Orły imperium. Przepowiednia - Simon Scarrow - ebook

Orły imperium. Przepowiednia ebook

Simon Scarrow

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Początek 45 roku naszej ery. Centurionowie Macro i Katon od kilku miesięcy oczekują w Rzymie na przeniesienie do nowej jednostki. Ich przyszłość w legionach nie jest jednak pewna, ponieważ pada na nich podejrzenie o zabójstwo dowódcy kohorty. Sekretarz cesarza Klaudiusza wykorzystuje tę sytuację dla swoich celów — zleca dwóm legionistom odszukanie skradzionych przez piratów tajemniczych zwojów, od których zależy bezpieczeństwo rzymskiego imperium. Macro i Katon nie wahają się ani chwili, mimo że tym razem nie mogą liczyć na swoich towarzyszy z Drugiego Legionu, a jedynie na własną odwagę i spryt. Gdy trafiają do rzymskiej floty pod rozkazy dwulicowego Witeliusza, zdają sobie sprawę, że posłano ich na pewną śmierć…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 604

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nałuThe Eagle’s Pro­phecy
Pro­jekt se­riiMA­RIUSZ BA­NA­CHO­WICZ
Fo­to­gra­fia na okładce© STE­PHEN MUL­CA­HEY/Ar­can­gel Ima­ges
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuANNA RY­CHLICKA
Re­dak­cjaBIURO USŁUG WY­DAW­NI­CZYCH „DINA”
Ko­rektaIWONA WY­RWISZ
SkładMO­NIKA DROB­NIK-SŁO­CIŃ­SKA
Co­py­ri­ght © 2005 Si­mon Scar­row First pu­bli­shed in 2005 by He­adline Book Pu­bli­shing
All ri­ghts re­se­rved.
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXIV, MMXXV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
Wszyst­kie po­staci – oprócz zna­nych po­staci hi­sto­rycz­nych – są fik­cyjne, a ja­kie­kol­wiek po­do­bień­stwo do osób ży­ją­cych lub zmar­łych jest cał­ko­wi­cie przy­pad­kowe.
ISBN 978-83-245-8111-5
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

SI­MON SCAR­ROW

CYKL ORŁY IM­PE­RIUM

Bry­ta­nia

ORŁY IM­PE­RIUM (42–43 rok n.e.)

POD­BÓJ (43 rok n.e.)

PO­LO­WA­NIE (44 rok n.e.)

ORŁY I WILKI (44 rok n.e.)

PO­ŚCIG (44 rok n.e.)

Rzym i pro­win­cje wschod­nie

PRZE­PO­WIED­NIA (Rzym, 45 rok n.e.)

RE­BE­LIA (Ju­dea, 46 rok n.e.)

CEN­TU­RION (Sy­ria, 46 rok n.e.)

Ba­sen Mo­rza Śród­ziem­nego

GLA­DIA­TOR (Kreta, 48–49 rok n.e.)

LE­GION (Egipt, 49 rok n.e.)

PRE­TO­RIA­NIN (Rzym, 51 rok n.e.)

Po­wrót do Bry­ta­nii

BRA­CIA KRWI (51 rok n.e.)

KO­HORTA (51 rok n.e.)

BRY­TA­NIA (52 rok n.e.)

Hisz­pa­nia

NIE­PO­KO­NANY (54 rok n.e.)

Po­wrót do Rzymu

DZIEŃ CE­ZA­RÓW (54 rok n.e.)

Kam­pa­nia na wscho­dzie

KREW RZYMU (Ar­me­nia, 55 rok n.e.)

ZDRAJCY RZYMU (Sy­ria, 56 rok n.e.)

WY­GNAŃCY RZYMU (Sar­dy­nia, 57 rok n.e.)

Bry­ta­nia: kło­po­tliwa pro­win­cja

HO­NOR RZYMU (Bry­ta­nia, 59 rok n.e.)

ŚMIERĆ CE­SA­RZOWI (Bry­ta­nia, 60 rok n.e.)

Po­wieść tę de­dy­kuję swo­jemu przy­ja­cie­lowi i są­sia­dowi

Law­rence’owi Co­ul­to­nowi, który zgi­nął pod­czas wy­ko­ny­wa­nia ru­ty­no­wego lotu dla RAF-u, gdy ja pra­co­wa­łem nad tą książką.

Law­rence był jedną z tych osób, które za­ra­żały lu­dzi ra­do­ścią.

Samą swoją obec­no­ścią spra­wiał ogromną przy­jem­ność wszyst­kim, któ­rzy mieli za­szczyt go po­znać.

KRÓTKA NOTKA O RZYM­SKIEJ FLO­CIE

Rzy­mia­nie pod­cho­dzili do wo­jo­wa­nia na mo­rzach z dużą nie­uf­no­ścią, więc do­piero za pa­no­wa­nia Au­gu­sta (27 r. p.n.e.–14 r. n.e.) do­szło do stwo­rze­nia za­ląż­ków ma­ry­narki wo­jen­nej. Jej siły po­dzie­lono na dwie floty sta­cjo­nu­jące w Mi­se­num i Ra­wen­nie (gdzie umie­ści­łem sporą część ak­cji tej po­wie­ści).

Każdą flotą do­wo­dził pre­fekt. Od lu­dzi pia­stu­ją­cych te sta­no­wi­ska nie wy­ma­gano żad­nego do­świad­cze­nia że­glar­skiego ani bo­jo­wego, po­nie­waż peł­nili role ad­mi­ni­stra­to­rów.

W przy­padku po­zo­sta­łych ofi­ce­rów daje się za­uwa­żyć ogromny wpływ grec­kich tra­dy­cji że­glar­skich. Do­wód­ców eskadr na­zy­wano na­war­chami, każdy z nich miał pod roz­ka­zami dzie­sięć okrę­tów. Na sto­pień na­war­chy, po­dob­nie jak cen­tu­riona w le­gio­nach, można było awan­so­wać. Je­śli któ­ryś z na­war­chów za­pra­gnął prze­nieść się do le­gio­nów, au­to­ma­tycz­nie zo­sta­wał cen­tu­rio­nem. Naj­star­szego na­zy­wano na­var­chus prin­ceps i był od­po­wied­ni­kiem star­szego cen­tu­riona w le­gio­nach. Do jego za­dań na­le­żało także słu­że­nie radą pre­fek­towi, gdy za­cho­dziła taka po­trzeba.

Po­szcze­gól­nymi okrę­tami do­wo­dzili trie­rar­cho­wie. Po­dob­nie jak na­war­cho­wie byli to awan­so­wani ma­ry­na­rze, a do ich za­dań na­le­żało dba­nie o to, by okręty za­cho­wy­wały cią­głą spraw­ność bo­jową. Mimo to trudno po­rów­ny­wać ich do dzi­siej­szych ka­pi­ta­nów. Trie­rar­cho­wie zaj­mo­wali się kwe­stiami że­glar­skimi, ale gdy do­cho­dziło do walki, do­wo­dze­nie jed­nostką przej­mo­wał cen­tu­rion od­po­wie­dzialny za le­gio­ni­stów sta­cjo­nu­ją­cych na po­kła­dzie. Z tego też po­wodu uży­wam w książce grec­kiego na­zew­nic­twa za­miast an­giel­skich od­po­wied­ni­ków, które mo­głyby być bar­dzo my­lące.

Naj­po­pu­lar­niej­szymi jed­nost­kami floty były tri­remy (przez Gre­ków zwane trie­rami) – okręty o ka­dłu­bach dłu­go­ści trzy­dzie­stu pię­ciu me­trów i sze­ro­ko­ści sze­ściu. Na każ­dym znaj­do­wało się stu pięć­dzie­się­ciu człon­ków za­łogi (wio­śla­rzy i ma­ry­na­rzy) oraz cen­tu­ria le­gio­ni­stów. Rza­dziej tra­fiały się więk­sze okręty (kwin­kwe­remy) i mniej­sze (bi­remy i li­burny), wszyst­kie jed­nostki bu­do­wano wszakże bar­dzo po­dob­nie, po­nie­waż ich główną ce­chą miała być duża zwrot­ność pod­czas bi­tew, dla­tego miały nie­wiel­kie za­nu­rze­nie i nie bar­dzo nada­wały się do pły­wa­nia po otwar­tym mo­rzu. Rejs dłuż­szy niż kil­ku­dniowy był dla za­łogi praw­dzi­wym kosz­ma­rem.

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Trzy statki za­ko­ły­sały się mocno na nieco wyż­szej fali. Przez krótką chwilę z pod­wyż­sze­nia przy ste­rze frach­towca wi­dać było pa­no­ramę portu w Ra­wen­nie, która znik­nęła jed­nak, gdy jed­nostka opa­dła wraz z po­zio­mem wody. Obok jej burt znaj­do­wały się dwie smu­kłe li­burny trzy­mane w miej­scu dzięki wielu li­nom za­koń­czo­nym ha­kami. Pi­raci wcią­gnęli w po­śpie­chu wio­sła i zrzu­cili ża­gle, po czym wpa­dli tłum­nie na po­kład za­trzy­ma­nego okrętu. Atak był bez­li­to­sny i bar­dzo krwawy.

Do­wody za­cię­to­ści, z jaką wal­czono, wi­dać było na ca­łym po­kła­dzie: ciała mar­twych że­gla­rzy le­żały w ka­łu­żach krwi roz­pły­wa­ją­cej się wolno po wy­gła­dzo­nych sto­pami de­skach. Po­mię­dzy nimi można było do­li­czyć się po­nad dwu­dzie­stu po­le­głych pi­ra­tów, dla­tego do­wódca spo­glą­da­jący na to po­bo­jo­wi­sko z ru­fo­wego kasz­telu więk­szej li­burny miał mocno za­fra­so­waną minę. Stra­cił zbyt wielu lu­dzi pod­czas zaj­mo­wa­nia tego frach­towca. Obrońcy wpa­dali za­zwy­czaj w pa­nikę, wi­dząc wy­jącą ar­mię wdzie­ra­jącą się na po­kład ich statku. Rzu­cali broń i pod­da­wali się, za­nim do­szło do walki. Tym ra­zem jed­nak było ina­czej.

Za­łoga ku­piec­kiej jed­nostki – po­społu z garstką pa­sa­że­rów – sta­wiła czoło pi­ra­tom, sta­jąc przy nad­bur­ciach i od­pie­ra­jąc atak z za­cię­to­ścią, ja­kiej ka­pi­tan nie wi­dział do tej pory – a w ciągu mi­nio­nych kilku mie­sięcy splą­dro­wał sporo po­dob­nych sta­tecz­ków. Uzbro­jeni w piki, bo­saki, knagi i kilka mie­czy obrońcy trzy­mali się długo, ale zo­stali w końcu ode­pchnięci od burt przez znacz­nie licz­niej­szego i le­piej uzbro­jo­nego wroga.

Czte­rej z nich zwró­cili uwagę ka­pi­tana. Byli to po­tęż­nie zbu­do­wani męż­czyźni w pro­stych brą­zo­wych tu­ni­kach. Każdy dzier­żył w dłoni krótki miecz. Wal­czyli do sa­mego końca, zwró­ceni ple­cami do masztu. Z ich rąk padł pra­wie tu­zin pi­ra­tów, za­nim sami zo­stali po­wa­leni i za­rżnięci. Ka­pi­tan za­bił ostat­niego, lecz wcze­śniej sam zo­stał przez niego ra­niony w łydkę. Dłu­gie roz­cię­cie już mu opa­trzono, wciąż jed­nak pa­liło, jakby ktoś opa­lał je ży­wym ogniem.

Przy­wódca pi­ra­tów zszedł na śród­o­krę­cie. Za­trzy­mał się przy masz­cie, gdzie trą­cił czub­kiem buta jed­nego z mar­twych obroń­ców, od­wra­ca­jąc go na plecy. Przy­kuc­nął przy ciele. Czło­wiek ten wy­glą­dał na żoł­nie­rza, o czym mo­gły świad­czyć choćby liczne bli­zny. Po­zo­stali także je mieli. To by tłu­ma­czyło ich bie­głość we wła­da­niu mie­czem. Wsta­jąc, wciąż pa­trzył na mar­twego Rzy­mia­nina. Za­tem to le­gio­ni­sta, po­dob­nie jak wszy­scy jego kom­pani.

Ka­pi­tan zmarsz­czył brwi w za­my­śle­niu. Co le­gio­ni­ści mo­gli ro­bić na po­kła­dzie zwy­kłego frach­towca? I to nie zwy­kli le­gio­ni­ści – po­wie­działby, że to elita, naj­lepsi z naj­lep­szych. Tacy lu­dzie rzadko wra­cali tą drogą ze Wschodu. Nie ule­gało także wąt­pli­wo­ści, że byli do­sko­nale zor­ga­ni­zo­wani i to oni do­wo­dzili obroną. Wal­czyli też do sa­mego końca, ani my­śląc się pod­dać. Wielka szkoda, po­my­ślał. Z nie­kła­maną ochotą za­pro­po­no­wałby im przy­łą­cze­nie się do swo­jej za­łogi. Nie­któ­rzy ze schwy­ta­nych szli na taki układ. Resztę jeń­ców sprze­da­wano han­dla­rzom nie­wol­ni­ków, któ­rzy nie za­da­wali py­tań o po­cho­dze­nie no­wego to­waru, a po­tem dbali o to, by za­ku­pieni tą drogą tra­fiali na targi po dru­giej stro­nie im­pe­rium. Ci le­gio­ni­ści by­liby warci ma­ją­tek, i to w obu przy­pad­kach: jako re­kruci bądź nie­wol­nicy. Trzeba by im tylko po­wy­ry­wać ję­zyki. Czło­wiek nie może się skar­żyć na nie­spra­wie­dliwe od­da­nie w nie­wolę, gdy ode­brać mu głos... Nie­stety, ci żoł­nie­rze byli już mar­twi. Acz­kol­wiek zgi­nęli na wła­sne ży­cze­nie, uznał ka­pi­tan. Chyba że przy­się­gli wcze­śniej bro­nić ko­goś bądź cze­goś...

Co mo­gli ro­bić na po­kła­dzie tego wła­śnie frach­towca?

Ka­pi­tan po­dra­pał się po ban­dażu na no­dze, po czym ro­zej­rzał wo­kół. Jego lu­dzie po­otwie­rali już luki ła­downi i skła­dali wy­do­byte z niej to­wary na środku po­kładu, gdzie ich kam­raci roz­wa­lali skrzy­nie i roz­pru­wali paki, szu­ka­jąc cze­goś cen­nego. Inni pi­raci bu­szo­wali pod po­kła­dem, prze­ko­pu­jąc ba­gaże pa­sa­że­rów. Spod de­sek co rusz do­bie­gały gło­śne huki albo trza­ski.

Ka­pi­tan prze­szedł obok masztu, prze­stę­pu­jąc le­żące wo­kół niego ciała. Kie­ro­wał się w stronę dziobu, gdzie ze­brano garstkę oca­la­łych obroń­ców: wśród nich było kilku ma­ry­na­rzy – głów­nie ran­nych – i paru pa­sa­że­rów. Zwłasz­cza ci ostatni spo­glą­dali na niego z lę­kiem, gdy zbli­żał się do miej­sca, gdzie ich stło­czono. Ka­pi­tan z tru­dem po­wstrzy­mał śmiech, kiedy za­uwa­żył, jak je­den z poj­ma­nych, drżąc na jego wi­dok, pró­buje się ukryć za ple­cami ko­le­gów. Zdo­łał jed­nak utrzy­mać ide­al­nie obo­jętną minę. Tylko jego czarne oczy mie­rzyły tego człeka prze­szy­wa­jąco spod krza­cza­stych brwi ukry­tych pod prze­tłusz­czo­nymi ciem­nymi wło­sami. Ka­pi­tan nie wy­glą­dał zbyt atrak­cyj­nie, to fakt. Nos miał zła­many i przez to krzywy, na po­liczku wi­dać było nie­równą bli­znę po daw­nej ra­nie: za­czy­nała się tuż nad wargą i bie­gła aż pod oko. Taki wy­gląd mu­siał prze­ra­żać jeń­ców, choć szrama wcale nie była do­wo­dem burz­li­wego pi­rac­kiego ży­cia. To pa­miątka z dzie­ciń­stwa, które spę­dził w Pi­reu­sie po tym, jak zo­stał po­rzu­cony przez ro­dzi­ców. Nie pa­mię­tał już na­wet, kiedy i gdzie otrzy­mał ranę, po któ­rej zo­stała mu ta pa­skudna bli­zna. Pa­sa­że­ro­wie i ma­ry­na­rze frach­towca sku­lili się, gdy sta­nął na wy­cią­gnię­cie mie­cza, by raz jesz­cze po­wieść wzro­kiem po ich ob­li­czach.

– Zwą mnie Te­le­mach. Je­stem przy­wódcą tych pi­ra­tów – oświad­czył płynną greką, kie­ru­jąc te słowa do schwy­ta­nych że­gla­rzy. – Gdzie wasz ka­pi­tan?

Nie od­po­wie­dzieli, dy­szeli tylko jak lu­dzie, któ­rzy wie­dzą, że czeka ich ry­chły bo­le­sny ko­niec. Herszt nie spu­ścił ich na mo­ment z oka, gdy jego dłoń po­wę­dro­wała na rę­ko­jeść fal­caty.

– Py­ta­łem o ka­pi­tana...

– Pro­szę, pa­nie! – prze­rwał mu ktoś, prze­niósł więc wzrok na wy­lęk­nio­nego męż­czy­znę, który na­tych­miast cof­nął się o krok. Pod­niósł jed­nak przy tym rękę, wska­zu­jąc drżą­cym pal­cem drugą stronę po­kładu. – Tam jest ka­pi­tan... Nie żyje... Wi­dzia­łem, ja­keś go ubi­jał, pa­nie.

– Do­prawdy? – Pi­rat uśmiech­nął się drwiąco. – Który to był?

– Tam­ten. Leży za ru­fo­wym lu­kiem. Ten gruby.

Pi­rat obej­rzał się przez ra­mię na ciało roz­cią­gnięte na de­skach po­kładu. Gru­bas po skró­ce­niu o głowę wy­da­wał się jesz­cze niż­szy. A głowy ni­g­dzie nie było wi­dać. Te­le­mach zmarsz­czył brwi, przy­po­mi­na­jąc so­bie mo­ment, kiedy wska­ki­wał na po­kład frach­towca. Sto­jący przed nim męż­czy­zna – ów spa­ślak – wrza­snął jak opa­rzony i ob­ró­cił się, by uciec. Za­krzy­wiona fal­cata spa­dła na jego tłu­sty kark, prze­cho­dząc przez ciało bez więk­szego trudu, a ścięta głowa po­szy­bo­wała da­leko za burtę.

– Tak... pa­mię­tam. – Uśmiech pi­rata roz­sze­rzył się z ukon­ten­to­wa­nia. – Kto był jego za­stępcą?

Ma­ry­narz, który ode­zwał się jako je­dyny do tej pory, od­wró­cił się i wska­zał w mil­cze­niu na sto­ją­cego tuż obok gru­bego Nu­bij­czyka.

– To ty? – za­py­tał pi­rat czar­no­skó­rego że­gla­rza.

Nu­bij­czyk zmie­rzył ka­pu­sia po­gar­dli­wym wzro­kiem, a po­tem nie­chęt­nie przy­tak­nął.

– Po­dejdź.

Pierw­szy ofi­cer frach­towca uczy­nił krok do przodu, ob­ser­wu­jąc nie­uf­nie oprawcę. Te­le­mach ucie­szył się, wi­dząc, że Nu­bij­czyk ma jaja i nie boi się spoj­rzeć mu w oczy. W końcu zna­lazł praw­dzi­wego męż­czy­znę po­mię­dzy tymi śmie­ciami. Wska­zał mu ciała le­żące przy masz­cie.

– Kim byli ci pie­przeni twar­dziele, któ­rzy za­bili tak wielu mo­ich chłop­ców?

– Przy­bocz­nymi, pa­nie.

– Przy­bocz­nymi?

Nu­bij­czyk przy­tak­nął.

– Za­bra­li­śmy ich z Ro­dosu.

– Ro­zu­miem. A kogo strze­gli?

– Rzy­mia­nina, pa­nie.

Te­le­mach spoj­rzał nad jego ra­mie­niem na po­zo­sta­łych jeń­ców.

– Gdzie on jest te­raz?

Pierw­szy ofi­cer frach­towca wzru­szył ra­mio­nami.

– Nie wiem, pa­nie. Nie wi­dzia­łem go od chwili, kie­dy­ście nas za­ata­ko­wali. Mógł zgi­nąć albo wy­sko­czył za burtę, pa­nie.

– Nu­bij­czyku... – Ka­pi­tan po­chy­lił się ku roz­mówcy, prze­ma­wia­jąc lo­do­wa­tym to­nem. – Nie uro­dzi­łem się wczo­raj. Albo po­ka­żesz mi tego Rzy­mia­nina, albo ja ci po­każę, jak wy­gląda twoje serce... Gdzie on jest?

– Tu­taj – ode­zwał się ktoś z gro­madki jeń­ców.

Wy­soki szczu­pły męż­czy­zna prze­pchnął się mię­dzy ma­ry­na­rzami. Miał ce­chy cha­rak­te­ry­styczne dla swo­jej rasy: ciemne włosy, oliw­kową skórę i długi no­chal, je­den z tych, które Rzy­mia­nie zwy­kli za­dzie­rać, gdy spo­glą­dali na resztę świata. No­sił zgrzebną tu­nikę, więc nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że miał za­miar uda­wać jed­nego z bied­niej­szych pa­sa­że­rów, któ­rzy spę­dzali całą po­dróż, śpiąc na po­kła­dzie. Mimo to z jego oczu na­dal biła py­cha, a na palcu wska­zu­ją­cym pra­wej dłoni pysz­nił się wielki pier­ścień. Ka­pi­tan od razu wy­pa­trzył osa­dzony w nim spory ru­bin.

– Módl się le­piej, by zszedł bez pro­ble­mów...

Rzy­mia­nin spoj­rzał na swoją dłoń.

– Mó­wisz o pier­ście­niu? Nasz ród ma go od wielu po­ko­leń. Otrzy­ma­łem go od mo­jego ojca, a po mnie odzie­dzi­czy go mój syn.

– Nie był­bym tego taki pewny. – Po po­szra­mio­nej twa­rzy pi­rata prze­mknęło za­do­wo­le­nie. – Mów le­piej, kim je­steś. Każdy, kto po­dró­żuje z ta­kimi czte­rema ku­pami łajna, musi być ważną... i bo­gatą per­soną.

Te­raz to Rzy­mia­nin się uśmiech­nął.

– Nie wiesz na­wet, jak ważną i bo­gatą.

– I tu się my­lisz. Je­śli cho­dzi o bo­gac­twa, po­sia­dam nie­ogra­ni­czoną wy­obraź­nię. A te­raz wy­bacz, uwiel­biam te rzad­kie oka­zje, gdy mogę za­mie­nić słowo z kimś kul­tu­ral­nym i wy­kształ­co­nym, ale dzi­siaj nie mam na to czasu. Ist­nieje ry­zyko, że je­den z po­ste­run­ków ob­ser­wa­cyj­nych Ra­wenny mógł za­uwa­żyć na­szą skromną ope­ra­cję mor­ską i po­dzie­lił się już tą wie­dzą z do­wódcą floty. Moje okręty są świetne, ale z pew­no­ścią nie po­ko­nają ce­sar­skiej eska­dry. Mów za­tem, kim je­steś, Rzy­mia­ni­nie. Py­tam po raz ostatni.

– Skoro na­le­gasz... Ga­jusz Ce­liusz Se­cun­dus, do usług – po­kło­nił się ka­pi­ta­nowi.

– Cóż za pięk­nie brzmiące szla­chetne miano! Do­my­ślam się, że twój ród go­tów bę­dzie wy­pła­cić so­wity okup?

– To oczy­wi­ste. Wy­mień tylko kwotę. Miesz­czącą się, rzecz ja­sna, w gra­ni­cach roz­sądku. Gdy zo­sta­nie ci wy­pła­cona, ode­ślesz mnie oraz moje ba­gaże na ląd.

– Uwa­żasz, że to bę­dzie ta­kie pro­ste? – Pi­rat się uśmiech­nął. – Roz­ważę twoją...

– Ka­pi­ta­nie! Ka­pi­ta­nie!

Na ru­fie za­pa­no­wało spore po­ru­sze­nie, je­den z pi­ra­tów wy­biegł z luku pro­wa­dzą­cego do po­miesz­czeń prze­zna­czo­nych dla pa­sa­że­rów. Niósł ja­kiś przed­miot za­wi­nięty w ba­weł­nianą szmatkę. Trzy­mał go w unie­sio­nej ręce, bie­gnąc przez po­kład.

– Ka­pi­ta­nie! Spójrz tylko!

Wszy­scy od­wra­cali się w kie­runku męż­czy­zny gna­ją­cego na dziób frach­towca, a ten, do­tarł­szy do celu, padł na ko­lana i za­czął ostroż­nie od­wi­jać szmatkę, od­sła­nia­jąc bo­gato rzeź­bioną szka­tułę z drewna tak ciem­nego, że wy­da­wało się nie­mal czarne. Wieko lśniło, co mo­gło świad­czyć o tym, iż jest bar­dzo stare i czę­sto otwie­rane. Drewno wzmoc­niono pa­skami ze złota, tam gdzie się prze­ci­nały, osa­dzono ma­leń­kie onyk­sowe ka­mee z wi­ze­run­kami naj­po­tęż­niej­szych grec­kich bo­gów. Na nie­du­żej srebr­nej ta­bliczce wi­dać było wy­ryty na­pis: „M. An­to­nius hic fe­cit”.

– Ma­rek An­to­niusz? – Ka­pi­tan pi­ra­tów za­tra­cił się na mo­ment w pięk­nie tego przed­miotu, za­raz jed­nak wziął się w garść, oce­nił ze znaw­stwem war­tość zna­le­zi­ska i spoj­rzał na Rzy­mia­nina. – To twoje? – za­py­tał, ale Ga­jusz Ce­liusz Se­cun­dus za­cho­wał ka­mienną twarz. – Za­tem nie twoje... ty tylko to prze­wo­zisz. Piękna rzecz. Musi być wiele warta.

– To prawda – przy­znał Rzy­mia­nin. – Mo­żesz ją so­bie wziąć.

– Ojej... na­prawdę? – od­parł Te­le­mach, nie kry­jąc iro­nii. – To miłe z two­jej strony. Chyba tak zro­bię.

Rzy­mia­nin znów mu się po­kło­nił.

– Po­zwól mi tylko za­trzy­mać za­war­tość.

Pi­rat spoj­rzał na niego uważ­niej.

– Za­war­tość?

– Kilka ksiąg. Będę miał co czy­tać do chwili wy­pła­ce­nia okupu.

– Ksiąg? Ja­kie księgi trzyma się w tak cen­nej szka­tule?

– Ta­kie tam opo­wie­ści – wy­ja­śnił po­spiesz­nie Ga­jusz. – Nic, co by cię in­te­re­so­wało.

– Po­zwo­lisz, że sam to oce­nię – od­parł ka­pi­tan i po­chy­lił się, by uważ­niej obej­rzeć szka­tułę.

W przed­niej czę­ści za­uwa­żył ma­leńką dziurkę od klu­cza, a wieko było tak ide­al­nie do­pa­so­wane do reszty obu­dowy, że gdyby nie słoje, nie umiałby po­wie­dzieć, w któ­rym miej­scu się sty­kają. Ka­pi­tan pod­niósł wzrok.

– Daj mi klucz.

– N-nie mam go.

– Nie igraj ze mną, Rzy­mia­ni­nie. Da­waj ten klucz albo prze­ro­bimy cię na po­karm dla ryb, i to drobno sie­kany.

Ga­jusz nie od­po­wie­dział zrazu ani się nie ru­szył, dla­tego pi­rat mach­nął fal­catą. Jej sztych za­trzy­mał się o pa­lec od krtani Rzy­mia­nina. Tkwił tam nie­ru­chomo, jakby miał zo­stać na za­wsze. Ary­sto­krata wzdry­gnął się w końcu, oka­zu­jąc strach.

– Klucz... – po­wtó­rzył uprzej­mym to­nem Te­le­mach.

Se­cun­dus za­czął ścią­gać pier­ścień z ru­bi­nem, mo­cu­jąc się z nim przez dłuż­szą chwilę. Ję­czał przy tym gło­śno z wy­siłku i bólu. Udało mu się w końcu po­zbyć ozdoby głów­nie dzięki kilku kro­plom krwi z otarć na skó­rze. Wa­hał się jesz­cze, ale od­dał pier­ścień hersz­towi pi­ra­tów. Roz­warł wolno palce, po­ka­zu­jąc le­żący na dłoni krąg lśnią­cego me­talu. To nie był jed­nak zwy­kły pier­ścień. W we­wnętrz­nej czę­ści spod ka­mie­nia wy­su­wał się de­li­katny dziw­nie za­koń­czony bo­lec.

– Pro­szę. – Po­ko­nany Rzy­mia­nin zwie­sił ra­miona, gdy pi­rat chwy­cił klucz, by wsu­nąć go do zamka. Można go było wło­żyć tylko w jed­nej po­zy­cji, więc tro­chę trwało, za­nim Te­le­mach zdo­łał ją zna­leźć. Reszta za­łogi zgro­ma­dziła się wo­kół niego w tym cza­sie, pra­gnąc za­spo­koić ro­snącą cie­ka­wość. Gdy klucz wsu­nął się w końcu do dziurki, ka­pi­tan prze­krę­cił go ostroż­nie. Usły­szał ci­che klik­nię­cie i wieczko uchy­liło się nie­znacz­nie. Po­bu­dzony pi­rat po­cią­gnął za nie mocno, otwie­ra­jąc na całą sze­ro­kość.

– Zwoje? – zdzi­wił się.

W cia­snym wnę­trzu znaj­do­wały się trzy zwoje za­bez­pie­czone na­kład­kami z ko­ści sło­nio­wej i ukryte w tu­bach z mięk­kiej skóry, która była tak po­pla­miona i wy­bla­kła, że ka­pi­tan od razu od­gadł, iż mu­szą być bar­dzo stare. Spo­glą­dał na nie z wiel­kim roz­cza­ro­wa­niem. Szka­tuła po­winna za­wie­rać for­tunę w klej­no­tach albo zło­tych mo­ne­tach, nie zwy­kłe księgi. Dla­czego bo­ga­cze za­bie­rają ze sobą tak piękne przed­mioty, by trzy­mać w nich zwy­kłe szpar­gały?

– Prze­cież mó­wi­łem, że to tylko zwoje – rzu­cił Rzy­mia­nin z wy­mu­szo­nym uśmie­chem.

Te­le­mach ob­rzu­cił go prze­ni­kli­wym spoj­rze­niem.

– Zwy­kłe zwoje? Nie są­dzę.

Wstał i spoj­rzał w stronę wła­snej za­łogi.

– Rusz­cie dupy! Prze­nieść szka­tułę i resztę łu­pów na na­sze statki!

Nie mu­siał po­wta­rzać pi­ra­tom roz­kazu. Na­tych­miast za­częli zbie­rać z po­kładu co cen­niej­sze zdo­by­cze i prze­no­sić je na po­kład obu li­burn. Główną część ła­dunku frach­towca sta­no­wił jed­nak mar­mur, bar­dzo cenny, ale za ciężki, by prze­trans­por­to­wać go na pi­rac­kie jed­nostki. Mimo to znaj­dzie się dla niego świetne za­sto­so­wa­nie, po­my­ślał pi­rat, szcze­rząc zę­bi­ska. Dzięki tak wiel­kiemu ob­cią­że­niu frach­to­wiec szybko za­to­nie, gdy przyj­dzie na to czas.

– Co za­mie­rzasz z nami zro­bić? – za­py­tał Se­cun­dus.

Te­le­mach za­uwa­żył, że poj­mani ma­ry­na­rze ob­ser­wują go uważ­nie, pró­bu­jąc kryć tra­wiący ich strach. Po­dra­pał się po za­ro­śnię­tej bro­dzie.

– Stra­ci­łem dzi­siaj wielu lu­dzi. Zbyt wielu do­brych chłop­ców. Bę­dzie­cie mu­sieli ich za­stą­pić.

Rzy­mia­nin par­sk­nął z po­gardą.

– A je­śli nie ze­chcemy się do was przy­łą­czyć?

– My? – Ka­pi­tan za­czął się uśmie­chać, mó­wiąc ko­lejne słowa. – Nie po­trze­buję roz­piesz­czo­nego rzym­skiego ary­sto­kraty. Do­łą­czysz do lu­dzi, któ­rzy od­mó­wią wstą­pie­nia do mo­jej za­łogi.

– Ro­zu­miem – od­parł Ga­jusz, zer­ka­jąc w kie­runku wi­docz­nych na ho­ry­zon­cie świa­teł Ra­wenny, jakby oce­niał dzie­lącą go od nich od­le­głość.

Pi­rat ro­ze­śmiał się nie­spo­dzie­wa­nie, krę­cąc głową.

– Nie, nie ro­zu­miesz. Twoja flota nie przy­pły­nie z od­sie­czą. Bę­dzie­cie mar­twi na długo przed tym, nim po­jawi się tu­taj pierw­szy okręt. Poza tym ni­czego tu nie znaj­dzie. Pój­dzie­cie na dno ra­zem z tą krypą.

Te­le­mach nie cze­kał na od­po­wiedź – od­wró­cił się po pro­stu, prze­mie­rzył po­kład i spraw­nie prze­sko­czył na wła­sny sta­tek. Szka­tuła cze­kała na niego u pod­stawy masztu, lecz omiótł ją je­dy­nie chci­wym wzro­kiem i od razu prze­szedł do wy­da­wa­nia roz­ka­zów.

– Hek­to­rze!

Zza nad­bur­cia frach­towca wyj­rzał si­wie­jący już ol­brzym.

– Tak, ka­pi­ta­nie?

– Przy­go­tuj się do spa­le­nia tego wraku. Ale nie za­po­mnij za­brać wpierw naj­lep­szych jeń­ców. Mo­żesz ich umie­ścić na swoim statku. Resztę za­bij. Tego aro­ganc­kiego Rzy­mia­nina zo­staw so­bie na sam ko­niec. Chcę, żeby się po­srał ze stra­chu, za­nim z nim skoń­czymy.

Hek­tor wy­szcze­rzył zęby i za­raz znik­nął z pola wi­dze­nia. Chwilę póź­niej z od­dali do­bie­gła se­ria gło­śnych trza­sków – to pi­raci za­częli rą­bać drwa na ogni­sko, które roz­palą w ła­downi prze­ję­tej jed­nostki. Te­le­mach znów sku­pił całą uwagę na szka­tule. Przy­kuc­nął przed nią po raz ko­lejny i obej­rzaw­szy ca­łość do­kład­nie, po­jął w końcu, z ja­kim ar­cy­dzie­łem ma do czy­nie­nia. Wo­dząc pal­cami po lśnią­cym bo­gato rzeź­bio­nym wieku, wy­czuł pod opusz­kami wy­stępy zło­tych i onyk­so­wych zdo­bień i znów po­krę­cił głową.

– Zwoje...

Prze­krę­cił klu­czyk i otwo­rzył wieko obiema dłońmi. Wa­hał się tylko przez chwilę, a po­tem się­gnął po je­den ze zwo­jów. Księga była cięż­sza, niż my­ślał, więc od razu wpa­dło mu do głowy, że być może ukryto w niej złoto. Za­czął roz­plą­ty­wać rze­mień, lecz nie­wiele to dało. Pod­su­nął więc zwój bli­żej oczu, by le­piej wi­dzieć wę­zeł, i wtedy po­czuł de­li­katną woń cy­tryny bi­jącą od skóry. Po­mę­czył się jesz­cze, nim roz­plą­tał rze­mie­nie. Od­rzu­cił je szybko na bok, po czym ująw­szy zwój w prawą dłoń, roz­wi­nął go na tyle, by obej­rzeć kilka pierw­szych ko­lumn.

Spi­sano go greką. Pi­smo wy­glą­dało na stare, ale wciąż było czy­telne, więc Te­le­mach za­głę­bił się w lek­tu­rze. Po­cząt­kowo z jego twa­rzy można było wy­czy­tać wy­łącz­nie zdzi­wie­nie i iry­ta­cję, lecz nie prze­sta­wał wo­dzić wzro­kiem po ko­lej­nych li­nij­kach tek­stu.

Na­gle z po­kładu frach­towca do­biegł krzyk prze­ra­że­nia, umilkł jed­nak za­raz jak no­żem uciął. Po chwili ka­pi­tan usły­szał ko­lejny wrzask, po nim bła­ga­nie o ła­skę, lecz i ono uci­chło rap­tow­nie. Te­le­mach się uśmiech­nął. Nie bę­dzie li­to­ści. Znał Hek­tora wy­star­cza­jąco do­brze – uwiel­biał od­bie­rać lu­dziom ży­cie. Spe­cja­li­zo­wał się także w sztuce za­da­wa­nia bólu, był w tym na­wet lep­szy niż w do­wo­dze­niu smu­kłym pi­rac­kim stat­kiem, na któ­rym słu­żyła naj­bar­dziej krwio­żer­cza za­łoga, o ja­kiej sły­szał świat. Ka­pi­tan prze­wi­jał zwój, czy­ta­jąc go da­lej mimo ko­lej­nych wrza­sków do­bie­ga­ją­cych z są­sied­niego po­kładu.

Nie­ba­wem tra­fił na zda­nie, które wszystko wy­ja­śniało. Po­czuł zimny dreszcz, gdy zro­zu­miał, co trzyma w dło­niach. Wie­dział, gdzie spi­sano te słowa, kto był ich au­to­rem i co może waż­niej­sze, zda­wał so­bie sprawę z tego, ile te zwoje mogą być warte. A po­tem do­tarło do niego coś jesz­cze: nie do­sta­nie nic, je­śli nie znaj­dzie doj­ścia do od­po­wied­nich kup­ców.

Na­tych­miast wrzu­cił zwój do szka­tułki i ze­rwał się na równe nogi.

– Hek­to­rze! Hek­to­rze!

Raz jesz­cze zna­joma twarz po­ja­wiła się nad burtą zdo­bycz­nej jed­nostki. Hek­tor oparł dło­nie na re­lingu – w jed­nej wciąż trzy­mał długi szty­let, z któ­rego krew ka­pała pro­sto do wody dzie­lą­cej obie jed­nostki.

– Ten Rzy­mia­nin – za­czął Te­le­mach. – Za­bi­łeś go już?

– Jesz­cze nie. Ale za­raz przyj­dzie ko­lej i na niego. – Pi­rat wy­szcze­rzył zęby. – Chcesz po­pa­trzeć?

– Nie. Chcę go mieć ży­wego.

– Ży­wego? – zdzi­wił się ol­brzym. – Jest za miękki, by przy­stać do nas. Nie na­daje się na pi­rata.

– Oj tam, przyda się, nie wiesz na­wet jak! Sprawi, że sta­niemy się bo­gatsi od Kre­zusa. Spro­wadź mi go tu mi­giem!

Mo­ment póź­niej Rzy­mia­nin klę­czał na po­kła­dzie obok masztu. Dy­szał ciężko, spo­glą­da­jąc by­kiem na herszta pi­ra­tów i jego krwa­wego po­ma­giera. Wciąż wy­daje się hardy, za­uwa­żył Te­le­mach. Ten czło­wiek był Rzy­mia­ni­nem do szpiku ko­ści. Są­dząc po obo­jęt­nej mi­nie, po­garda, jaką ży­wił wo­bec opraw­ców, sil­niej­sza była na­wet od obaw o wła­sne ży­cie. Pi­rat trą­cił szka­tułę czub­kiem buta.

– Wiem, co to za zwoje. Wiem też, co za­wie­rają, i tak so­bie my­ślę, że mogę zgad­nąć, gdzie się z nimi wy­bie­ra­łeś.

– Zga­duj więc! – Ga­jusz splu­nął pod stopy oprawcy. – Ja ci tego nie po­wiem!

Hek­tor uniósł szty­let i ru­szył na jeńca, krzy­wiąc się okrut­nie.

– A ja ci mó­wię...

– Zo­staw go! – za­wo­łał ka­pi­tan, wy­cią­ga­jąc rękę. – Po­wie­dzia­łem, że chcę go ży­wego.

Hek­tor za­trzy­mał się, prze­no­sząc żądny krwi wzrok z Rzy­mia­nina na ka­pi­tana i z po­wro­tem.

– Ży­wego?

– Tak. Musi od­po­wie­dzieć na kilka py­tań. Chcę wie­dzieć, dla kogo pra­cuje.

Ga­jusz prych­nął po­gar­dli­wie.

– Nic wam nie po­wiem.

– Po­wiesz, po­wiesz. – Te­le­mach po­chy­lił się nad nim. – Wy­daje ci się, że je­steś dziel­nym czło­wie­kiem. Wy­raź­nie to wi­dzę. Wiedz jed­nak, że zna­łem wielu dziel­nych lu­dzi, lecz ża­den nie wy­trzy­mał długo, gdy od­da­łem go Hek­to­rowi. Nasz przy­ja­ciel umie za­dać więk­szy ból niż kto­kol­wiek inny, wie też, co zro­bić, by trwał on jak naj­dłu­żej. To wielki ta­lent, je­śli można tak po­wie­dzieć. Sztuka na­wet. A on wielbi ją nade wszystko... – Ka­pi­tan spo­glą­dał w oczy jeńca przez dłuż­szą chwilę, aż tam­ten się wzdry­gnął. Po­tem wstał, uśmiech­nął się i spoj­rzał na Hek­tora. – Wy­rżnij­cie resztę jak naj­szyb­ciej. Póź­niej spal­cie tę krypę. Jak tylko skoń­czy­cie, masz wsiąść na mój sta­tek. W dro­dze do domu spę­dzimy tro­chę czasu z na­szym rzym­skim przy­ja­cie­lem...

Za­nim za­cho­dzące słońce znik­nęło za po­fa­lo­wa­nymi wo­dami mo­rza, nad ogra­bio­nym frach­tow­cem za­wi­sła chmura gę­stego dymu. Mię­dzy kłę­bami za­częły po­ja­wiać się pło­mie­nie, gdy ogień zna­lazł w końcu drogę na ze­wnątrz ła­downi. Wkrótce pło­nęło już wszystko, każda lina i każde drzewce, two­rząc iście pie­kielną sce­ne­rię. Huk pę­ka­ją­cego drewna i ryki się­ga­ją­cych nieba pło­mieni dały się sły­szeć na po­kła­dach obu pi­rac­kich jed­no­stek, które od­da­lały się wła­śnie od gó­rzy­stej Ita­lii, pły­nąc ku wscho­dowi, gdzie za ho­ry­zon­tem kryły się po­zna­czone la­bi­ryn­tami za­to­czek i bez­lud­nych wysp brzegi Ili­rii. Dźwięki do­bie­ga­jące z gi­ną­cego frach­towca szybko ci­chły za ru­fami li­burn.

Te­raz je­dy­nym ha­ła­sem – prócz szumu mo­rza, rzecz ja­sna – były po­tę­pień­cze wrza­ski czło­wieka, któ­rego prze­py­ty­wano za po­mocą tor­tur, ja­kich nie wy­obra­żał so­bie w naj­więk­szych na­wet kosz­ma­rach.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki