Orfeusz i Sołomija - Ołeksandr Kłymenko - ebook
NOWOŚĆ

Orfeusz i Sołomija ebook

Ołeksandr Kłymenko

0,0

Opis

Kluczem do najnowszej powieści Ołeksandra Kłymenki, pochodzącego z Łucka, a mieszkającego obecnie w Polsce ukraińskiego poety, prozaika, muzyka i krytyka, jest triada: miłość, śmierć i sztuka. I może jeszcze klucz czwarty – wybór. Jak pisze Bohdan Zadura: „Wybierają tu wszyscy – i główni bohaterowie, i ukraińskie społeczeństwo, wybierają między rodzajami miłości, wybierają między sztuką – bo nie karierą w sztuce – a życiową stabilizacją, między uzależnieniem od Rosji a europejskimi aspiracjami, chociaż to  drugie można by zastąpić przyzwoitością, między konformizmem i buntem (…). To powieść atrakcyjna w lekturze i wzruszająca, mistrzowska, jeśli chodzi o budowanie nastroju, pierwsza, w której znalazłem literacki obraz rewolucji godności z lat 2013-2014. W pewnym sensie bardzo ukraińska i zarazem uniwersalna”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 339

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału

Орфей і Соломія

Redaktor prowadząca

Elżbieta Brzozowska

Redakcja

Aleksandra Marczuk-Radoszek

Korekta

Małgorzata Pilecka

Projekt okładki i stron tytułowych

Wiktor Dyndo

© Copyright by Ołeksandr Kłymenko

© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2024

© Copyright for the Polish translation by Bohdan Zadura

Wydanie pierwsze, Warszawa 2024

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

[email protected]

Księgarnia internetowa www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

Kompleksowy projekt typograficzny

Kamil Gorlicki

ISBN: 978-83-8196-781-5

ORFEUSZ I SOŁOMIJA

Odłożyłem rękopis skończonej powieści na stół i skupiłem wzrok na promieniu, który błąkał się po ścianach, suficie, pełzł po okładce – nad literami i rysunkiem widniejącym pod tytułem powieści. Zapisany brulion w zielonej okładce był dla tej wiązki światła czym innym niż dla mnie, więc promień obojętnie obmacywał litery. I w pewnej chwili wydało mi się, że ktoś niewidzialny, wyciągnąwszy z zewnątrz promienny palec, szpera nim w napisanym. Od tego nieuprawnionego, obojętnego szperania zaćwierkał w moich skroniach niespokojny konik polny.

Kilka lat temu opublikowałem tomik poetycki zatytułowany Czarne koło, niebieski kwadrat. Nie było w nim wierszy rymowanych – tylko wolne. Niektóre z nich napisałem jeszcze w latach nauki w konserwatorium, po tym, jak na zawsze skończyłem z poezją rymowaną. Jednak większość tych wolnych wierszy powstała później. Po wydaniu tomiku pytano mnie, co teraz piszę, interesowano się, jak długo pracowałem nad pierwszą książką. Specjalnie wydłużałem czas jej pisania do dwudziestu lat, by dać w ten sposób do zrozumienia, że następny tomik też nie pojawi się szybciej. Przychodziło mi więc wysłuchiwać: pisarz, jeśli ma coś do powiedzenia, nie powinien bawić się w milczenie ani ze sobą, ani z czytelnikami. Przyjaciele, którym moja książka się spodobała, mówili:

– Andriju, dwadzieścia lat to przesada. Jesteś muzykiem, grasz jazz – My Funny Valentine, Round Midnight, Take Five. Jeszcze nikomu nie udało się zapieczętować w sobie muzycznego wulkanu, jeśli w środku wiruje twórcza magma. Wulkan musi wyrzucić mieszaninę dźwięków. Ten proces przypomina zlot walkirii, a nie powolny pociąg. Z literaturą sytuacja jest analogiczna.

Zgadzałem się, ale przypominałem, że istnieją jeszcze tak zwani autorzy jednej książki i twórcy jednego muzycznego opusu, choć Wagner ze swoimi Walkiriami i Dylan ze Slow Train Coming do nich nie należą. Słowem, na wszelkie sposoby zapobiegałem przedwczesnym oczekiwaniom na przyszły tomik, bo nie wiedziałem, kiedy nazbiera mi się wolnych wierszy na nową książkę. Zresztą, nie czułem się literatem w tym klasycznym znaczeniu, jakie zamykali w tym słowie przyjaciele, może tylko poetą, który wydał jeden jedyny tomik wolnych wierszy. Jednak stało się tak, że napisałem następny utwór – w tragicznym czasie…

Nim go napisałem, trafił do moich rąk dysk Robert Fripp & The League of Crafty Guitarists i posłuchałem kompozycji Circulation, napisanej przez gitarzystę King Crimson. Circulation oznacza kołowrót, krążenie. W Cyrkulacji było coś mechanicznego, co jednocześnie poruszało mnie i odpychało, wręcz irytowało. Ale wydobywając z pamięci różne zdarzenia z życia i składając je niby puzzle w jeden obraz, zareagowałem tak na utwór, którego uroda lśniła na muzycznej powierzchni jak plama benzyny w kałuży, bo zdawało mi się, że nieprzypadkowość i paralele w historii, jaką zamierzałem utrwalić na papierze, korelują między sobą właśnie dlatego, że w akcję od początku zapuszczono podobny mechanizm obrotowy, powołany do tego, by te zdarzenia synchronizować.

W odróżnieniu od kompozycji Frippa operę Orfeusz i Eurydyka, napisaną przez Glucka na antyczny temat, znałem z czasów nauki w szkole muzycznej. Ale gdy w studenckich czasach czytałem o operowej reformie Glucka – że muzyka wraz z akcją powinny tworzyć organiczną całość – jedynie mi się wydawało, że rozumiem jej zasady. Bo cóż ja wtedy wiedziałem o życiu? Co mogłem powiedzieć o prawdzie – życiowej, artystycznej?… A mimo wszystko zachwycałem się Orfeuszem i Eurydyką, a każde wypowiadane przez wykładowców słowo, sławiące geniusz Glucka, odbierałem jak hosannę dla sztuki i popadając w niemal mistyczną ekstazę, chwytałem za Hoffmana, za jego Kawalera Glucka. Opery nie słuchałem zbyt często, by nie dopuścić do wygaśnięcia egzaltacji, co później, w przyszłości, nieuchronnie nastąpiłoby w wyniku nieprzerwanego słuchania ulubionej muzyki. Musiałoby to nastąpić, nie miałem co do tego wątpliwości, tak przecież funkcjonuje ludzka świadomość – przywyka. Przy tym moja podświadomość, ratując coś wyjątkowo drogocennego, zrobiła to na swój sposób – nawet nie uświadamiając sobie tego, przerzuciłem się na twórczość jazzmanów, a o Christophie Willibaldzie Glucku i jego operze – „zapomniałem”. I naprawdę „przypomniałem” sobie dopiero po latach – w sali szpitalnej, kiedy wybudziwszy się ze śpiączki, dowiedziałem się o śmierci Sołomii, włączyłem laptop i znalazłem w sieci zapis spektaklu Orfeusz i Eurydyka w wykonaniu francuskiego Théâtre du Châtelet. Partię Orfeusza wykonywała Magdalena Kožená. Siedziałem na łóżku i słuchałem, ale nie tak jak wcześniej, gdy zetknąłem się z tym utworem po raz pierwszy. Teraz całkowicie wrastałem w dźwięki: introdukcja już brzmiała, dlatego przyszła także śmierć. Patrzyłem na monitor, na antyczną twarz Magdaleny, a widziałem Solę. Wszystko, co działo się na scenie Châtelet, teraz działo się także ze mną…

Nie mogłem oderwać się od muzyki Glucka.

Zmieniałem się w śpiew, w akompaniament orkiestry.

Zmieniałem się w prymitywny kamień – ze swoim

tylko dla mnie zrozumiałym bólem, ze swoją do cna

godną pożałowania

                                      samotnością.

Nie było mnie. Ale nikt nie powiedziałby prawdy,

mówiąc, że mnie nie ma. Wyskoczyły spod ziemi furie –

one obwieszczały śmierć.

Za moimi plecami słońce ginęło w ciemności, a ja nie miałem

w ręce miodowego ciasta.

…W przeddzień tamtego grudniowego wyjazdu do Kijowa, po którym znalazłem się w szpitalu, zasiedziałem się do późna w stołowym, zasnąłem i obudziłem się w nocy: wielka ryba zaplątała się w mojej zaspanej i jednocześnie zalęknionej duszy jak w niewodzie, aby już po chwili zawisnąć nade mną metafizycznym ciężarem. Zaglądała do mojego mózgu, skanowała moją – wtedy jeszcze niespustoszoną – duszę. Firanki kołysały się od delikatnego wiatru, który uderzał w otwarty lufcik. Będąc w półśnie, znalazłem się jakby na oceanie, na pokładzie pod księżycowymi żaglami – w pustce. Leżałem i oddychałem nierówno, a w górze oddychała ryba. Uświadamiając sobie jej obecność, zrozumiałem z fatalną jasnością: ryba pojawiła się, bym wiedział,  ż e   w k r ó t c e   c o ś   s i ę   s t a n i e… 

Wyrwawszy się z somnambulicznego stanu, zamknąłem lufcik. Wziąłem z półki Kobzara i na chybił trafił zacząłem czytać przypisy do Szewczenkowych Hajdamaków. Czytając o katowaniu humańskiego setnika Iwana Gonty, przypomniałem sobie, że kiedyś w pracowni Mykoły Kumanowskiego widziałem obraz Głowy kozackie. Odrąbane, zwieńczone osełedcami głowy toczyły się po stepie, oczy były zamknięte, a na czołach widać było zaznaczone ołówkiem kontury w kształcie rombów.

– Później wysadzę głowy kamieniami szlachetnymi. Już zaznaczyłem miejsca – wyjaśnił malarz.

„Głowa bez ciała to straszne – pamiętam, pomyślałem – ale ciało bez głowy to jeszcze straszniejszy widok”.

Zgodnie z prawami czasu powinienem zapomnieć tę myśl, ona jednak kozacką odciętą głową potoczyła się po stepie mojej pamięci i nie trafiła w zapomnienie.

…Wszystko potoczyło się tak, jak zapowiedziała ryba. Teraz więc, patrząc na rękopis, przypominałem sobie dzień, w którym wybudziłem się ze śpiączki. Przypominałem sobie, jak leżałem w szpitalnej sali i przeglądając w internecie rewolucyjną kronikę ostatnich miesięcy, dowiadywałem się o przebiegu zdarzeń, które zaczęły się w listopadzie zeszłego roku i wtedy też, w ubiegłorocznym grudniu, dla mnie się skończyły. Przeglądałem kronikę, a zdrewniała po chorobowym śnie świadomość, buksując, adaptowała nowe, surrealistyczne doświadczenie i ból przywracał mnie do życia. Pokonując myślową anemię, myślałem o Soli, o tym, co wkrótce napiszę – i ożywałem. I bałem się spłoszyć wyobrażonego ptaszka, który wleciał do mojego nie całkiem literackiego – ba, wcale nie literackiego – ogródka, siadł na gałęzi i czekał, bym go zauważył. Zauważyłem – i poczułem ulgę, bo nie był żadnym zwiastunem natchnienia, ale zwyczajnym ptaszkiem z dziobem i ze skrzydłami. Natchnienia akurat nie potrzebowałem, chciałem za to, żeby jakieś skrzydlate i choćby nawet niewidzialne stworzenie towarzyszyło mi, dopóki będę pisał. Ptak Vonneguta przy końcu powieści pytał: „Ćwir-ćwir?”. Przypominając to sobie, myślałem o swojej powieści z coraz większym przekonaniem, że kiedy to mnie postawią podobne pytanie, odbędzie się to w taki sam ornitologiczny sposób. Krótkie „ćwir-ćwir?” w przekładzie z ptasiego znaczy: „Czy możesz opowiedzieć o swoim życiu tak, żeby również na progu śmierci nie wyrzec się napisanych słów?”. Nie spieszyłem się z odpowiedzią, bo też nikt mnie nie ponaglał.

Wziąłem zeszyt i napisałem na nim tytuł: Orfeusz i Sołomija. Pod tytułem narysowałem nie siedmiostrunną lirę Orfeusza, ale skrzypce z czterema strunami. W ten sposób zeszyt, bez choćby jednej napisanej w środku linijki, zyskał wygląd naczynia na niestworzoną na razie powieść. Otworzyłem go na pierwszej stronie i napisałem: „Pewnej listopadowej soboty…”.

1

Pewnej listopadowej soboty zaszedłem do Osypa, wydawcy mojej książki poetyckiej. Siedział u niego barczysty mężczyzna i trzymając na dłoni srebrny pierścień ze swastyką, opowiadał, że nawet Czyngis-chan nosił na palcu podobny, w dodatku z rubinem:

– Co tam Czyngis-chan! Swastykę znaleziono na stanowisku kultury trypolskiej.

Z komputerowych głośników płynęła Immigrant Song: dyrektor wydawnictwa Moby Dick lubił Zeppelinów. Na stole stała otwarta butelka koniaku. Nalali. Mężczyzna nazywał się Swidzinski, razem z Osypem studiował kiedyś na uniwersytecie. Swidzinski wrócił z Niemiec, gdzie pracował jako frezer. Pierścień, o którym mówił, należał kiedyś do nazistowskiego podwodniaka Waltera Swedzingera, który był krewnym Henryka.

– To był Fregattenkapitän Kriegsmarine – opowiadał gość Osypa. – Na początku wojny jego okręt omyłkowo zatopił brytyjski statek pasażerski, zginęło wielu ludzi. Okręt podwodny Swedzingera atakowały niszczyciele, ale mimo uszkodzeń udało mu się doprowadzić go do portu. W czterdziestym Grossadmiral kazał zatopić okręty podwodne. I chociaż rozkaz został wkrótce odwołany, wiele z nich i tak wysadzono. Swedzinger był wśród tych, którzy rozkazowi się podporządkowali. Dzień wcześniej dowiedział się, że Otto, jego rodzony brat, a mój dziadek, który na początku zeszłego wieku ożenił się z Polką i wyjechał z Niemiec do Krakowa, zginął wraz z żoną w Auschwitz. Po zatopieniu okrętu Walter napisał testament i razem z pierścieniem włożył go do kieszeni. Doszedłszy do domu, na progu strzelił sobie w skroń. Nie wiem, co go do tego skłoniło – wojenna klęska czy skrucha – ale powziął taką decyzję. Mojego ojca przed obozem koncentracyjnym uratowali sąsiedzi, ukryli go na strychu. Po wojnie ojciec otrzymał przesyłkę z Wilhelmshaven od Elsy Swedzinger, wdowy po podwodniaku. Frau pisała, że wykonując testament męża, wysyła na nazwisko spolonizowanych Swedzingerów – Swidzinskich – pierścień ze swastyką i tomik Goethego. Pierścień i Fausta Walter zapisał bratankowi, czyli mojemu ojcu, którego nigdy nie widział, ale wiedział o jego istnieniu: Swedzinger miał nadzieję, że chociaż ten biedak przeżył… Braciom Walterowi i Ottonowi w dzieciństwie ich ojciec – mój pradziadek Dietrich – nie tylko czytał wiersze z Fausta, ale także kazał im uczyć się ich na pamięć. Opakowanie przesyłki z adresem nadawczyni zagubiło się, ale nazwę miasta ojciec zapamiętał – Wilhelmshaven. Ojciec skończył Uniwersytet Jagielloński, jeździł w interesach do Kijowa. Znał niemiecki, Goethego czytał w oryginale. W Kijowie poznał moją mamę. Ożeniwszy się, przeprowadził się do Sojuza. Dlaczego? Wiecie, panicznie uciekał od rodzinnej historii – od okrętów podwodnych, co wynurzają się z głębin, i od obozów koncentracyjnych, gdzie dym powstaje z ludzkiego ciała tak prosto jak masło z mleka. Najpierw rodzice zamieszkali w Kijowie, ale potem przeprowadzili się do Łucka, gdzie się urodziłem. Taka to rodzinna saga… O tym można by książkę napisać. Tylko że nie jestem pisarzem, a pracuję przy warsztacie frezera.

– Sieg Heil! – zareagował na opowieść Osyp, skoczywszy i podniósłszy prawą rękę.

Skuliłem się, jakbym to ja zachował się jak dureń, natomiast Swidzinski udał, że nie usłyszał okrzyku i nie zauważył wyciągniętej ręki Osypa. Milcząc, wziął butelkę, rozlał resztki alkoholu. Tymczasem Czorny – który nawet przez chwilę nie żałował swojego uczynku – przypomniał sobie o tabliczce czekolady, która leżała w szufladzie stołu, wyjął ją i połamał. Wypiliśmy i zjedliśmy po kawałeczku.

Wyszedłszy z rodzinnej historii, Henryk przeczytał linijki wiersza:

– „O ten listeczek, jak ja – jedyny: nigdy nie było go i znów nie przyjdzie, dziecko i jednej wiosny siostrzeniec…”. To wiersz Wołodymyra Swidzinskiego. Genealogia często wsadza nas na cudze drzewa, dlatego spadamy z nich jak ptaszęta z gniazd. Mam w rodzinie podwodniaka, a chciałbym być spokrewniony z poetą o tym samym nazwisku.

Osyp poklepał go po ramieniu:

– Wszystko w normie, stary. W uniwersyteckich czasach nie przejmowaliśmy się takimi sprawami. I powiem ci, mieliśmy rację. Chociaż właśnie wtedy był czas, żeby się w sobie zagłębiać. A ty co, nauczyłeś się widzieć bariery tam, gdzie ich nie ma?

– Nie zrozumiałeś…

– Nie zrozumiałem antologijnej poezji Swidzinskiego? Zrozumiałem ją jeszcze w studenckich latach. Co, zapomniałeś, kto na roku najlepiej deklamował wiersze? Przypomnę ci: ja. Tyczynę, Zerowa. A dlaczego? Bo rozumiałem ich utwory. To przecież logiczne. Słuchaj, przyjacielu, nie rozumiem, czemu rozklejasz się po pierwszej butelce. Nie wypada. Musisz częściej spotykać się z przyjaciółmi i wierszyki czytać przy ludziach, bo całkiem skiśniesz w tych swoich Niemczech. A w ogóle, Henryku, to leć do sklepu! – Osyp sprzątnął ze stołu pustą butelkę. – Co by powiedział twój Aryjczyk, gdyby zobaczył, że ciebie po kilku kieliszkach wyniosło na liryczną gałąź?

I Henryk poszedł do sklepu – tak jakby wszystko było z góry ustalone. Wrócił z butelką wódki, butelką koniaku i dwiema tabliczkami czekolady. Jedną z nich położył koło siebie, drugą przede mną.

– Proszę, Andriju, zakąska. Ten czerstwiak – skinął w stronę Osypa – w czasach studenckich też nigdy się nie upijał. Może dlatego poezję nazywa lekceważąco wierszykami. Ale Swidzinskiego nie rozumie, ja to wiem. Niech więc zalewa się prozaiczną wódką, a my będziemy próbowali poetyckiego koniaku. – Zwrócił się do Czornego: – Wybacz, Osypie, dla ciebie samogon!

Osyp poczuł się urażony jego słowami, chociaż starał się wzmocnić obojętność na swojej twarzy. Odpowiedziawszy Czornemu, Henryk i mnie uwolnił od zakłopotania, jakiego nie mogłem się pozbyć po żarcie Osypa.

– Jak się nazywał twój ojciec? – zapytałem Swidzinskiego.

– Johann. Jak Goethe.

– No i jak ci w domu, w Ukrainie, Henryku Iwanowyczu?

– W domu dobrze. Przyleciałem do Kijowa i taka żałość mnie ogarnęła…

– Nam to wszędzie dom i wszędzie więzienie. Ale to taka filozofia. – Osyp nalał sobie z przyniesionej butelki i przechylił kieliszek, nie czekając, aż Henryk odkorkuje koniak. – Zdaje mi się, że Herr Janukowycz szybko nam pokaże, co to prawdziwa żałość.

– Janukowycza ciągną do swojego sojuza, a on ciągnie nas. Wszystko znowu skończy się majdanem – powiedziałem.

Henryk nalał koniaku – Osypowi również, a ten nie protestował, przyjął to jako należne. Stuknęli się, wypili.

– Taki nasz los. Majdan jako motor ewolucji. Ale do władzy mimo wszystko przyjdą ci sami. Przypomnijcie sobie Juszczenkę, pieśni, tańce, bębny. W rezultacie znowu mamy Januka. Politycy grają z racjonalizmem, za to wyborcy wierzą w duchowość – podsumowywał Osyp.

Nasze kieliszki, uderzając o siebie, znów zadzwoniły.

– Grają, a powinni uwzględniać narodowe interesy – powiedziałem.

– Narodowe interesy to u możnych świata tego, a my dajemy dupy. Zachód chce zdobyć dostęp do surowców. Dlatego trzeba przewrócić rosyjskiego niedźwiedzia, który na kacu opiera się o atomowe żelastwo. Zwierza trzeba pokonać, to zadanie numer jeden. Podpisuję się pod tym obiema rękami. Zrobić to należy subtelnie, żeby padając, zwierz nie rozhuśtał bomby. A my jesteśmy tylko instrumentem w cudzej grze. Dlatego biznes w kraju, w którym kiedyś mieszkało pięćdziesiąt milionów ludzi, nie rozwija się. Nikt nie pozwoli rozhulać się Ukrainie. Tutaj potrzebny jest oczyszczony teren i minimum ludzi. Albo zawalimy Europę second-handem, a Stany gumą do żucia. Kogo to urządza? Następców Cowperwooda czy Griffithsów od Likurga? Już nie mówię o północnych sobakiewiczach. Jednym słowem, oni mają plany co do nas.

– Jacy oni? – spytałem.

– A czy ja wiem? Ale jeśli myślą o nas, to znaczy, że istnieją. To jakaś, powiedzmy, niewidzialna i bardzo cywilizowana szarańcza, która szykuje się do zagospodarowania bezludnego ukraińskiego pola. Najważniejsze, żebyśmy nie przejrzeli ich planów, a jeśli już to zrobimy, to żebyśmy w nie nie uwierzyli. Na tym polega najwyższy intelektualny polot. Świat się zmienia, zmieniamy się my, ale niestety nie modelujemy siebie.

Dotknięty poprzednim błaznowaniem nie akceptowałem też jego skrajnie dekadenckiego nastroju.

– Тo czy możemy coś więcej niż tylko posypać popiołem głowę?

Osyp zauważył moją irytację, lecz być może pomyślał, że rozgrzewa mnie alkohol, więc nie zasługuję na poważną odpowiedź. Spojrzał na mnie, jakby zobaczył mnie pierwszy raz.

– Dajcie schmeissera temu bohaterowi! – powiedział, zwracając głowę w stronę drzwi, jakby stał tam ktoś gotowy podać mi broń.

Gniewnie machnąłem ręką i nalałem koniaku tylko Henrykowi i sobie, a Osypowi – nie.

Do tego momentu jeszcze byłem przytomny…

Ranek następnego dnia był ciężki. Obudziłem się w stołowym. Gdy otworzyłem oczy, na szafce koło tapczanu zobaczyłem nadpitą butelkę piwa, a obok, na paczce papierosów, pierścień Henryka. Jak on się u mnie znalazł?

Oglądałem pierścień – i w oczach mi się dwoiło. Zdawało mi się, że srebrne kółko wypuszcza z siebie stuprocentową kopię, i już nie jedna, ale kilka swastyk splatało się ze sobą miniaturowymi haczykami. Od intelektualnej abrakadabry w głowie zaszumiało mi jeszcze bardziej. Próbowałem skupić wzrok na czymś innym: na książkach, klamce, butelce piwa – rezultat jednak nie zależał od odległości od przedmiotów ani też od nich samych: przedmioty nie nabierały wyraźnych obrysów. Dlatego obiektem pijackiego oglądu znów stał się pierścień. Jednak i tym razem nie mogłem wyodrębnić czterech elementów swastyki, rozmieszczonych względem siebie pod kątem prostym, i widziałem jedynie ich chaotyczny splot.

Najpierw patrzenie było  c z y s t e  – w tym sensie, że alkohol buszujący w organizmie przeszkadzał w pojawieniu się myśli. Optyka jednak powoli się odradzała, a więc kontury przedmiotów, jak rzeki po powodzi, powróciły w swoje koryta. Ja wracałem w granice myśli, choć do głowy pchały mi się wszelkie urojenia. I do mniej więcej skoncentrowanej myśli trzeba było się przedzierać jak przez chaszcze spamu.

Wziąłem butelkę, wypiłem łyk piwa – nie żeby się napić, ale żeby nie wstawać po wodę. Odstawiając butelkę, zaczepiłem o sygnet. Upadł i z brzękiem potoczył się pod tapczan.

Osyp to taki gruboskórny nosorożec. Chociaż dużo czyta, a kiedy mówi o filozofii życia, to można się zasłuchać. Grafomanów wyczuwa na kilometr, jednak w dobrych wierszach czasami nie słyszy niuansów. Przy czym przejawia wspaniałe wyczucie artystyczne, gdy mówi o prozie. Jakaś paradoksalna niekonsekwencja. Być może dlatego wygłosił wczoraj to nazistowskie powitanie. Czegoś mu jednak zabrakło. Może to jego bokserska przeszłość dała o sobie znać? W młodości Czorny zawodowo zajmował się boksem, był nawet kandydatem na mistrza sportu. Sytuację tłumaczyła tylko jego dawna znajomość ze Swidzinskim, który na szczęście się nie obraził.

Ale mimo wszystko jak pierścień Henryka znalazł się u mnie?… Odpowiedzi nie było.

Niedziela. Weekend. W mieszkaniu jestem sam. To znaczy z Kicią. To jedyne imię, na jakie odpowiada nasza kotka. Inne: Aster, Markiza, Malwa, Tęcza – ignoruje, nawet wąsami nie poruszy. Ale zauważyłem, że kiedy rozmawiamy i wspominamy swoją Kicię, nastawia uszu. Nie ja byłem wynalazcą podobnych imion: kiedyś obejrzałem film o poruczniku Columbo, który miał flegmatycznego basseta i nazywał go po prostu Psem.

Wziąłem butelkę z resztką piwa i poszedłem do kuchni. Kicia leżała w przedpokoju na dywaniku. Przeciągnęła się, reagując na kroki. Pogłaskałem ją – zamruczała. Wylałem piwo do zlewu, bąbelki zabulgotały, wpadając do odpływu. Wyrzuciłem butelkę do kubła na śmieci i zaparzyłem kawę. O nogę otarła się Kicia – przyszła poprosić o jedzenie. Nasypawszy jej karmy i nalawszy wody do miseczki, wróciłem do pokoju. Przypomniałem sobie o pierścieniu, ale nie zacząłem go szukać: postanowiłem, że go wyciągnę, kiedy poczuję się lepiej.

Żona z córką wczoraj pojechały do Wyszniewa, wsi oddalonej parę kilometrów od Żytomierza. Po śmierci męża Antonina Pawliwna mieszkała tam samotnie, nigdzie z Wyszniewa się nie wybierała. Potrzeba przebywania we własnych czterech ścianach tak bardzo weszła jej w krew, że odmówiła przeprowadzenia się do nas. Powiedziała, że będzie mieszkała we wsi, bliżej Arsenija Zinowijowycza – tak się nazywał jej zmarły mąż. Odwiedzaliśmy ją. Wtedy czasami zajeżdżałem też na ojcowiznę – do Korosteszowa, gdzie się urodziłem i gdzie mieszkałem w dzieciństwie, nim przeprowadziłem się z rodzicami do Łucka.

W Korosteszowie mieszka mój dobry przyjaciel Wasyl Misiac. Kiedyś pisał wiersze i nazywał je  b e b o p o w y m i1, a potem, zabrawszy się za prozę, napisał powieść o Andrieju Płatonowie. Wasyl grał jeszcze na bajanie „Kosmos”, kupionym w osadzie Wysokie Horby, który wcześniej należał do tamtejszego miłośnika filozofii – Suszlaka. Na korpusie instrumentu brakowało liter, pierwszej i ostatniej, czytało się więc: „osmo”. Jednak Wasyl znalazł cienki plastik i wyciąwszy z niego żyletką duże „K” i małe „s”, przywrócił instrumentowi oryginalną nazwę. Kiedy historię rekonstrukcji nazwy bajana opowiedziałem Osypowi, ten aż podskoczył. „Wasyl się pospieszył! Nie trzeba było niczego odnawiać. Ta nazwa mu z nieba spadła – Osmo! Brzmi jak ZoSo, symbol Jimmy’ego Page’a. Rozumiesz?” Czorny miał na myśli gitarzystę Led Zeppelin.

2

Moja żona ma na imię Maria. Przyjechaliśmy do Łucka po studiach. Żona skończyła wydział filologiczny uniwersytetu żytomierskiego i uczy w szkole języka ukraińskiego i literatury. Ja pracuję w szkole muzycznej, w której kiedyś sam się uczyłem. Mamy dwie córki – Nadzieję i Myrosławę. Nadzieja skończyła Akademię Ostrogską i jest nauczycielką w gimnazjum w Równem, Myrosia zaś jest teraz w szóstej klasie. Żona z córką chodzą do szkoły razem – Maria uczy, Myrosia się uczy. Kiedyś z Marią chodziła tak do szkoły Nadia. Moja żona ma na imię Maria – to imię jest jak stworzone dla niej. Dobrze, kiedy imiona zlewają się z człowiekiem. Zawsze imponowały mi utwory muzyczne, których tytuły nie nadają się do przemianowania – których nawet sam Mistrz Nazw nie mógłby wyłuskać z tytułów danych im raz na zawsze. Istnieją setki „pieśni bez słów” i tylko nieliczne z nich są prawdziwymi „pieśniami bez słów”, wśród tysięcy „kartek z albumu” tylko pojedyncze utwory są prawdziwymi „kartkami z albumu”. Moja Maria jest prawdziwa.

Maria ma siostrę. Są bliźniaczkami. Siostra urodziła się pierwsza, rodzice nazwali ją Sołomiją. Moja żona nie mogła urodzić się pierwsza, ponieważ wtedy to ją nazwaliby Sołomiją. Nazwaliby ją cudzym imieniem, a wtedy i nasze losy ułożyłyby się inaczej. Ale Maria urodziła się po siostrze, żeby nosić swoje imię. I żebyśmy mogli się spotkać w wyznaczonym czasie…

Stało się jednak tak, że najpierw poznałem Sołomiję…

Studiowaliśmy w kijowskim konserwatorium. Sola grała na skrzypcach, ja – na fortepianie. Mieszkaliśmy w akademiku przy Łukjaniwskiej, na Podolu, na wzgórzach. Za drogą naprzeciw akademika znajdował się tatarski cmentarz; dalej był ugór – latem porośnięty trawą, która jesienią wysychała, a zimą mumifikował ją śnieg; za ugorem wyłożona brukiem ulica Ołehiwska, wijąc się, zbiegała do Żytniego Rynku. Z akademika jechaliśmy tramwajem do stacji metra, tam wsiadaliśmy do wagonu, a wyłanialiśmy się później przed budynkiem z kolumnami – przed konserwatorium.

Słuchaliśmy jazzu, graliśmy Mr. Paganini. Dla Sołomii muzyka była sensem życia. Ona rozpuszczała się w muzyce, kiedy słuchała, a także – kiedy grała. Pokochałem ją również za miłość do muzyki. Ale łatwo kochać człowieka, który jest. Sola jednak, roztapiając się w dźwiękach, w nich się przemieniała. I wtedy jakby jej nie było. A ja zostawałem, nawet w chwilach wspólnego muzykowania, i czekałem na „powrót” Soli. Zanim poznałem Solę, myślałem, że i ja sam, improwizując, rozpuszczam się w muzyce jak cukier w wodzie. Nie wątpiłbym, że tak właśnie jest, gdybym nie spotkał Soli i nie dowiedział się, jak totalna bywa prawdziwa dyfuzja: dźwięki nabierają materialnych zarysów, natomiast ludzka cielesność staje się ambientem w duchu Gymnopédies Erika Satiego. Kochałem Solę i cierpiałem, wiedząc, że w miłości do mnie nie tonie tak jak w miłości do muzyki. I – wstyd się przyznać – byłem zazdrosny o jej miłość do jazzu. Cierpiałem, rozumiejąc własną niedoskonałość, ponieważ nie chcąc tego, w pewien sposób ściągałem Solę w dół. Przy niej – powiem to nawet tak – nie myślałem o muzyce. Sola o muzyce myślała zawsze.

Ale mimo wszystko w tamtych czasach kochałem Solę, a ona mnie. I kochaliśmy się, nie stosując antykoncepcji, bo dzieci nas nie przerażały. To znaczy mnie nie przerażały dzieci poczęte z miłości – gwoli prawdy tak trzeba powiedzieć. Pierwszy raz spotkaliśmy się na korytarzu konserwatorium – tak pamiętała to Sola. Moja wiedza jest inna. Kończyłem pierwszy rok, ona zdawała egzaminy wstępne. Wychodząc schodami z podziemnego przejścia, zobaczyłem ją pierwszy raz. Szła ze skrzypcami. Na jej twarzy błąkał się uśmiech, jakby szła i widziała inny, bardziej świetlisty świat. Sola schodziła po schodach – z góry. Był letni dzień. Wchodziła w chłód podziemnego przejścia, a weszła w moją duszę.

Patrzyłem za nią, wiedząc, że poprowadziła mnie za sobą. Nie próbowałem jej dogonić, bo wiedziałem: ta dziewczyna nie zginie, bo nie mając takiego celu, złapała mnie jak wędkarz, który zarzuca wędkę; wiedząc, że jakkolwiek długa będzie żyłka i ilekolwiek będzie leciał w dal ciężarek, spławik określi miejsce, gdzie zostanie złapana ryba.

Tak też się stało. Tego samego dnia w konserwatorium znowu spotkałem Solę.

Zdziwiła się, kiedy ją zagadnąłem, ale się zatrzymała.

Najpierw rozmawialiśmy na korytarzu, potem weszliśmy do audytorium. Mówiliśmy o jakichś ogólnych sprawach, potem o muzyce.

Sola powiedziała:

– Wiesz, grałam w szkolnym zespole jazzowym.

Jej głos był wysoki i dźwięczny.

– Naprawdę?

Moje pytanie było niedorzeczne. Dziewczyna powiedziała, że gra jazz, czyli tak jest. Po co się upewniać? Ale jednak zrobiłem to i zdziwiłem się tym, co usłyszałem, bo też zajmowałem się jazzem.

– Naprawdę. Nasz kierownik, Tolik ze starszej klasy, występował z komsomolskim znaczkiem na piersiach i trzymał trąbkę tak, jak młodzi leninowcy na obrazkach trzymają fanfary. Nie przypominał Armstronga: tamten był wesoły, a Tolik na scenie miał głupkowatą minę – jak ty, kiedy usłyszałeś o zespole jazzowym. Wybacz! – Sola się roześmiała. – Tolik myślał, że swingować i maszerować na defiladzie to jedno i to samo. Grał tak głośno, że słychać było tylko trąbkę. Doprowadzał nas do szału improwizacjami, w które wstawiał frazy z piosenek pionierskich. Grzmieliśmy jak w punkcie zbiórki złomu. Chociaż dość rytmicznie… Palisz?

– Tak.

Zapaliliśmy. Też opowiedziałem jej o swoim szkolnym jazz-bandzie, który z chłopcami nazwaliśmy Czwarte Skrzydło. Informacja, że i ja gram jazz, nie zdziwiła Soli. Rozmawialiśmy o Cortazarze, Hughesie, Parkerze, Gillespiem, polskich jazzmanach. Sola powiedziała, że jazz to preludium do większej muzyki. I zaczęła mówić o demonizmie Schnittkego, ascetycznych intonacjach Pärta, kosmicznym duchu Terteriana. Od jej egzaltowanej mowy, zdawało się, zmieniła się aura w pomieszczeniu. I w pewnej chwili, urzeczony tą opowieścią, wziąłem Solę za rękę. Nie jestem pewien, czy to zauważyła. Raczej nie. Zrobiło mi się wstyd: chwyciłem dziewczynę za rękę, wykorzystując jej nieobecność. Natychmiast ją puściłem. Opowiadając o swym uroczym jazzie, Sola naprawdę nie zauważyła przemocy, jakiej się dopuściłem w porywie nagłej miłości. Siedziałem i słuchałem, kręciło mi się w głowie: jazz był jednym ze strumieni, które wpływały do muzycznego oceanu, jaki szalał w wyobraźni tej niesamowitej dziewczyny, ale zakołysał mną.

– Jazzmani nigdy nie byli tradycjonalistami. Przełom każdego jest prawdziwy! Kierowali się na modalne światło. I Coltrane, i Davis, który nieraz sięgał po heroinę.

O jazzowych „potworach”, Johnie Coltranie i Milesie Davisie, powiedziałem nie ja – ale ona!

– Wiesz, postanowiłam na razie z nikim nie grać. Chcę wsłuchać się w siebie, usłyszeć swoją muzykę, żeby już więcej żaden Tolik mnie nie zagłuszał. Rozumiesz?

Kiwnąłem głową.

Sola opowiadała o swoim dzieciństwie i zajęciach z muzyki. Miała siostrę bliźniaczkę, Marię. W początkowych klasach kupiono im skrzypce. Arsenij Zinowijowycz – ojciec i po godzinach miłośnik muzyki Bacha i Telemanna – potrafił wyjaśnić dziewczętom, że skrzypce nie są mniej ważne niż lalki i stroje. I siostry w to święcie uwierzyły, ale Sołomija bardziej. Kiedy więc Maria po dziewiątej klasie wstąpiła do seminarium nauczycielskiego, jej siostra zdała egzaminy do szkoły muzycznej – też w Żytomierzu.

Sola opowiadała mi, że ucząc się w tej szkole, zawsze kładła futerał na szafie, bo chciała, żeby skrzypce górowały nad codziennym bałaganem.

– Dzisiaj tak mówię: „górowały nad codziennym bałaganem”. A kiedyś po prostu wydawało mi się, że lepszego miejsca dla skrzypiec niż na wysokiej szafie nie ma co szukać. Maria skrzypce kładła obok stołu. Słuchając muzyki, nigdy nie klaskała, nie wybuchała radosnymi okrzykami, jak robiłam to ja, gdy wyrażałam swój zachwyt melodyjnym zwrotem czy harmonią. Powściągliwość siostry mnie drażniła, a jej zrównoważenie wyprowadzało mnie z równowagi. Nawet coś jej powiedziałam z tego powodu. Obraźliwego, niestety.

Ona opowiadała o siostrze, a ja słuchałem, ale oprócz Sołomii nic dla mnie wtedy nie istniało, nie mogło istnieć. Była tylko Sola, i była obok. Maria – to imię sfrunęło z jej ust i zmieniło się w powietrze, niewidoczne, chociaż istniejące. Patrzyłem na Solę, byłem nią oczarowany. Nawet gdyby mojej świadomości dotknęły słowa o siostrze, mimo wszystko nie mógłbym sobie wyobrazić, że gdzieś żyje dziewczyna podobna do Soli jak dwie krople wody: motyl, którego pięknem się cieszysz, zawsze istnieje w pojedynkę, chociaż motyli jest tyle, ile bywa ich latem w ogrodzie botanicznym – wtedy najbardziej wyjątkowy egzemplarz staje się częścią zunifikowanego zbioru.

Siedzieliśmy w audytorium, drzwi były zamknięte. Było nas dwoje – i cieszyłem się Solą.

Słuchając, z jakim zapałem opowiada o muzyce, pomyślałem, że przynajmniej jedno z jej rodziców ma jeśli nie muzyczne, to humanistyczne wykształcenie – i się pomyliłem. Rodzice sióstr pracowali w gazownictwie: matka jako ekonomistka, ojciec jako inżynier. Oprócz tego ojciec dorabiał jako spawacz. Zawory na pomalowanych na żółto rurach gazowych i schowana w futeraliku skrzypcowa kalafonia nie krzesały w mojej wyobraźni iskry wzajemnej sprzeczności, więc dowiedziawszy się o zawodzie rodziców Soli, od razu pogodziłem się z faktem, że w pomieszczeniu gazowni można lubić nie tylko estradowe szlagiery. Założyłem, że nie taki surrealizm zdarza się w życiu, i wraz z tą myślą przyciągnąłem do audytorium, gdzie rozmawialiśmy, surrealistyczne i prorocze widzenie, które zapamiętałem…

Sola dzieliła się wrażeniami na temat muzyki Sylwestrowa i Kanczelego, a ja zachwiałem się jak od podmuchu wiatru. I zobaczyłem pod ścianą, koło okna, kontury stołu. Przy stole siedział mężczyzna o smutnej twarzy, której nie mogłem zobaczyć. To nie był Arsenij Zinowijowycz, o którym właśnie usłyszałem od Sołomii – z jakiegoś powodu byłem tego pewien. Patrząc na mężczyznę, domyśliłem się, że przeżył tragedię, która pozostawiła ślad w jego duszy i na twarzy. Nieznajomy, zrozumiałem, był literatem – akurat pisał. Nie widział mnie, ale to mnie nie zdziwiło: był przecież moją halucynacją. Jednak w myśli huknąłem do niego: „Hej!”. Człowiek nie zareagował. Ja natomiast na chwilę wypadłem z rozmowy. Sola zauważyła to i delikatnie szturchnęła mnie w bok – tak samo jak wcześniej szturchnął mnie mistyczny powiew. Drgnąłem, widzenie się rozwiało. Starałem się udawać, że wyraz nieobecności na mojej twarzy to skutek uważnego słuchania: na tyle wśliznąłem się w opowieść, umuzycznioną nazwiskami Sylwestrowa i Kanczelego, że przestałem wysyłać rozumne impulsy na swoją twarz. Niby udało mi się zrehabilitować, jednak Sołomija poczerwieniała. I zrozumiałem dlaczego… Urzeczony widzeniem, przestałem kontrolować własne ciało: podbródek opadł, ramiona opadły, a mój wzrok, natknąwszy się na kolana Sołomii, przebiegł dwadzieścia centymetrów w górę, tam, gdzie boczne rozcięcie spódnicy obnażało nogę dziewczyny – i się zatrzymał. Usiłując dokrzyczeć się do nieznajomego, który pochylał się nad zwykłym notatnikiem, mimo woli doprowadziłem do sytuacji dość dwuznacznej.

Nie przypominam sobie, jak długa była przerwa w naszej rozmowie, ale historia z zagadkowym literatem miała ciąg dalszy.

Po miesiącu leżeliśmy z Solą w łóżku, wróciwszy spod prysznica, i paliliśmy. Papierosowy dym wił się w otwartym oknie. Zaschnięte plamki krwi na pomiętym prześcieradle zostały pod naszymi udami. Wtedy też opowiedziałem Soli o  t r a g i c z n y m   n i e z n a j o m y m,  który ukazał mi się w czasie naszej dawnej rozmowy. Moje słowa z jakiegoś powodu zaniepokoiły Solę, aż w jej oczach pojawiły się łzy. Wspomnienie niedawnej cielesnej bliskości, które nawet nie zdążyło jeszcze stać się wspomnieniem, przemknęło mi przez głowę i przyćmiło inne domysły. Próbowałem objąć moją dziewczynę, ona jednak odepchnęła moją rękę i siadła na łóżku plecami do mnie. Na jej szyi, pod zebranymi w ogon długimi włosami, zobaczyłem maleńkiego brodawczaka.

Nie mogłem trafnie ocenić łez Soli, więc uznałem, że są związane z zaplamionym kropelkami krwi prześcieradłem…

Sola siedziała plecami do mnie i widziałem, jak papieros drży w jej palcach. Nie rozumiałem, dlaczego wspomnienie o pisarzu odbiło się dysonansem od czułych strun jej duszy – bo nie domyślałem się, że w ten sposób wtedy pierwszy raz zobaczyłem siebie – przyszłego autora Orfeusza i Sołomii. Zobaczyłem i zapomniałem o tym na lata. Tak jak zapomniałem o operze Glucka. Zapomniałem, żeby potem sobie przypomnieć. Natomiast tragedia dotknęła mnie już wtedy, choć nawet się jeszcze nie zaczęła, i to siebie zobaczyłem przy stole, nad zeszytem w zielonej okładce. Zobaczyłem – i niczego nie zrozumiałem. Dlatego opowiedziałem o tym Sołomii jak o anegdotycznym przypadku, w którym występował smutny nieznajomy. Ale Sola nie tylko grała, ona także odczuwała lepiej ode mnie, od wszystkich. Wiązała w jeden obraz to, co dla innych lśniło jeszcze dyskrecją, dlatego czuła muzykę, która dla innych jeszcze nie dźwięczała. Jej intuicja była nadzwyczajna. Myślę, że sama się nie domyślała, dlaczego w jej oczach pojawiły się łzy, a jej drobne palce drżały, gdy mówiąc o nieznajomym, naprawdę mówiłem o sobie, o swojej przyszłej tragedii…

Powoli dochodziłem do siebie. Maria z Myrosią miały przyjechać z Wyszniewa po południu. Miałem więc czas, żeby odpocząć po pijaństwie. Położyłem się i dalej czytałem Swidzinskiego.

3

Z N zadzwonił Saszko. Posłuchał Birds of Fire i nie wytrzymał, musiał zatelefonować.

– Zapis z siedemdziesiątego drugiego roku! Na basie gra Rick Laird. McLaughlin to geniusz. I pomyśleć tylko, ludzie tak grali piętnaście lat przed naszym szkolnym bebopowym programem. Nie bez powodu, Endriu, nazywasz ich potworami.

– Nazywam. Jak nie nazywać…

– Słuchałem i przypomniałem sobie lewitację kontrabasu. Pamiętasz?

Saszko miał na myśli to, jak w szkole muzycznej zniszczyliśmy kontrabas. Z Saszkiem graliśmy w jazzowym kwartecie Czwarte Skrzydło – razem z saksofonistą Ihorem i perkusistą Ołehem.

– Jasne – odpowiedziałem. – Takich rzeczy się nie zapomina.

– Młodość zaiste jest przepiękna! Życie kojarzy się z nieskończonością, a lęk przed śmiercią wiąże się tylko z tym, że kiedyś cię zabraknie – i z niczym więcej.

Pogadaliśmy i dowiedziałem się, że Misiac niedawno skończył pisać rzecz będącą kontynuacją książki o Płatonowie. Wasyl kilka lat pracował nad tą powieścią o partyzancie Mamaju, który mieszkał w kryjówce niedaleko Korosteszowa, słuchał Manfred Mann’s Earth Band, grał na gitarze elektrycznej i miał psa o imieniu Bomber. Tak więc książka została napisana. Zapytałem, czy Saszko wie, jaki tytuł będzie nosiła.

– Wiem. D’hori.

– Zadzwonię do Wasyla. Pogratuluję mu.

– Pogratuluj. Ja mu swoje zdanie przekazałem. Książki z takim tytułem u nas nie wydadzą, będzie musiał zmienić. W Gruzji to co innego, tam można. „D’hori” to prawie ich słowo.

– Majk Johansen wydał kiedyś poetycki tomik pod takim tytułem. Może i Misiacowi się uda.

Ledwie skończyłem rozmowę, gdy zadzwonił Osyp i spytał, czy zapamiętałem nowy numer Henryka. W ogóle nie pamiętałem, żebym wymieniał się ze Swidzinskim telefonami. Ale jak Czorny pytał, to coś takiego było. Powiedziałem, że nie pamiętam ani starego numeru, ani nowego. „Wszystko jasne, pijaku” – roześmiał się Czorny. I zaproponował, żebyśmy spotkali się w tygodniu – chciał pochwalić się nową książką. Jej projekt zrobił grafik, który w wydawnictwie Moby Dick pracował od niedawna. Widziałem kilka zaprojektowanych przez niego książek. Klasa!

Po rozmowie z Osypem przypomniałem sobie, że kiedy wychodziliśmy z wydawnictwa, Swidzinski poprosił, żebym poczytał swoje wiersze. Powiedziałem Henrykowi, że piszę vers libry. Bo łatwiej mi się oddycha, kiedy nie ma rymów.

– Dobra, niech będą vers libry. Poczytasz?

– Tak.

Coś takiego przypominało mi się z naszej rozmowy, ale nie pamiętałem, jakie wiersze czytałem. Usiłowałem sobie przypomnieć. Czyżby Dyptyk?

Dyptyk napisałem  n i e d a w n o,  k i l k a   d n i   t e m u.  I przeczytałem go Marii. Wiersze jej się podobały, choć ona nie toleruje wolnych: żona zawisła gdzieś między Burnsem i Liną Kostenko, dlatego często cytuje wątpliwe zdanie Frosta o grze w tenisa z opuszczoną siatką. „Widzisz, do czego porównuje Frost technikę wiersza wolnego” – mówiła mi nieraz, tak jakby przekonała amerykańskiego mistrza poezji, by został jej wspólnikiem, a ich zwycięstwo nie tylko nade mną, ale nad wszystkimi piszącymi vers libry było gwarantowane. Mimo to nikt nie potrafił tak subtelnie jak ona wypowiedzieć się o moich wierszach. Maria zawsze wiedziała, który z nich jest udany, chociaż zdawało się, że brak rymów powinien ją dezorientować. Jednak żona czytała moje wiersze sercem, dlatego wbrew swoim tradycyjnym upodobaniom bezbłędnie wystawiała ocenę, kiedy pokazywałem jej kolejne wierszowane linijki, pocięte przerzutniami. Kiedyś przyniosłem antologię europejskiego vers libre i położyłem jej na tapczanie. Kolacja była gotowa, więc Maria wzięła książkę, którą przyniosłem, i kiedy myłem ręce i się przebierałem, zaczęła ją czytać. Gdy siedliśmy do stołu, spytałem, czy spodobało się jej coś z tego, co przeczytała. W milczeniu kiwnęła głową, potwierdzając. Wiedziałem jednak, że żona blefuje, chcąc podtrzymać moją miłość do wolnych wierszy: żeby w Marii włączył się oceniający mechanizm, na okładce powinno widnieć moje nazwisko. Wolne wiersze nie przeze mnie napisane nie były dla Marii wierszami – przekonałem się o tym tego dnia. A niewiersze nie dawały jej estetycznej satysfakcji. Już nie zapytałem, co konkretnie spodobało jej się w antologii – przynajmniej to było z mojej strony uczciwe.

Kiedyś dawno, poddawszy się depresyjnemu nastrojowi, postanowiłem pozbyć się zeszytu z rymowanymi wierszami, które napisałem jeszcze w pierwszych latach konserwatorium. I zrobiłbym to, chociaż prawdopodobnie potem bym tego żałował. Jednak Maria – wtedy byliśmy już razem – powiedziała: „Daj mi je, ja lubię twoją rymowaną poezję”. I zeszyt, do którego włożyłem jeszcze z półtora dziesiątka zapisanych poetyckimi linijkami stroniczek, znalazł się w posiadaniu Marii.

Przebłysk. Jeszcze wybuch. I przypomniałem sobie: tak, wczoraj Henrykowi czytałem Dyptyk. A przedtem rozmawialiśmy o Billu Evansie. Swidzinski, jak się okazało, znał się na muzyce jazzowej. Po Dyptyku Osyp opowiedział nam anegdotę o jundze i wilku morskim. Alkohol robił swoje, więc rechotaliśmy z Henrykiem z dowcipu, nie zważając na wulgaryzmy. O! W tym momencie przypomniałem sobie nie tylko anegdotę: z pamięci wyłoniło się to, jak ze Swidzinskim, kiedy Czorny zamykał wydawnictwo, wymienialiśmy się numerami telefonów. Numer Henryka zapisałem na paczce papierosów. Czorny być może tego nie zauważył, dlatego naiwnie pomyślał, że pamiętam podyktowany przez Swidzinskiego ciąg cyfr. Wziąłem paczkę, obejrzałem; naprawdę był na niej zapisany numer. I tu przypomniałem sobie, jak Henryk, wzruszony wolnymi wierszami, postanowił podarować mi nazistowski pierścień. Choć zwracał się do mnie, z jakiegoś powodu pierścień podał Osypowi. Czorny – a on naprawdę był dużo trzeźwiejszy od nas – roześmiał się i wziąwszy Henryka za ramiona, powiedział: „Zapomniałeś? To on jest poetą. – Dotknął palcem moich piersi. – Jemu go daj!”. I masywny pierścień znalazł się w mojej dłoni…

Wysłałem Henrykowi esemesem numer Osypa i znowu otworzyłem książkę Wołodymyra Swidzinskiego na stronie z portretem pisarza. Delikatny mężczyzna z zadbanymi wąsami. W zestawieniu z zabitym przez enkawudzistów poetą Henryk wyglądał na olbrzyma. Przeczytałem jeszcze dwa, trzy wiersze, a potem przewracałem kartki tak, jakby w ogóle nie było na nich tekstu, bo przypomniałem sobie o tym, o czym tak naprawdę ani na chwilę nie zapomniałem – o wczorajszych nieodebranych telefonach…

Wczoraj, kiedy jechałem do Moby Dicka, zadzwoniła do mnie Sołomija. A nie widzieliśmy się i nie rozmawialiśmy całą wieczność. Od dawna mieszkała za granicą, najpierw we Francji, potem w Niemczech. Nawet nie myślałem, że ma mój numer: rozstaliśmy się jeszcze przed erą komórek. Za to ja miałem jej numer zapisany w swoim telefonie. Nie próbowałem domyślać się powodu telefonu Sołomii, chociaż wiedziałem, że z jej strony nie był to spontaniczny odruch. Oczywiście, miała jakiś powód, żeby się ze mną połączyć. A jednak gdy na ekranie telefonu wyświetliło się jej imię, wyciszyłem dźwięk. Zrobiłem to bez wahania, a potem w ogóle wyłączyłem komórkę – wtedy, gdy imię Sołomii wyświetliło się ponownie. Nie przejmowałem się tym, jak odbierze moje zachowanie. Pomyślałem tylko, że kiedyś w Wyszniewie dobrze zrobiłem, zachowawszy jej numer, zapisany przez Antoninę Pawliwnę na ściennym kalendarzu. Wówczas nie wiedziałem, po co to zrobiłem, ale teraz już miałem pewność: żeby Sołomija, jeśli kiedyś nagle przyjdzie jej do głowy zadzwonić, nie zaskoczyła mnie. Nie chciałem z nią rozmawiać.

4

Odłożywszy książkę Swidzinskiego, włączyłem komputer i znalazłem w sieci zapis wideo warszawskiego koncertu Theloniousa Monka. Jazzman gra w karakułowej czapce, na małych palcach ma potężne pierścienie z klejnotami – gdzie do nich Henrykowemu! Jazzman ma całą kolekcję czapek. Kiedy któryś z muzyków kwartetu gra solówkę, Monk może wstać od fortepianu i pogrążywszy się w improwizacji, przejść się w rytmie na trzy, niemal nie odrywając podeszew od podłogi. Może zapalić. Gdzie rzuca niedopałek – nie wiadomo: w kadrze nie ma popielniczki, nie widać też, kiedy Monk zapala papierosa. Tę informację utracono oczywiście podczas montażu koncertu, który odbył się w Warszawie w 1966 roku. Być może również ulubiony podwójny bourbon Monka został wycięty z kadru. Muzyk znowu idzie do fortepianu. Opiera ukośnie nogę na pedale i gra chropawe pasaże z mnóstwem przyjemnych dirty tones2. Charyzmatyczny, ascetyczny w gestach, spocony. Zmienił karakułową czapkę na kapelusz z wąskim rondem – jeszcze jeden zły montaż.

Przypomniałem sobie okładkę albumu Underground: Monk siedzi przy fortepianie, na ramieniu zdobyczny karabin, a w kącie związany nazistowski oficer. Nad nim napis: „Vive la France!”. Na fortepianie butelka wina, na stole kiść winogron i parę ręcznych granatów. W zębach okładkowego Monka dymi nieodłączny papieros, na głowie – ulubiony kapelusz z czerwonym pomponem.

Kiedyś Saszko robił w N performans Martwym, żywym i nienarodzonym. Deklamował ze sceny wiersze Szewczenki, ja grałem rolę Monka, a Misiac był sobą – pisarzem, który czytał nowele o Płatonowie. Inni muzycy wcielali się w ukraińskich wrogów – polską szlachtę, tureckich janczarów, deputatów do Rady Najwyższej. To ja poznałem Wasyla z Saszkiem, który mając w Żytomierzu znajomego wydawcę, poradził Misiacowi, żeby pokazał mu swoje utwory. W wydawnictwie przygotowywano do druku tom fantastyki, znalazło się w nim miejsce dla fragmentu z książki Wasyla. No więc tak… Po performansie Misiac zapytał Saszka, dlaczego pośród ukraińskich nieprzyjaciół nie ma Moskali. Ten najpierw się zdziwił, usłyszawszy o Moskalach od człowieka, który pisał książkę o Płatonowie, jednak już w następnej chwili wyznał: „No faktycznie, głównych morderców nie wymieniłem, zainfekowanie srebrnym wiekiem i teatrem Bolszoj dało o sobie znać”…

Zanim Maria z Myrosią wróciły z Wyszniewa, zdążyłem odpocząć i zgłodnieć, dwa razy piłem kawę, ale do lodówki nie zaglądałem – postanowiłem poczekać na dziewczyny i zjeść z nimi. Kiedy więc Maria zawołała mnie do kuchni, odpowiedziałem, że idę, i wstałem od komputera.

Wciskając pauzę w koncercie Monka, przypomniałem sobie podwodniaka Henryka… Frau Swidzinger, pochowawszy męża, być może chciała, żeby jego dusza nie tylko nie trafiła do piekła, ale jeśli to możliwe, zatrzymała się w jakimś jasnym miejscu. Wdowa z pewnością modliła się o lepsze schronienie dla nieboszczyka, uważając, że samobójstwo w czasie wojny to jakby nie samobójstwo, nie grzech, a rzecz w zasadzie normalna. Mogła myśleć choćby tak: samobójca wojskowy różni się od cywilnego, który postanowił się zastrzelić, broń bardziej pasuje do człowieka w mundurze. Poza tym cywil jeszcze broń musi zdobyć – kupić, ukraść, a to już odgoni paranoję, bo jeśli samobójca na tyle skupi się na poszukiwaniu narzędzia do skrócenia sobie życia i na tyle owładnięty jest ideą uśmiercenia siebie, że zaczyna wyrywać pistolet z kabury policjanta czy, powiedzmy, ograbia z niej myśliwego – to tak, jest to już prawdziwa paranoja. Na tle podobnych paranoików oficer Swidzinger niemal upodabnia się do filozofa, który ze stoickim spokojem wypija cykutę. Po wojennej klęsce i zatopieniu okrętu podwodnego Fregattenkapitän idzie do domu, nie poddawszy się pokusie patetycznej śmierci – zatonięcia wraz z okrętem podwodnym. Jednak na progu domu wyciąga pistolet i strzela sobie w skroń: oto z miliardów ludzi właśnie teraz – czyli w dalekim czterdziestym piątym – odminusowano jednego. Elementarna matematyczna operacja: żył człowiek – nie ma człowieka. Pracownik oddziału pocztowego pakuje bibliofilski tomik Goethego i przesyłka zostaje nadana do Krakowa. Razem z książką sygnet ze swastyką, pogardzaną na równi z ideą…

Zajrzałem pod tapczan. Prezent od Henryka leżał pod wezgłowiem. Podniosłem sygnet i położyłem przed zastygłym na monitorze wyobrażeniem Theloniousa Monka. Nazistowski amulet ustępował jednak wspaniałym pierścieniom bebopowca.

W kuchni Myrosia, zakrywając dłońmi talerz, sprzeczała się z Marią:

– Nie nakładaj mi, mamo. Nie jestem głodna!

– Zjedz kotleta.

– Tato, niech mama mnie nie tuczy, ja już w drzwiach się nie mieszczę!

Jeśli chodzi o drzwi, córka żartuje: jest szczuplutka. Mimo wszystko wstawiam się za nią.

– Marusiu, posłuchaj młodszego pokolenia. I mnie też nie nakładaj dużo. Wy wczoraj pojechałyście na wieś, a ja byłem u Osypa…

– A więc balangowałeś bez nas?

– Nie bardzo. Poznałem Henryka Swidzinskiego, krewnego nazistowskiego podwodniaka.

– To pisarz?

– Nie, frezer. Pracuje w Niemczech, czyta Wołodymyra Ewtymowycza i Fausta Goethego.

– Nie on jeden pracuje za granicą. Jeżdżą ludzie, żeby zarobić. Co prawda nie każdy interesuje się Faustem.

– Jeżdżą. Zobaczą świat, napiszą pamiętniki, a Moby Dick wyda.

– A Osyp to co, wrócił do dawnych zachowań? Żona od niego odeszła, nie wytrzymała, a on dalej nie może znaleźć sobie miejsca w życiu. Nic go nie powstrzymuje. Znowu interes zawali. Tym razem wydawniczy.

Maria znała żonę Osypa – Katerynę. Współczuła jej.

Próbowałem wziąć swojego wydawcę w obronę.

– Osyp teraz nie pije dużo.

– Nie pije dużo, czyli ile? I co to znaczy „dużo”? Tak, wiem – znowu ma spać na skwerku na ławce.

Kiedyś Czorny prowadził biznes piśmienniczy, miał sklepik w centrum Łucka. Teraz interesem opiekowała się żona i starszy syn. Czorny był zatraconym pijakiem – wcześniej, zanim założył Moby Dicka. Teraz pił naprawdę rzadko, mimo poprzedniego uzależnienia. Kiedyś Osyp zaszywał się, poddawał się hipnozie, chodził do księży i uzdrowicieli – i nadal pił jak diabli, maniakalnie. Opowiadał mi o tym okresie swojego życia: „Stary, sięgnąłem wtedy dna. Nie wiedziałem, czy jest sens ciągnąć to wszystko dalej. Koniec ze mną, picia bym nie rzucił”. Naprawdę nie rzucił picia, ale popił tylko pół roku: w szemranym towarzystwie podczas kłótni wbili mu nóż pod żebra. Spływający krwią Czorny trafił na reanimację. Z uwagi na charakter rany powinien umrzeć, ale się wygrzebał. Lekarze, zawróciwszy go z tamtego świata, przenosili go z oddziału na oddział, bo każdy z eskulapów znajdował u niego choroby zgodne ze swoim profilem. Podleczyli go i on, odzyskawszy zainteresowanie życiem, przypomniał sobie, że ma jednopokojowe mieszkanie, a dom, zbudowany za zarobione w papierniczym interesie pieniądze, po rozwodzie dostał się żonie, która wychowywała dwóch synów. Przypomniał sobie i to, że na koncie w banku zostały mu jakieś środki: wszystkiego nie zdążył przepić.

I Osyp dogadał się z lekarzem co do przenosin do jednoosobowej sali. Swoje szpitalne osamotnienie wspominał tak: „Czułem się jak Budda. Białe ściany, biały sufit działały pozytywnie. Siedziałem, myślałem – i wymyśliłem”. Wyszedłszy ze szpitala, Osyp założył wydawnictwo. Miał głowę na karku i dryg do interesów.

W pokoju nagle zaimprowizował kwartet Monka: to Kicia, domyśliłem się, przeszedłszy po klawiaturze komputera, uruchomiła odtwarzanie. Natomiast żona z córką z opóźnieniem zrozumiały mistyczny mechanizm, który uruchomił muzykę w pustym, zdawałoby się, pokoju. Ale w tej chwili ja, nieostrożnie machnąwszy ręką, zrzuciłem widelec na ceramiczną podłogę. Maria, która jeszcze nie doszła do siebie po didżejstwie Kici, wybuchła, reagując na brzęk „mistycznego” widelca:

– Andriju, wyłącz muzykę!

Myrosia zaprotestowała:

– Niech gra. Ale można puścić coś bardziej współczesnego.

– Można – zgodziłem się, a żonie powiedziałem: – Marusiu, wybacz. Sama widzisz, jaki jestem dzisiaj…