Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Mistrzowsko napisany thriller psychologiczny o ojcu, który stawia na szali wszystko, by uratować córkę przed ryzykowną decyzją.
Kierowca firmy kurierskiej Frank Szatowski jest w szoku, gdy po trzech latach milczenia niespodziewanie odbiera telefon od swojej córki Maggie. Jest jeszcze bardziej zaskoczony, gdy córka zaprasza go na swój ślub w New Hampshire.
To jednak nie koniec niespodzianek – okazuje się, że wybrankiem Maggie jest syn słynnego miliardera z branży technologicznej, a sam ślub odbędzie się w luksusowej prywatnej posiadłości, do której tacy ludzie jak Frank zwykle nie mają wstępu.
Czując się zupełnie nie na miejscu, mężczyzna stara się naprawić relacje z córką i bliżej poznać jej nową rodzinę. Jednak niepokojące sygnały sprawiają, że zaczyna coraz bardziej podejrzliwie patrzeć na rodzinę Gardnerów, która najwyraźniej ma wiele tajemnic. I może jest jeszcze za wcześnie na świętowanie…
Typowy ojciec z klasy średniej walczy z rodziną miliarderów o duszę swojej córki w najlepszym thrillerze, jaki przeczytałem w tym roku.
Grady Hendrix
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 373
Na ekranie telefonu wyświetliły się słowa: „numer nieznany”, które zwykle oznaczają próbę oszustwa, ale chyba miałem ochotę porozmawiać, bo i tak odebrałem.
— Halo?
— Tata?
Zerwałem się tak szybko, że rąbnąłem kolanami o stół kuchenny i wylałem kawę na bekon i jajka.
— Maggie? To ty?
Coś odpowiedziała, ale nic nie zrozumiałem. Jej głos był słaby. Na linii coś trzeszczało i syczało, lada moment mogłem ją stracić.
— Nie rozłączaj się, skarbie. Ledwo cię słyszę.
Kuchnia to w moim domu najgorsze miejsce do rozmów telefonicznych. Sygnał nigdy nie jest mocniejszy niż jedna albo dwie kreski. Przechodząc z komórką do salonu, potknąłem się o deski, które od jakiegoś czasu przycinałem, piaskowałem i bejcowałem. Taki mały projekt stolarski, żeby nocami zabijać czas. Kiedyś miał z tego powstać stolik kawowy. Nie mogłem jednak się zmotywować, żeby dokończyć robotę, więc cały dywan zaściełały trociny i śrubki.
Przeskoczyłem ten bałagan jak w grze w klasy i pobiegłem korytarzem do sypialni córki. Małe okno wychodziło na podwórko i stare tory kolei hrabstwa Lackawanna. Kiedy oparłem się o szybę, siła sygnału wzrosła do trzech kresek.
— Maggie? Teraz lepiej?
— Halo? — Nadal brzmiała jak z odległości milionów kilometrów. Jakby telefonowała zza oceanu. Albo z chaty w jakiejś głuszy. Albo z bagażnika samochodu zostawionego na samym dole podziemnego parkingu. — Tatusiu? Słyszysz mnie?
— Wszystko w porządku?
— Tato? Halo? Słyszysz mnie?
Przycisnąłem telefon do ucha i krzyknąłem:
— Tak, tak, słyszę. Gdzie jesteś?
Na linii zapadła cisza.
Nieudane połączenie.
Nasza pierwsza od trzech lat rozmowa nie trwała nawet minuty.
Teraz jednak mogłem wreszcie się z nią skontaktować. Wcisnąłem przycisk „oddzwoń” i usłyszałem sygnał „zajęte”. Spróbowałem jeszcze raz, potem drugi, trzeci, czwarty. Zajęte, zajęte, zajęte. To ona do mnie zadzwoniła. Byłem tak podekscytowany, że ręce mi się trzęsły. Zmusiłem się do tego, żeby przestać wciąż wybierać numer i poczekać, aż ona się odezwie. Usiadłem w nogach łóżka i niecierpliwie rozejrzałem się po jej pokoju.
Wciąż były tutaj jej rzeczy. Nigdy nie nocowali u mnie żadni goście, więc nie miałem powodu, żeby się tych przedmiotów pozbywać. Plakaty z czasów szkoły średniej nadal wisiały na ścianie: One Direction i Jonas Brothers, a do tego wyszczerzony głupawo leniwiec zwisający z gałęzi drzewa. Szeroka półka z trofeami sportowymi i duży wiklinowy kosz z pluszakami. Zwykle drzwi były zamknięte, a ja starałem się ignorować istnienie tego pokoju. Ale zdarzało się (częściej, niż jestem gotów przyznać), że tutaj wchodziłem, siadałem na wielkiej pufie i pozwalałem sobie na wspominanie czasów, gdy jeszcze byliśmy w komplecie i zachowywaliśmy się jak rodzina. Pamiętam, jak Colleen i ja cisnęliśmy się w małym podwójnym łóżku, a Maggie wskakiwała między nas i potem śmialiśmy się do rozpuku, czytając Dobranoc, gorylku.
Telefon znowu zabrzęczał.
Numer nieznany.
— Tato? Teraz lepiej?
Tym razem jej głos był wyraźny, jakby siedziała obok mnie w piżamie z Królem Lwem gotowa do spania.
— Maggie, wszystko dobrze?
— Tak, tato. Wszystko w porządku.
— Gdzie jesteś?
— W domu. To znaczy w moim mieszkaniu. W Bostonie. Wszystko okay.
Czekałem, ale Maggie nic więcej nie dodała. Może nie wiedziała, od czego zacząć. Tak naprawdę ja również. Ile razy wyobrażałem sobie tę chwilę? Ile razy ćwiczyłem naszą rozmowę, stojąc pod prysznicem? Teraz to w końcu się działo, a ja zdołałem jedynie wypalić:
— Dostałaś moje kartki?
Ponieważ, na Boga, wysłałem jej całe mnóstwo kartek: urodzinowych, halloweenowych i bez żadnej okazji. Zawsze z dziesięcioma albo dwudziestoma dolarami kieszonkowego i kilkoma słowami od siebie.
— Dostałam. Właściwie już od jakiegoś czasu chciałam zadzwonić.
— Tak mi przykro, Maggie. Cała ta sytuacja…
— Nie chcę o tym rozmawiać.
— Dobrze. W porządku. — Czułem się jak jeden z negocjatorów z Rescue 911. Moim głównym celem było utrzymanie Maggie przy telefonie, więc poruszyłem bezpieczniejszy temat: — Nadal pracujesz w Capaciti?
— Tak, właśnie obchodziłam trzecią rocznicę.
Maggie była tak piekielnie dumna z tej posady. Capaciti zatrudniło ją mniej więcej w tym czasie, kiedy zaczęły się nasze kłopoty, i na długo przed tym, gdy w ogóle usłyszałem o tej firmie. Wtedy był to tylko jeden z tysiąca start-upów z Cambridge, które obiecywały, że zmienią świat dzięki nowej supertajnej technologii. Teraz mieli ośmiuset pracowników rozrzuconych po trzech kontynentach i właśnie wyemitowali podczas Super Bowl swoją reklamę z George’em Clooneyem i Mattem Damonem. Czytałem o tej firmie wszystko, co udało mi się znaleźć. Zawsze szukałem nazwiska córki albo jakiejś wzmianki, która dałaby mi wgląd w jej życie i karierę.
— Te nowe chevy wyglądają fantastycznie — powiedziałem. — Jak tylko ceny spadną…
Przerwała mi w pół słowa:
— Tato, mam nowinę. Wychodzę za mąż.
Nie pozwoliła, żeby ta informacja do mnie dotarła, tylko zaczęła sypać szczegółami, jakby nie była w stanie dłużej się powstrzymać. Jej narzeczony miał dwadzieścia sześć lat i na imię Aidan. Jego rodzina organizowała ślub i wesele w swoim domu w New Hampshire. Tymczasem ja jeszcze nie doszedłem do siebie po pierwszej zrzuconej bombie.
