Orły imperium. Orły imperium - Simon Scarrow - ebook

Orły imperium. Orły imperium ebook

Simon Scarrow

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść otwierająca bestsellerowy cykl rzymski

Jest 42 r. n.e. i Kwintus Licyniusz Kato właśnie przybył do Germanii jako rekrut Drugiego Legionu, najpotężniejszego w całej armii Rzymu. Dla wykształconego, pełnego ogłady młodzieńca trudne okazuje się nie tylko przystosowanie do rygorów wojskowego życia, ale także pogarda kolegów z legionu, odkąd otrzymuje niespodziewanie wysokie stanowisko ze względu na koneksje z dworem cesarza.

Jako drugi w kolejności po Makro - nieustraszonym, poznaczonym bliznami centurionie - Kato będzie musiał wykazać się bardziej niż pozostali. Niebawem otrzymują wieści, że kolejna kampania odbędzie się na ziemiach barbarzyńców - w odległej Brytanii.

Po długim marszu na zachód Kato i Makro wyruszą na specjalną misję. Wkrótce jednak znajdą się w samym środku spisku zagrażającego nawet cesarzowi…

Absorbująca fabuła, wypełniona niekończącymi się potyczkami, politycznymi knowaniami, podstępami, a także honorem, miłością i śmiercią. Elizabeth Chadwick.

Ekscytująca lektura - "Mail on Sunday"

Dla tych, co lubią, gdy karty książek historycznych spływają krwią, najnowsza powieść Scarrowa okaże się wprost idealna - "Living History"

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 486

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nałuUn­der the Eagle
Pro­jekt se­riiMA­RIUSZ BA­NA­CHO­WICZ
Fo­to­gra­fia na okładce© AN­DREJS PI­DJASS
Re­dak­cja„SKOR­PION” MA­RIUSZ KU­LAN
Ko­rektaBIURO USŁUG WY­DAW­NI­CZYCH „DINA”
SkładSTU­DIO „P”
Co­py­ri­ght © 2000 Si­mon Scar­row First pu­bli­shed in 2000 by He­adline Book Pu­bli­shing
All ri­ghts re­se­rved.
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXI, MMXXV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
Wszyst­kie po­staci – oprócz zna­nych po­staci hi­sto­rycz­nych – są fik­cyjne, a ja­kie­kol­wiek po­do­bień­stwo do osób ży­ją­cych lub zmar­łych jest cał­ko­wi­cie przy­pad­kowe.
ISBN 978-83-271-6966-2
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

SI­MON SCAR­ROW

CYKL ORŁY IM­PE­RIUM

Bry­ta­nia

ORŁY IM­PE­RIUM (42–43 rok n.e.)

POD­BÓJ (43 rok n.e.)

PO­LO­WA­NIE (44 rok n.e.)

ORŁY I WILKI (44 rok n.e.)

PO­ŚCIG (44 rok n.e.)

Rzym i pro­win­cje wschod­nie

PRZE­PO­WIED­NIA (Rzym, 45 rok n.e.)

RE­BE­LIA (Ju­dea, 46 rok n.e.)

CEN­TU­RION (Sy­ria, 46 rok n.e.)

Ba­sen Mo­rza Śród­ziem­nego

GLA­DIA­TOR (Kreta, 48–49 rok n.e.)

LE­GION (Egipt, 49 rok n.e.)

PRE­TO­RIA­NIN (Rzym, 51 rok n.e.)

Po­wrót do Bry­ta­nii

BRA­CIA KRWI (51 rok n.e.)

KO­HORTA (51 rok n.e.)

BRY­TA­NIA (52 rok n.e.)

Hisz­pa­nia

NIE­PO­KO­NANY (54 rok n.e.)

Po­wrót do Rzymu

DZIEŃ CE­ZA­RÓW (54 rok n.e.)

Kam­pa­nia na wscho­dzie

KREW RZYMU (Ar­me­nia, 55 rok n.e.)

ZDRAJCY RZYMU (Sy­ria, 56 rok n.e.)

WY­GNAŃCY RZYMU (Sar­dy­nia, 57 rok n.e.)

Bry­ta­nia: kło­po­tliwa pro­win­cja

HO­NOR RZYMU (Bry­ta­nia, 59 rok n.e.)

ŚMIERĆ CE­SA­RZOWI (Bry­ta­nia, 60 rok n.e.)

Dla Au­drey i Tony’ego,

naj­lep­szych ro­dzi­ców i rów­nie wspa­nia­łych przy­ja­ciół

STRUK­TURA RZYM­SKIEGO LE­GIONU

W II Le­gio­nie – po­dob­nie jak we wszyst­kich in­nych w tym cza­sie – słu­żyło około pię­ciu i pół ty­siąca lu­dzi. Cen­tu­rią, pod­sta­wową jed­nostką tak­tyczną li­czącą osiem­dzie­się­ciu żoł­nie­rzy, do­wo­dził pod­ofi­cer zwany cen­tu­rio­nem (cen­tu­rio), jego za­stępcą był option. Cen­tu­ria dzie­liła się na ośmio­oso­bowe dru­żyny – każda zaj­mo­wała jedno po­miesz­cze­nie w ko­sza­rach albo je­den na­miot pod­czas kam­pa­nii. Sześć cen­tu­rii two­rzyło ko­hortę, a dzie­sięć ko­hort le­gion, z tym że stan oso­bowy pierw­szej ko­horty był dwu­krot­nie więk­szy niż po­zo­sta­łych. Każ­demu le­gio­nowi to­wa­rzy­szyła jazda skła­da­jąca się ze stu dwu­dzie­stu lu­dzi po­dzie­lo­nych na cztery szwa­drony. Peł­nili oni rolę ku­rie­rów i zwia­dow­ców.

Hie­rar­chia woj­skowa przed­sta­wiała się na­stę­pu­jąco:

Le­gio­nem do­wo­dził le­gat (le­ga­tus le­gio­nis). Mógł nim zo­stać je­dy­nie przed­sta­wi­ciel ary­sto­kra­cji. Za­zwy­czaj był to czło­wiek trzy­dzie­sto­kil­ku­letni. Peł­nił swą funk­cję nie dłu­żej niż pięć lat – w tym cza­sie sta­rał się od­nieść zna­czące suk­cesy mi­li­tarne, które sta­no­wi­łyby so­lidne pod­wa­liny pod przy­szłą ka­rierę po­li­tyczną.

Pre­fek­tem obozu (pra­efec­tus ca­sto­rium) zo­sta­wał zwy­kle je­den z wia­ru­sów, wcze­śniej bę­dący do­wódcą pierw­szej ko­horty le­gionu. Awans był uko­ro­no­wa­niem ka­riery zwy­kłego za­wo­do­wego żoł­nie­rza. Na bar­kach pre­fekta spo­czy­wało do­wo­dze­nie le­gio­nem pod­czas nie­obec­no­ści albo nie­dy­spo­zy­cji le­gata. Czło­wiek mia­no­wany na to sta­no­wi­sko mu­siał mieć ogromne do­świad­cze­nie i ce­cho­wać się bez­względną uczci­wo­ścią.

Star­szych ofi­ce­rów le­gionu na­zy­wano try­bu­nami woj­sko­wymi (tri­buni mi­liti). Za­zwy­czaj byli to lu­dzie dwu­dzie­sto­kil­ku­letni, do­piero roz­po­czy­na­jący służbę w sze­re­gach ar­mii – zdo­by­wali oni do­świad­cze­nie po­trzebne do ob­ję­cia niż­szych sta­no­wisk w ad­mi­ni­stra­cji cy­wil­nej. Zu­peł­nie ina­czej wy­glą­dała sy­tu­acja star­szego try­buna (tri­bu­nus la­tic­la­vius) – w przy­szło­ści miał on ob­jąć ważny urząd pań­stwowy lub do­wo­dzić wła­snym le­gio­nem.

Trzon le­gionu sta­no­wiło sześć­dzie­się­ciu nie­zwy­kle zdy­scy­pli­no­wa­nych i zna­ko­mi­cie wy­szko­lo­nych cen­tu­rio­nów (set­ni­ków). Do tego stop­nia awan­so­wano wy­bra­nych żoł­nie­rzy, któ­rzy wy­ka­zali się ta­len­tami or­ga­ni­za­cyj­nymi i wielką od­wagą na polu walki. W sze­re­gach do­wód­ców tej rangi śmier­tel­ność była naj­wyż­sza. Pierw­szą cen­tu­rią pierw­szej ko­horty do­wo­dził naj­star­szy i naj­bar­dziej do­świad­czony cen­tu­rion (pri­mus pi­lus). Ten naj­czę­ściej od­zna­czany żoł­nierz cie­szył się wiel­kim sza­cun­kiem prze­ło­żo­nych i pod­wład­nych.

Na czele szwa­dronu jazdy (ala) stał de­ku­rion (de­cu­rio) – miał on szansę na sto­pień do­wódcy jazdy (ma­gi­ster equ­itum).

Option, za­stępca cen­tu­riona, od­po­wia­dał za sprawy ad­mi­ni­stra­cyjne i wy­ko­ny­wał nie­które obo­wiązki do­wódcy. Zwy­kle awan­so­wał do­piero wtedy, gdy gi­nął jego prze­ło­żony.

Zwy­kli le­gio­ni­ści za­cią­gali się do woj­ska na dwa­dzie­ścia pięć lat. Teo­re­tycz­nie w ar­mii mo­gli słu­żyć je­dy­nie oby­wa­tele Rzymu, ale wstę­po­wali do niej także miesz­kańcy pod­bi­tych ziem – pod­pi­su­jąc kon­trakt, otrzy­my­wali rzym­skie oby­wa­tel­stwo.

Na sa­mym dole hie­rar­chii woj­sko­wej znaj­do­wali się żoł­nie­rze ko­hort po­moc­ni­czych, re­kru­to­wani za­zwy­czaj w naj­od­le­glej­szych pro­win­cjach Rzymu. Wal­czyli w sze­re­gach jazdy i lek­kiej pie­choty, a także wy­ko­ny­wali wszel­kiego typu prace spe­cja­li­styczne. Oby­wa­tel­stwo rzym­skie do­sta­wali do­piero po dwu­dzie­stu pię­ciu la­tach służby.

PRO­LOG

– Nie jest naj­le­piej, pa­nie. Su­czy syn za­kli­no­wał się na do­bre.

Cen­tu­rion za­czerp­nął tchu i po­chy­lił się, aby zaj­rzeć pod wóz. Ota­cza­jący go wy­mę­czeni le­gio­ni­ści stali po pas w cuch­ną­cej, lep­kiej brei. Cze­ka­jący na skraju traktu pro­kon­sul ob­ser­wo­wał ich po­czy­na­nia z na­ra­sta­jącą fru­stra­cją. Wia­do­mość o tym, że wóz ze­śli­zgnął się z wą­skiego pasa ubi­tej ziemi, zmu­siła go do opusz­cze­nia statku, któ­rym miał się ewa­ku­ować. Do­siadł więc jed­nego z nie­licz­nych oca­la­łych koni i po­gnał przez trzę­sa­wi­ska, aby prze­ko­nać się na wła­sne oczy, jak ciężka jest sy­tu­acja. Ob­cią­żony wiel­kim, ma­syw­nym ku­frem wóz opie­rał się sku­tecz­nie wszel­kim pró­bom wy­do­by­cia go z lep­kiej mazi. Pro­kon­sul nie mógł li­czyć na żadną po­moc. Od mo­mentu gdy na statki za­ła­do­wano i wy­pra­wiono w mo­rze ostat­nich żoł­nie­rzy arier­gardy, tylko on, garstka le­gio­ni­stów i kilku zwia­dow­ców w sio­dłach stało po­mię­dzy cen­nym ła­dun­kiem a ar­mią Ka­sy­we­lau­nusa.

Pro­kon­sul za­klął tak gło­śno, że za­re­ago­wał na to na­wet jego koń uwią­zany do drzewka w po­bli­skim za­gaj­niku. Stra­cili ten wóz, co do tego nie miał już żad­nych wąt­pli­wo­ści. A ku­fer był tak ciężki, że lu­dzie nie zdo­łają go do­nieść na wła­snych ple­cach na po­kład ostat­niego sto­ją­cego wciąż na ko­twicy okrętu. Klucz do opan­ce­rzo­nej skrzyni ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa miał przy so­bie kwa­ter­mistrz, który te­raz już że­glo­wał po otwar­tym mo­rzu. Bez niego nie zdo­łają otwo­rzyć zamka.

– Co te­raz, pa­nie? – za­py­tał cen­tu­rion.

Pro­kon­sul mil­czał, spo­glą­da­jąc po­sęp­nie na skrzy­nię. Nic nie mógł zro­bić, zu­peł­nie nic. Ten wóz, sto­jący na nim ku­fer, a nade wszystko jego za­war­tość nie da­dzą się ru­szyć z miej­sca. Nie chciał jed­nak do­pu­ścić do sie­bie my­śli, że wła­śnie stra­cił coś, co opóźni jego awans i po­li­tyczne plany przy­naj­mniej o ko­lejny rok. Jego roz­my­śla­nia prze­rwał dźwięk bo­jo­wego rogu. Prze­ra­żeni le­gio­ni­ści za­częli gra­mo­lić się na trakt, gdzie po­zo­sta­wili broń.

– Zo­stań­cie tam, u li­cha, gdzie je­ste­ście! – wrza­snął do­wódca. Żoł­nie­rze za­trzy­mali się w mgnie­niu oka. Wróg był bli­sko, ale sza­cu­nek, ja­kim ota­czali swo­jego wo­dza, gó­ro­wał nad stra­chem przed nad­cho­dzą­cymi Bry­tami. Pro­kon­sul ob­rzu­cił wóz ostat­nim spoj­rze­niem.

– Zo­staw­cie go tu­taj, cen­tu­rio­nie.

– Ale...

– Bę­dzie tu stał do czasu, aż wró­cimy za rok. Ze­pchnij­cie go tylko na więk­szą głę­bię, niech tam za­to­nie. Ale oznacz­cie do­brze to miej­sce, a po­tem zbie­raj­cie się jak naj­szyb­ciej na plażę. Przy­go­tuję za­łogę, aby­śmy mo­gli od­pły­nąć, gdy tylko się zja­wi­cie.

– Tak, pa­nie.

Roz­wście­czony pro­kon­sul wal­nął się pię­ścią w udo, a po­tem wsko­czył szybko na ko­nia i po­ga­lo­po­wał przez trzę­sa­wi­sko w stronę wy­brzeża. Za jego ple­cami znów roz­legł się dźwięk rogu, a za­raz po nim szczęk oręża, gdy zwia­dowcy starli się z przed­nią strażą na­cie­ra­ją­cej ar­mii Ka­sy­we­lau­nusa. Tu­byl­czy wo­jow­nicy dzień i noc gnę­bili rzym­skich na­jeźdź­ców od chwili ich wy­lą­do­wa­nia na tej ziemi, wy­rzy­na­jąc ma­ru­de­rów i od­działy wy­sy­łane na po­szu­ki­wa­nie po­ży­wie­nia.

– Sły­sze­li­ście, co pro­kon­sul po­wie­dział! – za­wo­łał cen­tu­rion. – Wy­sil­cie się jesz­cze raz... Po­pchnij­cie wóz. Go­towi... Te­raz!

Zdo­łali po­ru­szyć koła i ciężka plat­forma za­częła się po­grą­żać w lep­kim grzę­za­wi­sku. Brą­zowa cuch­nąca woda wy­pły­wała spo­mię­dzy be­lek, po­woli za­kry­wa­jąc usta­wioną na nich skrzy­nię.

– Da­lej! Jesz­cze raz!

Le­gio­ni­ści zmu­sili się do jesz­cze jed­nego wy­siłku. Udało im się prze­pchnąć to­nący wóz o kilka łokci da­lej, w miej­sce, gdzie znik­nął osta­tecz­nie w brud­nej wo­dzie z gło­śnym bul­go­tem, po­zo­sta­wia­jąc po so­bie kilka wi­rów na po­wierzchni lep­kiej ole­istej cie­czy i ster­czący w niebo dy­szel.

– Wy­star­czy. Wra­camy na okręt. Do­brze się spi­sa­li­ście.

Żoł­nie­rze gra­mo­lili się na trakt, by pod­nieść z ziemi tar­cze i włócz­nie. W tym cza­sie cen­tu­rion szki­co­wał po­spiesz­nie mapę oko­licy na prze­wie­szo­nej przez ra­mię ta­bliczce wo­sko­wej. Gdy skoń­czył, za­mknął ją do­kład­nie i do­łą­czył do swo­ich lu­dzi. Za­nim jed­nak zdą­żyli usta­wić się w szyku i ru­szyć trak­tem, ich uszu do­szedł gło­śny tę­tent koń­skich ko­pyt. Od­wró­cili się szybko, ba­da­jąc oto­cze­nie prze­ra­żo­nymi spoj­rze­niami. Chwilę póź­niej z mgły wy­nu­rzyły się syl­wetki kilku zwia­dow­ców, ko­nie prze­ga­lo­po­wały wzdłuż sze­regu pie­choty. Je­den z jeźdź­ców opadł na koń­ski kark, ro­sząc go stru­mie­niami krwi wy­pły­wa­ją­cymi z dłu­giej rany na boku. Trwało to wszystko mgnie­nie oka.

Mo­ment póź­niej z od­dali do­bie­gły od­głosy po­ścigu. Koni było wię­cej, to­wa­rzy­szyły im też do­brze znane i bu­dzące grozę okrzyki bo­jowe tu­byl­ców. Tym ra­zem dało się wy­chwy­cić w nich nową, try­um­falną nutę, która przy­pra­wiała o zimny dreszcz na­wet naj­tward­szych le­gio­ni­stów.

– Przy­go­to­wać włócz­nie! – za­wo­łał cen­tu­rion, a jego żoł­nie­rze za­marli, od­chy­leni do tyłu, z unie­sio­nymi i skie­ro­wa­nymi w stronę nad­cho­dzą­cego nie­bez­pie­czeń­stwa gro­tami, cze­ka­jąc na na­stępny roz­kaz. Mgła nio­sła co­raz gło­śniej­sze od­głosy zbli­ża­ją­cych się lu­dzi. Nie­wi­dzial­nych i strasz­nych. A po­tem, na­gle, z opa­rów wy­ło­niły się za­ma­zane szare syl­wetki. – Te­raz!

Włócz­nie po­mknęły łu­kiem, nik­nąc we mgle, aby spaść na na­cie­ra­ją­cych Bry­tów. Roz­le­gły się wrza­ski tra­fio­nych lu­dzi i kwik ra­nio­nych zwie­rząt.

– For­mo­wać szyk! – za­wo­łał cen­tu­rion. – Na mój roz­kaz... Na­przód marsz!

Krótka ko­lumna ru­szyła trak­tem, kie­ru­jąc się ku jakże od­le­głemu schro­nie­niu na po­kła­dzie ostat­niego rzym­skiego okrętu. Cen­tu­rion szedł obok sze­regu le­gio­ni­stów, rzu­ca­jąc wy­lęk­nione spoj­rze­nia w kie­runku mgły spo­wi­ja­ją­cej trakt za jego ple­cami. Wie­dział, że deszcz włóczni nie mógł za­trzy­mać Bry­tów na długo. Do jego uszu znów do­tarł tę­tent ko­pyt. Tym ra­zem jed­nak wróg zbli­żał się wol­niej, z więk­szą ostroż­no­ścią.

Chwilę póź­niej cen­tu­rion usły­szał świst, od­głos tra­fie­nia i jęk jed­nego ze swo­ich lu­dzi. Z ple­ców ostat­niego le­gio­ni­sty ster­czała długa strzała. Żoł­nierz przy­klęk­nął, pró­bu­jąc zła­pać od­dech wy­peł­nia­ją­cymi się krwią płu­cami, i sko­nał, pa­da­jąc na twarz.

– Bie­giem marsz!

Pasy i opo­rzą­dze­nie le­gio­ni­stów za­częło gło­śniej chrzę­ścić, gdy przy­spie­sza­jąc kroku, spró­bo­wali po­więk­szyć od­le­głość od nie­wi­dzial­nych prze­śla­dow­ców. Z mgły nad­la­ty­wały ko­lejne strzały. Bry­to­wie szyli z łu­ków na oślep, ale od czasu do czasu tra­fiali i z sze­regu wy­ła­my­wali się ko­lejni le­gio­ni­ści. Nie­zdolni do dal­szego biegu, z mie­czami w dło­niach le­żąc na trak­cie, cze­kali na ry­chły ko­niec. Gdy cen­tu­rion do­tarł do ostat­niego wznie­sie­nia dzie­lą­cego piasz­czy­sto-ka­mie­ni­ste plaże od cuch­ną­cych trzę­sa­wisk, miał przy so­bie już tylko czte­rech żoł­nie­rzy. Przy­tłu­miony szum od­le­głego przy­boju brzmiał w ich uszach jak ko­jąca pieśń nio­sąca na­dzieję na po­wrót do oj­czy­zny i domu. Lekka wrze­śniowa bryza roz­wie­wała mgłę nad pla­żami – tu­taj wi­docz­ność była o wiele lep­sza.

Chwilę póź­niej opary zu­peł­nie znik­nęły. Dwie­ście kro­ków od miej­sca, w któ­rym się znaj­do­wali, do­strze­gli nie­wielką łódź. Nieco da­lej na lek­kiej fali ko­ły­sała się spora, sto­jąca wciąż na ko­twicy try­rema. Reszta floty in­wa­zyj­nej zni­kała wła­śnie za li­nią sza­rze­ją­cego przed zmierz­chem ho­ry­zontu.

– Bie­giem! – wrza­snął cen­tu­rion, od­rzu­ca­jąc tar­czę. – Szybko!

Pę­dząc w stronę ło­dzi, spod obu­tych w san­dały stóp wy­rzu­cali strugi drob­nych ka­my­ków. Za ich ple­cami po raz ko­lejny roz­le­gło się bu­cze­nie rogu. Bry­to­wie także wi­dzieli już wy­brzeże i po­go­nili swoje wierz­chowce, aby do­paść ucie­ka­ją­cych męż­czyzn, za­nim zdążą skryć się na po­kła­dzie okrętu. Cen­tu­rion gnał w dół ła­god­nego zbo­cza, za­ci­ska­jąc zęby. Co­raz wy­raź­niej sły­szał od­głosy zbli­ża­ją­cego się po­ścigu, ale nie od­wa­żył się na­wet na je­den rzut oka za sie­bie w oba­wie, że zmyli krok i straci tempo. Wi­dział już wy­raź­nie syl­wetkę wy­so­kiego że­gla­rza, de­spe­racko ma­cha­ją­cego rę­kami, i ło­po­czące na de­li­kat­nym wie­trzyku poły czer­wo­nego płasz­cza sto­ją­cego za nim pro­kon­sula. Pięć­dzie­siąt stóp dzie­liło go od wody, gdy po­sły­szał urwany okrzyk tuż za swo­imi ple­cami. Je­den z Bry­tów cel­nie rzu­cił włócz­nią, tra­fia­jąc ostat­niego z bie­gną­cych le­gio­ni­stów.

Cen­tu­rion, wal­cząc z ca­łych sił o ży­cie, po­ko­nał pę­dem ła­chę mo­krego pia­sku, li­nię przy­boju, i bro­dząc przez fale, do­padł burty ło­dzi. Czy­jeś ręce po­chwy­ciły go na­tych­miast za ra­miona i uło­żyły na po­kła­dzie. Mo­ment póź­niej zwa­lił się na niego ko­lejny le­gio­ni­sta, z tru­dem ła­piący w płuca rześ­kie wil­gotne, mor­skie po­wie­trze. Dwaj bar­czy­ści pre­to­ria­nie do­wódcy za­częli wy­ma­chi­wać włócz­niami w stronę bry­tyj­skich jeźdź­ców, któ­rzy za­trzy­mali ko­nie tuż przy li­nii wody. Szanse na oca­le­nie wzro­sły. Ryt­miczne ude­rze­nia wio­seł ma­ry­na­rzy kie­ro­wały łódź w stronę bli­skiej już try­remy.

– Udało ci się za­to­pić wóz? – za­py­tał za­nie­po­ko­jony le­gat.

– Tak, pa­nie – wy­sa­pał cen­tu­rion, po­kle­pu­jąc wo­skową ta­bliczkę wi­szącą u jego boku. – Na­ry­so­wa­łem też mapę. Wpraw­dzie nie mia­łem na to wiele czasu, ale po­winna być wy­star­cza­jąco do­kładna.

– Do­bra ro­bota, żoł­nie­rzu. Do­bra ro­bota. Mo­żesz mi ją od­dać. Po­da­jąc ta­bliczkę, cen­tu­rion ro­zej­rzał się po po­kła­dzie. Na łódź oprócz niego zdo­łał do­trzeć tylko je­den le­gio­ni­sta. Tylko je­den. Na od­da­la­ją­cym się brzegu do­strzegł jeźdź­ców kłę­bią­cych się wo­kół jego żoł­nie­rza. Ten był tak prze­ra­żony, że się pod­dał Bry­tom.

Na myśl o tym, jak po­tworna czeka go śmierć, cen­tu­rion po­czuł zimne ciarki na ple­cach.

Wszy­scy spo­glą­dali na tę scenę w mil­cze­niu. W końcu pro­kon­sul zde­cy­do­wał się prze­rwać ci­szę.

– Wró­cimy tu­taj, moi żoł­nie­rze. Wró­cimy, i jedno mogę wam obie­cać, te bę­karty po­ża­łują, że pod­nio­sły miecz prze­ciw Rzy­mowi. Ja, Ga­jusz Ju­liusz Ce­zar, przy­się­gam to na grób mo­jego ojca.

Gra­nica na Re­nie

DZIE­WIĘĆ­DZIE­SIĄT SZEŚĆ LAT PÓŹ­NIEJ,W DRU­GIM ROKU PA­NO­WA­NIA CE­SA­RZA KLAU­DIU­SZA.KO­NIEC CZTER­DZIE­STEGO DRU­GIEGO ROKU NA­SZEJ ERY

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Do la­tryny ra­zem z po­dmu­chem lo­do­wa­tego wia­tru wtar­gnął war­tow­nik.

– Pa­nie, nad­jeż­dża ja­kiś wóz! – za­mel­do­wał.

– Za­mknij te par­szywe odrzwia! Są przy nim ja­cyś lu­dzie?

– Nie­wielka ko­lumna.

– Żoł­nie­rze?

– Ra­czej nie – war­tow­nik się skrzy­wił. – Chyba że ostat­nio prze­stano uczyć kroku mar­szo­wego.

Dy­żurny cen­tu­rion pod­niósł głowę i spoj­rzał na niego ostro.

– Nie przy­po­mi­nam so­bie, żoł­nie­rzu, że­bym pro­sił o wa­szą opi­nię na te­mat me­tod szko­le­nia.

– Tak, pa­nie! – War­tow­nik na­tych­miast przy­jął po­stawę za­sad­ni­czą.

Lu­cjusz Kor­ne­liusz Ma­cro do­piero co awan­so­wał, jesz­cze kilka mie­sięcy temu był zwy­kłym optio­nem i nie zdą­żył w pełni przy­wyk­nąć do no­wej szarży. Jego dawni ko­le­dzy też wciąż pró­bo­wali trak­to­wać go, jakby na­dal był im równy rangą. Trudno oka­zy­wać sza­cu­nek oso­bie, z którą jesz­cze nie­dawno chlało się na umór naj­tań­sze wino. Ma­cro miał szczę­ście, zo­rien­to­wał się ja­kiś czas przed mia­no­wa­niem, że starsi ofi­ce­ro­wie sta­wiają go na pierw­szym miej­scu w ko­lejce do awansu, i zro­bił wszystko co mógł, aby ukryć przed nimi po­dobne wy­stępki. Był bo­wiem, zwłasz­cza na trzeźwo, do­sko­na­łym żoł­nie­rzem – a to wła­śnie li­czyło się naj­bar­dziej przy awan­sie. Ni­gdy się nie za­wa­hał, wy­ko­nu­jąc roz­kazy. Do­wódcy za­wsze mo­gli li­czyć na to, że nie cof­nie się pod­czas walki i bę­dzie do niej za­grze­wał in­nych.

Ma­cro zdał so­bie na­gle sprawę, że na­dal nie spu­ścił wzroku z twa­rzy war­tow­nika, a ten wije się nie­spo­koj­nie pod jego ba­daw­czym spoj­rze­niem. Żoł­nie­rze nie lu­bili, kiedy mil­czący do­wódcy pa­trzyli na nich w taki spo­sób.

Świeżo upie­czeni ofi­ce­ro­wie po­tra­fią być nie­obli­czal­nymi dra­niami, my­ślał tym­cza­sem wy­stra­szony straż­nik, po­czują pierw­szy za­pach wła­dzy i albo nie wie­dzą, co z nią po­cząć, albo za­czy­nają się sza­ro­gę­sić i wy­da­wać idio­tyczne ko­mendy.

– Ja­kie wy­da­cie roz­kazy, pa­nie?

– Roz­kazy? – Ma­cro zmarsz­czył na mo­ment brwi. – Do­brze. Za­raz tam do was przyjdę. Wra­caj­cie na bramę, żoł­nie­rzu.

– Tak, pa­nie! – War­tow­nik zro­bił w tył zwrot i po­spie­szył do drzwi.

Wy­cho­dząc, czuł na ple­cach wzrok pół tu­zina ob­ser­wu­ją­cych go bacz­nie cen­tu­rio­nów. W obo­zie obo­wią­zy­wała nie­pi­sana za­sada mó­wiąca, że nikt, ale to nikt nie po­zwoli swoim lu­dziom na­cho­dzić się w la­try­nie. Ma­cro użył gąbki na pa­tyku, pod­cią­gnął spodnie i opu­ścił po­miesz­cze­nie, wcze­śniej jed­nak prze­pro­sił zgro­ma­dzo­nych w nim ko­le­gów za nie­takt swo­jego pod­wład­nego.

To była pa­skudna noc. Zimny pół­nocny wiatr niósł ze sobą płatki śniegu zwie­wane z gę­stych ger­mań­skich la­sów. Jego po­rywy po­ko­ny­wały ko­ryto Renu i wzno­szące się za nim for­ty­fi­ka­cje, aby wyć po­tem zło­wiesz­czo po­mię­dzy za­bu­do­wa­niami ko­szar. Ma­cro po­dej­rze­wał, że jego nowi ko­le­dzy uwa­żają go za nie­god­nego pia­sto­wa­nej funk­cji, dla­tego po­sta­no­wił, że uczyni wszystko, aby udo­wod­nić im, jak bar­dzo się mylą. Na ra­zie nie­wiele mu jed­nak z tego wy­szło. Obo­wiązki ad­mi­ni­stra­cyjne zwią­zane z do­wo­dze­niem osiem­dzie­się­cioma ludźmi oka­zały się praw­dzi­wym kosz­ma­rem – a było tego sporo: przy­zna­wa­nie ra­cji żyw­no­ścio­wych, przy­dzie­la­nie dy­żu­rów w la­try­nach i wart, prze­glądy broni, in­spek­cje w ba­ra­kach, pro­wa­dze­nie re­je­stru kar, zle­ca­nie na­praw broni, za­ła­twia­nie pa­szy dla mu­łów, pil­no­wa­nie ter­mi­no­wego wy­pła­ca­nia żołdu, gro­ma­dze­nie oszczęd­no­ści, a na­wet po­bie­ra­nie skła­dek po­grze­bo­wych.

Do po­mocy przy wy­peł­nia­niu wszyst­kich tych obo­wiąz­ków miał je­dy­nie skrybę cen­tu­rii, za­su­szo­nego, po­marsz­czo­nego sta­ruszka imie­niem Piso, któ­rego od dawna po­dej­rze­wał o nie­uczci­wość, a już na pewno o skrajną nie­kom­pe­ten­cję. Nie­stety nie mógł mu ni­czego udo­wod­nić, jako że sam był nie­pi­śmienny. Wpraw­dzie roz­róż­niał po­szcze­gólne cy­fry i li­tery, ale zło­że­nie ich w słowa już go prze­ra­stało. Jako cen­tu­rion po­wi­nien umieć czy­tać i pi­sać – le­gat za­twier­dza­jąc awans, za­pewne był świę­cie prze­ko­nany, że jego pod­ko­mendny speł­nia wszyst­kie wa­runki. Gdyby się wy­dało, że nowo mia­no­wany cen­tu­rion jest anal­fa­betą, jak nie przy­mie­rza­jąc pierw­szy lep­szy pa­ro­bek z Kam­pa­nii, na­tych­miast zo­stałby zde­gra­do­wany. Ma­cro wie­dział o tym do­sko­nale, dla­tego ro­bił co mógł, żeby cała pa­pier­kowa ro­bota spa­dała na Piso, a sam uda­wał, że jest tak za­pra­co­wany, że nie ma do niej głowy. Oba­wiał się jed­nak, że skryba przej­rzał go i za­czyna po­dej­rze­wać prawdę. Po­krę­cił głową, z tru­dem brnąc w kie­runku głów­nej bramy. Owi­nął się szczel­niej czer­wo­nym płasz­czem.

Noc była ciemna. Niebo za­snuła gruba war­stwa wi­szą­cych ni­sko chmur, wi­domy znak, że nad­cho­dzą ko­lejne śnie­życe. Z ota­cza­ją­cego go mroku Ma­cro wy­chwy­ty­wał od­głosy co­dzien­nego ży­cia for­tecy, nie­obce mu już od czter­na­stu lat. Muły po­ry­ki­wały w staj­niach usy­tu­owa­nych na końcu każ­dego ba­raku. Przez okna z wnętrz oświe­tlo­nych świe­cami i lamp­kami oliw­nymi do­bie­gały głosy roz­ma­wia­ją­cych żoł­nie­rzy. W ba­raku, który wła­śnie mi­jał, ktoś wy­buch­nął gło­śnym śmie­chem. Mo­ment póź­niej do wrzawy do­łą­czył inny, cich­szy, bez wąt­pie­nia dam­ski głos. Ma­cro przy­sta­nął w pół kroku i za­czął na­słu­chi­wać. Ktoś prze­my­cił ko­bietę do for­tecy. Śmiech i to­wa­rzy­szący mu szcze­biot ła­maną ła­ciną znów się po­wtó­rzył, tym ra­zem jed­nak szybko ucichł – ko­bietę za­pewne na­po­mniał jej kom­pan. To było na­ru­sze­nie re­gu­la­minu, tak po­ważne, że cen­tu­rion na­tych­miast za­wró­cił w stronę ba­raku i po­ło­żył rękę na za­su­wie. Za­wa­hał się jed­nak przed otwar­ciem drzwi. Mógł tam wpa­ro­wać, wy­cią­gnąć win­nych na plac ape­lowy, po­tem ode­słać le­gio­ni­stę do aresztu, a ko­bietę wy­gnać za bramy obozu, ale to wy­ma­ga­łoby spi­sa­nia ra­portu, czyli ko­lej­nej pie­przo­nej pa­pier­ko­wej ro­boty.

Za­ci­ska­jąc zęby, Ma­cro zdjął dłoń z za­suwy i wy­co­fał się cich­cem na trakt. Ko­bieta, jakby chcąc go do­dat­kowo upo­ko­rzyć, znów wy­buch­nęła pi­skli­wym śmie­chem. Ro­zej­rzał się ner­wowo, ale gdy uj­rzał, że w po­bliżu nie ma ni­kogo, kto mógłby być świad­kiem jego po­rażki, pod­jął marsz w kie­runku po­łu­dnio­wej bramy. Cho­lerny żoł­nierz po­wi­nien do­stać zdrowy wy­cisk za taki wy­bryk. Gdyby zda­rzyło się to ko­muś z cen­tu­rii, którą do­wo­dził Ma­cro, tak by się to skoń­czyło. Żad­nej ro­boty pa­pier­ko­wej, tylko cel­nie wy­mie­rzony kop w jaja, który na­uczyłby za­kałę mo­resu. Są­dząc po brzmie­niu głosu, ko­bieta była jedną z miej­sco­wych pa­skud­nych bab, które nie­ustan­nie krę­ciły się pod for­ty­fi­ka­cjami. Ma­cro po­cie­szył się my­ślą, że le­gio­ni­sta i tak bę­dzie miał za swoje, kiedy zła­pie od niej na­prawdę pa­skud­nego try­pra.

Mimo iż na ze­wnątrz pa­no­wały nie­prze­nik­nione ciem­no­ści, cen­tu­rion nie miał więk­szych pro­ble­mów ze zna­le­zie­niem drogi. Wszyst­kie obozy i forty le­gio­nów bu­do­wano we­dług tego sa­mego sche­matu. W kilka chwil wy­do­stał się na naj­szer­szą z dróg, zwaną Via Pra­eto­ria, i ru­szył nią ku po­łu­dnio­wej bra­mie – przez nią trakt wy­bie­gał poza for­ty­fi­ka­cje. Straż­nik, który wy­cią­gnął go z la­tryny, stał przy scho­dach. Po­pro­wa­dził Ma­cro do wnę­trza war­towni, a po­tem wą­skimi scho­dami do po­miesz­cze­nia nad bramą, ogrze­wa­nego i oświe­tla­nego ża­rem z nie­wiel­kiego pie­cyka. Przy ogniu roz­sia­dło się czte­rech le­gio­ni­stów. Grali w ko­ści, ale gdy do­strze­gli głowę cen­tu­riona wy­nu­rza­jącą się z mrocz­nej klatki scho­do­wej, na­tych­miast sta­nęli na bacz­ność.

– Spo­koj­nie – mruk­nął Ma­cro. – Nie prze­szka­dzaj­cie so­bie.

Drew­niane odrzwia pro­wa­dzące na górny po­ziom for­ty­fi­ka­cji, pchnięte po­ry­wi­stym wia­trem, otwo­rzyły się na całą sze­ro­kość, le­d­wie pod­niósł za­suwę. Pie­cyk roz­ża­rzył się na­tych­miast, gdy świeże po­wie­trze na­pły­nęło do wnę­trza war­towni, ale znów przy­gasł, kiedy cen­tu­rion wy­szedł na ze­wnątrz i za­mknął za sobą drzwi. Na po­mo­ście wiało jesz­cze moc­niej, poły płasz­cza ło­po­tały gło­śno za ple­cami Ma­cro, jakby chciały się wy­rwać spod klamry na le­wym ra­mie­niu. Męż­czy­zna wzdry­gnął się z zimna, po­chwy­cił końce czer­wo­nego ma­te­riału i owi­nął się nim szczel­nie.

– Gdzie?

War­tow­nik wyj­rzał w ciem­ność przez je­den z otwo­rów strzel­ni­czych i wska­zał włócz­nią na le­d­wie wi­doczne, chy­bo­czące się świa­tełko przy­mo­co­wane do burty wozu po­woli zmie­rza­ją­cego w stronę po­łu­dnio­wej bramy. Ma­cro mu­siał zmru­żyć oczy, pa­trząc pod wiatr, ale zdo­łał w końcu do­strzec su­rowe kształty wozu, a na­wet syl­wetki lu­dzi wle­ką­cych się za nim po trak­cie. Na sa­mym końcu ko­lumny kro­czyli straż­nicy, któ­rych za­da­niem było po­na­gla­nie ma­ru­de­rów. W su­mie przy­by­wały ze dwie setki chłopa.

– Czy mam we­zwać resztę war­tow­ni­ków, pa­nie? Cen­tu­rion od­wró­cił się do straż­nika.

– Co po­wie­dzia­łeś?

– Py­ta­łem, czy mam we­zwać resztę war­tow­ni­ków, pa­nie.

Ma­cro po­pa­trzył znu­żo­nym wzro­kiem na Sy­rusa, który był jed­nym z naj­młod­szych le­gio­ni­stów w jego cen­tu­rii. Cho­ciaż znał już więk­szość swo­ich pod­ko­mend­nych z imie­nia, na­dal nie­wiele wie­dział o ich po­cho­dze­niu i prze­szło­ści.

– Od dawna słu­żysz?

– Nie, pa­nie. W grud­niu bę­dzie rok.

Nie­wiele można się na­uczyć w tak krót­kim cza­sie, po­my­ślał cen­tu­rion. Czło­wiek na po­czątku robi co może, aby w każ­dej sy­tu­acji sto­so­wać się do re­gu­la­minu. Trzeba czasu, żeby na­brać więk­szego wy­czu­cia i osią­gnąć kom­pro­mis po­mię­dzy sztyw­nymi pro­ce­du­rami a tym, co musi być w da­nej sy­tu­acji zro­bione.

– A po co chcesz wzy­wać tu­taj resztę war­tow­ni­ków?

– Bo tego wy­maga re­gu­la­min, pa­nie. Je­śli do obo­zo­wi­ska zbliża się zor­ga­ni­zo­wana grupa nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nych lu­dzi, na­leży spro­wa­dzić pełną ob­sadę bramy i po­bli­skich for­ty­fi­ka­cji.

Ma­cro aż uniósł brew ze zdzi­wie­nia. Cy­tat był pre­cy­zyjny, zga­dzał się co do słowa. Wy­glą­dało na to, że Sy­rus pod­cho­dził do swo­jego szko­le­nia z pełną po­wagą.

– I co da­lej?

– Nie ro­zu­miem.

– Co się dzieje w na­stęp­nej ko­lej­no­ści?

– Dy­żurny cen­tu­rion po oso­bi­stym do­ko­na­niu oceny sy­tu­acji de­cy­duje, czy na­leży wsz­cząć alarm w ca­łym obo­zie – wy­re­cy­to­wał bez­na­mięt­nym to­nem Sy­rus i za­raz po­spiesz­nie do­dał: – pa­nie.

– Świet­nie. – Ma­cro uśmiech­nął się, a żoł­nierz od­po­wie­dział tym sa­mym. Cen­tu­rion zwró­cił wzrok w stronę nad­cią­ga­ją­cej ko­lumny. – A te­raz po­wiedz mi, czy nad­cho­dzący mogą nam w ja­kiś spo­sób za­gro­zić. Oba­wiasz się ich, żoł­nie­rzu? Na­prawdę uwa­żasz, że te dwie setki prze­mar­z­nię­tych lu­dzi rzucą się do szturmu na bramę, wejdą na mury i wy­rżną wszyst­kich go­ło­wą­sów słu­żą­cych w Dru­gim Le­gio­nie? No sam po­wiedz.

War­tow­nik spoj­rzał na prze­ło­żo­nego, po­tem długo pa­trzył w stronę mi­ga­ją­cego świa­tełka, aby w końcu przy­znać po­kor­nie:

– Nie są­dzę.

– Nie są­dzę, pa­nie – po­pra­wił go cen­tu­rion, trą­ca­jąc przy tym chło­paka w ra­mię.

– Wy­bacz, pa­nie.

– Po­wiedz mi, Sy­ru­sie, czy uczest­ni­czy­łeś w od­pra­wie przed ob­ję­ciem warty?

– Oczy­wi­ście, pa­nie.

– A słu­cha­łeś z uwagą, o czym na niej mó­wiono?

– Tak mi się wy­daje, pa­nie.

– Za­tem po­wi­nie­neś pa­mię­tać moje słowa o tym, że spo­dzie­wamy się dzi­siaj przy­by­cia po­sił­ków dla na­szego gar­ni­zonu. Gdy­byś wtedy słu­chał, nie wy­cią­gał­byś mnie z la­tryny i mógł­bym się w końcu w spo­koju wy­srać.

War­tow­nik wy­glą­dał na za­kło­po­ta­nego, nie po­tra­fił znieść zbo­la­łej miny swo­jego prze­ło­żo­nego.

– Wy­bacz, pa­nie. To już się nie po­wtó­rzy.

– Le­piej, żeby tak było, synu. W prze­ciw­nym ra­zie bę­dziesz peł­nił po­dwójne warty do końca roku. A te­raz za­su­waj do po­zo­sta­łych i przy­go­tuj­cie bramę do otwar­cia. Ja zajmę się sy­gna­łami roz­po­znaw­czymi.

Za­wsty­dzony żoł­nierz za­sa­lu­to­wał po­spiesz­nie i po­biegł w stronę war­towni. Mo­ment póź­niej Ma­cro usły­szał wo­ła­nia po­pę­dza­ją­cych się straż­ni­ków i dud­nie­nie ich kro­ków na wą­skich scho­dach pro­wa­dzą­cych do bramy. Uśmiech­nął się pod no­sem. Chło­pak był by­stry i czuł się winny z po­wodu tej po­myłki. Wy­star­cza­jąco winny, żeby nie po­peł­nić jej w przy­szło­ści. To do­brze, bar­dzo do­brze. Tak się two­rzy żoł­nie­rzy, na któ­rych można po­le­gać – nie ma bo­wiem ko­goś ta­kiego jak uro­dzony żoł­nierz, po­my­ślał cen­tu­rion.

Ko­lejny po­ryw lo­do­wa­tego wia­tru spra­wił, że Ma­cro wy­co­fał się do za­ci­sza war­towni. Sta­nął tam w po­bliżu pie­cyka i po­zwo­lił so­bie na wes­tchnie­nie ulgi, gdy po­czuł cie­pło roz­le­wa­jące się po ca­łym ciele. Do­piero po dłuż­szej chwili otwo­rzył klapkę w jed­nej z okien­nic, by wyj­rzeć w mrok. Kon­wój zdą­żył już się zbli­żyć na tyle, że roz­róż­niał po­szcze­gólne de­tale ja­dą­cego na jego czele wozu, a na­wet mógł przyj­rzeć się do­kład­niej ko­lum­nie ma­sze­ru­ją­cych za nim lu­dzi. Banda mar­nych re­kru­tów, po­my­ślał, nie ma w nich za grosz du­cha. Wi­dać to było wy­raź­nie po spo­so­bie, w jaki szli, a wła­ści­wie po­włó­czyli no­gami. Na­wet te­raz, kiedy cel ich po­dróży był tak bli­ski. Na­gle za­częło pa­dać. Na­prawdę nie­spo­dzie­wa­nie. Wiel­kie kro­ple ude­rzały w skórę, le­cąc nie­mal po­ziomo wraz z prze­szy­wa­ją­cym wia­trem. Ale na­wet to nie zmu­siło ma­sze­ru­ją­cych do przy­spie­sze­nia kroku, więc znie­sma­czony Ma­cro po­krę­cił tylko głową i przy­stą­pił do for­mal­nej czę­ści po­wi­ta­nia. Otwo­rzył całą okien­nicę i wy­su­nął głowę na ze­wnątrz, na­bie­ra­jąc po­wie­trza do płuc.

– Hej, wy tam w dole, za­trzy­maj­cie się! – za­wo­łał. – Kto idzie?!

Wóz za­trzy­mał się nie­spełna sto stóp od bramy, a po­wo­żący nim czło­wiek sta­nął na koźle, aby od­po­wie­dzieć.

– Pro­wa­dzę wam uzu­peł­nie­nia z Aven­ti­cum i eskortę, którą do­wo­dzi Lu­cjusz Ba­tia­cus Be­stia.

– Ha­sło? – Ma­cro za­dał ko­lejne py­ta­nie, cho­ciaż do­sko­nale znał Be­stię, star­szego cen­tu­riona II Le­gionu, i było nie było, swo­jego prze­ło­żo­nego.

– Jeż! Czy mamy po­zwo­le­nie na wej­ście?

– Wchodź­cie, przy­ja­ciele.

Woź­nica sma­gnię­ciem bata po­pę­dził woły, aby po­cią­gnęły wóz w górę ła­god­nego zbo­cza pro­wa­dzą­cego do bramy, a Ma­cro prze­szedł do wy­ku­sza wy­cho­dzą­cego na jej we­wnętrzną stronę. Wszy­scy war­tow­nicy stali stło­czeni pod wą­skim oka­pem, chro­niąc się przed desz­czem.

– Otwie­rać bramę! – ryk­nął cen­tu­rion.

Je­den z le­gio­ni­stów wy­jął klin blo­ku­jący belkę, a po­zo­stali szybko prze­nie­śli ją na sto­jak. Wrota otwo­rzyły się, wy­da­jąc gło­śne skrzyp­nię­cie, w mo­men­cie gdy wóz do­je­chał do szczytu wznie­sie­nia i nie za­trzy­mu­jąc się, wto­czył na te­ren obozu. Ma­cro ob­ser­wo­wał z góry, jak po mi­nię­ciu bramy woź­nica skie­ro­wał za­przęg na bok. Be­stia ze­sko­czył z ko­zła i za­czął po­pę­dzać prze­cho­dzą­cych obok prze­mo­czo­nych re­kru­tów.

– Jazda, su­cze po­mioty! Ru­szać się! Żwawo! Im szyb­ciej znaj­dzie­cie się za bramą, tym prę­dzej wy­su­szy­cie się i ogrze­je­cie.

Zdez­o­rien­to­wani męż­czyźni, po­dą­ża­jący za wo­zem przez nie­mal dwie­ście mil, za­trzy­my­wali się albo za­czy­nali krę­cić w kółko, le­d­wie mi­nęli bramę. Więk­szość z nich miała na so­bie pe­le­ryny po­dróżne i nio­sła skromny do­by­tek w zro­lo­wa­nych ko­cach prze­wie­szo­nych przez ra­mię. Naj­bied­niejsi nie mieli nic, na­wet płasz­czy. Drżeli te­raz na ca­łym ciele, sma­gani mroź­nym wia­trem i desz­czem. Na sa­mym końcu szła nie­wielka grupka za­ku­tych w łań­cu­chy kry­mi­na­li­stów. Ci też wo­leli tra­fić do ar­mii, niż po­zo­stać w lo­chach.

Be­stia na­tych­miast ru­szył pro­sto w tłum, to­ru­jąc so­bie drogę ra­zami la­ski wy­cię­tej z gru­bej wi­no­ro­śli.

– Nie stój­cie jak stado owiec! Nie blo­kuj­cie drogi praw­dzi­wym żoł­nie­rzom. Ustaw­cie się na skraju tego traktu, w sze­regu, twa­rzą do mnie. Na­tych­miast!

Ostatni re­kruci wła­śnie mi­jali bramę, do­łą­cza­jąc od razu do nie­rów­nego sze­regu for­mu­ją­cego się na­prze­ciw wozu. Na końcu do for­tecy wma­sze­ro­wali żoł­nie­rze z eskorty i za­trzy­mali się jed­no­cze­śnie na ko­mendę rzu­coną przez Be­stię. Cen­tu­rion za­milkł, aby re­kruci le­piej po­jęli zna­cze­nie tego, co ro­bił na ich oczach Ma­cro. A ten wy­da­wał wła­śnie roz­kaz za­mknię­cia bramy i po­wrotu war­tow­ni­ków na umoc­nie­nia. Do­wódca eskorty sta­nął przed sze­re­giem, roz­sta­wia­jąc sze­roko nogi i wspie­ra­jąc dło­nie na bio­drach.

– Ci żoł­nie­rze – po­wie­dział, wska­zu­jąc głową przez ra­mię – na­leżą do Dru­giego Le­gionu, czyli Au­gu­sty, naj­tward­szego w ca­łej rzym­skiej ar­mii, o czym ra­dzę nie za­po­mi­nać. Nie ma ta­kiego ple­mie­nia bar­ba­rzyń­ców, na­wet od­da­lo­nego o wiele mil­lia­riów, które nie sły­sza­łoby o nas i nie drża­łoby przed nami z trwogi. Drugi Le­gion za­bił wię­cej tych śmieci i za­jął wię­cej ich ziem niż ja­ka­kol­wiek inna jed­nostka. A osią­gnę­li­śmy to tylko dla­tego, że szko­limy wszyst­kich żoł­nie­rzy tak, aby byli naj­po­dlej­szymi, naj­wred­niej­szymi i naj­tward­szymi wo­jow­ni­kami cy­wi­li­zo­wa­nego świata... Wy na­to­miast, przy­naj­mniej na ra­zie, je­ste­ście mięk­kimi, bez­war­to­ścio­wymi wo­rami gówna. Na­wet nie ludźmi. Wi­dzę przed sobą naj­pry­mi­tyw­niej­sze formy ży­cia, ja­kie kie­dy­kol­wiek śmiały na­zy­wać się Rzy­mia­nami. Gar­dzę wami wszyst­kimi i każ­dym z osobna, wy po­pier­do­lone po­kraki. I po­zbędę się każ­dego, kto mi nie spa­suje, aby pod or­łem mo­jego uko­cha­nego Dru­giego Le­gionu słu­żyli wy­łącz­nie naj­lepsi z naj­lep­szych. Ob­ser­wo­wa­łem was przez całą drogę z Aven­ti­cum i jedno mogę po­wie­dzieć, moje pa­nienki, nie je­stem pod wra­że­niem. Pod­pi­sa­li­ście kon­trakty i od­da­li­ście się w moje ręce. Będę was szko­lił, będę was krzyw­dził, wy­pro­wa­dzę was na lu­dzi. Do­piero wtedy, je­śli w ogóle kie­dy­kol­wiek, uznam, że je­ste­ście już go­towi, sta­nie­cie się peł­no­praw­nymi le­gio­ni­stami. A je­śli zo­ba­czę, że któ­ryś z was nie daje z sie­bie wszyst­kiego, wtedy do­sta­nie tę­gie baty... tym – wy­cią­gnął przed sie­bie po­skrę­caną la­skę z wi­no­ro­śli. – Zro­zu­mie­li­ście, gów­no­zjady?

Z sze­regu re­kru­tów do­biegł po­mruk ozna­cza­jący po­twier­dze­nie; nie­któ­rzy z nich byli tak wy­mę­czeni, że na­wet nie po­tra­fili zmu­sić się do zdaw­ko­wego ski­nie­nia głową.

– Co to miało być? – wrza­snął ro­ze­źlony Be­stia. – Nie do­sły­sza­łem was, kur­wie po­mioty!

Pod­szedł do sze­regu i wy­cią­gnął z niego za koł­nierz pe­le­ryny po­dróż­nej jed­nego z re­kru­tów. Do­piero w tej chwili Ma­cro za­uwa­żył, że ten czło­wiek różni się ubio­rem od po­zo­sta­łych. Ma­te­riał i krój odzie­nia wska­zy­wały, że nie na­leży ono do naj­tań­szych – wi­dać to było na­wet pod tak wielką ilo­ścią po­kry­wa­ją­cego je błota. Re­krut był też wyż­szy od po­zo­sta­łych, ale za to szczu­plej­szy i jakby de­li­kat­niej­szej bu­dowy. Nada­wał się ide­al­nie na ko­zła ofiar­nego.

– Co my tu u li­cha mamy? Dla­czego re­krut ma na so­bie lep­szą pe­le­rynę niż ja sam? Ukra­dłeś ją, chłop­cze?

– Nie – od­parł mło­dzie­niec spo­koj­nie. – To dar od mo­jego przy­ja­ciela.

Be­stia wal­nął go w brzuch koń­cem la­ski. Chło­pak zgiął się wpół, po­tem padł na ko­lana i tak po­zo­stał, wspie­ra­jąc się na dło­niach za­nu­rzo­nych w bło­cie. Be­stia sta­nął nad nim, uno­sząc la­skę do na­stęp­nego ude­rze­nia.

– Za każ­dym ra­zem kiedy ode­zwiesz się do mnie, masz za­koń­czyć zda­nie sło­wem „pa­nie”! Zro­zu­miano?

Ma­cro wi­dział, że chło­pak roz­pacz­li­wie usi­łuje za­czerp­nąć tchu, chcąc od­po­wie­dzieć, ale Be­stia nie zwa­ża­jąc na to, za­dał drugi cios, tym ra­zem w plecy, po któ­rym re­krut za­wył.

– Py­ta­łem, czy zro­zu­mia­łeś?

– Tak, pa­anie! – wy­darł się chło­pak.

– Gło­śniej!

– TAK, PA­NIE!

– Już le­piej. Zo­baczmy, co ty tam jesz­cze masz.

Cen­tu­rion po­chwy­cił koc re­kruta i roz­wi­nął go jed­nym ru­chem. Wszyst­kie rze­czy chło­paka wpa­dły w błoto: tro­chę ubrań, nie­wielka fla­szeczka, kilka ka­wał­ków chleba, dwa zwoje i opra­wiony w skórę ze­staw do pi­sa­nia.

– A niech mnie... – Be­stia za­ga­pił się na ostatni z tych przed­mio­tów, a po­tem wolno prze­niósł wzrok na twarz re­kruta. – Co to jest?

– Mój ze­staw do pi­sa­nia, pa­nie!

– Ze­staw do pi­sa­nia? Po co le­gio­ni­ście ta­kie cuda?

– Obie­ca­łem przy­ja­cio­łom w Rzy­mie, że będę do nich pi­sy­wał, pa­nie.

– Przy­ja­cio­łom? – Cen­tu­rion wy­szcze­rzył zęby w uśmie­chu.

– Dla­czego nie ma­musi? Albo ta­tu­siowi?

– On nie żyje, pa­nie.

– A znasz cho­ciaż jego na­zwi­sko?

– Oczy­wi­ście, pa­nie. Nazy...

– Milcz! – prze­rwał mu Be­stia. – W du­pie mam, kim on był! Tu­taj wszy­scy je­ste­ście co naj­wy­żej pod­rzut­kami i bę­kar­tami! A jak cie­bie zwą, kurwi po­mio­cie?

– Kwin­tus Li­cy­niusz Ka­ton... pa­nie.

– Po­słu­chaj mnie, Ka­to­nie, uważ­nie, znam tylko dwa ro­dzaje pi­śmien­nych le­gio­ni­stów: jedni nas szpie­gują, a dru­dzy są tak po­pier­do­leni i za­pa­trzeni w sie­bie, że wy­daje im się, iż zo­staną ofi­ce­rami. Do któ­rej ka­te­go­rii ty na­le­żysz?

Re­krut spoj­rzał na niego ze stra­chem.

– Do żad­nej, pa­nie.

– Za­tem nie bę­dziesz tego po­trze­bo­wał. – Wy­star­czył je­den kop­niak Be­stii, by ze­staw do pi­sa­nia i oba zwoje po­le­ciały w stronę ka­nału od­wad­nia­ją­cego na środku traktu.

– Ostroż­nie, pa­nie!

– Coś ty po­wie­dział? – Cen­tu­rion ob­ró­cił się na pię­cie z la­ską unie­sioną do ko­lej­nego ude­rze­nia. – Coś ty do mnie po­wie­dział?

– Po­pro­si­łem, pa­nie, abyś uwa­żał. Je­den z tych zwo­jów jest pry­wat­nym li­stem do wa­szego le­gata.

– Pry­watny list do na­szego le­gata! No...

Ma­cro uśmiech­nął się, wi­dząc zdzi­wie­nie si­wego cen­tu­riona. Be­stii zda­wało się pew­nie, że sły­szał już w ży­ciu wszystko, każde tłu­ma­cze­nie i każdą wy­mówkę, ale coś ta­kiego zda­rzyło mu się po raz pierw­szy. Ja­kim cu­dem zwy­kły re­krut mógł mieć przy so­bie pry­watny list do sa­mego le­gata? Za­gadka nie z tej ziemi, nic więc dziw­nego, że zbiła cen­tu­riona z tropu. Ale nie na długo – za­raz mach­nął la­ską w stronę zwo­jów.

– Śmi­gaj mi po nie, ale to już. Do­piero co przy­by­łeś do tego obozu, a już go za­śmie­casz! Pier­do­leni re­kruci – wy­mam­ro­tał.

– Rzy­gać mi się chce na wasz wi­dok. Nie sły­sza­łeś, co po­wie­dzia­łem? Po­zbie­raj to!

Gdy wy­soki mło­dzie­niec bro­dził w bło­cie, zbie­ra­jąc swoje rze­czy, Be­stia wy­war­ki­wał ko­lejne roz­kazy, przy­dzie­la­jąc grupy po­bo­ro­wych do po­szcze­gól­nych żoł­nie­rzy z eskorty, aby ci od­pro­wa­dzili ich do wła­ści­wych jed­no­stek.

– Jazda mi stąd! ALE NIE TY! – wy­darł się w końcu na chu­dzielca, który zdo­łał do­czy­ścić swoje rze­czy i po­now­nie za­wi­nąć je w koc. Chło­pak zmie­rzał wła­śnie ku sto­ją­cym na desz­czu po­zo­sta­łym po­bo­ro­wym. – Wra­caj tu­taj! A wy na co cze­ka­cie?

Le­gio­ni­ści z eskorty za­częli wy­da­wać po­le­ce­nia swoim tym­cza­so­wym pod­ko­mend­nym. W cza­sie gdy po­ga­niani przez nich prze­mok­nięci re­kruci dzie­lili się na grupki, Be­stia wy­cią­gnął rękę po zwój, który trzy­mał Ka­ton. Sta­ra­jąc się ochro­nić go przed kro­plami desz­czu, obej­rzał uważ­nie wy­pi­sany na nim wo­skiem ad­res oraz pie­czę­cie, a po­tem zro­bił to jesz­cze raz. Gdy spraw­dził wszystko do­kład­nie, roz­wa­żał przez dłuż­szą chwilę ko­lejne po­su­nię­cie. Jego wzrok przy­pad­kiem omiótł umoc­nie­nia, na któ­rych wciąż stał uśmiech­nięty cen­tu­rion. To wy­star­czyło do pod­ję­cia de­cy­zji.

– Ma­cro! Rusz dupę i za­su­waj na dół!

Chwilę póź­niej świeżo upie­czony ofi­cer stał na bacz­ność przed Be­stią, mru­ga­jąc ner­wowo, gdy ko­lejne kro­ple desz­czu ska­py­wały mu z kra­wę­dzi hełmu pro­sto na oczy.

– Wy­gląda na praw­dziwy. – Do­wódca eskorty za­ma­chał zwo­jem przed jego no­sem. – Weź­miesz go i za­pro­wa­dzisz na­szego mło­dego przy­ja­ciela do bu­dynku do­wódz­twa.

– W tej chwili peł­nię pie­czę nad war­tami.

– W ta­kim ra­zie zwal­niam cię z tej służby aż do chwili po­wrotu. Ru­szaj!

Su­czy syn! za­klął w my­ślach Ma­cro. Be­stia nie miał po­ję­cia, czy list jest ważny albo praw­dziwy, ale nie za­mie­rzał ry­zy­ko­wać. Ko­re­spon­den­cja le­ga­tów przy­by­wała ostat­nimi czasy na­prawdę dziw­nymi dro­gami, na­wet ta z naj­wyż­szych krę­gów wła­dzy. Le­piej, żeby kto inny na­ra­ził się na opieprz, gdyby zwój oka­zał się kom­plet­nie bez­war­to­ściowy.

– Tak, pa­nie – od­parł z go­ry­czą cen­tu­rion, przyj­mu­jąc do­ku­ment.

– Tylko nie ma­rudź mi tam, Ma­cro. Już mi się ma­rzy roz­grzane łoże.

Be­stia od­ma­sze­ro­wał w stronę war­towni i na­tych­miast wspiął się po scho­dach, zmie­rza­jąc do cie­płego po­miesz­cze­nia straż­ni­ków. Ma­cro pa­trzył za nim przez chwilę, a po­tem prze­niósł wzrok na mło­dego re­kruta, przez któ­rego bę­dzie mu­siał od­być długą wę­drówkę do bu­dynku kwa­tery głów­nej, i to w ta­kim desz­czu. Mu­siał przy tym za­drzeć głowę, przy­bysz prze­ra­stał go pra­wie o stopę. Spod kap­tura pe­le­ryny wy­my­kały się ko­smyki gę­stych czar­nych wło­sów, prze­mo­czo­nych te­raz i po­zle­pia­nych. Czoło miał pła­skie, wy­so­kie, oczy prze­ni­kli­wie brą­zowe, osa­dzone bar­dzo głę­boko po obu stro­nach dłu­giego wą­skiego nosa. Chło­pak za­ci­skał mocno usta, ale wargi wciąż lekko mu drżały. Jego rze­czy, mimo że mo­kre i ubło­cone po tak dłu­gim mar­szu z bazy w Aven­ti­cum, wciąż wy­glą­dały za­dzi­wia­jąco do­brze. No i jesz­cze ten ze­staw do pi­sa­nia, zwoje, list do le­gata... Ten re­krut nie był byle kim. Bez wąt­pie­nia wie­dział, co to bo­gac­two, ale dla­czego w ta­kim ra­zie za­cią­gnął się do ar­mii?

– Na­zy­wasz się Ka­ton, o ile do­brze pa­mię­tam?

– Tak.

– Do mnie też mu­sisz się zwra­cać per pa­nie – po­in­for­mo­wał go z uśmie­chem na ustach cen­tu­rion.

Ka­ton wy­prę­żył się nie­zdar­nie, usi­łu­jąc sta­nąć na bacz­ność, czym wy­wo­łał atak śmie­chu u ofi­cera.

– Spo­cznij, chłop­cze. Spo­cznij. Mo­żesz od­po­cząć od pa­ra­do­wa­nia, przy­naj­mniej do świtu. Le­piej zaj­mijmy się do­star­cze­niem tego li­stu.

Ma­cro po­pchnął lekko re­kruta, kie­ru­jąc go w stronę środka obozu, tam gdzie w od­dali ma­ja­czyły w ciem­no­ściach ściany bu­dynku do­wódz­twa. Po dro­dze przyj­rzał się do­kład­niej zwo­jowi i aż gwizd­nął ze zdzi­wie­nia.

– Wiesz, chłop­cze, co to za pie­częć?

– Tak, pa­nie. Ce­sar­ska.

– Dla­czego ktoś z oto­cze­nia im­pe­ra­tora miałby wy­ko­rzy­sty­wać zwy­kłego re­kruta w roli po­słańca?

– Nie mam po­ję­cia, pa­nie – od­parł Ka­ton.

– Kto ci dał ten list?

– Sam im­pe­ra­tor.

Ma­cro wy­dał z sie­bie zdła­wiony okrzyk. Ten chło­pak wie­dział, jak zwró­cić na sie­bie uwagę. Co u li­cha za­mie­rzał ce­sarz, skoro zde­cy­do­wał się po­wie­rzyć pry­watny list ja­kie­muś pie­przo­nemu re­kru­towi? Chyba że ten chło­pak był kimś o wiele waż­niej­szym, niż się wy­da­wało na pierw­szy rzut oka. Ma­cro uznał, że musi trak­to­wać go bar­dziej tak­tow­nie, je­śli chce się do­wie­dzieć cze­goś wię­cej.

– Wy­bacz py­ta­nie, ale co ty tu wła­ści­wie ro­bisz?

– Co ja tu ro­bię, pa­nie? Wstę­puję do le­gionu, pa­nie.

– Ale dla­czego? – nie ustę­po­wał cen­tu­rion.

– Ta sprawa ma zwią­zek z moim oj­cem, pa­nie. Za­nim zgi­nął, słu­żył ce­sa­rzowi.

– Czym się zaj­mo­wał? – Od­po­wiedź nie nad­cho­dziła, więc Ma­cro spoj­rzał na chło­paka, który szedł ze zwie­szoną głową i za­kło­po­ta­niem wy­ma­lo­wa­nym na twa­rzy. – Słu­cham.

– Był nie­wol­ni­kiem, pa­nie... – Za­wsty­dze­nie pły­nące z ta­kiego wy­zna­nia było rze­czą oczy­wi­stą na­wet dla tak pro­stego, gru­bo­skór­nego czło­wieka jak cen­tu­rion. – Za­nim Ty­be­riusz go nie wy­zwo­lił. Uro­dzi­łem się tuż przed tym fak­tem.

– Ro­zu­miem. – Ma­cro po­ki­wał głową, akt ten nie obej­mo­wał ży­ją­cych po­tom­ków. – Do­my­ślam się jed­nak, że i cie­bie wy­zwo­lono wkrótce po­tem. Oj­ciec zdo­łał cię wy­ku­pić?

– Nie po­zwo­lono mu, pa­nie. Z ja­kichś wzglę­dów Ty­be­riusz nie chciał się na to zgo­dzić. Oj­ciec zmarł kilka mie­sięcy temu. W swoim te­sta­men­cie raz jesz­cze bła­gał im­pe­ra­tora, aby mnie wy­zwo­lono, choćby pod wa­run­kiem, że do śmierci będę słu­żył ce­sar­stwu. Klau­diusz wy­ra­ził na to zgodę, na­ka­zu­jąc mi jed­no­cze­śnie wstą­pie­nie do le­gio­nów, i tak tra­fi­łem do was.

– No tak. Skórka za wy­prawkę...

– Ja to wi­dzę ina­czej, pa­nie. Je­stem te­raz wol­nym czło­wie­kiem. To lep­sze niż ży­cie nie­wol­nika.

– Na­prawdę tak uwa­żasz? – Ma­cro się uśmiech­nął.

Jak dla niego ta zmiana wcale nie była na lep­sze. Wy­gody pa­ła­co­wego ży­cia za­stąpi żoł­nier­ski trud, nie wspo­mi­na­jąc już o ry­zyku ka­lec­twa albo śmierci w ko­lej­nej po­tyczce. Sły­szał też kie­dyś o tym, że jedni z naj­po­tęż­niej­szych i naj­bo­gat­szych lu­dzi w Rzy­mie wy­wo­dzili się z ka­sty nie­wol­ni­ków i wy­zwo­leń­ców słu­żą­cych w im­pe­rial­nej ad­mi­ni­stra­cji.

– Tak czy ina­czej – od­parł Ka­ton, nie kry­jąc roz­go­ry­cze­nia – w tej aku­rat spra­wie nie po­zo­sta­wiono mi żad­nego wy­boru.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki