Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Początek 45 roku naszej ery. Centurionowie Macro i Katon od kilku miesięcy oczekują w Rzymie na przeniesienie do nowej jednostki. Ich przyszłość w legionach nie jest jednak pewna, ponieważ pada na nich podejrzenie o zabójstwo dowódcy kohorty. Sekretarz cesarza Klaudiusza wykorzystuje tę sytuację dla swoich celów — zleca dwóm legionistom odszukanie skradzionych przez piratów tajemniczych zwojów, od których zależy bezpieczeństwo rzymskiego imperium. Macro i Katon nie wahają się ani chwili, mimo że tym razem nie mogą liczyć na swoich towarzyszy z Drugiego Legionu, a jedynie na własną odwagę i spryt. Gdy trafiają do rzymskiej floty pod rozkazy dwulicowego Witeliusza, zdają sobie sprawę, że posłano ich na pewną śmierć…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 604
SIMON SCARROW
CYKL ORŁY IMPERIUM
Brytania
ORŁY IMPERIUM (42–43 rok n.e.)
PODBÓJ (43 rok n.e.)
POLOWANIE (44 rok n.e.)
ORŁY I WILKI (44 rok n.e.)
POŚCIG (44 rok n.e.)
Rzym i prowincje wschodnie
PRZEPOWIEDNIA (Rzym, 45 rok n.e.)
REBELIA (Judea, 46 rok n.e.)
CENTURION (Syria, 46 rok n.e.)
Basen Morza Śródziemnego
GLADIATOR (Kreta, 48–49 rok n.e.)
LEGION (Egipt, 49 rok n.e.)
PRETORIANIN (Rzym, 51 rok n.e.)
Powrót do Brytanii
BRACIA KRWI (51 rok n.e.)
KOHORTA (51 rok n.e.)
BRYTANIA (52 rok n.e.)
Hiszpania
NIEPOKONANY (54 rok n.e.)
Powrót do Rzymu
DZIEŃ CEZARÓW (54 rok n.e.)
Kampania na wschodzie
KREW RZYMU (Armenia, 55 rok n.e.)
ZDRAJCY RZYMU (Syria, 56 rok n.e.)
WYGNAŃCY RZYMU (Sardynia, 57 rok n.e.)
Brytania: kłopotliwa prowincja
HONOR RZYMU (Brytania, 59 rok n.e.)
ŚMIERĆ CESARZOWI (Brytania, 60 rok n.e.)
Powieść tę dedykuję swojemu przyjacielowi i sąsiadowi
Lawrence’owi Coultonowi, który zginął podczas wykonywania rutynowego lotu dla RAF-u, gdy ja pracowałem nad tą książką.
Lawrence był jedną z tych osób, które zarażały ludzi radością.
Samą swoją obecnością sprawiał ogromną przyjemność wszystkim, którzy mieli zaszczyt go poznać.
KRÓTKA NOTKA O RZYMSKIEJ FLOCIE
Rzymianie podchodzili do wojowania na morzach z dużą nieufnością, więc dopiero za panowania Augusta (27 r. p.n.e.–14 r. n.e.) doszło do stworzenia zalążków marynarki wojennej. Jej siły podzielono na dwie floty stacjonujące w Misenum i Rawennie (gdzie umieściłem sporą część akcji tej powieści).
Każdą flotą dowodził prefekt. Od ludzi piastujących te stanowiska nie wymagano żadnego doświadczenia żeglarskiego ani bojowego, ponieważ pełnili role administratorów.
W przypadku pozostałych oficerów daje się zauważyć ogromny wpływ greckich tradycji żeglarskich. Dowódców eskadr nazywano nawarchami, każdy z nich miał pod rozkazami dziesięć okrętów. Na stopień nawarchy, podobnie jak centuriona w legionach, można było awansować. Jeśli któryś z nawarchów zapragnął przenieść się do legionów, automatycznie zostawał centurionem. Najstarszego nazywano navarchus princeps i był odpowiednikiem starszego centuriona w legionach. Do jego zadań należało także służenie radą prefektowi, gdy zachodziła taka potrzeba.