Wychodziła za mąż?
— I mimo tego wszystkiego, co się stało — ciągnęła Maggie — naprawdę chciałabym, żebyś przyjechał.
Nazywam się Frank Szatowski i mam pięćdziesiąt dwa lata. Większość dorosłego życia spędziłem jako kierowca United Parcel Service. Znacie te krążące po waszej okolicy duże brązowe furgonetki wyładowane towarami zamówionymi przez internet? UPS nazywa je wozami dostawczymi, choć technicznie są to ciężarówki multi-stop. Zacząłem w młodym wieku, zaraz po odejściu z wojska, i ostatnio zostałem uroczyście wprowadzony do Kręgu Honorowego, elitarnej grupy kierowców, którzy przepracowali dwadzieścia pięć lat bez wypadku.
Zarabiam przyzwoicie i zawsze lubiłem tę pracę, nawet jeśli staje się coraz trudniejsza. Kiedy zaczynałem pod koniec lat dziewięćdziesiątych, większość przesyłek mieściła się w pudełkach. Najcięższą rzeczą do dźwigania mógł być komputer Gateway. Teraz, zapomnijcie. Na każdej zmianie targamy futony, szafki na dokumenty, sztuczne choinki, telewizory z płaskim ekranem, nawet stoły do ping-ponga. Albo opony. Matko Boska, te są najgorsze. Wiedzieliście, że można je kupić online? Wysyłają je w zestawach po cztery, związane i upchnięte w kartonie, więc nawet nie da się tego cholerstwa toczyć.
Tak czy inaczej, jeśli zrobiłem dość nadgodzin, zwykle mogłem wyciągnąć sto tysięcy. Mój jeep był spłacony, hipoteka też, a firmom Visa czy Mastercard nie wisiałem ani centa. Miałem trzy lata do wcześniejszej emerytury z godziwymi pieniędzmi i pełnym ubezpieczeniem. Nieźle jak na faceta, który nie skończył college’u, co? Do chwili, kiedy umarła moja żona i zaczęły się kłopoty z Maggie, powtarzałem, że jestem szczęściarzem. Czułem się jak najbardziej fartowny drań na świecie.
Posłuchajcie więc, co się stało.
— Ślub jest za trzy miesiące — poinformowała mnie Maggie. — Dwudziestego trzeciego lipca. Wiem, że dzwonię w ostatniej chwili, ale…
— Będę. — Głos mi się łamał, bo zbierało mi się na płacz. — Oczywiście, że będę.
— To dobrze, bo jutro wysyłamy zaproszenia i… Chciałam najpierw zadzwonić.
Potem rozmowa utknęła. Maggie chyba się spodziewała, że coś powiem, ale ja miałem zbyt ściśnięte gardło. Trzy razy mocno walnąłem się pięścią w mostek, żeby nie zacząć się mazać. No dalej, Frankie. Weź się w garść! Nie bądź dzieckiem!
— Tato? Jesteś tam?
— Opowiedz mi o Aidanie — poprosiłem. — O moim przyszłym zięciu. Gdzie go poznałaś?
— Na balu kostiumowym. W Halloween. Przebrałam się za Pam z Biura. A Aidan przyszedł w stroju Jima. Jak tylko się pojawił, wszyscy chcieli, żebyśmy stanęli razem. Zaczęliśmy odgrywać scenki z serialu, a jego parodia była bezbłędna.
Miałem trudności ze skupieniem się na jej opowieści, bo za bardzo pochłaniały mnie obliczenia.
— Poznaliście się w ostatnie Halloween? Sześć miesięcy temu?
— Tak, ale wydaje mi się, jakbym znała go od zawsze. Przysięgam, że czasem, kiedy rozmawiamy, on czyta mi w myślach. Jakby istniała między nami telepatyczna więź. Ty i mama też tak mieliście?
— Chyba tak. Kiedy się poznaliśmy. — Ale potem zrobiliśmy się starsi i mądrzejsi i uświadomiliśmy sobie, że to były tylko oznaki młodzieńczego zakochania. Tego jednak nie powiedziałem na głos. Podobał mi się szczęśliwy ton Maggie, słodka muzyka nadziei i optymizmu.
— Jak Aidan zarabia?
— Jest malarzem.
— Należy do związku?
— Nie, nie pokojowym. Tworzy sztukę.
Bardzo chciałem ją wspierać, ale muszę przyznać, że to była podkręcona piłka.
— I utrzymuje się z tego tworzenia sztuki?
— Wystawia trochę w galeriach, ale na razie wyrabia sobie nazwisko. Reputację. Tak to działa. Poza tym wykłada na MassArt.
— Co z tego ma?
— Słucham?
— Ile wyciąga?
— Nie powiem ci.
Nie mogłem zrozumieć dlaczego, ale poczułem, że Maggie zaczyna się irytować i bierze głęboki oddech, więc postanowiłem nie naciskać. Może miała rację. Może zarobki jej przyszłego męża to nie moja sprawa. Poza tym chciałem jej zadać mnóstwo innych pytań.
— Pierwsze małżeństwo?
— Tak.
— Dzieci?
— Zero dzieci, zero długów, nie martw się.
— A jego matka?
— Kocham ją. Ma teraz kłopoty ze zdrowiem. Ciągłe migreny. Ale zaczęła brać nowy lek i on naprawdę pomaga.
— A tata?
— Fantastyczny. Niesamowity.
— Co robi?
Maggie się zawahała.
— To trochę skomplikowane.
— Jak to skomplikowane?
— Nie tyle skomplikowane, co jest tego za dużo jak na krótką rozmowę.
Co to, do diabła, miało znaczyć?
— To proste pytanie, Maggie. Jak zarabia na życie?
— Rozmawiamy o tym, że wychodzę za mąż i chcę, żebyś przyjechał na ślub. Dwudziestego trzeciego lipca w New Hampshire.
— Nie możesz mi powiedzieć, co robi jego ojciec?
— Mogłabym, ale będziesz miał więcej pytań, a ja muszę kończyć. O dziesiątej czeka mnie przymiarka sukni, a krawcowa to kompletna psycholka. Jeśli się spóźnię choć minutę, każe mi się umówić na kiedy indziej.
Najwyraźniej chciała po prostu się rozłączyć, ale nie mogłem się oprzeć, żeby jeszcze raz nie spróbować:
— Ojciec Aidana siedzi w więzieniu?
— Nie, nic takiego.
— Jest sławny? Aktor?
— Nie jest aktorem.
— Ale jest sławny?
— Mówiłam ci, nie chcę teraz zaczynać.
— Po prostu podaj mi jego nazwisko. Sam go wygoogluję.
Na linii zapadła cisza, jakby połączenie zostało przerwane albo jakby Maggie wyciszyła rozmowę, żeby się z kimś naradzić. Po chwili znowu się odezwała.
— Chyba powinniśmy porozmawiać o tym przy kolacji. Ja, ty i Aidan. Mógłbyś przyjechać do Bostonu?
Oczywiście, że mógłbym przyjechać do Bostonu. Ruszyłbym na sam Biegun Północny, gdyby Maggie tego chciała. Zaproponowała sobotę o dziewiętnastej i podała mi nazwę irlandzkiego pubu na Fleet Street, niedaleko Old State House. Potem oznajmiła, że musi kończyć i zająć się przymiarką.
— Zobaczymy się w weekend. Naprawdę się cieszę.
— Ja też. — Nie mogłem jednak zakończyć rozmowy bez jeszcze jednej prośby o wybaczenie. — I posłuchaj, Maggie, bardzo przepraszam za wszystko, okay? Przez tych kilka ostatnich lat czułem się okropnie. Wiem, że spieprzyłem. Powinienem był znaleźć lepsze rozwiązanie i żałuję…
Przerwało mi ciche kliknięcie.
Maggie się rozłączyła.
Moja żona zmarła na tętniaka mózgu, jedną z tych tykających bomb. Colleen pracowała w Michaelsie, supermarkecie z artykułami plastycznymi i dekoracyjnymi. W jednej chwili pomagała jakiemuś nauczycielowi znaleźć klej z brokatem, w następnej leżała nieprzytomna na podłodze. Umarła w karetce w drodze do Holy Redeemer. Trzydzieści sześć lat. Tragedia na wielu poziomach, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę wszystkie okropne rzeczy, o których zamierzam wam opowiedzieć. Bo moja żona potrafiła rozpoznać łgarza na kilometr. Wyczuwała kłopoty dużo wcześniej niż ja.
Maggie miała tylko dziesięć lat, kiedy umarła jej matka. Okres dojrzewania to chyba najgorszy wiek, żeby stracić rodzica. Pamiętam, jak żałowałem, że to nie mnie pękł tętniak, ponieważ Colleen dobrze wychowałaby córkę, a renta ze związku zawodowego kierowców ciężarówek wystarczyłaby im na życie. Natomiast ja musiałem sobie radzić z pomocą mojej siostry. Tammy mieszkała dziewięć kilometrów od nas i bardzo mnie wspierała. Woziła Maggie do pediatry, dentysty i do optyka po soczewki kontaktowe, na badania przesiewowe u ginekologa i dermatologa i robiła milion innych rzeczy, żebym mógł płacić rachunki i żeby nie zabrakło jedzenia na naszym stole. Był to stresujący okres w moim życiu, a ja pierwszy przyznaję, że popełniłem mnóstwo gównianych błędów. Człowiek wie, że nawalił, kiedy jedyna córka przestaje się do niego odzywać i przez całe trzy lata karze go milczeniem. Ale o tym później. Zanim opowiem historię poprzedniego chłopaka Maggie, chcę wyjaśnić, dlaczego od razu byłem podejrzliwy wobec jej nowego narzeczonego.
Dzień po ogłoszeniu wielkiej nowiny Maggie zadzwoniła do mnie, żeby poinformować o zmianie planów.
— Uważamy, że powinieneś przyjechać do naszego mieszkania. W nim zjemy kolację.
Wcześniej nie wspomniała, że ona i Aidan już mieszkają razem, ale nie byłem zbytnio zaskoczony. Bostońskie czynsze są potwornie wysokie, więc Aidan prawdopodobnie oszczędzał fortunę, biorąc sobie współlokatorkę. Ponadto Maggie i tak zawsze nienawidziła swojego starego lokum. Była to ciasna, zawilgocona kawalerka w suterenie wiktoriańskiej kamienicy z piaskowca, opanowana przez rybiki, długie, owłosione insekty, które wpadały do wanny za każdym razem, kiedy Maggie brała prysznic, więc musiała stepować wokół śliskich, wzdętych ciał. Twierdziła, że całe weekendy spędza w biurach Capaciti, żeby tylko uciec ze swojej ciemnej zatęchłej nory. Na pewno była zachwycona, że może zrezygnować z najmu i przenieść się do Aidana.
Nalegałem jednak, żebyśmy się spotkali w restauracji.
— To specjalna okazja. Nie chcę, żebyś gotowała.
— Nie gotuję.
— Aidan gotuje?
— Już to załatwiliśmy, tato. Musisz tylko przyjechać.
Sądziłem, że rozumiem, o co chodzi. Mając w perspektywie ślub i wesele, dzieciaki zapewne cięły wydatki i liczyły każdy cent. Wygooglowałem: „Ile zarabiają nauczyciele plastyki?”, i powiem wam, że nie jest dobrze. Średnia pensja to czterdzieści tysięcy, a z tym nie zdziała się wiele w takim mieście jak Boston. Czterdzieści tysiaków nie wystarczy na coś więcej niż trochę puszek fasoli w sosie pomidorowym.
Oznajmiłem, że chcę zapłacić rachunek w restauracji, którą wybiorą.
— Chińska, japońska, włoska, co tylko chcecie. Zaszalejmy.
Lecz Maggie się uparła, żebym przyszedł do nich.
— To zaraz po zjeździe z I-93. Przy moście Zakim.
— Mieszkasz obok mostu?
— Nie dosłownie obok, ale widać go z naszego okna.
— Jest tam bezpiecznie? Mojemu jeepowi nic nie grozi?
— Spokojnie, tato. Aidan mieszka tutaj od trzech lat i nigdy nie miał żadnych problemów.
Najwyraźniej uważała, że moje pytania są głupie, ale bądźmy szczerzy: w tych czasach nie można włączyć radia, żeby nie usłyszeć o kolejnym zabójstwie, kradzieży samochodu albo strzelaninie. A „zaraz po zjeździe z I-93” nie brzmiało jak najlepsza dzielnica. Autostrada była zakorkowana przez cały dzień i nikt majętny nie zdecydowałby się mieszkać w jej pobliżu.
Zatrzymałem jednak te wątpliwości dla siebie i poprosiłem Maggie, żeby przysłała mi adres. Miałem otwarty umysł. Byłem gotowy spotkać się z córką gdziekolwiek.
Nie licząc czteroletniej służby w armii Stanów Zjednoczonych, całe życie mieszkałem w pensylwańskim Stroudsburgu, małej, sześciotysięcznej mieścinie w górach Pocono. Nasza okolica jest popularna wśród turystów, bo mamy narty, pływanie, jazdę konną, kilometry szlaków pieszych i ładne śródmieście z restauracjami i sklepami. Zimą przystrajamy je migającymi ledami, co sprawia, że wygląda jak ze świątecznego filmu. Marzec przynosi doroczną paradę z okazji Dnia Świętego Patryka, z wozami strażackimi, dudami i szkolną orkiestrą marszową. Zawsze w lipcu odbywa się Stroudfest, gigantyczny festiwal muzyczny na świeżym powietrzu, z zespołami grającymi na żywo i tańcami na ulicach. Nie próbuję twierdzić, że jesteśmy światową atrakcją turystyczną — wiem, że Wolfgang Puck nie otworzy tu restauracji w najbliższej przyszłości — ale Stroudsburg jest czysty i tani, a szkoły są tu całkiem dobre. Wciąż się słyszy, że inne małe miasteczka bankrutują, ale my jakoś sobie radzimy.
Do Bostonu jedzie się długo, więc wyruszyłem wcześnie, żeby jak najszybciej znaleźć się w trasie. W połowie drogi przez Connecticut zobaczyłem billboardy z nowym chryslerem reactorem wyposażonym w akumulator Miracle, dzięki któremu Capaciti stało się powszechnie znane. Ten wóz ma najlepszy zasięg ze wszystkich elektryków sprzedawanych w Stanach Zjednoczonych, dobrze ponad tysiąc dwieście kilometrów, nawet przy muzyce na cały regulator i klimatyzacji na full. Na wszystkich billboardach widniał ten sam slogan: „Przyszłość jazdy jest czysta”. Czułem lekki dreszczyk dumy, kiedy je mijałem. Maggie pracowała w dziale marketingu, a ja lubiłem wierzyć, że pomagała przy ich tworzeniu albo przynajmniej znała ludzi, którzy to robili. Wszystkie te gigantyczne drogie reklamy co dnia oglądają miliony kierowców, a moja córka miała w ich przygotowaniu swój udział. Żałowałem, że jej matka nie może tego zobaczyć.
Trochę po drugiej zatrzymałem się w Worcester, jakąś godzinę na zachód od Bostonu, żeby się rozejrzeć za tanim hotelem. Tuż przy autostradzie zobaczyłem motel Super 8 z wolnymi pokojami po sześćdziesiąt dziewięć dolarów, a jego kierownik pozwolił mi zameldować się wcześniej, więc dalej nie szukałem. Pokój okazał się dość obskurny, z zaciekami na suficie i śladami po papierosach na meblach, ale materac był twardy, a łazienka czysta, więc uznałem, że zrobiłem dobry interes.
W drodze do miasta zatrzymałem się w Sam’s Clubie, żeby kupić kwiaty. Zawsze mają tam ładne małe bukiety przy kasach. A gdy już wszedłem do sklepu, musiałem kupić ciastka Pepperidge Farm Milano, Maggie ulubione. I dwie małe gaśnice, bo były po dziesięć dolarów, a dodatkowe zawsze się przydadzą.
Czy te wszystkie prezenty to przesada? Może. Ale nadal pamiętam, jak to jest być młodym i na dorobku, więc pomyślałem, że Maggie i Aidan je docenią.
Koło szóstej dotarłem do rzeki Charles i utknąłem w bostońskim korku. Potem było długie, mozolne turlanie się przez most Zakim, ale po drugiej stronie trochę się rozluźniło. Wjechałem w pierwszy zjazd i przez półtora kilometra sunąłem wzdłuż rzeki, aż ulica skończyła się ślepo przy ogromnej wieży ze stali i szkła: Beacon Plaza. GPS mówił, że przybyłem do celu, ale od razu wiedziałem, że to pomyłka. To coś wyglądało jak wieżowiec ze Szklanej pułapki. W świetle reflektorów samochodowych widziałem listę głównych najemców: Accenture, Liberty Mutual, Santander Bank i mnóstwo nazw, które brzmiały, jakby chodziło o kancelarie prawne. W sobotni wieczór większość pięter była ciemna. Przez oszklone drzwi zobaczyłem jednak jakąś kobietę w holu, więc zostawiłem jeepa w strefie załadunkowej i wszedłem do środka, żeby spytać o drogę.
Poczułem się, jakbym wszedł do katedry. Przepastne wnętrze, całe ze szkła i wypolerowanego kamienia. Wyobrażałem sobie, że w zwykły dzień przez ten hol przechodzą tysiące ludzi w drodze do pracy. Teraz jednak byłem tylko ja i samotna młoda kobieta stojąca za wysokim kontuarem recepcji przypominającym ołtarz.
— Pan Szatowski?
Nie mogłem uwierzyć własnym uszom.
— Skąd pani zna moje nazwisko?
— Margaret uprzedziła, że pan przyjedzie. Muszę tylko zerknąć na dokument ze zdjęciem, proszę pana. Może być prawo jazdy.
Była blondynką, drobną i bardzo ładną, ubraną w schludny granatowy kostium. Sięgnąłem po portfel, zniszczony, wystrzępiony w szwach, o poprzecieranej skórze.
— To jest budynek mieszkalny?
— Usługowo-mieszkalny. Głównie firmy, ale najwyższe piętra, gdzie mieszkają Aidan i Margaret, to część apartamentowa.
Podałem jej pensylwańskie prawo jazdy, a Olivia (z bliska odczytałem plakietkę z imieniem i nazwiskiem) przyjęła je z wielkim szacunkiem. Jakbym wręczył jej oryginalny egzemplarz Deklaracji Niepodległości spisany na pergaminie.
— Dziękuję, panie Szatowski. Winda D jest po prawej. Zawiezie pana na samą górę.
— Mój samochód stoi w strefie załadunkowej — wyjaśniłem. — Czy…
Po mojej lewej stronie ni stąd, ni zowąd zmaterializował się młody mężczyzna.
— Zajmę się pańskim samochodem, panie Szatowski. Pod budynkiem jest parking.
Nie wiedziałem, co jest bardziej nieprawdopodobne: to, że wszyscy w lobby znali moje nazwisko, czy to, że wymawiali je bezbłędnie. Ktoś, kto ma w sobie polską krew, wie, że pierwsze dwie litery to „sz”, jak w „shut”, ale ludzie zwracają się do mnie pan Sizzatuski albo jeszcze gorzej. Nie uwierzylibyście, na ile różnych sposobów je kaleczą.
Mężczyzna wyciągnął rękę po kluczyki, ale ponieważ wszystkie prezenty zostały w jeepie, wyszedłem razem z nim, żeby je zabrać. Młody człowiek dał mi karteczkę z numerem telefonu i powiedział, żebym zadzwonił, kiedy będę chciał wyjechać, a wtedy on podstawi samochód. Sięgnąłem do portfela po dolara i próbowałem mu go wręczyć, ale on się odsunął, jakby banknot był radioaktywny.
— To dla mnie przyjemność, proszę pana. Miłego wieczoru.
Wróciłem do lobby, a Olivia powitała mnie kolejnym rozbrajającym uśmiechem. Nie wiedziałem, co ta kobieta robi w recepcji w sobotni wieczór. Powinna zagrzewać zawodników do walki na meczu NFL albo paradować po wybiegu na pokazie bielizny Victoria’s Secret.
— Miłego wieczoru, proszę pana.
— Dziękuję.
Wsiadłem do windy D, wąskiego, czarnego pudła o gładkich metalowych ścianach. Pierwszy raz taką jechałem. Nie było żadnych przycisków, więc nie potrafiłem rozgryźć, jak zmusić ją do jazdy. Po chwili drzwi same się zasunęły i winda ruszyła, najwyraźniej z własnej woli. Na umieszczonym wysoko małym ekranie zaczęły się wyświetlać mijane piętra: 2-3-5-10-20-30-PH1-PH2-PH3. Potem kabina zwolniła, drzwi się otworzyły, a ja zobaczyłem Maggie, której sylwetkę od tyłu podświetlało zachodzące słońce. W czarnym golfie i czarnych spodniach stała na szczycie świata, trzymając w dłoni kieliszek białego wina.
— Tata!
Czy to był miraż? Spodziewałem się korytarza z licznymi drzwiami i roślinami w donicach. Zamiast tego teleportowałem się prosto do czyjegoś salonu, jasnego i wystawnie umeblowanego, z gigantyczną szklaną ścianą, za którą ukazywał się miejski krajobraz. Widok przyprawiał o zawrót głowy i dezorientował. Miałem wrażenie, jakbym się pojawił na planie telewizyjnego show.
— A gdzie mieszkanie?
Maggie się roześmiała.
— To jest mieszkanie.
— Tutaj mieszkasz?
— Od lutego. Po zaręczynach Aidan poprosił mnie, żebym się wprowadziła. — Drzwi windy zaczęły się zamykać, ale Maggie zablokowała je ręką. — Chodź, tato. Musisz wysiąść.
Zrobiłem ostrożny krok do przodu, nie do końca pewny, czy podłoga mnie utrzyma. Niemal nie poznałem córki. W dzieciństwie była, jak ludzie mówili, chłopczycą. Wolała kombinezony, koszulki sportowe i moje kraciaste flanele, zawiązywane w pasie, żeby nie fruwały. W szkole średniej dokonała całkowitego zwrotu i przerzuciła się na spódnice, kwieciste letnie sukienki i zwariowane skarby ze sklepów z używanymi rzeczami. Teraz postawiła na zupełnie nowy image rodem z Ligi Bluszczowej: elegancki, szykowny, miejski i wyrafinowany. Zapuściła włosy. Teraz sięgały jej do połowy pleców i wydawały się gęstsze, jakby zainwestowała w nie prawdziwe pieniądze. A w jej oczach był blask, którego nie widziałem od dzieciństwa. Wyglądała jak księżniczka Disneya gotowa w każdej chwili zacząć śpiewać. Albo jak kobieta zakochana bez pamięci.
— Maggie, wyglądasz fantastycznie.
Córka zbyła mój komplement machnięciem ręki.
— Wchodź.
— Mówię serio! Co ze sobą zrobiłaś?
— To tylko oświetlenie. W tym budynku wszystkie kobiety wyglądają jak supermodelki. Pozwól, że cię uściskam.
Objęła mnie w pasie i wtuliła twarz w moją pierś, a ja byłem tak szczęśliwy, że omal się nie rozpłakałem. Bo to dziecko kiedyś tuliło się do mnie codziennie. Kiedy Maggie miała sześć lat, bawiliśmy się w Uściskaj Potwora, co polegało na tym, że ona pełzała po dywanie, warcząc, rycząc i gryząc mnie po kostkach. Zmienić ją z powrotem w małą dziewczynkę mógł jedynie uścisk potwora, który porywał ją wierzgającą z podłogi. Chyba od dziesięciu lat nie myślałem o tej grze, ale teraz wspomnienie pojawiło się znikąd.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki