale, ma­ją­ce ro­ze­drzeć dno okrę­tów de­san­to­wych. Po­tra­fi prze­je­chać dzien­nie dwie­ście mil po bez­dro­żach, cią­gle w ru­chu, wiecz­nie w po­śpie­chu, za­wsze w nie­do­cza­sie. Po­tem spły­wa­ją na­stęp­ne od­dzia­ły; pułk pie­cho­ty, czte­ry dy­wi­zjo­ny cięż­kiej ar­ty­le­rii, ko­lej­ny pułk pie­cho­ty, tym ra­zem mor­skiej, moź­dzie­rze, kil­ka kom­pa­nii cięż­kich ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych, dział­ka prze­ciw­lot­ni­cze, sa­pe­rzy, dwa dy­wi­zjo­ny my­śliw­ców i wy­szar­pa­ny po dzi­kich awan­tu­rach dy­wi­zjon Daun­tles­sów1). Trzy dni przed in­wa­zją do Fa­ir­banks za­wi­ja nie­wiel­ki frach­to­wiec przy­wo­żą­cy trzy­sta ton amu­ni­cji i uzbro­je­nia. Far­ris roz­dzie­la sprzęt mię­dzy żoł­nie­rzy i sta­ra się prze­kształ­cić zwy­kłą pie­cho­tę w ar­ty­le­rzy­stów, ce­ka­emi­stów, moź­dzie­rzy­stów, snaj­pe­rów, przy­dzie­la­jąc broń ze­spo­ło­wą na­wet naj­mniej­sze­mu punk­to­wi opo­ru. Z przy­sła­nej kom­pa­nii czoł­gów, dwóch kom­pa­nii pie­cho­ty na half-trac­kach i zmo­to­ry­zo­wa­ne­go dy­wi­zjo­nu lek­kich dział prze­ciw­pan­cer­nych czy­ni straż po­żar­ną usta­wio­ną dwa­dzie­ścia mil za głów­ną li­nią obro­ny. Rzu­ci ją na naj­bar­dziej za­gro­żo­ny od­ci­nek. Gdy so­wiec­ka flo­ta in­wa­zyj­na za­ma­ja­czy na ho­ry­zon­cie, bę­dzie dys­po­no­wał bli­sko dwu­dzie­sto­ma ty­sią­ca­mi żoł­nie­rzy, trze­ma set­ka­mi dział i moź­dzie­rzy, a tak­że szes­na­sto­ma czoł­ga­mi. Sta­nie twa­rzą w twarz z sze­ścio­ma so­wiec­ki­mi dy­wi­zja­mi, osiem­dzie­się­cio­ma ty­sią­ca­mi spe­cjal­ne do­bra­nych, po­tra­fią­cych wal­czyć w oko­li­cach koła pod­bie­gu­no­we­go nie­miec­kich, sy­be­ryj­skich i skan­dy­naw­skich boj­ców.

1) SBD Dauntless – bombowiec nurkujący, wykorzystywany na początku lat czterdziestych przez amerykańskie siły lądowe oraz marynarkę wojenną jako samolot pokładowy.

Wi­dzę też Jo­shuę Far­ri­sa Ju­nio­ra, dwu­dzie­sto­trzy­let­nie­go sier­żan­ta, któ­ry na prze­kór ojcu po­szedł na kurs pod­ofi­cer­ski i te­raz do­wo­dzi plu­to­nem stu­dwu­dzie­sto­mi­li­me­tro­wych moź­dzie­rzy. Ma dwa dzia­ło­ny i sie­dem­na­stu lu­dzi, wli­cza­jąc trzech ob­ser­wa­to­rów ukry­tych w sta­ran­nie za­ma­sko­wa­nych bun­krach przy pla­ży tuż obok mi­kro­sko­pij­nej osa­dy Wa­les, do­kład­nie tam, gdzie lą­du­ją głów­ne siły de­san­tu. Nim żoł­nie­rze so­wiec­kiej pie­cho­ty mor­skiej do­tkną sto­pa­mi rów­ne­go jak stół wy­brze­ża, cięż­kie krą­żow­ni­ki po­ło­żą na brze­gu ogień dział ar­ty­le­rii głów­nej. Dwu­stu­fun­to­we po­ci­ski przez go­dzi­nę ryją ska­ły i pia­sek, oko­py, bun­kry i ka­po­nie­ry. Z trzy­stu obroń­ców pół­to­ra­mi­lo­we­go od­cin­ka zo­sta­je stu dwu­dzie­stu, ogłu­szo­nych, za­mro­czo­nych, na gra­ni­cy pa­ni­ki. Gdy jesz­cze grzmią eks­plo­zje, stat­ki spusz­cza­ją na wodę małe okrę­ty de­san­to­we, z któ­rych każ­dy prze­wo­zi plu­ton pie­cho­ty. De­san­tow­ce mkną na brzeg, wspie­ra­ne przez rów­nie nie­po­zor­ne, pła­sko­den­ne jed­nost­ki ar­ty­le­ryj­skie, strze­la­ją­ce z trzy­ca­lo­wych ar­mat do każ­de­go za­uwa­żo­ne­go punk­tu opo­ru, do każ­de­go gniaz­da ka­ra­bi­nu ma­szy­no­we­go czy dzia­ła. Nad­la­tu­ją sa­mo­lo­ty sztur­mo­we i krą­żą jak sępy, go­to­we ro­ze­rwać każ­dy do­strze­żo­ny cel wart bomb czy po­ci­sków z dzia­łek. Kil­ka ba­rek wy­la­tu­je na mi­nach, ko­lej­nych kil­ka uty­ka na wbi­tych w dno sta­lo­wych pa­lach. Ale więk­szość do­cie­ra do celu. Bu­dzi się je­den, dru­gi, trze­ci ka­ra­bin ma­szy­no­wy obroń­ców, gra­ją trzy­dziest­ki i pięć­dzie­siąt­ki, oca­la­łe moź­dzie­rze, dzia­ła i hau­bi­ce. So­wiec­ka pie­cho­ta mor­ska prze­bie­ga przez pla­żę, choć zo­sta­wia na niej wie­lu po­le­głych i ran­nych. Far­ris Ju­nior ob­ser­wu­je przed­po­le przez lu­ne­tę no­ży­co­wą, kon­tro­lu­je cel­ność ognia, cza­sem wpro­wa­dza po­praw­ki do pra­cy ob­ser­wa­to­rów. Po­ci­ski roz­pry­sko­we wy­bi­ja­ją krwa­we wy­rwy w so­wiec­kich sze­re­gach, ale fala pły­nie nie­prze­rwa­nie, w koń­cu do­cie­ra do pierw­szej li­nii i zdo­by­wa ją.

Ge­ne­rał Josh Far­ris, sie­dzą­cy w od­da­lo­nym o trzy­dzie­ści mil od miej­sca wy­da­rzeń bun­krze do­wo­dze­nia, re­agu­je bły­ska­wicz­nie. Roz­ka­zu­je od­wo­do­wi ru­szyć w kie­run­ku Wa­les, na­ka­zu­je do­wód­com są­sied­nich od­cin­ków skie­ro­wać na po­moc od­wo­do­we gru­py bo­jo­we i pod­ry­wa w po­wie­trze sa­mo­lo­ty, gra­tu­lu­jąc so­bie wy­sił­ków ma­ją­cych na celu za­ma­sko­wa­nie lot­ni­ska. My­śliw­ce wda­ją się w wal­kę po­wietrz­ną z osło­ną de­san­tu, pró­bu­jąc za­ata­ko­wać sztur­mow­ce, Daun­tles­sy z sa­mo­bój­czą od­wa­gą bom­bar­du­ją pla­że i zmie­rza­ją­ce ku pla­żom bar­ki. Giną wszyst­kie, ale uda­je im się po­wstrzy­mać szturm na pół go­dzi­ny, roz­bi­ja­jąc na mia­zgę dwa szwedz­kie puł­ki pie­cho­ty mor­skiej. Prze­ciw­nik re­or­ga­ni­zu­je się, na miej­sce przy­by­wa osło­na lot­ni­cza, Wild­ca­ty, ma­jąc na kon­cie szes­na­ście ze­strze­lo­nych Sztur­mo­wi­ków, wy­co­fu­ją się ze stra­ta­mi. Pod brzeg na nowo pod­pły­wa­ją krą­żow­ni­ki i nisz­czy­cie­le, czter­dzie­sto­mi­nu­to­wy ostrzał jest jesz­cze za­ja­dlej­szy niż przed­tem. Za­raz po­tem ru­sza ko­lej­ny szturm, pod­cho­dzi pod pla­żę, lą­du­je, bie­gnie w stro­nę oca­la­łych to­wa­rzy­szy pierw­szej fali, kur­czo­wo wcze­pio­nych w te­ren i sta­ra­ją­cych się prze­żyć. Oży­wa obro­na, słab­sza niż wcze­śniej. Strze­la ar­ty­le­ria są­sied­nich od­cin­ków, kil­ka kom­pa­nii pie­cho­ty ude­rza z flan­ki, gdzie przez go­dzi­nę trwa mor­der­cza wal­ka twa­rzą w twarz. Na pla­ży lą­du­ją ko­lej­ne od­dzia­ły, Niem­cy ze Szwar­cwal­du, Nor­we­go­wie spod Ber­gen, Sy­bi­ra­cy znad Baj­ka­łu, twar­dzi, od­waż­ni, świet­nie uzbro­je­ni. Z nimi ko­mi­sa­rze, z tyłu kil­ka od­dzia­łów za­po­ro­wych, któ­re dziś są bez­ro­bot­ne, nie mają kogo za­chę­cać ogniem ce­ka­emów do więk­sze­go za­pa­łu, bo czer­wo­no­ar­mi­stom za­pa­łu nie bra­ku­je. Idą do ata­ku bez chwi­li wa­ha­nia.

Ude­rza od­wód Far­ri­sa, czoł­gi M3 strze­la­ją w bie­gu, śmiesz­nie wy­so­kie, na­pę­dza­ne lot­ni­czy­mi sil­ni­ka­mi, ar­cha­icz­nie uzbro­jo­ne, z za­ło­ga­mi, któ­re wie­dzą, że są ostat­nią na­dzie­ją, jadą peł­nym ga­zem, spy­cha­ją je­den z so­wiec­kich ba­ta­lio­nów nie­mal do wody. Tam na­ty­ka­ją się na lą­du­ją­ce wła­śnie czoł­gi T-34, wal­ka trwa krót­ko, prze­wa­ga po stro­nie ata­ku­ją­cych jest zbyt duża, trzy ame­ry­kań­skie po­jaz­dy pan­cer­ne wy­co­fu­ją się w asy­ście nie­do­bit­ków pie­cho­ty, resz­ta zo­sta­je na pia­sku. Szturm sił de­san­to­wych na­bie­ra roz­ma­chu.

Far­ris Ju­nior każe zwięk­szyć czę­sto­tli­wość ostrza­łu, ale nie­wie­le może po­móc, tyle że osła­nia swym ogniem od­wrót kil­ku­na­stu żoł­nie­rzy, reszt­kę jed­ne­go z plu­to­nów bro­nią­cych od­cin­ka. Żoł­nie­rze tasz­czą ze sobą dwa ka­ra­bi­ny ma­szy­no­we i lek­ki gra­nat­nik, wska­ku­ją do oko­pu tuż obok sta­no­wi­ska moź­dzie­rzy, usta­wia­ją ka­emy i otwie­ra­ją ogień. Po­zy­cja jest bar­dzo do­bra, wyj­ście z przy­czół­ka pro­wa­dzi przez stu­me­tro­wy pła­ski te­ren, oflan­ko­wa­ny po­kry­ty­mi wiecz­nym lo­dem stro­my­mi wzgó­rza­mi. Oba ka­emy i trzy moź­dzie­rze biją w ten prze­smyk ile sił w lu­fach, po­wstrzy­mu­ją na­tar­cie, Far­ris wie jed­nak, że za chwi­lę nad­ja­dą czoł­gi i obro­na skoń­czy się w cią­gu mi­nu­ty. Sto me­trów za nimi, ukry­ty pod zie­mią, znaj­du­je się ma­ga­zyn amu­ni­cyj­ny, miesz­czą­cy też dwie cię­ża­rów­ki i je­epa. Sier­żant krzy­czy do ka­pra­la, żeby wziął pię­ciu lu­dzi, za­ła­do­wał amu­ni­cją sa­mo­cho­dy i cze­kał. Po­tem dzie­li swój od­dzia­łek na trzy gru­py, któ­rym każe od­ska­ki­wać po ko­lei i osła­niać po­zo­sta­łych ogniem. Cięż­kie moź­dzie­rze zo­sta­ją, Far­ris wrzu­ca w lufy po gra­na­cie, wy­buch roz­ry­wa stal. Sier­żant bie­gnie ostat­ni, otrzy­mu­je lek­ki po­strzał w ra­mię, nie zwal­nia jed­nak, do­pa­da do ru­sza­ją­cej już cię­ża­rów­ki w mo­men­cie, gdy na nie­daw­no zaj­mo­wa­ne sta­no­wi­sko wy­cho­dzi ko­lum­na przy­naj­mniej dzie­się­ciu dłu­go­lu­fo­wych czoł­gów o sko­śnie usta­wio­nych pan­cer­zach. Wozy Far­ri­sa przy­spie­sza­ją i jadą na zła­ma­nie kar­ku, że­gna­ne za­mie­ra­ją­cą ka­no­na­dą, nikt ich na ra­zie nie ści­ga, so­wiec­cy do­wód­cy mają na gło­wie po­waż­niej­sze za­da­nia niż po­goń za nie­do­bit­ka­mi. Sier­żant Jo­shua Far­ris Ju­nior wie­dzie swo­ich lu­dzi na wschód. Sta­ra się na­wią­zać łącz­ność z do­wódz­twem od­cin­ka, ale w ete­rze sły­chać tyl­ko za­szy­fro­wa­ne mel­dun­ki so­wiec­kie. Ma dwu­dzie­stu ośmiu lu­dzi i lek­ką broń pie­cho­ty, dużo amu­ni­cji, ale mało ben­zy­ny.

Ge­ne­rał Far­ris rzu­ca do wal­ki ostat­nie od­wo­dy, któ­ry są jed­nak zbyt sła­be, by po­wstrzy­mać atak. W po­zo­sta­łych re­jo­nach pa­nu­je spo­kój, spo­kój od­dzia­łów, któ­rym gro­zi prze­skrzy­dle­nie. Far­ris je rów­nież rzu­ca do wal­ki, spo­wal­nia marsz nie­przy­ja­cie­la, ale to wszyst­ko, co może zro­bić. Opór ni­g­dzie nie trwa dłu­żej niż kil­ka go­dzin. Far­ris za­rzą­dza od­wrót. Jego ce­lem bę­dzie unik­nię­cie roz­bi­cia woj­ska i, w mia­rę nada­rza­ją­cych się oka­zji, za­da­wa­nie strat. Ja­kie będą jego dal­sze losy, nikt nie jest w sta­nie prze­wi­dzieć.

– Sześć dy­wi­zji wy­star­czy, żeby po­ko­nać Far­ri­sa, od bie­dy wy­star­czy, żeby wy­pchnąć nas z Ala­ski, ale już na Ka­na­dę, nie mó­wiąc o tym co da­lej, za mało – mó­wię.

– Frank, Cie­śni­na Be­rin­ga ma czter­dzie­ści pięć mil sze­ro­ko­ści, o tej po­rze roku to cał­kiem spo­koj­ne wody – re­pli­ku­je Co­le­man. – Będą wzmac­niać siły, bu­do­wać lot­ni­ska i bazy, prze­rzu­cać NKWD, nową ad­mi­ni­stra­cję, wszyst­ko, co trze­ba, żeby stwo­rzyć so­lid­ne za­ple­cze do ata­ku na wschód.

– Nie było żad­nych sy­gna­łów? – py­tam. – Za­po­wie­dzi? Nikt się ni­cze­go nie spo­dzie­wał?

Od agre­sji na Wiel­ką Bry­ta­nię Sta­ny Zjed­no­czo­ne Ame­ry­ki i Zwią­zek So­cja­li­stycz­nych Re­pu­blik So­wiec­kich po­zo­sta­ją w sta­nie woj­ny. Od za­koń­cze­nia walk o wy­spę obo­wią­zu­je pro­wi­zo­rycz­ne za­wie­sze­nie bro­ni, raz w Mo­skwie, raz w Ber­li­nie to­czą się roz­mo­wy o za­war­cie po­ko­ju, ale for­mal­nie je­ste­śmy stro­na­mi wo­ju­ją­cy­mi. Jak wy­ni­ka z opo­wie­ści Ro­bert­sa – od dzi­siej­sze­go ran­ka rów­nież fak­tycz­nie.

– Wczo­raj po po­łu­dniu na Mo­rzu Pół­noc­nym za­to­nął so­wiec­ki sta­tek han­dlo­wy – mówi Ro­berts. – We­dług So­wie­tów my go stor­pe­do­wa­li­śmy. O siód­mej wie­czo­rem So­wie­ci wrę­czy­li na­sze­mu ne­go­cja­to­ro­wi w Ber­li­nie notę, że nie będą to­le­ro­wać po­dob­nych ak­tów agre­sji, i mimo iż ich naj­głęb­szym pra­gnie­niem i ce­lem jest za­war­cie po­ko­ju, są zmu­sze­ni do pod­ję­cia dzia­łań re­tor­syj­nych. Pół go­dzi­ny póź­niej roz­po­czę­li de­sant na Przy­ląd­ku Księ­cia Wa­lii.

– Po­wta­rza­ją się – mru­czę.

– Ale na­dal są sku­tecz­ni.

Ki­wam gło­wą. Re­la­cja Ro­bert­sa do so­wiec­kie­go mo­dus ope­ran­di pa­su­je ide­al­nie. So­wie­ci ni­g­dy nie ata­ku­ją. So­wie­ci za­wsze tyl­ko od­po­wia­da­ją na za­czep­ki. Iden­tycz­nie roz­po­czę­ła się woj­na an­giel­ska.

– Co mó­wią Ka­na­dyj­czy­cy? – py­tam. Pa­li­my wszy­scy, czte­rech zmar­twio­nych męż­czyzn, jak­by po­waż­na na­ra­da nie mo­gła się obyć bez cięż­kie­go, si­ne­go dymu, od któ­re­go bolą oczy i płu­ca. Piję ko­lej­ną kawę, ból gło­wy, wbrew oba­wom, nie­co słab­nie.

Co­le­man nie może opa­no­wać po­gar­dli­we­go gry­ma­su, Ro­berts i Fer­gu­son spo­glą­da­ją na sie­bie prze­lot­nie, jak­by szu­ka­jąc wer­sji, któ­rą mogą mi sprze­dać.

– Par­la­ment ma się ze­brać na nad­zwy­czaj­nej se­sji. O dzie­sią­tej – oznaj­mia szef ope­ra­cji mor­skich. – Pre­mier żąda ogło­sze­nia sta­nu wy­jąt­ko­we­go.

Nie za­ska­ku­je mnie to, jed­nak mam ocho­tę się ro­ze­śmiać. Ka­na­da, in­te­gral­na część Im­pe­rium, od dwóch mie­się­cy for­mal­nie rów­nież po­zo­sta­je w sta­nie woj­ny ze Związ­kiem So­cja­li­stycz­nych Re­pu­blik So­wiec­kich. Na jej te­re­nie re­zy­du­je ewa­ku­owa­ny z Wiel­kiej Bry­ta­nii król, reszt­ki ura­to­wa­nych wojsk, w por­tach sto­ją po­zo­sta­ło­ści Roy­al Navy, wię­cej niż ewi­dent­ne do­wo­dy klę­ski i po­ni­że­nia. So­wiec­kie woj­ska na Ala­sce wy­ła­ma­ły się z przy­czół­ka i za­czy­na­ją po­su­wać się na po­łu­dnie, w stro­nę gra­ni­cy ka­na­dyj­skiej. A Ka­na­dyj­czy­cy będą de­li­be­ro­wa­li, czy wpro­wa­dzić za­rzą­dze­nia w ro­dza­ju za­ciem­nie­nia, go­dzi­ny po­li­cyj­nej czy po­wszech­nej mo­bi­li­za­cji. I to do­pie­ro od dzie­sią­tej, po po­ran­nej ka­wie. Może za ty­dzień za­czną się mo­bi­li­zo­wać, choć to wca­le nie jest pew­ne.

Te­raz jesz­cze tego nie wiem, ale nie­po­trzeb­nie silę się na zło­śli­wo­ści. Ka­na­dyj­czy­cy w koń­cu za­czną wal­czyć, opór bę­dzie tę­żał z każ­dym dniem. Każą So­wie­tom sło­no pła­cić za każ­dą zdo­by­tą milę. Zde­le­ga­li­zu­ją Ka­na­dyj­ską Par­tię Ko­mu­ni­stycz­ną, en mas­se uzna­jąc jej człon­ków za wro­gą agen­tu­rę. A po­tem pew­nie prze­gra­ją, bo prze­grać będą mu­sie­li, roz­kła­da­ni od środ­ka przez związ­ki za­wo­do­we, pro­fe­sjo­nal­nych mi­ło­śni­ków po­ko­ju i ukry­tą na naj­wyż­szych szcze­blach wła­dzy i woj­ska ko­mu­ni­stycz­ną agen­tu­rę. Te­raz jesz­cze tego nie wiem, do­wiem się, gdy bę­dzie po wszyst­kim.

– Tak czy ina­czej, to cho­ler­ny ka­wał dro­gi. Mamy co naj­mniej mie­siąc, żeby się zmo­bi­li­zo­wać – mó­wię. Do­my­ślam się, że moi roz­mów­cy nie mają żad­ne­go mie­sią­ca. Chcę, żeby prze­szli w koń­cu do rze­czy, żeby sprze­da­li mi to, co mają do sprze­da­nia, chciał­bym stąd jak naj­szyb­ciej wyjść.

Ro­berts wsta­je, bie­rze z bla­tu no­tes i pod­cho­dzi do mapy Atlan­ty­ku. Wy­brze­że Eu­ro­py zda­je się od­le­głe, za­po­mnia­ne, nie­re­al­ne. Ad­mi­rał przez chwi­lę przy­pa­tru­je się prze­strze­ni dzie­lą­cej oba kon­ty­nen­ty, a po­tem od­wra­ca się w na­szą stro­nę, mó­wię „w na­szą”, ale pa­trzy tyl­ko na mnie.

– Z Ply­mo­uth, Bre­stu, St. Na­za­ire, Por­to, La Co­ru­ñi i kil­ku­na­stu in­nych por­tów w cią­gu naj­bliż­szej doby wy­pły­nie flo­ta in­wa­zyj­na – oznaj­mia, po­rzu­ca­jąc w koń­cu mo­du­lo­wa­ny ton. Jego głos jest su­chy, rze­czo­wy, spo­kój musi go chy­ba wię­cej kosz­to­wać niż te­atral­ne sztucz­ki. – We­dług do­nie­sień czte­ry ty­sią­ce stat­ków wio­zą­cych mi­lion żoł­nie­rzy, trzy ty­sią­ce czoł­gów i dzie­sięć ty­się­cy dział, po­nad pięć­dzie­siąt dy­wi­zji, w tym dwa­na­ście pan­cer­nych. A to tyl­ko pierw­szy rzut. W dru­gim i trze­cim rzu­cie cze­ka ko­lej­nych sie­dem­dzie­siąt dy­wi­zji.

Ro­berts prze­ry­wa, zer­ka do no­te­su, mru­ży oczy, jak­by nie do­wie­rzał swym zmy­słom albo nie przyj­mo­wał do wia­do­mo­ści tego, co czy­ta. Te­raz wi­dzę, że nie my­li­łem się w oce­nie, jego spo­kój jest po­zor­ny. Nie przy­po­mi­nam so­bie, bym kie­dy­kol­wiek wi­dział fa­ce­ta w ta­kim sta­nie, a znam go dłu­go, o wie­le za dłu­go.

– Nie wie­my, gdzie do­kład­nie pla­nu­ją do­ko­nać in­wa­zji – mówi, być może nie zda­jąc so­bie spra­wy, że w jego gło­sie za­czy­na po­brzmie­wać bez­rad­ność. – Ale je­ste­śmy pew­ni, że na­stą­pi to na Wschod­nim Wy­brze­żu. Ce­lem je­ste­śmy my, nie Ka­na­dyj­czy­cy.

– Mek­syk? – pod­po­wia­dam.

Wszy­scy trzej, Ro­berts przy ma­pie, Fer­gu­son i Co­le­man przy sto­le, krę­cą gło­wa­mi, jak­by się umó­wi­li.

– Nie. Sta­ny Zjed­no­czo­ne – od­po­wia­da Fer­gu­son. – Na­sze źró­dła twier­dzą, że in­wa­zja na­stą­pi u nas.

– Na­sze źró­dła czę­sto się mylą.

– Nie tym ra­zem.

Wzru­szam ra­mio­na­mi. Nie po­dzie­lam tej pew­no­ści, znam So­wie­tów aż za do­brze, so­wiec­ka ma­chi­na wy­wia­dow­cza z pew­no­ścią wy­ko­na­ła per­fek­cyj­ną ma­ski­row­kę, sztu­kę dez­in­for­ma­cji bo­wiem GRU po­sia­dło w stop­niu naj­wyż­szym. Ale przy­pu­ść­my, że Ro­berts ma ra­cję i ude­rze­nie pój­dzie na Wschod­nie Wy­brze­że, gdzie nie bra­ku­je miejsc ide­al­nych do lą­do­wa­nia. Gdzie pod do­stat­kiem por­tów i lot­nisk. Na­gle sta­łem się po­trzeb­ny, py­ta­nie tyl­ko, do cze­go. Nie za­trzy­mam prze­cież in­wa­zji. Nie chcę. Nie mam sił. Nie mam mo­ty­wa­cji.

Ro­berts spo­glą­da na ze­ga­rek.

– My­ślę, że pre­zy­dent już skoń­czył na­ra­dę z sze­fa­mi ro­dza­jów sił zbroj­nych – mówi. – Mam na­dzie­ję, że za chwi­lę wyda roz­kaz mo­bi­li­za­cji i prze­rzu­ce­nia wszyst­kich jed­no­stek re­gu­lar­nych oraz więk­szo­ści sił Gwar­dii Na­ro­do­wej na wschód. Sta­wia­my na nogi lot­nic­two. Ale praw­da jest taka, Frank, że je­śli So­wie­ci do­trą do wy­brze­ża i de­san­tu­ją się, nie za­trzy­ma­my ich. Mu­si­my ich znisz­czyć na mo­rzu.

Wzdy­cham, co wy­cho­dzi te­atral­nie, wbrew mo­jej woli, boli mnie gło­wa, mniej niż wcze­śniej, ale jed­nak, jest mi go­rą­co i dusz­no i ostat­nie, o czym my­ślę, to wy­war­cie wra­że­nia na roz­mów­cach. Mam ocho­tę na coś zim­ne­go, w ka­raf­ce pod ścia­ną stoi woda, cie­pła i stę­chła, na­le­wam so­bie, wcho­dzi gład­ko.

– Za­kła­dam, że So­wie­ci po­my­śle­li o od­po­wied­nim za­bez­pie­cze­niu de­san­tu – mó­wię, gdy już z po­wro­tem sie­dzę za sto­łem. – Po­praw mnie, je­śli się mylę, ale nie mamy sił, by ich po­wstrzy­mać czy choć­by spo­wol­nić.

Ro­berts po­now­nie zer­ka do no­ta­tek. Prze­klę­ty no­tes, zwia­stun złych no­win.

– Ow­szem, Frank, po­my­śle­li o eskor­cie. Pięć pan­cer­ni­ków typu Mież­du­na­rod­nyj Pro­le­ta­riat – mówi, wy­krę­ca­jąc ję­zyk na obco brzmią­cych zgło­skach. Mimo ro­syj­skich nazw są to okrę­ty li­nio­we skon­stru­owa­ne w nie­miec­kich biu­rach i zbu­do­wa­ne w nie­miec­kich stocz­niach. Kie­row­nic­two na Krem­lu ma wiel­kie za­ufa­nie, w so­wiec­kim ro­zu­mie­niu tego sło­wa, do zdol­no­ści kon­struk­tor­skich nie­miec­kich to­wa­rzy­szy. Po­tęż­ne, szyb­kie okrę­ty, mia­łem z nimi do czy­nie­nia na Mo­rzu Pół­noc­nym. Ich pięt­na­sto­ca­lo­we dzia­ła nie mają so­bie rów­nych. – Osiem krą­żow­ni­ków li­nio­wych kla­sy F. Osiem lot­ni­skow­ców. Po­nad trzy­dzie­ści krą­żow­ni­ków. Osiem­dzie­siąt nisz­czy­cie­li. Kor­we­ty, fre­ga­ty, tra­łow­ce. Nie­usta­lo­na licz­ba okrę­tów pod­wod­nych, na pew­no wię­cej niż trzy­dzie­ści. Do tego Ja­poń­czy­cy przy­sła­li do po­mo­cy „Yama­to” i „Mu­sa­shi” z eskor­tą.

Czu­ję za­sko­cze­nie, choć nie po­wi­nie­nem, po pro­stu wy­pa­dłem z obie­gu. Wzdy­cham, ga­szę pa­pie­ro­sa, piję łyk kawy.

– „Yama­to” i „Mu­sa­shi” mia­ły wejść do służ­by w przy­szłym roku – pro­te­stu­ję sła­bo.

– Mie­li­śmy złe in­for­ma­cje – mówi Ro­berts. – We­szły kil­ka ty­go­dni temu. Oni po­waż­nie trak­tu­ją ten so­jusz. Przy­sła­li swo­je naj­lep­sze okrę­ty.

– Ja­sna cho­le­ra.

Li­czę szyb­ko w my­ślach.

– „Le­xing­ton” jest uszko­dzo­ny – stwier­dzam.

– Jest duża szan­sa, że naj­póź­niej po­ju­trze wró­ci do służ­by – ri­po­stu­je szyb­ko Tim Co­le­man.

– Więc mamy „Le­xing­to­na”. I chy­ba nie­wie­le wię­cej, je­śli do­brze pa­mię­tam. Czym chce­cie ich po­wstrzy­mać? – py­tam.

Pa­trzą po so­bie. Wi­dzę, że w koń­cu do­cho­dzi­my do sed­na.

– Jest jesz­cze „Geo­r­ge Wa­shing­ton”.

Wsta­ję. Pod­cho­dzę do mapy, zaj­mu­ję miej­sce Ro­bert­sa, nie­le­d­wie od­py­cham go na bok. Wpa­tru­ję się w za­chod­nie wy­brze­ża Eu­ro­py, stu­diu­ję po­ło­że­nie wy­mie­nio­nych przez sze­fa ope­ra­cji mor­skich por­tów, jak­bym usły­szał o nich po raz pierw­szy w ży­ciu. Wi­dzę stat­ki i okrę­ty za­ła­do­wa­ne po gór­ne po­kła­dy ludź­mi, sprzę­tem, pa­li­wem i amu­ni­cją, od­bi­ja­ją­ce od na­brze­ży, a po­tem for­mu­ją­ce dłu­gie na kil­ka­dzie­siąt mil szy­ki kon­wo­jo­we, wy­obra­żam so­bie pan­cer­ni­ki i lot­ni­skow­ce pły­ną­ce w dwóch albo trzech gru­pach na cze­le ar­ma­dy, mam przed ocza­mi sfo­ry okrę­tów pod­wod­nych ha­sa­ją­cych sto mil przed sta­dem, go­to­wych roz­szar­pać każ­de­go in­tru­za. Po­tem prze­no­szę wzrok w lewo, na za­chód, ku moim ro­dzin­nym stro­nom. Mia­sta, mia­stecz­ka, sieć pół­wy­spów i mniej­szych czy więk­szych wysp, uj­ścia rzek, ki­lo­me­try bez­lud­nych, pła­skich jak stół plaż. Miejsc do lą­do­wa­nia wie­le, sam, bez przy­go­to­wa­nia i stu­diów te­re­no­wych, mogę wy­mie­nić przy­naj­mniej pięć.

Od­wra­cam się.

– Dy­stans z Eu­ro­py do na­sze­go brze­gu wy­no­si, z grub­sza bio­rąc, trzy ty­sią­ce mil – mó­wię, jak­by tego nie wie­dzie­li. – Trans­por­tow­ce, o ile pa­mię­tam moje wła­sne ra­por­ty, roz­wi­ja­ją pręd­kość po­dróż­ną pięt­na­stu wę­złów. Prze­pły­ną Atlan­tyk w nie­co po­nad osiem dni. Tyle ma­cie cza­su, li­cząc od mo­men­tu star­tu, żeby przy­go­to­wać obro­nę.

Ro­berts stoi tuż obok i prze­wier­ca mnie wzro­kiem, ma ocho­tę wy­buch­nąć, a może bła­gać. Wiem, co po­wie, wła­ści­wie nie chcę go słu­chać, bo wiem, co po­wie, a fakt, że ze­rwa­łem się z łóż­ka o czwar­tej rano po dwóch go­dzi­nach pi­jac­kie­go snu, po czym przez go­dzi­nę je­cha­łem sa­mo­cho­dem z gbu­ro­wa­tym ma­ri­ne, sta­no­wi mimo wszyst­ko sła­bą mo­ty­wa­cję, by słu­chać, co za chwi­lę po­wie do­wód­ca flo­ty.

– Frank, po­wie­dzia­łem… – za­czy­na.

Pod­no­szę dłoń, a on milk­nie. W nor­mal­nym świe­cie ba­wi­ło­by mnie to, choć zwy­kle Ro­berts i jego pań­skie ma­nie­ry wzbu­dza­ją tyl­ko iry­ta­cję, ale tak, ba­wi­ło­by, bo to on jest sze­fem, a ja tyl­ko zdy­mi­sjo­no­wa­nym pół­cy­wi­lem z chro­nicz­nym bó­lem gło­wy, skłon­no­ścia­mi do nad­uży­wa­nia al­ko­ho­lu i nie­ule­czal­nym mro­kiem w du­szy, ale świat nie jest nor­mal­ny co naj­mniej od mo­men­tu, gdy czar­ny ford T z pi­ja­nym osiem­na­sto­let­nim Joh­nem Hig­gin­sem za kie­row­ni­cą ude­rzył z ohyd­nym pla­śnię­ciem w cia­ło mo­jej żony i pra­wie zła­mał je na pół, więc te­raz mnie nie bawi. Te­raz ja przy­pa­tru­ję się za­mil­kłe­mu na­gle Ro­bert­so­wi, mam go pod lupą, wi­dzę każ­dą zmarszcz­kę i każ­dy siwy włos, wszyst­kie lęki i stra­chy, ja­kie sie­dzą w jego po­krę­co­nym umy­śle, któ­ry dziś nie słu­ży mu tak, jak jesz­cze kil­ka dni temu.

– Sły­sza­łem, co po­wie­dzia­łeś – mó­wię. – Mnie się ni­g­dzie nie spie­szy, mogę tu sie­dzieć cały dzień, ale na wa­szym miej­scu ra­czej nie mar­no­wał­bym cza­su na roz­mo­wy o mrzon­kach.

Fer­gu­son wier­ci się, Ro­berts już zbie­ra się do ri­po­sty, ale Tim Co­le­man zbyt do­brze mnie zna, żeby po­zwo­lić, by roz­mo­wa szła w tym kie­run­ku.

– Frank, „Geo­r­ge Wa­shing­ton” nie jest mrzon­ką – mówi. – Przez ostat­nie mie­sią­ce bar­dzo in­ten­syw­nie nad nim pra­co­wa­li­śmy. Jest wła­ści­wie go­to­wy do służ­by. Mimo wszyst­kich two­ich obiek­cji to naj­po­tęż­niej­szy okręt na świe­cie, prak­tycz­nie nie­za­ta­pial­ny.

Igno­ru­ję go, pa­trzę tyl­ko na Ro­bert­sa. On tu rzą­dzi, ma bez­po­śred­ni do­stęp do ucha pre­zy­den­ta, a Sta­ny Zjed­no­czo­ne to rów­nież kraj mój i mo­jej cór­ki, za­le­ży mi, by Zoe mo­gła żyć w spo­ko­ju, by mo­gła wyjść za mąż i być szczę­śli­wą mat­ką, albo, je­śli wy­bie­rze ina­czej, po­dą­żać za pa­sją, któ­ra ją po­chło­nie. Lub uciec jak naj­da­lej stąd, co w obec­nej sy­tu­acji wy­da­je się naj­roz­sąd­niej­szym wyj­ściem.

– Bez ura­zy – mó­wię po­jed­naw­czym to­nem. – Ale wie­cie do­brze, że to nie ma sen­su.

– Bo?

– Po­wie­dział pan: „wła­ści­wie”, ad­mi­ra­le – mó­wię, ale spo­glą­dam na Fer­gu­so­na. Wier­ci się, ocie­ra pot z czo­ła, nie chce kon­fron­ta­cji, za­wsze był mi­strzem za­ku­li­so­wych gie­rek, nie lu­bił bez­po­śred­nich starć. – „Wła­ści­wie go­to­wy do służ­by”. Prze­kła­da­jąc na ludz­ki ję­zyk, zna­czy to, że nie jest na ra­zie go­to­wy ani do służ­by, ani do wal­ki. Może bę­dzie za kil­ka mie­się­cy, czy choć­by ty­go­dni, ale na ra­zie nie jest. A wy chce­cie go wy­słać w mo­rze. Sa­mot­ny, ow­szem – duży, ale nie­przy­go­to­wa­ny do służ­by pan­cer­nik nie po­wstrzy­ma So­wie­tów. Przy­go­to­wa­ny zresz­tą rów­nież nie.

– Mamy inne zda­nie.

Pod­no­szę dłoń, ni­czym star­ter w wy­ści­gach char­tów. Char­ty pa­trzą na mnie z na­pię­ciem, cze­ka­ją, kie­dy dłoń opad­nie i da sy­gnał do bie­gu.

– Pa­no­wie, zna­my się nie od dziś i na ogół się ze sobą nie zga­dza­my – mó­wię. Na­wet bę­dąc w służ­bie, rzu­ca­łem tym lu­dziom pro­sto w twarz, co my­ślę o ich stra­te­gii. Wy­gła­sza­łem opi­nie o poj­mo­wa­niu sztu­ki wo­jen­nej. Nie po­zo­sta­wa­li dłuż­ni. Być może nie uwa­ża­my się na­wza­jem za głup­ców, chy­ba jed­nak nie­wie­le bra­ku­je. – Ale prze­cież nie je­ste­ście śle­pi. Być może wasi agen­ci się nie mylą – choć ja mo­dlił­bym się do Boga Wszech­mo­gą­ce­go, żeby się my­li­li. Więc je­śli się nie mylą, to do Ame­ry­ki wy­bie­ra się naj­więk­sze zgru­po­wa­nie flo­ty wo­jen­nej w hi­sto­rii. Je­śli po­li­czy­my ich siłę ognia, na­wet Bry­tyj­czy­cy na Ska­ger­ra­ku2) byli słab­si. So­wie­ci mają do­sta­tecz­nie dużo okrę­tów, żeby utwo­rzyć co naj­mniej trzy sil­ne, ope­ru­ją­ce nie­za­leż­nie od sie­bie ze­spo­ły. Je­den bę­dzie osła­niał kon­wój, dwa zaj­mą się na­szą flo­tą. Prze­ciw któ­re­mu wy­śle­cie pan­cer­nik? Jak usta­li­cie prio­ry­te­ty? Jak do­bie­rze­cie się do stat­ków wio­zą­cych de­sant, sko­ro naj­pierw bę­dzie­cie mu­sie­li po­ko­nać eskor­tę, któ­ra jest zbyt sil­na i zbyt mo­bil­na, by ją po­ko­nać?

2) Chodzi o tzw. bitwę w cieśninie Skagerrak, inaczej bitwę jutlandzką, największą bitwę morską I Wojny Światowej, rozegraną pomiędzy flotą brytyjską a niemiecką.

– Do­brze, Frank, do­wie­dzie­li­śmy się, jak mało mo­że­my. Zdra­dzisz nam, jak ty byś to ro­ze­grał? – chce wie­dzieć Ro­berts, zwal­nia­jąc Fer­gu­so­na z obo­wiąz­ku wy­gło­sze­nia ri­po­sty.

– Ile okrę­tów pod­wod­nych mamy na wscho­dzie? – py­tam, da­jąc się wcią­gnąć w pu­łap­kę. Nie mam obo­wiąz­ku ni­cze­go im mó­wić, a im prze­cież cho­dzi o to, że­bym mó­wił, że­bym się z nimi nie zga­dzał, żeby moje było na wierz­chu. Sam wpad­nę do dołu, któ­ry wła­śnie ko­pię. Oni tyl­ko po­da­li mi szpa­del.

– Dzie­więć.

– Po­staw­cie przed nimi za­da­nie za­ata­ko­wa­nia lot­ni­skow­ców – mó­wię. – Niech osła­bią so­wiec­ką osło­nę lot­ni­czą. Resz­tę sił skon­cen­truj­cie do obro­ny wy­brze­ża. Prze­rzuć­cie na wschód całe lot­nic­two z Ha­wa­jów i za­cho­du, Ha­wa­je i tak są stra­co­ne, zresz­tą je­śli nie obro­ni­cie wscho­du, obro­na za­cho­du i tak nie ma zna­cze­nia. Utwórz­cie sieć lot­nisk po­lo­wych. Dy­wi­zje szyb­kie za­cho­waj­cie jako od­wód, gdy już bę­dzie do­kład­nie wia­do­mo, gdzie wy­lą­du­ją głów­ne siły nie­przy­ja­cie­la. Resz­tę flo­ty, któ­ra nam zo­sta­ła, na­wet ten wasz pan­cer­nik, wy­ko­rzy­staj­cie jako ru­cho­me ba­te­rie do obro­ny po­szcze­gól­nych od­cin­ków.

– Nasz pan­cer­nik – sar­ka Fer­gu­son, kła­dąc ak­cent na pierw­szy wy­raz. Ro­zu­miem go, USS „Geo­r­ge Wa­shing­ton” to jego dziec­ko, jego pier­wo­rod­ny syn, obec­ny do­wód­ca Flo­ty Atlan­ty­ku po­prze­gry­zał gar­dła wie­lu do­brym lu­dziom, by jego wi­zje sta­ły się cia­łem.

Wzru­szam ra­mio­na­mi, go­tów do wal­ki. Ro­berts kiwa dło­nią Fer­gu­so­no­wi, by się za­mknął, robi pół kro­ku do przo­du. Sto­imy na­prze­ciw sie­bie, on jest nie­co niż­szy, szczu­plej­szy, przez ostat­nie lata jego ka­rie­ra na­bie­ra­ła roz­pę­du w Wa­szyng­to­nie, w za­ci­szu ga­bi­ne­tów, z dala od mo­rza w każ­dym ra­zie.

– Frank, po­roz­ma­wiaj­my spo­koj­nie – mówi szef ope­ra­cji mor­skich. – Wiesz do­brze o tym, że pod­czas woj­ny an­giel­skiej stra­ci­li­śmy nie tyl­ko Flo­tę Atlan­ty­ku, ale rów­nież więk­szość lot­nic­twa.

Ki­wam gło­wą. Wiem o tym, a jak­że. Wiem, że za bar­dzo chcie­li­śmy po­móc An­gli­kom. Zwo­len­ni­cy tego roz­wią­za­nia ar­gu­men­to­wa­li, że le­piej wal­czyć z wro­giem na mo­rzach ob­le­wa­ją­cych wy­spę niż u wrót Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Ra­cja. Woj­na mia­ła ro­ze­grać się trzy ty­sią­ce mil od na­sze­go wy­brze­ża. Nikt nie chciał słu­chać, że kon­se­kwen­cją jest roz­cią­gnię­cie li­nii za­opa­trze­nia, że każ­dy cho­ler­ny po­cisk i każ­dy litr pa­li­wa trze­ba bę­dzie wo­zić stat­ka­mi i wy­dzie­lić ogrom­ne siły do ich osło­ny, bo Bry­tyj­czy­cy do­pu­ści­li, by w cią­gu dwu­dzie­stu lat po­ko­ju ko­mu­ni­stycz­na agen­tu­ra, ukry­ta we wszyst­kich istot­nych ko­mór­kach ży­cia pań­stwo­we­go, roz­ło­ży­ła na ło­pat­ki ich prze­mysł zbro­je­nio­wy i wy­do­byw­czy, wpę­dza­jąc kraj w per­ma­nent­ny kry­zys, co na bry­tyj­skiej flo­cie od­bi­ło się w spo­sób ka­ta­stro­fal­ny. Od po­cząt­ku tego dia­bel­skie­go kry­zy­su prze­rzu­ci­li­śmy na wy­spę, nie li­cząc po­tęż­ne­go kon­tyn­gen­tu wojsk lą­do­wych, po­nad sześć ty­się­cy sa­mo­lo­tów, pra­wie dwa­dzie­ścia ty­się­cy pi­lo­tów, bom­bar­die­rów, na­wi­ga­to­rów, strzel­ców po­kła­do­wych, z mo­zo­łem wy­szko­lo­nych i przy­go­to­wa­nych do wal­ki. Więk­szość prze­pa­dła w tym cho­ler­nym cha­osie, gdy po prze­gra­nej woj­nie na­sze do­wódz­two o dwie doby spóź­ni­ło się z ogło­sze­niem de­cy­zji o ewa­ku­acji do Sta­nów, gdy so­wiec­kie czoł­gi i pie­cho­ta zme­cha­ni­zo­wa­na zaj­mo­wa­ły jed­no lot­ni­sko po dru­gim, gdy de­san­ty spa­do­chro­no­we zo­sta­ły zrzu­co­ne nad wszyst­ki­mi klu­czo­wy­mi por­ta­mi, w cią­gu dwu­na­stu go­dzin wy­łą­cza­jąc je z wal­ki i po­zba­wia­jąc za­rów­no na­szą, jaki i bry­tyj­ską flo­tę pod­sta­wy dzia­ła­nia.

– Więc bio­rąc pod uwa­gę to, co stra­ci­li­śmy wczo­raj na Ha­wa­jach, mamy naj­wy­żej pół­to­ra ty­sią­ca sa­mo­lo­tów – oznaj­mia Ro­berts.

Nie musi roz­wi­jać tej my­śli. Pół­to­ra ty­sią­ca sa­mo­lo­tów to nie tak mało. Sza­cu­ję, że na ośmiu so­wiec­kich lot­ni­skow­cach nie ma ich wię­cej niż sie­dem­set, może sie­dem­set pięć­dzie­siąt, mamy więc dwu­krot­ną prze­wa­gę li­czeb­ną. Pro­blem w tym, że za ste­ra­mi so­wiec­kich sa­mo­lo­tów sie­dzą do­świad­cze­ni pi­lo­ci, po­nie­waż So­wie­ci, od­kąd za­czę­li się przy­go­to­wy­wać do in­wa­zji, a za­czę­li dwa­dzie­ścia lat temu, za­raz po pod­pi­sa­niu trak­ta­tu lon­dyń­skie­go, na ma­so­wą ska­lę zaj­mo­wa­li się szko­le­niem wszel­kie­go ro­dza­ju woj­sko­wych spe­cja­li­stów. Wiel­kość Sta­li­na po­le­ga­ła na tym, że po­słu­chał w tej ma­te­rii swych nie­miec­kich to­wa­rzy­szy, któ­rzy na­mó­wi­li go, by za­miast brnąć w ma­so­wość, pod­sta­wy ar­mii zbu­do­wać na sto­sun­ko­wo nie­zbyt licz­nej gru­pie do­sko­na­le wy­szko­lo­nych fa­chow­ców, ma­ją­cych póź­niej, w mia­rę zwięk­sza­nia li­czeb­no­ści sił zbroj­nych, peł­nić rolę do­wód­ców i in­struk­to­rów. W efek­cie So­wie­ci mo­gli so­bie po­zwo­lić na to, by pi­lo­ci mor­scy byli eli­tą elit, do któ­rej do­sta­nie się było przed­mio­tem ma­rzeń, dumą i ogrom­nym awan­sem; gdy doj­dzie do wal­ki, pi­lo­ci owi zmio­tą na­szych chłop­ców w kil­ka go­dzin, po­nie­waż u nas la­ta­ją nie­opie­rzo­ne żół­to­dzio­by po kil­ku mie­sią­cach szko­le­nia, żół­to­dzio­by peł­ne za­pa­łu, od­waż­ne i pa­trio­tycz­nie na­sta­wio­ne, więc bar­dziej po­dat­ne na stra­ty. U nas za wszyst­ko wzię­to się za póź­no.

– Mo­że­my rzu­cić do wal­ki oko­ło sied­miu­set my­śliw­ców, tu sy­tu­acja nie jest jesz­cze taka zła – cią­gnie Ro­berts, jak­by czy­tał w mo­ich my­ślach. – Je­śli jed­nak cho­dzi o bom­bow­ce, a zwłasz­cza sa­mo­lo­ty tor­pe­do­we, jest go­rzej niż źle. Mamy w su­mie może czte­ry­sta ma­szyn, przy czym naj­wy­żej jed­na trze­cia pi­lo­tów kie­dy­kol­wiek la­ta­ła nad mo­rzem. La­ta­ła, co nie zna­czy, że co­kol­wiek na tym mo­rzu ata­ko­wa­ła. O ile mo­że­my li­czyć w ja­kimś za­kre­sie na osło­nę my­śliw­ską, o tyle na­sze siły ude­rze­nio­we są wię­cej niż mar­ne. Uży­je­my ich oczy­wi­ście, ale są­dzę, że stra­ty będą gi­gan­tycz­ne, a zy­ski mi­zer­ne.

Na­bie­ram po­wie­trza w płu­ca, ale Ro­berts po­wstrzy­mu­je też mnie.

– Wiem, co chcesz po­wie­dzieć, Frank, i masz ra­cję – twier­dzi, czym uda­je mu się mnie za­sko­czyć. Ten su­kin­syn ni­g­dy nie przy­znał ni­ko­mu ra­cji, a już na pew­no nie pu­blicz­nie. – Po ewa­ku­acji Bry­ta­nii dwa ty­go­dnie stra­ci­li­śmy na ja­ło­we dys­ku­sje i szu­ka­nie win­nych. Szu­ka­li­śmy nie tam, gdzie trze­ba. Nie­któ­rym wy­da­wa­ło się, że trzy ty­sią­ce mil to cho­ler­nie da­le­ko, Frank. Mogę cię tyl­ko prze­pro­sić.

***

Szczur.

Te­raz jesz­cze nie zda­ję so­bie spra­wy z jego ist­nie­nia, ale on tam jest, jak naj­bar­dziej praw­dzi­wy. Stoi, na­słu­chu­je, wcią­ga po­wie­trze do płuc. Jest ostroż­ny, choć z ze­wnątrz nikt tego nie do­strze­ga, na­wet je­śli pa­trzy, za­uwa­ża tyl­ko szczu­ra, ani mniej­sze­go, ani więk­sze­go od in­nych. Szczur zaś wi­dzi przed sobą okręt, naj­więk­szą bo­jo­wą jed­nost­kę pły­wa­ją­cą, jaką kie­dy­kol­wiek zbu­do­wa­no. Wi­dzi smu­kły ka­dłub o sto­sun­ko­wo ni­skiej bur­cie, wi­dzi czte­ry wie­że ar­ty­le­rii głów­nej, set­ki dział mniej­szych ka­li­brów, ko­min, mo­stek, masz­ty ra­da­ro­we, wi­dzi sa­mo­lo­to­we ka­ta­pul­ty, umiesz­czo­ne nie­mal na sa­mej ru­fie. Okręt stoi na ko­twi­cy pół mili od na­brze­ża, oto­czo­ny przez kil­ka ho­low­ni­ków i ma­łych trans­por­tow­ców, wy­glą­da­ją­cych przy nim jak świe­żo uro­dzo­ne ko­cia­ki przy ty­gry­si­cy. Dźwi­gi wa­ha­dło­wym ru­chem prze­no­szą ła­dun­ki z ma­łych okrę­tów na duży, set­ki ma­ry­na­rzy krzą­ta­ją się po po­kła­dzie, w cha­otycz­nym, przez ni­ko­go nie­kon­tro­lo­wa­nym ru­chu. Szczur to wszyst­ko wi­dzi i pa­mię­ta, choć wca­le nie musi. Sły­szy krzyk, po­na­gla­ją­cy, na­tar­czy­wy, za­czy­na iść, cho­wa się w tłu­mie, w dal­szym cią­gu nikt go nie do­strze­ga, o czym do­wiem się po­nie­wcza­sie, szczur sta­nie na­prze­ciw mnie i rów­nież go nie za­uwa­żę, bo on jest szczu­rem, a ja je­stem czło­wie­kiem, i on jest znacz­nie spryt­niej­szy niż ja i mnie po­dob­ni.

Szczur wska­ku­je na po­kład ma­łe­go tra­łow­ca. Okrę­cik od­bi­ja od na­brze­ża. Pły­nie krót­ko, rejs zaj­mu­je mu może sto szczu­rzych od­de­chów. Do­pły­wa do ko­lo­sa, któ­ry z bli­ska wy­da­je się tak duży, że wła­ści­wie na­le­ży do świa­ta snu. Ale szczur jest zbyt in­te­li­gent­ny, by wie­rzyć w sny. Twar­do trzy­ma się rze­czy­wi­sto­ści. Wcho­dzi po stro­mym tra­pie, nie roz­glą­da się na boki. Szczu­rzym zwy­cza­jem scho­dzi pod po­kład, po­ko­nu­je stop­nie nie­koń­czą­cych się scho­dów, wie­le kon­dy­gna­cji, w koń­cu lą­du­je nie­mal na dnie, głę­bo­ko po­ni­żej li­nii wod­nej. Robi ob­chód, za­pa­mię­tu­je każ­dy szcze­gół, ma świet­ną pa­mięć. Prze­mie­rza okręt od dzio­bu do rufy. Idzie ku gó­rze, po­kład po po­kła­dzie, oglą­da twa­rze lu­dzi, słu­cha frag­men­tów roz­mów, ni­g­dzie nie za­trzy­mu­je się na dłu­żej. O koń­cu do­cie­ra na miej­sce, zlo­ka­li­zo­wa­ne wy­so­ko po­nad po­zio­mem mo­rza. Tam utwo­rzy swo­je kró­le­stwo.

Na­dal nikt go nie wi­dzi.

***

Wzru­szam ra­mio­na­mi, na­wet nie pró­bu­ję ukryć znie­chę­ce­nia. Roz­mo­wa nie ma sen­su, od po­cząt­ku nie mia­ła, sta­ra­łem się to wy­tłu­ma­czyć Co­le­ma­no­wi przez te­le­fon.

– Nie wra­cam do służ­by, je­śli taki jest wasz plan – oświad­czam.

Po­win­ni py­tać, o co mi cho­dzi, może za­prze­czać, może ape­lo­wać do mo­je­go po­czu­cia obo­wiąz­ku. Nie ro­bią tego. Może Tim opo­wie­dział im kil­ka szcze­gó­łów z ży­cia wi­ce­ad­mi­ra­ła Fran­ci­sa Brat­te­na i dla­te­go za­ci­ska­ją zęby, nie py­ta­ją ani nie ape­lu­ją. Są spryt­ni. Po­sta­wi­li so­bie za­da­nie zna­le­zie­nia ko­zła ofiar­ne­go i nie spo­czną, do­pó­ki go nie znaj­dą, już dru­gi raz w cią­gu czte­rech ty­go­dni.

Ro­berts kła­dzie mi dłoń na ra­mie­niu. Nie uchy­lam się, pa­trzę mu pro­sto w oczy.

– Po­zwól, że skoń­czę, Frank – mówi twar­do. – Z na­szy­mi si­ła­mi lą­do­wy­mi jest jesz­cze go­rzej. Za­ło­gę Ha­wa­jów uzna­je­my za stra­co­ną, nie mamy środ­ków do ewa­ku­acji. Z Fi­li­pin nie wy­cią­gnie­my ani jed­ne­go żoł­nie­rza, bo mimo wszyst­ko nie za­mie­rza­my od­dać Ja­poń­czy­kom jed­nej z na­szych naj­waż­niej­szych baz na Pa­cy­fi­ku bez wal­ki. Mamy siły na Za­chod­nim Wy­brze­żu, któ­re mu­szą tam zo­stać, przy­naj­mniej więk­szość musi zo­stać, mamy siły na Ala­sce, któ­re prze­gry­wa­ją i któ­re na­le­ża­ło­by wzmoc­nić przy­naj­mniej trzy­krot­nie, więc na pew­no nie ma mowy o ściąg­nię­ciu tu­taj sił Far­ri­sa. Na obro­nę wscho­du na­praw­dę nie­wie­le zo­sta­je.

– Do­ga­daj­cie się z Ka­na­dyj­czy­ka­mi – ra­dzę. – Obro­na Ala­ski leży rów­nież w ich in­te­re­sie.

– Zro­bi­my to, bądź pe­wien. Co nie zmie­nia sy­tu­acji. Na wscho­dzie mamy za mało sił lą­do­wych i nie mamy ich czym wzmoc­nić, mó­wię o pro­fe­sjo­nal­nym woj­sku, nie żad­nej par­ty­zant­ce. Je­śli So­wie­ci do­pły­ną w kom­ple­cie do wy­brze­ża, nie zdo­ła­my im prze­szko­dzić. Pa­mię­tasz, ile trwa­ło za­ję­cie Bry­ta­nii?

– Z tego, co wiem, Sta­ny Zjed­no­czo­ne są nie­co roz­le­glej­sze od Wiel­kiej Bry­ta­nii.

– Bar­dzo śmiesz­ne, Frank.

Co­fam się, on wy­co­fu­je rękę. Idę do dłu­gie­go bla­tu sto­ją­ce­go pod ścia­ną, po raz ko­lej­ny do­le­wam kawy, jest cu­dow­nie go­rą­ca, mu­szę się roz­grzać, mój or­ga­nizm do­ma­ga się cie­pła, jak­by w tym cho­ler­nym be­to­no­wym po­ko­ju na­gle za­pa­no­wa­ła ujem­na tem­pe­ra­tu­ra. Aro­mat jest sil­ny, fi­li­żan­ka pa­rzy dło­nie, zaj­mu­ję miej­sce przy sto­le, pa­trzę na Fer­gu­so­na, na Co­le­ma­na, po­tem prze­no­szę wzrok na Ro­bert­sa, któ­ry stoi bez ru­chu tam, gdzie go zo­sta­wi­łem, ma­jąc za ple­ca­mi bez­kres oce­anu.

– Woj­nę an­giel­ską moż­na było ro­ze­grać ina­czej – mó­wię.

Co­le­man wzdy­cha, boi się, co da­lej. Ra­mio­na Ro­bert­sa opa­da­ją. Jest bez­rad­ny, za­gu­bio­ny, chy­ba nie gra, zo­sta­ję mi­mo­wol­nym świad­kiem na­ro­dzin no­we­go sze­fa ope­ra­cji mor­skich.

– Mia­łeś ra­cję, Frank, to chcesz usły­szeć? – pyta ci­cho. – Mia­łeś ra­cję od po­cząt­ku, a my nie po­słu­cha­li­śmy, nie chcie­li­śmy słu­chać, za to ścię­li­śmy ci gło­wę jako po­słań­co­wi złej no­wi­ny. Za­do­wo­lo­ny?

– Samo sło­wo nic nie zmie­ni – cy­tu­ję ro­syj­skie przy­sło­wie, o czym oni nie wie­dzą, bo do­kład­ne roz­po­zna­nie rze­czy­wi­sto­ści nie jest ich moc­ną stro­ną, lat za­my­ka­nia oczu nie da się nad­ro­bić w je­den dzień. Mimo wszyst­ko to dziw­ne, że na tak wy­so­kich sta­no­wi­skach mogą funk­cjo­no­wać lu­dzie pod wie­lo­ma wzglę­da­mi upo­śle­dze­ni. Mnie ni­g­dy nie in­te­re­so­wa­ła wła­dza, mam nad nimi prze­wa­gę, je­stem po pro­stu ma­ry­na­rzem, ma­ry­na­rzem w pół­mro­ku.

– Nie zmie­ni – przy­zna­je Ro­berts. – Ale mu­si­my my­śleć, co da­lej.

Za­sta­na­wiam się nad tym od dłuż­sze­go cza­su.

– Co mówi wy­wiad? – py­tam. – Gdzie na­stą­pi de­sant?

– Żad­nych do­kład­nych wie­ści.

– To klu­czo­wa spra­wa – upie­ram się. – Po­wiedz­cie wa­szym agen­tom, że je­że­li się nie do­wie­dzą, nie będą mie­li do­kąd wra­cać.

– Oni są świa­do­mi za­gro­że­nia.

– Tym bar­dziej po­win­ni się zmo­bi­li­zo­wać do pra­cy.

– Za­py­ta­my. – Ro­berts zga­dza się na wszyst­ko.

Nie­ocze­ki­wa­nie sły­szę głos Zoe. Sły­szę jej głę­bo­ki smu­tek, gdy drew­nia­nym gło­sem oświad­czam, że mat­ka nie żyje, po­tem sły­szę płacz, nor­mal­na spra­wa, ona pła­cze, ja nie, ona oczysz­cza się, ja wcho­dzę w pół­mrok i już tam zo­sta­ję. Zoe na co dzień kipi ener­gią, ma w każ­dej sy­tu­acji wła­sne zda­nie, po­glą­dy wy­ra­zi­ste i róż­ne od mo­ich, jest wy­ga­da­na i by­stra. Po mnie odzie­dzi­czy­ła wzrost, a nie­bie­skie oczy i zło­śli­wy uśmiech wzię­ła od Beth. Te­raz jest w ża­ło­bie, wy­ci­szo­na, bar­dziej za­mknię­ta w so­bie, ale przed śmier­cią mat­ki nie na­rze­ka­ła na brak za­in­te­re­so­wa­nia pa­nów, któ­rych skłon­na była pod­da­wać nie­stan­nym spraw­dzia­nom i te­stom, dla spor­tu ra­czej niż z rze­czy­wi­stej po­trze­by. Nie spie­szy się do mał­żeń­stwa. Chce sama de­cy­do­wać o swo­im ży­ciu, z czym trud­no po­le­mi­zo­wać, a cze­go wie­lu nie ro­zu­mie. Ja je­stem inny, ja ro­zu­miem, choć je­stem prze­ciw­ny in­sty­tu­cjo­nal­nym eman­cy­pant­kom, za­wo­do­wym krzy­kacz­kom, de­ma­go­gom ro­dza­ju żeń­skie­go, wi­dzę w tych bo­ga­tych i co­raz bar­dziej wpły­wo­wych or­ga­ni­za­cjach ce­lo­we dzia­ła­nie sił chcą­cych nas zmieść z po­wierzch­ni zie­mi, z czym się nie afi­szu­ję, bo i tak mam opi­nię pod­że­ga­cza wo­jen­ne­go, a co naj­mniej dzi­wa­ka i ra­dy­ka­ła.

Zoe zni­ka. Czu­ję, że mu­szę jak naj­szyb­ciej usły­szeć jej praw­dzi­wy głos.

Trzej ad­mi­ra­ło­wie mil­czą, dają mi po­my­śleć, mają na­dzie­ję, że wy­nik­nie z tego coś, na czym zy­ska­ją, czym za­spo­ko­ją su­mie­nia i po­ło­żą się spać w po­czu­ciu do­brze speł­nio­ne­go obo­wiąz­ku.

– Dla­cze­go ja? – py­tam. – Dla­cze­go nie Ni­mitz, na przy­kład?

– Ni­mitz nie żyje – od­po­wia­da szyb­ko Ro­berts. – Wczo­raj zna­le­zio­no go po­wie­szo­ne­go we wła­snym domu. Sa­mo­bój­stwo.

Za­sty­gam.

– Sa­mo­bój­stwo? – py­tam. – Znam Che­ste­ra od dwu­dzie­stu lat. W ży­ciu nie wi­dzia­łem czło­wie­ka bar­dziej za­chłan­ne­go na ży­cie. Ko­chał Ca­the­ri­ne i dzie­cia­ki. To nie­moż­li­we, żeby fa­cet sam, z wła­snej woli, tar­gnął się na ży­cie.

– Na ra­zie taka jest ofi­cjal­na wer­sja – mówi Ro­berts.

– My też nie bar­dzo w nią wie­rzy­my – wtrą­ca się Co­le­man.

Bar­dzo lu­bi­łem sta­re­go Che­ste­ra, uwa­ża­łem za jed­ne­go z naj­zdol­niej­szych wyż­szych ofi­ce­rów ma­ry­nar­ki. Wieść o jego śmier­ci ude­rza mnie, ale od­kąd za­dzwo­nił Tim, w ja­kiś spo­sób spo­dzie­wa­łem się jej. So­wie­ci pod­cho­dzą do za­gad­nie­nia woj­ny kom­plek­so­wo, sta­ra­ją się pa­mię­tać na­wet o naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach.

– Hal­sey? Spru­an­ce? King? – drą­żę przez za­ci­śnię­te zęby.

– King cięż­ko cho­ru­je na za­tru­cie po­kar­mo­we, z któ­re­go od kil­ku ty­go­dni nie może wyjść. Hal­seya i Spru­an­ce’a na pew­no nie wy­cią­gnie­my z za­cho­du. Je­śli ktoś ma bro­nić Ka­li­for­nii przed Ja­poń­czy­ka­mi tymi reszt­ka­mi flo­ty, któ­re nam zo­sta­ły na Pa­cy­fi­ku, to oni.

Wszyst­ko jest ja­sne. Zo­sta­łem im tyl­ko ja, je­dy­ny ad­mi­rał bę­dą­cy do dys­po­zy­cji, któ­ry ma kwa­li­fi­ka­cje, by po­pro­wa­dzić ze­spół do wal­ki. Za­sta­na­wiam się, pa­trzę na mapę. Osiem, naj­wy­żej dzie­więć dni. Jak da­le­ko zdą­ży uciec Zoe? I gdzie?

– Po­wtó­rzysz licz­by? – pro­szę.

Nie pre­cy­zu­ję, o co mi cho­dzi, ale Ro­berts to wie. Wra­ca do sto­łu, pod­no­si no­tes, przez chwi­lę przy­glą­da się za­no­to­wa­nym tam rząd­kom cyfr, po­tem sia­da tuż przy mnie, bli­sko, bym nie skrył się za dy­stan­sem dzie­lą­ce­go nas bla­tu.

– „Yama­to” i „Mu­sa­shi” plus pięć pan­cer­ni­ków z dzia­ła­mi pięt­na­ście cali, plus osiem krą­żow­ni­ków li­nio­wych z dzia­ła­mi je­de­na­sto­ca­lo­wy­mi. Osiem lot­ni­skow­ców. Dwa­dzie­ścia krą­żow­ni­ków. Sześć­dzie­siąt nisz­czy­cie­li. Okrę­ty pod­wod­ne. Kor­we­ty. Tra­łow­ce.

Ki­wam gło­wą. Ro­berts prze­ry­wa li­ta­nię.

– A my? – py­tam. – Poza „Le­xing­to­nem” i pan­cer­ni­kiem, oczy­wi­ście.

Ad­mi­rał Ro­berts tym ra­zem mówi z pa­mię­ci.

– Szó­sta Eska­dra Nisz­czy­cie­li. Dzie­więć okrę­tów pod­wod­nych. Dwa lek­kie krą­żow­ni­ki.

Milk­nie.

– To wszyst­ko?

– Oba­wiam się, że tak.

Pod­cho­dzę do mapy, pa­trzę z bli­ska na nie­bie­ską pla­mę Atlan­ty­ku, któ­ry o tej po­rze roku po­tra­fi wy­glą­dać i za­cho­wy­wać się jak par­ko­wa sa­dzaw­ka. Znam Atlan­tyk do­brze, pły­wa­łem po nim przez wie­le lat, był nie­mal moim do­mem. Prze­no­szę spoj­rze­nie w lewo, stu­diu­ję po­ło­że­nie No­we­go Jor­ku, Wa­szyng­to­nu, Fi­la­del­fii, Bal­ti­mo­re. Do Ka­li­for­nii da­le­ko, ale ten dy­stans, jak każ­dą inną od­le­głość, da się po­ko­nać.

– Opo­wiedz mi o pan­cer­ni­ku – pro­szę ci­cho.

Ro­berts od­dy­cha z ulgą, są­dzę, że robi to mi­mo­wol­nie, spon­ta­nicz­ność nie leży w jego zwy­cza­jach, pa­trzy na Fer­gu­so­na, on wie o USS „Geo­r­ge Wa­shing­ton” wszyst­ko, wie wię­cej niż głów­ny kon­struk­tor, to on był pro­mo­to­rem okrę­tu – po­two­ra, któ­ry bę­dzie do­mi­no­wał na oce­anie i nie znaj­dzie rów­ne­go so­bie prze­ciw­ni­ka.

– Zna pan pod­sta­wo­we za­ło­że­nia, ad­mi­ra­le – mówi Fer­gu­son. – Cho­dzi­ło nam o stwo­rze­nie…

– Da­ru­je­my so­bie wstęp – prze­ry­wam. – Kłó­ci­li­śmy się o to przez rok.

– Tak. Dwa­na­ście dział ka­li­bru… – cią­gnie, a ja zno­wu nie po­zwa­lam mu skoń­czyć.

– Je­zus, Fer­gu­son, to wszyst­ko wiem – mó­wię, a on pa­mię­ta, że wiem, bo moja wie­dza i opi­nia z niej wy­ni­ka­ją­ca były przy­czy­ną jego do mnie nie­na­wi­ści. – Po­wiedz­cie, kie­dy bę­dzie w sta­nie wyjść w mo­rze i wal­czyć.

Fer­gu­son nie ucie­ka wzro­kiem, choć czu­ję, że wo­lał­by, aby Ro­berts go wsparł, może na­wet wy­rę­czył. Jed­nak nie, mówi sam, bez po­mo­cy.

– Nie mam za­mia­ru ukry­wać, że nie mo­że­my dziś uznać USS „Geo­r­ge Wa­shing­ton” za okręt w peł­ni go­to­wy do służ­by – oświad­cza sztyw­no, po czym on rów­nież wy­cią­ga no­tes, z na­masz­cze­niem prze­kła­da kart­ki, czy­ta: – Układ na­pę­do­wy spraw­ny, pod­czas rej­su prób­ne­go nie­któ­re me­cha­ni­zmy wy­ka­za­ły skłon­ność do prze­grze­wa­nia się, obec­nie od­by­wa­ją się te­sty na­praw­cze. In­sta­la­cja elek­trycz­na go­to­wa w dzie­więć­dzie­się­ciu pro­cen­tach, trwa­ją bar­dzo in­ten­syw­ne pra­ce mon­ta­żo­we. Agre­ga­ty za­si­la­ją­ce pod­łą­czo­ne, prze­te­sto­wa­ne z peł­nym ob­cią­że­niem, spraw­ne, sys­te­ma­tycz­nie pod­łą­cza­my je do obie­gu, drob­ne uster­ki usu­wa­ne na bie­żą­co. Da­lo­ce­low­ni­ki w trak­cie mon­ta­żu in­sta­la­cji elek­trycz­nej, prze­wi­dy­wa­ny czas za­koń­cze­nia do trzech dni. Sys­te­my ra­dio­lo­ka­cyj­ne w trak­cie mon­ta­żu, rów­nież trzy dni. W świe­tle dzi­siej­szych wy­da­rzeń mak­sy­mal­nie przy­spie­sza­my pra­ce.

Pod­no­szę się, zno­wu idę po kawę, ser­ce bije zbyt szyb­ko, być może już nie­dłu­go nie będę mu­siał mar­twić się kon­se­kwen­cja­mi, po­trze­bu­ję jed­nak bodź­ców, więc piję kawę, za­pa­lam ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa. Pół­mrok za­wi­sa nade mną, bę­be­nek pra­we­go ucha za­czy­na pul­so­wać, szyb­ki rytm, bez­bo­le­sny, ale wy­raź­nie sły­szal­ny, prze­szka­dza mi, mam kło­po­ty ze sku­pie­niem uwa­gi.

– Ar­ty­le­ria? – py­tam.

– Mon­taż za­koń­czo­ny, trwa syn­chro­ni­za­cja ba­te­rii.

– Strze­lań oczy­wi­ście nie było – stwier­dzam.

– Na po­li­go­nie przy­fa­brycz­nym tak, na mo­rzu nie.

Fer­gu­son za­wsze zdra­dzał skłon­no­ści do teo­re­ty­zo­wa­nia, dziś jest za­dzi­wia­ją­co kon­kret­ny, on też nie chce tra­cić cza­su. Je­śli cho­dzi o mnie, tak po­win­no być za­wsze, w każ­dym ra­zie szko­da, że tak nie było czte­ry ty­go­dnie temu.

– Amu­ni­cja, pa­li­wo, żyw­ność?

– Do­pie­ro za­czy­na­my ła­do­wa­nie.

– Za­ło­ga?

– Więk­szość spe­cja­li­stów jest za­mu­stro­wa­na, czę­ścio­wo na miej­scu, czę­ścio­wo w dro­dze, resz­tę mu­stru­je­my, nie ukry­wam, pew­nie nie uda się skom­ple­to­wać ca­łej za­ło­gi, choć szu­ka­my bar­dzo in­ten­syw­nie, i to spo­śród naj­bar­dziej do­świad­czo­nych ma­ry­na­rzy. Okręt miał być go­to­wy do służ­by w przy­szłym roku.

Ki­wam gło­wą. Uczci­we po­sta­wie­nie spra­wy. Pan­cer­nik, któ­ry na ra­zie je­dy­ny rejs po mo­rzu od­był wo­kół bazy w Nor­folk. Nie­go­to­wy okręt, nie­kom­plet­na za­ło­ga, da­le­kie od spraw­no­ści in­sta­la­cje.

Wsta­ję, za­czy­nam cho­dzić po sali, po­tem sto­ję przed mapą, szu­ka­jąc na Atlan­ty­ku miejsc, w któ­rych moż­na po­wstrzy­mać in­wa­zję. Oni cze­ka­ją, na­pię­cie czu­ję na­wet ja.

– Ina­czej wy­glą­da­li­by­śmy, gdy­by­śmy mie­li te­raz sto okrę­tów pod­wod­nych, co? – py­tam.

Fer­gu­son czu­je się wy­wo­ła­ny do ta­bli­cy. Słusz­nie. Szko­da, że nie ma z nami pre­zy­den­ta i se­nac­kiej ko­mi­sji bu­dże­to­wej.

– Pa­nie ad­mi­ra­le, wszy­scy do­sko­na­le wie­my, że od po­cząt­ku był pan prze­ciw­ny bu­do­wie „Geo­r­ge’a Wa­shing­to­na”.

– By­łem – mó­wię. Nie czu­ję daw­nej pa­sji. Nie ma we mnie gnie­wu, bez­sil­no­ści, ode­szły wraz z Beth, na­wet nie bar­dzo pa­mię­tam moją za­ty­ka­ją­cą od­dech złość, gdy prze­gło­so­wa­no fi­nan­so­wa­nie pro­jek­tu. – I je­stem na­dal. Uwa­ża pan, że nie mam ra­cji? Że nie mia­łem ra­cji?

– My­ślę, że się pan myli.

– Tak? – dzi­wię się te­atral­nie. – Ten pan­cer­nik waży dwie­ście dwa­dzie­ścia ty­się­cy ton. Po­chło­nął czte­ro­let­nią kra­jo­wą pro­duk­cję sta­li pan­cer­nej, trze­ba było dla nie­go zbu­do­wać spe­cjal­ny dok, nie może wejść do żad­ne­go por­tu, bo ma zbyt duże za­nu­rze­nie, i prak­tycz­nie jest tyl­ko okrę­tem jed­ne­go oce­anu, po­nie­waż jest dwu­krot­nie szer­szy niż Ka­nał Pa­nam­ski. O czymś za­po­mnia­łem?

– Tak, pa­nie Brat­ten, za­po­mniał pan o wie­lu rze­czach – rzu­ca Fer­gu­son, on też za­czy­na się wku­rzać. Nie do­cie­kam, o czym to niby za­po­mnia­łem.

– Do­brze, Frank, masz ra­cję – mówi dla od­mia­ny Ro­berts, po czym pyta: – Ale czy to coś zmie­nia?

– Tak, to tyl­ko żale po­nie­wcza­sie, ale może war­to je wy­po­wie­dzieć na głos, gdy sąd kap­tu­ro­wy zbie­rze się po raz dru­gi, o ile So­wie­ci nas wszyst­kich nie zli­kwi­du­ją, na co na wa­szym miej­scu nie li­czył­bym za bar­dzo – ri­po­stu­ję. Sia­dam za sto­łem, w prze­rwach mię­dzy zda­nia­mi po­pi­jam kawę. Po­wie­trze robi się dusz­ne i go­rą­ce, śmier­dzi pa­pie­ro­so­wym dy­mem, wen­ty­la­cja bu­czy bez­pro­duk­tyw­nie, jest naj­wy­raź­niej źle za­pro­jek­to­wa­na, wy­so­kość po­miesz­cze­nia dzia­ła prze­ciw nam. – Je­stem pe­wien, że ina­czej pod­cho­dzi­li­by­ście do pla­no­wa­nia obro­ny, gdy­by­ście mie­li w tej chwi­li do dys­po­zy­cji sto okrę­tów pod­wod­nych. Do­brze, może część stra­ci­li­by­śmy w cza­sie woj­ny an­giel­skiej, niech bę­dzie, że ma­cie te­raz po­ło­wę. Pięć­dzie­siąt to i tak le­piej niż dzie­więć. Pięć­dzie­siąt oce­anicz­nych okrę­tów pod­wod­nych, z któ­rych każ­dy jest wy­po­sa­żo­ny w dwa­na­ście wy­rzut­ni tor­pe­do­wych, zgru­po­wa­nych w kil­ka współ­pra­cu­ją­cych ze sobą ze­spo­łów za­po­ro­wych, jest wię­cej war­te niż je­den nie­go­to­wy do wal­ki pan­cer­nik bez osło­ny lot­ni­czej.

Co­le­man kiwa gło­wą, ale chy­ba robi to mi­mo­wol­nie, bo wi­dząc na so­bie wzrok Ro­bert­sa, sztyw­nie­je. Fer­gu­son za­ci­ska pię­ści.

– „Geo­r­ge Wa­shing­ton” ma sil­ną obro­nę prze­ciw­lot­ni­czą – mówi, ra­czej tyl­ko po to, bym nie po­zo­stał przy gło­sie.

– John, wiesz, co się sta­ło mie­siąc temu w An­glii? – py­tam re­to­rycz­nie, mó­wię mu po imie­niu, je­ste­śmy rów­ni stop­niem, a ja je­stem star­szy, zresz­tą co­raz bar­dziej wszyst­ko mi jed­no. – W An­glii mie­li­śmy osło­nę lot­ni­czą. So­wie­ci rzu­ci­li ty­siąc sa­mo­lo­tów tor­pe­do­wych i bom­bo­wych, ze­strze­li­li­śmy po­ło­wę, resz­ta wy­star­czy­ła, żeby za­to­pić „Hor­ne­ta” i „Wasp”, po­tem dwa lot­ni­skow­ce Bry­tyj­czy­ków, a póź­niej wszyst­kie pan­cer­ni­ki, je­den po dru­gim. I nie po­mo­gła żad­na ar­ty­le­ria, nie po­mo­gły na­wet na­sze my­śliw­ce z lądu.

– „Geo­r­ge Wa­shing­ton” ma naj­no­wo­cze­śniej­sze sys­te­my kie­ro­wa­nia ogniem.

– Któ­re, jak sły­szę, nie dzia­ła­ją.

Za po­dob­ną roz­mo­wę wy­la­li mnie kil­ka ty­go­dni temu, uprzed­nio obar­cza­jąc winą za klę­skę. Te­raz po pro­stu mil­czą, na­wet nie są ura­że­ni. Dziś jest ina­czej, dziś na­stę­pu­je ko­niec zna­ne­go świa­ta, daw­ne ura­zy prze­sta­ły mieć zna­cze­nie.

– Cze­go chcesz, Frank? – pyta Ro­berts.

– Ja? Jest py­ta­nie, cze­go wy chce­cie.

– Że­byś się zgo­dził ob­jąć do­wódz­two.

– Do­brze – mó­wię.

Są za­sko­cze­ni tak szyb­ką ka­pi­tu­la­cją, ale wy­raź­nie sły­szę od­dech ulgi, zgod­ne uni­so­no trzech złud­nych na­dziei. Nie je­stem żad­nym cu­do­twór­cą, oni się mylą, nie zmie­nia tego fakt, że nie mają in­ne­go wyj­ścia, pre­zy­dent chce twar­dej obro­ny, czy­ni z tego wal­kę sys­te­mów, star­cie war­to­ści. Może ma ra­cję, za­wsze mnie iry­to­wa­ły jego peł­ne pa­to­su prze­mó­wie­nia, ale tym ra­zem może ma ra­cję, zbyt wie­le wiem o tym, co pro­po­nu­je mark­sizm w sta­li­now­skim wy­da­niu, by się nie bać.

– Żeby było ja­sne – mó­wię. – Nie ro­bię tego dla was, dla pre­zy­den­ta, dla ame­ry­kań­skiej fla­gi. Mam oso­bi­sty po­wód, któ­ry nie ma nic wspól­ne­go z wami ani wa­szy­mi ar­gu­men­ta­mi.

Nie za­da­ją py­tań, bar­dzo do­brze, nie do­sta­li­by od­po­wie­dzi.

– I mam wa­run­ki – do­da­ję.

Ro­berts pod­ry­wa się, na­le­wa so­bie kawy, uzu­peł­nia też moją fi­li­żan­kę, Co­le­man chce wie­dzieć, czy nie je­stem głod­ny. Za­prze­czam, bie­rze­my się do pra­cy.

– Po pierw­sze, chcę peł­no­moc­nictw od pre­zy­den­ta na­da­ją­cych mi zwierzch­ność nad wszyst­ki­mi dzia­ła­nia­mi ma­ją­cy­mi na celu osią­gnię­cie go­to­wo­ści bo­jo­wej przez ze­spół do mo­men­tu wy­pły­nię­cia w mo­rze i póź­niej, w cza­sie ope­ra­cji – mó­wię. – Pod­kre­ślam: cho­dzi o ze­spół, nie tyl­ko o „Geo­r­ge’a Wa­shing­to­na”. Wła­dze cy­wil­ne i woj­sko­we mają się pod­po­rząd­ko­wać moim roz­ka­zom. Peł­no­moc­nic­two ma ob­jąć rów­nież od­da­nie do dys­po­zy­cji do­wol­ne­go ofi­ce­ra, ma­ry­na­rza czy spe­cja­li­sty, je­śli taki bę­dzie mój roz­kaz. Krót­ko mó­wiąc, chcę wła­dzy nad wszyst­kim, co do­ty­czy po­wstrzy­ma­nia so­wiec­kie­go de­san­tu. Ja do­wo­dzę przy­go­to­wa­nia­mi i bi­twą, na mo­rzu oczy­wi­ście. Nie ob­cho­dzi mnie, jak to zro­bi­cie.

Wszy­scy są za­sko­cze­ni, Ro­berts od­zy­sku­je re­zon jako pierw­szy.

– To nie­ty­po­wa proś­ba, Frank – stwier­dza. – Nie bar­dzo mi się po­do­ba, nie mó­wiąc o tym, że mu­siał­bym ją ja­koś uza­sad­nić pre­zy­den­to­wi.

– Mam bar­dzo mało cza­su i siły nie­przy­go­to­wa­ne do dzia­łań – od­po­wia­dam. – A po­nie­waż mam mało cza­su, nie mogę go tra­cić na dys­ku­sje i ne­go­cja­cje. Będą prze­szko­dy. Po­trzeb­ne mi na­rzę­dzia, żeby je szyb­ko po­ko­ny­wać.

– Ja­kie­go typu prze­szko­dy? – chce wie­dzieć Fer­gu­son.

Mó­wię im. Są za­sko­cze­ni, co źle o nich świad­czy. Nie­wie­le się na­uczy­li, żyją prze­szło­ścią, gdy przed Ame­ry­ką roz­ta­cza­ły się nie­ogra­ni­czo­ne moż­li­wo­ści. Na­wet Tim ma za­fra­so­wa­ną minę. Ro­berts pró­bu­je wal­czyć.

– To spe­ku­la­cja, Frank – bro­ni się. Ma przed oczy­ma pre­zy­den­ta, jego wą­ską twarz, wiecz­nie spa­da­ją­ce z nosa oku­la­ry i siwe, sta­ran­nie na bok za­cze­sa­ne wło­sy. Pro­fe­sor­ski ton. Nie­umie­jęt­ność przy­zna­nia się do błę­dów. Wy­bu­cho­wy cha­rak­ter. Mści­wość i ośli upór. Ma to przed ocza­mi i już szu­ka ar­gu­men­tów, by uzy­skać wszyst­ko, cze­go żą­dam.

– Kie­dy pre­zy­dent wy­gło­si orę­dzie i po­wie, jaka jest sy­tu­acja? – py­tam.

Ro­berts spo­glą­da na ze­ga­rek.

– My­ślę, że w cią­gu naj­bliż­szej pół­go­dzi­ny pre­zy­dent ogło­si ko­mu­ni­kat o ata­ku i wpro­wa­dzi stan wo­jen­ny na te­re­nie Sta­nów oraz za­rzą­dzi po­wszech­ną mo­bi­li­za­cję.

– Tak czy ina­czej, wy­buch­nie pa­ni­ka – mó­wię. – Część lu­dzi rzu­ci się do uciecz­ki, część zo­sta­nie na miej­scu i za­żą­da zde­cy­do­wa­nych dzia­łań, pro­so­wiec­kie or­ga­ni­za­cje za­czną or­ga­ni­zo­wać de­mon­stra­cje i pro­te­sty w obro­nie po­ko­ju. Nie­któ­rzy sko­rzy­sta­ją z oka­zji i będą ra­bo­wać skle­py. Na­stą­pi nie­opi­sa­ny ba­ła­gan, bądź­cie pew­ni, że na­stą­pi. A ja mu­szę przy­go­to­wać ze­spół do wal­ki, a po­tem nim do­wo­dzić, bez dys­ku­sji, biu­ro­kra­cji i kon­sul­ta­cji mię­dzysz­ta­bo­wych.

– Two­ja proś­ba nie ma wie­le wspól­ne­go z za­sa­da­mi, nie mó­wiąc o pro­ce­du­rach. Chcesz dyk­ta­tor­skiej wła­dzy bez żad­nej kon­tro­li.

– Mo­żesz po­stę­po­wać zgod­nie z pro­ce­du­ra­mi – od­po­wia­dam. – Pro­ce­du­ry i za­sa­dy bar­dzo się przy­da­dzą pod­czas ne­go­cja­cji wa­run­ków po­ko­ju ze Sta­li­nem.

Ro­berts pry­cha ze zło­ścią, Fer­gu­son wali pię­ścią w stół, obaj mają ocho­tę wy­rzu­cić mnie z po­ko­ju i swo­je­go ży­cia, nie zwra­ca­ją uwa­gi na to, że opo­wia­dam bred­nie – gdy wy­lą­du­je de­sant i so­wiec­kie siły zaj­mą kraj, nie bę­dzie żad­nych ne­go­cja­cji po­ko­jo­wych, po pro­stu zo­sta­nie ogło­szo­ne zwy­cię­stwo re­wo­lu­cji.

– Frank ma ra­cję, Brian – otwar­cie po­pie­ra mnie Co­le­man. Fer­gu­son krę­ci gło­wą. Ro­berts robi się czer­wo­ny. Po moim wyj­ściu Tim Co­le­man prze­ży­je bar­dzo trud­ny kwa­drans, szef ope­ra­cji mor­skich nie­lo­jal­no­ści nie za­po­mi­na.

Ale te­raz wie, że mi­trę­ży­my czas.

– Do­brze – ka­pi­tu­lu­je. – Po­sta­ram się za­ła­twić peł­no­moc­nic­two od pre­zy­den­ta.

– Po­sta­raj się, bo ina­czej nic z tego nie bę­dzie – mo­bi­li­zu­ję go, nie pre­cy­zu­jąc groź­by. I cią­gnę, bo to nie ko­niec: – Po dru­gie, kto jest do­wód­cą In­vic­tu­sa?

Nikt, łącz­nie ze mną, nie za­uwa­ża, że po raz pierw­szy uży­wam tej nie­szczę­snej na­zwy, na­zwy – za­klę­cia, na­zwy – bez­pod­staw­nej na­dziei.

– Ka­pi­tan3) Wal­la­ce.

3) W marynarce wojennej USA stopień kapitana (captain) odpowiada stopniowi pułkownika w wojskach lądowych. Hierarchia oficerów wygląda następująco:

En­sign – pod­po­rucz­nik,

Lieu­te­nant Ju­nior Gra­de – po­rucz­nik,

Lieu­te­nant – ka­pi­tan,

Lieu­te­nant Com­man­der – ko­man­dor po­rucz­nik (ma­jor),

Com­man­der – ko­man­dor (pod­puł­kow­nik),

Cap­ta­in – nie ma pol­skie­go od­po­wied­ni­ka w ma­ry­nar­ce (puł­kow­nik),

Rear Ad­mi­ral – kontr­ad­mi­rał (ge­ne­rał bry­ga­dy),

Vice Ad­mi­ral – wi­ce­ad­mi­rał (ge­ne­rał dy­wi­zji),

Ad­mi­ral – ad­mi­rał (ge­ne­rał bro­ni),

Fle­et Ad­mi­ral – ad­mi­rał flo­ty (mar­sza­łek).

– Znam Boba Wal­la­ce’a. – mó­wię. – Zdej­mij­cie go ze sta­no­wi­ska. Będę jed­no­cze­śnie do­wo­dził pan­cer­ni­kiem i ze­spo­łem.

Są zdu­mie­ni.

– Frank, to nie jest ra­cjo­nal­ne. Do­wód­ca ze­spo­łu… – za­czy­na Co­le­man, ale ja ma­cham mu ręką przed no­sem, omal nie po­trą­ca­jąc kub­ka z kawą.

– Ten ze­spół skła­da się z pan­cer­ni­ka – mó­wię. – Resz­ta to ubez­pie­cze­nie. Będę do­wo­dził jed­nym i dru­gim.

– Nie znasz okrę­tu, nie znasz jego moż­li­wo­ści. Wal­la­ce przy­go­to­wu­je się do służ­by od trzech ty­go­dni.

– Nad­ro­bię.