Poszczególnymi okrętami dowodzili trierarchowie. Podobnie jak nawarchowie byli to awansowani marynarze, a do ich zadań należało dbanie o to, by okręty zachowywały ciągłą sprawność bojową. Mimo to trudno porównywać ich do dzisiejszych kapitanów. Trierarchowie zajmowali się kwestiami żeglarskimi, ale gdy dochodziło do walki, dowodzenie jednostką przejmował centurion odpowiedzialny za legionistów stacjonujących na pokładzie. Z tego też powodu używam w książce greckiego nazewnictwa zamiast angielskich odpowiedników, które mogłyby być bardzo mylące.
Najpopularniejszymi jednostkami floty były triremy (przez Greków zwane trierami) – okręty o kadłubach długości trzydziestu pięciu metrów i szerokości sześciu. Na każdym znajdowało się stu pięćdziesięciu członków załogi (wioślarzy i marynarzy) oraz centuria legionistów. Rzadziej trafiały się większe okręty (kwinkweremy) i mniejsze (biremy i liburny), wszystkie jednostki budowano wszakże bardzo podobnie, ponieważ ich główną cechą miała być duża zwrotność podczas bitew, dlatego miały niewielkie zanurzenie i nie bardzo nadawały się do pływania po otwartym morzu. Rejs dłuższy niż kilkudniowy był dla załogi prawdziwym koszmarem.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Trzy statki zakołysały się mocno na nieco wyższej fali. Przez krótką chwilę z podwyższenia przy sterze frachtowca widać było panoramę portu w Rawennie, która zniknęła jednak, gdy jednostka opadła wraz z poziomem wody. Obok jej burt znajdowały się dwie smukłe liburny trzymane w miejscu dzięki wielu linom zakończonym hakami. Piraci wciągnęli w pośpiechu wiosła i zrzucili żagle, po czym wpadli tłumnie na pokład zatrzymanego okrętu. Atak był bezlitosny i bardzo krwawy.
Dowody zaciętości, z jaką walczono, widać było na całym pokładzie: ciała martwych żeglarzy leżały w kałużach krwi rozpływającej się wolno po wygładzonych stopami deskach. Pomiędzy nimi można było doliczyć się ponad dwudziestu poległych piratów, dlatego dowódca spoglądający na to pobojowisko z rufowego kasztelu większej liburny miał mocno zafrasowaną minę. Stracił zbyt wielu ludzi podczas zajmowania tego frachtowca. Obrońcy wpadali zazwyczaj w panikę, widząc wyjącą armię wdzierającą się na pokład ich statku. Rzucali broń i poddawali się, zanim doszło do walki. Tym razem jednak było inaczej.
Załoga kupieckiej jednostki – pospołu z garstką pasażerów – stawiła czoło piratom, stając przy nadburciach i odpierając atak z zaciętością, jakiej kapitan nie widział do tej pory – a w ciągu minionych kilku miesięcy splądrował sporo podobnych stateczków. Uzbrojeni w piki, bosaki, knagi i kilka mieczy obrońcy trzymali się długo, ale zostali w końcu odepchnięci od burt przez znacznie liczniejszego i lepiej uzbrojonego wroga.
Czterej z nich zwrócili uwagę kapitana. Byli to potężnie zbudowani mężczyźni w prostych brązowych tunikach. Każdy dzierżył w dłoni krótki miecz. Walczyli do samego końca, zwróceni plecami do masztu. Z ich rąk padł prawie tuzin piratów, zanim sami zostali powaleni i zarżnięci. Kapitan zabił ostatniego, lecz wcześniej sam został przez niego raniony w łydkę. Długie rozcięcie już mu opatrzono, wciąż jednak paliło, jakby ktoś opalał je żywym ogniem.
Przywódca piratów zszedł na śródokręcie. Zatrzymał się przy maszcie, gdzie trącił czubkiem buta jednego z martwych obrońców, odwracając go na plecy. Przykucnął przy ciele. Człowiek ten wyglądał na żołnierza, o czym mogły świadczyć choćby liczne blizny. Pozostali także je mieli. To by tłumaczyło ich biegłość we władaniu mieczem. Wstając, wciąż patrzył na martwego Rzymianina. Zatem to legionista, podobnie jak wszyscy jego kompani.
Kapitan zmarszczył brwi w zamyśleniu. Co legioniści mogli robić na pokładzie zwykłego frachtowca? I to nie zwykli legioniści – powiedziałby, że to elita, najlepsi z najlepszych. Tacy ludzie rzadko wracali tą drogą ze Wschodu. Nie ulegało także wątpliwości, że byli doskonale zorganizowani i to oni dowodzili obroną. Walczyli też do samego końca, ani myśląc się poddać. Wielka szkoda, pomyślał. Z niekłamaną ochotą zaproponowałby im przyłączenie się do swojej załogi. Niektórzy ze schwytanych szli na taki układ. Resztę jeńców sprzedawano handlarzom niewolników, którzy nie zadawali pytań o pochodzenie nowego towaru, a potem dbali o to, by zakupieni tą drogą trafiali na targi po drugiej stronie imperium. Ci legioniści byliby warci majątek, i to w obu przypadkach: jako rekruci bądź niewolnicy. Trzeba by im tylko powyrywać języki. Człowiek nie może się skarżyć na niesprawiedliwe oddanie w niewolę, gdy odebrać mu głos... Niestety, ci żołnierze byli już martwi. Aczkolwiek zginęli na własne życzenie, uznał kapitan. Chyba że przysięgli wcześniej bronić kogoś bądź czegoś...
Co mogli robić na pokładzie tego właśnie frachtowca?
Kapitan podrapał się po bandażu na nodze, po czym rozejrzał wokół. Jego ludzie pootwierali już luki ładowni i składali wydobyte z niej towary na środku pokładu, gdzie ich kamraci rozwalali skrzynie i rozpruwali paki, szukając czegoś cennego. Inni piraci buszowali pod pokładem, przekopując bagaże pasażerów. Spod desek co rusz dobiegały głośne huki albo trzaski.
Kapitan przeszedł obok masztu, przestępując leżące wokół niego ciała. Kierował się w stronę dziobu, gdzie zebrano garstkę ocalałych obrońców: wśród nich było kilku marynarzy – głównie rannych – i paru pasażerów. Zwłaszcza ci ostatni spoglądali na niego z lękiem, gdy zbliżał się do miejsca, gdzie ich stłoczono. Kapitan z trudem powstrzymał śmiech, kiedy zauważył, jak jeden z pojmanych, drżąc na jego widok, próbuje się ukryć za plecami kolegów. Zdołał jednak utrzymać idealnie obojętną minę. Tylko jego czarne oczy mierzyły tego człeka przeszywająco spod krzaczastych brwi ukrytych pod przetłuszczonymi ciemnymi włosami. Kapitan nie wyglądał zbyt atrakcyjnie, to fakt. Nos miał złamany i przez to krzywy, na policzku widać było nierówną bliznę po dawnej ranie: zaczynała się tuż nad wargą i biegła aż pod oko. Taki wygląd musiał przerażać jeńców, choć szrama wcale nie była dowodem burzliwego pirackiego życia. To pamiątka z dzieciństwa, które spędził w Pireusie po tym, jak został porzucony przez rodziców. Nie pamiętał już nawet, kiedy i gdzie otrzymał ranę, po której została mu ta paskudna blizna. Pasażerowie i marynarze frachtowca skulili się, gdy stanął na wyciągnięcie miecza, by raz jeszcze powieść wzrokiem po ich obliczach.
– Zwą mnie Telemach. Jestem przywódcą tych piratów – oświadczył płynną greką, kierując te słowa do schwytanych żeglarzy. – Gdzie wasz kapitan?
Nie odpowiedzieli, dyszeli tylko jak ludzie, którzy wiedzą, że czeka ich rychły bolesny koniec. Herszt nie spuścił ich na moment z oka, gdy jego dłoń powędrowała na rękojeść falcaty.
– Pytałem o kapitana...
– Proszę, panie! – przerwał mu ktoś, przeniósł więc wzrok na wylęknionego mężczyznę, który natychmiast cofnął się o krok. Podniósł jednak przy tym rękę, wskazując drżącym palcem drugą stronę pokładu. – Tam jest kapitan... Nie żyje... Widziałem, jakeś go ubijał, panie.
– Doprawdy? – Pirat uśmiechnął się drwiąco. – Który to był?
– Tamten. Leży za rufowym lukiem. Ten gruby.
Pirat obejrzał się przez ramię na ciało rozciągnięte na deskach pokładu. Grubas po skróceniu o głowę wydawał się jeszcze niższy. A głowy nigdzie nie było widać. Telemach zmarszczył brwi, przypominając sobie moment, kiedy wskakiwał na pokład frachtowca. Stojący przed nim mężczyzna – ów spaślak – wrzasnął jak oparzony i obrócił się, by uciec. Zakrzywiona falcata spadła na jego tłusty kark, przechodząc przez ciało bez większego trudu, a ścięta głowa poszybowała daleko za burtę.
– Tak... pamiętam. – Uśmiech pirata rozszerzył się z ukontentowania. – Kto był jego zastępcą?
Marynarz, który odezwał się jako jedyny do tej pory, odwrócił się i wskazał w milczeniu na stojącego tuż obok grubego Nubijczyka.
– To ty? – zapytał pirat czarnoskórego żeglarza.
Nubijczyk zmierzył kapusia pogardliwym wzrokiem, a potem niechętnie przytaknął.
– Podejdź.
Pierwszy oficer frachtowca uczynił krok do przodu, obserwując nieufnie oprawcę. Telemach ucieszył się, widząc, że Nubijczyk ma jaja i nie boi się spojrzeć mu w oczy. W końcu znalazł prawdziwego mężczyznę pomiędzy tymi śmieciami. Wskazał mu ciała leżące przy maszcie.
– Kim byli ci pieprzeni twardziele, którzy zabili tak wielu moich chłopców?
– Przybocznymi, panie.
– Przybocznymi?
Nubijczyk przytaknął.
– Zabraliśmy ich z Rodosu.
– Rozumiem. A kogo strzegli?
– Rzymianina, panie.
Telemach spojrzał nad jego ramieniem na pozostałych jeńców.
– Gdzie on jest teraz?
Pierwszy oficer frachtowca wzruszył ramionami.
– Nie wiem, panie. Nie widziałem go od chwili, kiedyście nas zaatakowali. Mógł zginąć albo wyskoczył za burtę, panie.
– Nubijczyku... – Kapitan pochylił się ku rozmówcy, przemawiając lodowatym tonem. – Nie urodziłem się wczoraj. Albo pokażesz mi tego Rzymianina, albo ja ci pokażę, jak wygląda twoje serce... Gdzie on jest?
– Tutaj – odezwał się ktoś z gromadki jeńców.
Wysoki szczupły mężczyzna przepchnął się między marynarzami. Miał cechy charakterystyczne dla swojej rasy: ciemne włosy, oliwkową skórę i długi nochal, jeden z tych, które Rzymianie zwykli zadzierać, gdy spoglądali na resztę świata. Nosił zgrzebną tunikę, więc nie ulegało wątpliwości, że miał zamiar udawać jednego z biedniejszych pasażerów, którzy spędzali całą podróż, śpiąc na pokładzie. Mimo to z jego oczu nadal biła pycha, a na palcu wskazującym prawej dłoni pysznił się wielki pierścień. Kapitan od razu wypatrzył osadzony w nim spory rubin.
– Módl się lepiej, by zszedł bez problemów...
Rzymianin spojrzał na swoją dłoń.
– Mówisz o pierścieniu? Nasz ród ma go od wielu pokoleń. Otrzymałem go od mojego ojca, a po mnie odziedziczy go mój syn.
– Nie byłbym tego taki pewny. – Po poszramionej twarzy pirata przemknęło zadowolenie. – Mów lepiej, kim jesteś. Każdy, kto podróżuje z takimi czterema kupami łajna, musi być ważną... i bogatą personą.
Teraz to Rzymianin się uśmiechnął.
– Nie wiesz nawet, jak ważną i bogatą.
– I tu się mylisz. Jeśli chodzi o bogactwa, posiadam nieograniczoną wyobraźnię. A teraz wybacz, uwielbiam te rzadkie okazje, gdy mogę zamienić słowo z kimś kulturalnym i wykształconym, ale dzisiaj nie mam na to czasu. Istnieje ryzyko, że jeden z posterunków obserwacyjnych Rawenny mógł zauważyć naszą skromną operację morską i podzielił się już tą wiedzą z dowódcą floty. Moje okręty są świetne, ale z pewnością nie pokonają cesarskiej eskadry. Mów zatem, kim jesteś, Rzymianinie. Pytam po raz ostatni.
– Skoro nalegasz... Gajusz Celiusz Secundus, do usług – pokłonił się kapitanowi.
– Cóż za pięknie brzmiące szlachetne miano! Domyślam się, że twój ród gotów będzie wypłacić sowity okup?
– To oczywiste. Wymień tylko kwotę. Mieszczącą się, rzecz jasna, w granicach rozsądku. Gdy zostanie ci wypłacona, odeślesz mnie oraz moje bagaże na ląd.
– Uważasz, że to będzie takie proste? – Pirat się uśmiechnął. – Rozważę twoją...
– Kapitanie! Kapitanie!
Na rufie zapanowało spore poruszenie, jeden z piratów wybiegł z luku prowadzącego do pomieszczeń przeznaczonych dla pasażerów. Niósł jakiś przedmiot zawinięty w bawełnianą szmatkę. Trzymał go w uniesionej ręce, biegnąc przez pokład.
– Kapitanie! Spójrz tylko!
Wszyscy odwracali się w kierunku mężczyzny gnającego na dziób frachtowca, a ten, dotarłszy do celu, padł na kolana i zaczął ostrożnie odwijać szmatkę, odsłaniając bogato rzeźbioną szkatułę z drewna tak ciemnego, że wydawało się niemal czarne. Wieko lśniło, co mogło świadczyć o tym, iż jest bardzo stare i często otwierane. Drewno wzmocniono paskami ze złota, tam gdzie się przecinały, osadzono maleńkie onyksowe kamee z wizerunkami najpotężniejszych greckich bogów. Na niedużej srebrnej tabliczce widać było wyryty napis: „M. Antonius hic fecit”.
– Marek Antoniusz? – Kapitan piratów zatracił się na moment w pięknie tego przedmiotu, zaraz jednak wziął się w garść, ocenił ze znawstwem wartość znaleziska i spojrzał na Rzymianina. – To twoje? – zapytał, ale Gajusz Celiusz Secundus zachował kamienną twarz. – Zatem nie twoje... ty tylko to przewozisz. Piękna rzecz. Musi być wiele warta.
– To prawda – przyznał Rzymianin. – Możesz ją sobie wziąć.
– Ojej... naprawdę? – odparł Telemach, nie kryjąc ironii. – To miłe z twojej strony. Chyba tak zrobię.
Rzymianin znów mu się pokłonił.
– Pozwól mi tylko zatrzymać zawartość.
Pirat spojrzał na niego uważniej.
– Zawartość?
– Kilka ksiąg. Będę miał co czytać do chwili wypłacenia okupu.
– Ksiąg? Jakie księgi trzyma się w tak cennej szkatule?
– Takie tam opowieści – wyjaśnił pospiesznie Gajusz. – Nic, co by cię interesowało.
– Pozwolisz, że sam to ocenię – odparł kapitan i pochylił się, by uważniej obejrzeć szkatułę.
W przedniej części zauważył maleńką dziurkę od klucza, a wieko było tak idealnie dopasowane do reszty obudowy, że gdyby nie słoje, nie umiałby powiedzieć, w którym miejscu się stykają. Kapitan podniósł wzrok.
– Daj mi klucz.
– N-nie mam go.
– Nie igraj ze mną, Rzymianinie. Dawaj ten klucz albo przerobimy cię na pokarm dla ryb, i to drobno siekany.
Gajusz nie odpowiedział zrazu ani się nie ruszył, dlatego pirat machnął falcatą. Jej sztych zatrzymał się o palec od krtani Rzymianina. Tkwił tam nieruchomo, jakby miał zostać na zawsze. Arystokrata wzdrygnął się w końcu, okazując strach.
– Klucz... – powtórzył uprzejmym tonem Telemach.
Secundus zaczął ściągać pierścień z rubinem, mocując się z nim przez dłuższą chwilę. Jęczał przy tym głośno z wysiłku i bólu. Udało mu się w końcu pozbyć ozdoby głównie dzięki kilku kroplom krwi z otarć na skórze. Wahał się jeszcze, ale oddał pierścień hersztowi piratów. Rozwarł wolno palce, pokazując leżący na dłoni krąg lśniącego metalu. To nie był jednak zwykły pierścień. W wewnętrznej części spod kamienia wysuwał się delikatny dziwnie zakończony bolec.
– Proszę. – Pokonany Rzymianin zwiesił ramiona, gdy pirat chwycił klucz, by wsunąć go do zamka. Można go było włożyć tylko w jednej pozycji, więc trochę trwało, zanim Telemach zdołał ją znaleźć. Reszta załogi zgromadziła się wokół niego w tym czasie, pragnąc zaspokoić rosnącą ciekawość. Gdy klucz wsunął się w końcu do dziurki, kapitan przekręcił go ostrożnie. Usłyszał ciche kliknięcie i wieczko uchyliło się nieznacznie. Pobudzony pirat pociągnął za nie mocno, otwierając na całą szerokość.
– Zwoje? – zdziwił się.
W ciasnym wnętrzu znajdowały się trzy zwoje zabezpieczone nakładkami z kości słoniowej i ukryte w tubach z miękkiej skóry, która była tak poplamiona i wyblakła, że kapitan od razu odgadł, iż muszą być bardzo stare. Spoglądał na nie z wielkim rozczarowaniem. Szkatuła powinna zawierać fortunę w klejnotach albo złotych monetach, nie zwykłe księgi. Dlaczego bogacze zabierają ze sobą tak piękne przedmioty, by trzymać w nich zwykłe szpargały?
– Przecież mówiłem, że to tylko zwoje – rzucił Rzymianin z wymuszonym uśmiechem.
Telemach obrzucił go przenikliwym spojrzeniem.
– Zwykłe zwoje? Nie sądzę.
Wstał i spojrzał w stronę własnej załogi.
– Ruszcie dupy! Przenieść szkatułę i resztę łupów na nasze statki!
Nie musiał powtarzać piratom rozkazu. Natychmiast zaczęli zbierać z pokładu co cenniejsze zdobycze i przenosić je na pokład obu liburn. Główną część ładunku frachtowca stanowił jednak marmur, bardzo cenny, ale za ciężki, by przetransportować go na pirackie jednostki. Mimo to znajdzie się dla niego świetne zastosowanie, pomyślał pirat, szczerząc zębiska. Dzięki tak wielkiemu obciążeniu frachtowiec szybko zatonie, gdy przyjdzie na to czas.
– Co zamierzasz z nami zrobić? – zapytał Secundus.
Telemach zauważył, że pojmani marynarze obserwują go uważnie, próbując kryć trawiący ich strach. Podrapał się po zarośniętej brodzie.
– Straciłem dzisiaj wielu ludzi. Zbyt wielu dobrych chłopców. Będziecie musieli ich zastąpić.
Rzymianin parsknął z pogardą.
– A jeśli nie zechcemy się do was przyłączyć?
– My? – Kapitan zaczął się uśmiechać, mówiąc kolejne słowa. – Nie potrzebuję rozpieszczonego rzymskiego arystokraty. Dołączysz do ludzi, którzy odmówią wstąpienia do mojej załogi.
– Rozumiem – odparł Gajusz, zerkając w kierunku widocznych na horyzoncie świateł Rawenny, jakby oceniał dzielącą go od nich odległość.
Pirat roześmiał się niespodziewanie, kręcąc głową.
– Nie, nie rozumiesz. Twoja flota nie przypłynie z odsieczą. Będziecie martwi na długo przed tym, nim pojawi się tutaj pierwszy okręt. Poza tym niczego tu nie znajdzie. Pójdziecie na dno razem z tą krypą.
Telemach nie czekał na odpowiedź – odwrócił się po prostu, przemierzył pokład i sprawnie przeskoczył na własny statek. Szkatuła czekała na niego u podstawy masztu, lecz omiótł ją jedynie chciwym wzrokiem i od razu przeszedł do wydawania rozkazów.
– Hektorze!
Zza nadburcia frachtowca wyjrzał siwiejący już olbrzym.
– Tak, kapitanie?
– Przygotuj się do spalenia tego wraku. Ale nie zapomnij zabrać wpierw najlepszych jeńców. Możesz ich umieścić na swoim statku. Resztę zabij. Tego aroganckiego Rzymianina zostaw sobie na sam koniec. Chcę, żeby się posrał ze strachu, zanim z nim skończymy.
Hektor wyszczerzył zęby i zaraz zniknął z pola widzenia. Chwilę później z oddali dobiegła seria głośnych trzasków – to piraci zaczęli rąbać drwa na ognisko, które rozpalą w ładowni przejętej jednostki. Telemach znów skupił całą uwagę na szkatule. Przykucnął przed nią po raz kolejny i obejrzawszy całość dokładnie, pojął w końcu, z jakim arcydziełem ma do czynienia. Wodząc palcami po lśniącym bogato rzeźbionym wieku, wyczuł pod opuszkami występy złotych i onyksowych zdobień i znów pokręcił głową.
– Zwoje...
Przekręcił kluczyk i otworzył wieko obiema dłońmi. Wahał się tylko przez chwilę, a potem sięgnął po jeden ze zwojów. Księga była cięższa, niż myślał, więc od razu wpadło mu do głowy, że być może ukryto w niej złoto. Zaczął rozplątywać rzemień, lecz niewiele to dało. Podsunął więc zwój bliżej oczu, by lepiej widzieć węzeł, i wtedy poczuł delikatną woń cytryny bijącą od skóry. Pomęczył się jeszcze, nim rozplątał rzemienie. Odrzucił je szybko na bok, po czym ująwszy zwój w prawą dłoń, rozwinął go na tyle, by obejrzeć kilka pierwszych kolumn.
Spisano go greką. Pismo wyglądało na stare, ale wciąż było czytelne, więc Telemach zagłębił się w lekturze. Początkowo z jego twarzy można było wyczytać wyłącznie zdziwienie i irytację, lecz nie przestawał wodzić wzrokiem po kolejnych linijkach tekstu.
Nagle z pokładu frachtowca dobiegł krzyk przerażenia, umilkł jednak zaraz jak nożem uciął. Po chwili kapitan usłyszał kolejny wrzask, po nim błaganie o łaskę, lecz i ono ucichło raptownie. Telemach się uśmiechnął. Nie będzie litości. Znał Hektora wystarczająco dobrze – uwielbiał odbierać ludziom życie. Specjalizował się także w sztuce zadawania bólu, był w tym nawet lepszy niż w dowodzeniu smukłym pirackim statkiem, na którym służyła najbardziej krwiożercza załoga, o jakiej słyszał świat. Kapitan przewijał zwój, czytając go dalej mimo kolejnych wrzasków dobiegających z sąsiedniego pokładu.
Niebawem trafił na zdanie, które wszystko wyjaśniało. Poczuł zimny dreszcz, gdy zrozumiał, co trzyma w dłoniach. Wiedział, gdzie spisano te słowa, kto był ich autorem i co może ważniejsze, zdawał sobie sprawę z tego, ile te zwoje mogą być warte. A potem dotarło do niego coś jeszcze: nie dostanie nic, jeśli nie znajdzie dojścia do odpowiednich kupców.
Natychmiast wrzucił zwój do szkatułki i zerwał się na równe nogi.
– Hektorze! Hektorze!
Raz jeszcze znajoma twarz pojawiła się nad burtą zdobycznej jednostki. Hektor oparł dłonie na relingu – w jednej wciąż trzymał długi sztylet, z którego krew kapała prosto do wody dzielącej obie jednostki.
– Ten Rzymianin – zaczął Telemach. – Zabiłeś go już?
– Jeszcze nie. Ale zaraz przyjdzie kolej i na niego. – Pirat wyszczerzył zęby. – Chcesz popatrzeć?
– Nie. Chcę go mieć żywego.
– Żywego? – zdziwił się olbrzym. – Jest za miękki, by przystać do nas. Nie nadaje się na pirata.
– Oj tam, przyda się, nie wiesz nawet jak! Sprawi, że staniemy się bogatsi od Krezusa. Sprowadź mi go tu migiem!
Moment później Rzymianin klęczał na pokładzie obok masztu. Dyszał ciężko, spoglądając bykiem na herszta piratów i jego krwawego pomagiera. Wciąż wydaje się hardy, zauważył Telemach. Ten człowiek był Rzymianinem do szpiku kości. Sądząc po obojętnej minie, pogarda, jaką żywił wobec oprawców, silniejsza była nawet od obaw o własne życie. Pirat trącił szkatułę czubkiem buta.
– Wiem, co to za zwoje. Wiem też, co zawierają, i tak sobie myślę, że mogę zgadnąć, gdzie się z nimi wybierałeś.
– Zgaduj więc! – Gajusz splunął pod stopy oprawcy. – Ja ci tego nie powiem!
Hektor uniósł sztylet i ruszył na jeńca, krzywiąc się okrutnie.
– A ja ci mówię...
– Zostaw go! – zawołał kapitan, wyciągając rękę. – Powiedziałem, że chcę go żywego.
Hektor zatrzymał się, przenosząc żądny krwi wzrok z Rzymianina na kapitana i z powrotem.
– Żywego?
– Tak. Musi odpowiedzieć na kilka pytań. Chcę wiedzieć, dla kogo pracuje.
Gajusz prychnął pogardliwie.
– Nic wam nie powiem.
– Powiesz, powiesz. – Telemach pochylił się nad nim. – Wydaje ci się, że jesteś dzielnym człowiekiem. Wyraźnie to widzę. Wiedz jednak, że znałem wielu dzielnych ludzi, lecz żaden nie wytrzymał długo, gdy oddałem go Hektorowi. Nasz przyjaciel umie zadać większy ból niż ktokolwiek inny, wie też, co zrobić, by trwał on jak najdłużej. To wielki talent, jeśli można tak powiedzieć. Sztuka nawet. A on wielbi ją nade wszystko... – Kapitan spoglądał w oczy jeńca przez dłuższą chwilę, aż tamten się wzdrygnął. Potem wstał, uśmiechnął się i spojrzał na Hektora. – Wyrżnijcie resztę jak najszybciej. Później spalcie tę krypę. Jak tylko skończycie, masz wsiąść na mój statek. W drodze do domu spędzimy trochę czasu z naszym rzymskim przyjacielem...
Zanim zachodzące słońce zniknęło za pofalowanymi wodami morza, nad ograbionym frachtowcem zawisła chmura gęstego dymu. Między kłębami zaczęły pojawiać się płomienie, gdy ogień znalazł w końcu drogę na zewnątrz ładowni. Wkrótce płonęło już wszystko, każda lina i każde drzewce, tworząc iście piekielną scenerię. Huk pękającego drewna i ryki sięgających nieba płomieni dały się słyszeć na pokładach obu pirackich jednostek, które oddalały się właśnie od górzystej Italii, płynąc ku wschodowi, gdzie za horyzontem kryły się poznaczone labiryntami zatoczek i bezludnych wysp brzegi Ilirii. Dźwięki dobiegające z ginącego frachtowca szybko cichły za rufami liburn.
Teraz jedynym hałasem – prócz szumu morza, rzecz jasna – były potępieńcze wrzaski człowieka, którego przepytywano za pomocą tortur, jakich nie wyobrażał sobie w największych nawet koszmarach.