Opowieści Pana Krawężnika - Anna Lasoń-Zygadlewicz - ebook + audiobook

Opowieści Pana Krawężnika ebook i audiobook

Anna Lasoń-Zygadlewicz

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Powieść o chłopcu, który intensywnie przeżywa swoje szkolne radości, smutki i rozczarowania. Ma kochającą rodzinę, ale wielkim wsparciem jest dla niego przyjaciel – sympatyczny, mądry, a do tego uśmiechnięty i betonowy. Kuba spotyka go na swojej ulicy, a jego opowieści pomagają chłopcu rozwiązać wiele dziecięcych problemów, typu:

Dlaczego nie warto się martwić?

Jak się kłócić, żeby drugiego nie odrzucić?

Zasady – po co nam one?

Czemu w rodzeństwie „sprawiedliwie” nie zawsze znaczy „tak samo”?

Jak się nie poddawać pomimo trudności?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 219

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 1 min

Oceny
5,0 (6 ocen)
6
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Henry_J

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka
00
Audio098

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00

Popularność




Redakcja

Joanna Sztaudynger

Korekta językowa

Agata Kubiak

Korekta techniczna

Bogumiła Dziedzic

Ilustracje, projekt graficzny i skład

Malwina Kocot

© Fundacja Mocni w Duchu

ISBN 978-83-67126-44-1

Mocni w Duchu

90-058 Łódź, ul. Sienkiewicza 60

tel. 42 288 11 53

[email protected]

mocni.jezuici.pl

Sklep

tel. 42 288 11 57, 797 907 257

[email protected]

sklep.mocniwduchu.pl

Wydanie pierwsze

Łódź 2023

1. O POŻYTECZNEJ KONTUZJI I SPOTKANIU PANA KRAWĘŻNIKA

Mam na imię Kuba. I mam już osiem lat, tylko bez siedmiu miesięcy. Mieszkam w Łodzi, w takiej dzielnicy na górze miasta. Widziałem to na mapie. Bałuty to najładniejsza część Łodzi, bo tu jest nasz park. I niedaleko jest Las Łagiewnicki – taki duży, że można się w nim zgubić! W parku nie można się zgubić, bo tu chodzi dużo ludzi i zawsze można kogoś zapytać o drogę. Ale ja nie chodzę do parku sam, więc i tak się nie zgubię.

Mieszkam z rodzicami w domu, w którym najpierw mieszkał mój dziadek Krzysiek z babcią Ulą, potem mój tata Przemek z mamą Anią, a potem urodziłem się ja i moja młodsza siostra, Mela. Tylko dziadek z babcią już z nami nie mieszkają, bo wyprowadzili się do bloków. Ale niedaleko, bo na ulicę Kochanowskiego.

Aha, zapomniałem powiedzieć, że lubię grać w piłkę i oglądać filmy na YouTube o najśmieszniejszych zwierzętach świata. No i jeść racuchy. Ale najbardziej lubię biegać. Wieczorami. Teraz wszystko tak pachnie wiosną, że nawet krzywe chodniki mi nie przeszkadzają! Asfalt byłby lepszy, ale obiecałem mamie, że po jezdni biegać nie będę. A jak ja coś obiecuję, to słowa dotrzymuję. Tata mówi, że jestem twardziel. I jak chcę trenować, to muszę biegać, gdzie się da. Tylko nie w parku, bo wieczorami kręcą się tam różne typki. I może się zdarzyć, że któryś będzie szybszy ode mnie.

Bo zapomniałem wam powiedzieć, że mam prawdziwy talent do biegania. Tak mówi mój tata, a on się na tym zna, bo jest nauczycielem WF-u. I kiedyś będę najbardziej wszechstronnym biegaczem w Polsce. Potrafię wytrzymać nawet pół godziny równym tempem! Mam wyznaczoną trasę bocznymi uliczkami, tylko muszę się zatrzymywać przed jezdnią. Czasami tata trenuje ze mną, ale najczęściej ja sam. Mama najpierw nie chciała się zgodzić, ale wpadłem na pomysł, że jak będę przebiegał obok domu, to nacisnę dzwonek od furtki. I teraz co sześć minut słyszy dzwonek, więc się nie denerwuje.

Dziś też biegałem. I wyobrażałem sobie, że jestem Usainem Boltem. Wbiegam na metę, mam kontuzję, ale nawet utykając – wyprzedzam o włos Asafę Powella. Tłum wiwatuje! Podchodzi do mnie tata i mówi: „Kuba, jestem z ciebie dumny!”. A mama podaje mi bidon i patrzy tak, no… tak jak to ona. Ale nie przytula mnie przy ludziach, tylko ściska mi rękę.

Potem podchodzi do nas telewizja, a tata mówi do kamery: „Kuba trenuje od dziecka. Ma świetną kondycję i jest bardzo wytrzymały na ból. Teraz ma kontuzję, ale i tak się nie poddał i wyprzedził wszystkich”. I dopiero wtedy na metę docierają inni zawodnicy: spoceni, wloką się jak ofermy i padają na ziemię. A ja, trochę kulejąc, wchodzę na podium i wszyscy śpiewają hymn Polski. Ja też. Potem podchodzi do mnie ktoś bardzo ważny i wiesza mi na szyi złoty medal. A babcia i dziadek siedzą przed telewizorem i oglądają to wszystko. Dziadek woła: „Moja krew!”, a babcia idzie do kuchni zrobić mi racuchy.

Jak już byłem przy tych racuchach, to tak się zamyśliłem, że zamiast biec dalej do Żarnowcowej, skręciłem w ulicę Orzeszkowej. A tam mieszka dużo psów, więc jak mi tu jeden nie hauknie nad uchem! Tak się potknąłem, że wpadłem na metalowy słupek i walnąłem w niego głową. A w dodatku skręciłem sobie kostkę! „No ładnie – pomyślałem – mam swoje ścięgno Achillesa, tylko bez złotego medalu. Co za osioł z tego psa!”.

Usiadłem na krawężniku, żeby obejrzeć sobie kostkę, gdy nagle słyszę:

– Aj!

Jakby spode mnie! Zerwałem się na równe nogi i patrzę, ale nic nie widzę. Więc siadam znowu i słyszę:

– Uważaj, to boli!

Zatkało mnie – ulica pusta, a tu ktoś do mnie mówi. Nagle słyszę nad głową:

– Wstań, dziecko. Przecież nie chcesz zrobić z mojego przyjaciela naleśnika, prawda?

Zadarłem głowę i zobaczyłem coś takiego, że… nie uwierzycie! Uliczna latarnia zginała się nade mną jak wąż! W dodatku miała oczy, nos, usta i uśmiechała się do mnie!

– Podnieś się, bo siedzisz na głowie panu Krawężnikowi – powiedziała spokojnie, kołysząc się nade mną.

Podniosłem się w zwolnionym tempie. Spojrzałem na miejsce, gdzie przed chwilą siedziałem. Rzeczywiście, z betonowego boku uśmiechała się czyjaś twarz. I mrugnęła do mnie okiem! Ja… chyba… zwariowałem… Ale przecież tylko trochę się walnąłem. No dobra, skręciłem też kostkę, ale od tego się nie wariuje! Nie, to niemożliwe.

– Co tu się dzieje? – zapytałem.

– No właśnie, chyba pora się przedstawić. To jest pani Latarnia. Najsympatyczniejsza lampa na naszej ulicy, od lat oświetla nasz skwer. To jej zasługa, że w nocy wszyscy czują się tu bezpiecznie – usłyszałem z dołu taki przytulny głos, jakby to kołdra mówiła.

– A to jest mój najlepszy przyjaciel, pan Krawężnik – dygnęła latarnia. Pochyliła się nade mną tak nisko, że poczułem ciepło jej żarówki na głowie. – On z kolei dba o to, żeby trawy nie wychodziły na jezdnię, a samochody nie wjeżdżały na trawniki. Uczy dzieci ćwiczyć równowagę, gdy po nim chodzą (byle nie po głowie). Pilnuje porządku na całej ulicy, nawet krzewy i drzewa go słuchają. No, czasami nie słuchają – dodała i tu oboje spojrzeli porozumiewawczo na siebie.

– A ty jesteś Kuba, prawda? – zapytał pan Krawężnik.

– Skąd pan wie? – zdziwiłem się.

– Obserwuję cię często, jak biegasz tu z tatą. Albo jak idziecie całą czwórką na spacer i po drodze gracie w grę: „Co widzisz na literę…”. Zawsze wygrywa mama, prawda?

– Taak, jest nauczycielką polskiego, więc zna dużo słów – wyjaśniłem, na co pani Latarnia znów pochyliła się tak nisko, że aż zajrzała mi w oczy, i powiedziała:

– A ja lubię patrzeć, jak wracacie tędy po treningu z tatą. Na zakończenie on woła: „No, to za chwilę padniemy ze zmęczenia, ale tutaj jeszcze damy z siebie wszystko!”.

– Tata rzeczywiście tak mówi – zdziwiłem się. Kurczę, oni naprawdę nas znają!

– Wiesz, od dawna chcieliśmy z tobą porozmawiać – powiedział z uśmiechem pan Krawężnik. – Ale teraz musisz już chyba biec do domu. To było ostatnie okrążenie, a mama już się niepokoi, bo od dłuższego czasu nie słyszała dzwonka przy furtce. Proszę, wróć do nas jutro.

– Dobrze. I oczywiście nic mamie nie powiem – dodałem porozumiewawczo.

– Nie, właśnie chciałam cię prosić, żebyś jej o nas powiedział. Przecież nie wolno rozmawiać z nieznajomymi, pamiętasz, jak cię uczyła? Zapytaj ją, czy się zgadza na naszą znajomość – poprosiła pani Latarnia.

– Przecież mi nie uwierzy! – roześmiałem się.

– To już inna sprawa. Ale pamiętaj, mądre dzieci mówią o sobie rodzicom, bo tak się buduje zaufanie. A z obcymi rzeczywiście nie rozmawiaj, zwłaszcza gdyby chcieli cię gdzieś zaprosić! – dodała z naciskiem pani Latarnia.

– Ale wy nie jesteście obcy. Wiecie, jak mam na imię, co robię z tatą… – zawahałem się.

– Kuba, każdy, kto by cię obserwował przez dłuższy czas, wiedziałby to samo. Ale to jeszcze nie znaczy, że miałby dobre intencje. Złodzieje też obserwują domy, które chcą okraść, prawda? – zapytał poważnie pan Krawężnik.

– Prawda – przyznałem.

– Dlatego prosimy cię, żebyś powiedział o nas mamie i zapytał, czy możesz się z nami spotykać.

– A jak się nie zgodzi? – zaniepokoiłem się. Spodobali mi się moi nowi znajomi i chciałbym jeszcze kiedyś z nimi porozmawiać. Oczywiście o ile mi się to wszystko nie śni.

– Zaufaj jej intuicji – uśmiechnęła się pani Latarnia.

– Jeśli pozwoliła ci biegać wieczorami, to znaczy, że wierzy w twój rozsądek. Teraz ty nie zawiedź jej zaufania – podsumował pan Krawężnik. – Kuba, pora już na ciebie. Zrobiło się późno.

– To do zobaczenia. Oczywiście jak mama pozwoli – pożegnałem się i ruszyłem wolnym truchtem. Ciekawe, że już mnie nic nie bolało: ani noga, ani głowa. Pomyślałem, że to była bardzo pożyteczna kontuzja – uderzyłem się w głowę i skręciłem kostkę, ale dzięki temu usiadłem na panu Krawężniku. A wtedy on się do mnie odezwał i pani Latarnia też. I ostrzegli mnie przed złodziejami. I powiedzieli, że chcą jeszcze ze mną porozmawiać. I będę miał takich znajomych, że koledzy z klasy padną z wrażenia! Tylko… co mama powie na to wszystko?

2. BRYLANTOWA HISTORIA

Następnego wieczora też poszedłem biegać, choć deszcz dopiero co przestał padać i wszędzie było mokro. Biegłem w rytmie wdech-wydech na cztery, powtarzając w myślach: bę-dę-pier-wszy, bę-dę-pier-wszy. Ale tak naprawdę myślałem tylko o panu Krawężniku. A może to wszystko mi się tylko wydawało, bo uderzyłem się w głowę?

Gdy zrobiłem już swoją stałą trasę, pobiegłem na skwer przy ulicy Orzeszkowej. Na mój widok latarnia znów zaczęła się schylać. Zupełnie jakby była z gumy! Hura, więc to było naprawdę!

– Dobry wieczór, Kuba – powiedziała. – I co, mama zgodziła się, żebyś z nami rozmawiał?

– Dobry wieczór. Zgodziła się bez problemu! – pochwaliłem się. – Ale chyba wydaje jej się, że ja to wszystko zmyślam. Usłyszałem potem, jak mówiła tacie w sypialni, że czasem dzieci wymyślają sobie niewidzialnych przyjaciół. I że to dobrze świadczy o ich wyobraźni.

– Cieszę się, że możesz do nas przychodzić. I gratulacje, że odważyłeś się powiedzieć mamie! – uśmiechnął się pan Krawężnik.

– Tak, oboje jesteśmy z ciebie dumni – pani Latarnia zakołysała nade mną kloszem. Zrobiło mi się tak jakoś, no… po prostu miło.

– Cśśś, ktoś idzie – rzucił szybko pan Krawężnik i w tym momencie jego twarz znikła z betonowego boku. Ale numer!

Rzeczywiście, ulicą szedł jakiś chłopak. Podszedł do mnie i zapytał, rozglądając się dookoła:

– Sam jesteś?

Trochę się wystraszyłem. Ale powiedziałem:

– Sam, a bo co?

– A masz telefon? – przysunął się jeszcze bliżej.

– Nie mam, bo ja tu trenuję bieganie. I będę kiedyś sławnym biegaczem – pochwaliłem się.

– To sobie trenuj, smarkaczu. Ale pieniądze dawaj! – i wykręcił mi rękę, a drugą sięgnął mi do kieszeni dresu. A tu nagle pan Krawężnik… jak się nie wygnie w górę! Chłopak wyleciał w powietrze, jak pingwin z Madagaskaru! I spadł tyłkiem na jezdnię! Mało nie zdechłem ze śmiechu, bo minę miał jak ostatni głupek. Zupełnie nie wiedział, co się dzieje!

– Uważaj sobie, pętaku! – wrzasnął, zbierając się na nogi. Już chciał mnie dopaść, ale w tym momencie usłyszeliśmy nad głową trzask. I pod nogi spadła nam gruba gałąź! Obaj się wystraszyliśmy. Ale natychmiast on się wydarł:

– Co, gałęziami we mnie rzucasz? Już ja ci pokażę rzucanie gałęziami! – schylił się po nią i chyba chciał mi przyłożyć, więc odskoczyłem. A tu nagle przez środek jezdni przebiegł kot i jakby nigdy nic – wpadł temu gościowi pod nogi. Ten się zachwiał i wyjąkał:

– Czarny kot! Będę miał nieszczęście! – cofnął się gwałtownie i mamrocząc coś pod nosem… uciekł. Naprawdę! Pierwszy raz w życiu widziałem, żeby taki łobuz wystraszył się zwykłego kota! Patrzyłem za nim i nie wierzyłem własnym oczom! A mama mówiła, że przesądy to ludzie sami sobie wymyślają. A chrześcijanin nie musi w nie wierzyć, bo wierzy w Pana Jezusa, a nie w czarne koty. Ani w kominiarzy. Ani w stłuczone lusterka. Popatrzyłem z podziwem na pana Krawężnika i panią Latarnię.

– Ale go załatwiliście! To wyglądało jak w filmie, jak on wyleciał w powietrze! A potem jeszcze ta gałąź? Już myślałem, że mnie walnie w głowę! – zawołałem.

– Nie, to drzewo ma spore doświadczenie w rzucaniu patykami do celu. Wystarczyło poprosić – uśmiechnęła się pani Latarnia.

– A jak namówiliście tego kota? – zapytałem.

– To akurat był przypadek. Miauczek po prostu przebiegał z drugiej strony ulicy, a ja tylko zmieniłem mu nieco trasę – wyjaśnił pan Krawężnik. – Po prostu wygiąłem się, tylko delikatniej niż w przypadku tego chłopaka. Ale i tak biedny zwierzak się wystraszył, aż mi go żal było – dodał przepraszająco.

– To muszę wam tu przyprowadzić takiego chłopaka z czwartej klasy, który wszystkich kopie na przerwach, żebyście też go tak urządzili! – zawołałem uszczęśliwiony.

– Kuba, nie zrozum mnie źle – spoważniał pan Krawężnik – my się na nikim nie mścimy. Po prostu chcieliśmy cię obronić przed tym chuliganem. Z tamtym chłopakiem będziesz musiał poradzić sobie sam. Ale pomożemy ci, jeśli będziesz potrzebował naszej rady.

– Szkoda, że nie mogę opowiedzieć o tej akcji rodzicom – westchnąłem. – Też by ich zatkało.

– Nie sądzę, żebyś musiał cokolwiek przed nimi ukrywać – pokręciła kloszem pani Latarnia.

– Przecież nie jestem maminsynkiem, żeby im wszystko opowiadać! – obruszyłem się. – Jak mnie wujek poprosił, żebym nie mówił mamie, że rozbił samochód, to do dziś go nie wydałem.

– Wujek prosił cię o dyskrecję w sprawie, która dotyczyła jego, a nie ciebie. Ale gdyby ktoś obcy ci powiedział: „Tylko nie mów o tym rodzicom” – to sygnał, że ma wobec ciebie złe zamiary. I wtedy od razu im o tym powiedz.

– Dlaczego mnie tak ostrzegacie? – zdziwiłem się.

– Bo długo mieszkamy na tej ulicy i wiele już widzieliśmy – wyjaśnił spokojnie pan Krawężnik. – A nie chcielibyśmy, żeby spotkało cię coś złego, ponieważ nam zaufasz. Świat jest pełen dobrych i życzliwych ludzi, ale jest też paru takich, których warto unikać. Problem w tym, że nie noszą na czole tabliczki ostrzegawczej.

Roześmiałem się. Rzeczywiście, mam takiego sąsiada. Dla dorosłych jest milutki jak nie wiem co, a na dzieci krzyczy jak wariat. I wyzywa nas, gdy gramy w piłkę blisko jego płotu. Fajnie by było, gdyby nosił na czole tabliczkę: „Jestem wstręciuch i krzykacz”.

Moje rozmyślania przerwał pan Krawężnik:

– Czy zawsze, gdy biegasz, powtarzasz sobie: „Będę pierwszy”? – zapytał.

– To ja to robiłem na głos? – zdziwiłem się. – No, to jest takie ćwiczenie oddechowe. Ale czasem też oddycham na: „jes-tem-lep-szy”.

– A właściwie, to po co biegasz? – zapytał pan Krawężnik.

– No właśnie po to, żebym był najlepszy! A po co innego? – zdziwiłem się.

– Samo bieganie nie sprawia ci przyjemności? – dopytywała się pani Latarnia.

– Trochę tak, ale dużo nie. Wolę się ścigać z innymi i zwyciężać. Bo ja jestem najlepszy! – wyjaśniłem z dumą.

– Mówisz to też swoim kolegom? – ostrożnie zapytała pani Latarnia.

– No jasne! Na WF-ie mówię im, że są cieniasy i że nie mają co się ze mną mierzyć. A wtedy biegają jeszcze wolniej! Tylko na zawodach sportowych jest gorzej, bo tam wszyscy myślą, że są najlepsi. Ale ja im jeszcze pokażę! – zaśmiałem się.

Pan Krawężnik wyglądał na trochę zmartwionego. Pokiwał chwilę głową i powiedział:

– Wiesz, o przezywaniu będziemy musieli kiedyś porozmawiać. A teraz pozwól, że opowiem ci pewną historię, która mi się przydarzyła.

Dlaczego nie warto się przechwalać

Pewnego dnia spadł ulewny deszcz. Padał i padał, aż ulicą po-płynęły strugi wody. Niosły ze sobą kamyki, kolorowe śmieci, kapsle i zeszłoroczne kasztany. Jakaś większa fala przyniosła spod naszego sklepu okruchy rozbitej butelki. Wyglądały jak małe klejnoty, gdy migotały w świetle latarni. Było wśród nich jedno szkiełko, które zachowywało się inaczej niż wszystkie. Turlało się wśród śmieci, zostawiając inne daleko za sobą. I przeglądając się w kałużach, wzdychało cicho:

– Jakie ja jestem piękne! Niezwykłe! Niepowtarzalne...

W pewnym momencie zatrzymało się przede mną. Zauważyła je też pani Latarnia, więc żeby mu się lepiej przyjrzeć – schyliła się nad nim. Szklany okruszek zalśnił z całej siły. Zapytałem go, trochę rozbawiony:

– A kim ty jesteś, maluszku?

– Jestem Brylantem – powiedział, wiercąc się z emocji.

– To co tu robisz? – zdziwiłem się.

– Wypadłem z pierścionka pewnej pani – wyjaśnił z dumą Brylant.

– Od razu wiedziałam, że to coś cennego – odezwała się z góry pani Latarnia. – Jak tylko go zobaczyłam, to...

– Cicho, nie przerywaj mi! – zawołał okruszek. – Mieszkałem w złotym pierścionku, gdzie obejmowały mnie delikatne uchwyty. Opiekowały się mną i troszczyły o mnie. Moja pani nosiła mnie tylko od święta, bo jestem bardzo cenny. Gdy mnie zakładała, wszyscy mężczyźni całowali ją w rękę – trajkotał Brylant. – I byłem myty kilka razy dziennie ciepłą wodą z mydłem, i wycierany puszystym ręcznikiem. Gdy moja pani zmywała naczynia, zdejmowała mnie i odkładała na stół, żebym się nie zniszczył. Ale niepotrzebnie się o mnie bała, bo jestem bardzo twardy. Gdybym chciał, mógłbym zrobić dziurę nawet w szkle – chwalił się jak nakręcony. – Jestem taki piękny, że moja właścicielka, zasypiając, przytulała mnie do policzka. Ale wy nigdy nie zrozumiecie życia Brylantu, bo nie znacie nic poza tą brudną ulicą – zakończył z wyższością i zalśnił jeszcze mocniej.

Zrobiło mi się przykro. Przyjrzałem się mu – rzeczywiście, świecił pięknie. Nigdy nie widziałem nic tak błyszczącego. Może to naprawdę Brylant? W końcu to, co opowiadał, brzmiało logicznie. Skąd by to wszystko wiedział, gdyby był tylko okruchem rozbitej butelki? Tylko dlaczego tak się chwalił? Nie widział, że zrobiło nam się przykro?

– Ja też błyszczę, ale mnie nikt nie przytula i nie całuje – usłyszałem rozżalony głos pani Latarni. Hm, pomyślałem sobie, że mnie też wciąż najeżdżają lub depczą, ale nikt mnie nawet nie pogłaskał. Poprosiłem więc Brylant:

– A czy możesz mi opowiedzieć o tych czasach, kiedy nie byłeś jeszcze Brylantem? Na przykład o kopalni diamentów, gdy nie byłeś oszlifowany i wyglądałeś jak zwykły kamień?

– Nie chce mi się już dalej mówić, jestem śpiący – uciął szybko. – O kopalni diamentów opowiem wam jutro rano.

– Och, nie! Rano mnie wyłączą i nic nie będę słyszała! – zaprotestowała pani Latarnia. – Powiedz przynajmniej, co się stało, że wypadłeś z pierścionka?

– Jutro. O wszystkim opowiem jutro – mruknął Brylant, zasypiając.

Zapadła cisza.

Pani Latarnia myślała chyba o czymś smutnym, bo jej żarówka migotała niespokojnie jak nigdy. A ja sam poczułem, że… jestem takim zwykłym, betonowym klocem, który całe życie spędzi na tej ulicy i nic ciekawego na świecie nie zobaczy. A już na pewno nie zobaczy kopalni diamentów. Ani morza. Uff, już zaczynałem się rozczulać nad swoim losem, więc postanowiłem szybko przypomnieć sobie wszystkie miłe chwile w moim życiu. Na przykład ostatnie malowanie pasów na jezdni. I wiosenną burzę, gdy strumienie deszczu myły mi boki. A potem przypomniałem sobie, że przecież mam bezpieczną pracę – nie muszę się błąkać po świecie, nigdy nie wypadnę z boku trawnika i nie zginę.

Moje rozmyślania przerwał jakiś samochód. Wytoczył się powoli zza rogu, omiatając ulicę uważnym spojrzeniem reflektorów. Przejechał ciężko obok mnie i wtedy usłyszałem cichy trzask. Nie zwróciłem na to uwagi, ale nad moją głową rozległ się okrzyk pani Latarni:

– Ojej, a gdzie Brylant?

Rozejrzałem się po jezdni. W miejscu, gdzie leżał Brylant, została tylko odrobina szklanego pyłu. Beztrosko popłynęła wraz z wodą śladem samochodu.

– Przecież brylanty są bardzo twarde! – myślałem na głos. – Skoro samochód go rozjechał, to znaczy… że to było tylko szkiełko. To po co tak kłamało?

– Gdybym wiedziała, że jest ze szkła, ostrzegłabym go przed tym samochodem! – zawołała z żalem pani Latarnia. – Ale skąd tyle wiedziało o brylantach?

– Pewnie kiedyś było częścią jakiejś butelki, więc zdążyło się napatrzeć na domy i zwyczaje ludzi. Mogłoby nam o tym opowiedzieć i też słuchalibyśmy z przyjemnością. Może nawet z większą, bo nie byłoby nam przykro, że dla niego jesteśmy nikim – westchnąłem.

– Ty też się tak poczułeś? – zdziwiła się pani Latarnia.

– Tak. Jeśli ktoś ci powtarza, że jest taki wspaniały i o niebo lepszy od ciebie, to albo mu wierzysz i jest ci smutno, albo uznajesz, że jest kłamczuchem i zaczynasz go unikać – powiedziałem.

– I to już koniec tej opowieści, Kuba – zakończył nagle pan Krawężnik.

Milczałem, ale w duchu myślałem sobie: po co on mi to wszystko opowiedział? Poczułem się trochę dziwnie, więc rzuciłem:

– Chyba muszę już iść. Mama będzie się o mnie martwiła.

– Masz rację, czas na ciebie. Dziękuję, że posłuchałeś mojej opowieści – odpowiedział poważnie pan Krawężnik.

Aha, teraz już rozumiem – po prostu chciał się wygadać! Pożegnałem się i pobiegłem do domu. Ale ta historia nie dawała mi spokoju. Co za osioł z tego szkiełka! Po co się tak przechwalało? No, jakby mnie ktoś tak okłamał, już ja bym mu dał!

3. PIESKIE ŻYCIE PIESKA BOLKA

Dziś po południu wcale nie miałem ochoty iść do pana Krawężnika. Pokłóciłem się z mamą i nie chciało mi się z nikim rozmawiać. Nawet bieganie mi nie szło. Szczerze mówiąc, zamiast „bę-dę-pier-wszy”, słyszałem w myślach: „je-stem-cie-nias”. A przecież wcale nie jestem!

Sam nie wiem, kiedy dobiegłem do skweru przy sklepie „Orzeszek”, gdzie mieszka pan Krawężnik. Pani Latarnia nie była jeszcze włączona, to dobrze, jedna osoba mniej.

– Cześć Kuba, stało się coś? – powitał mnie mój nowy znajomy.

– Dzień dobry. A skąd pan wie? – zdziwiłem się. Czytał w moich myślach, czy co?

– Bo biegniesz, jakbyś miał nogi z ołowiu – zażartował.

– Z ołowiu to ja mam podobno ręce, nie nogi – zauważyłem zgryźliwie.

– Hm, a kto ci tak powiedział? – zapytał pan Krawężnik.

– Moja własna mama! – powiedziałem z oburzeniem.

– Może mi o wszystkim opowiesz? Oczywiście, jeśli masz ochotę – zaproponował pan Krawężnik po chwili milczenia.

– A co tu opowiadać! – żachnąłem się. – Dzisiaj moja mama nadepnęła na mój ulubiony samochód, granatowego porszaka, i urwała mu boczne lusterko. To już drugi samochodzik w tym tygodniu! Więc zacząłem na nią krzyczeć, że teraz musi mi go odkupić. A ona się zezłościła i powiedziała, że od tygodnia mnie prosi, żebym posprzątał swój pokój. I że ma już dosyć potykania się o moje zabawki. I jak tak dalej pójdzie, to nie będę miał żadnego auta, bo ciągle ktoś po nich depcze.

– A rzeczywiście są porozrzucane? – zapytał pan Krawężnik.

– No, tym razem bawiła się nimi moja siostra, nie ja. A poza tym wystarczy patrzeć pod nogi. Ja jakoś na nie nie wdeptuję! – zbuntowałem się.

– Powiedziałeś mamie, że to nie ty?

– Powiedziałem. A ona na to, że rodzina to ludzie, którzy współpracują ze sobą – burknąłem. – Więc skoro ona pierze i prasuje moje ubrania, to ja mogę czasem posprzątać po czteroletniej siostrze.

– I co ty na to? – pan Krawężnik podniósł jedną brew.

– Że to niesprawiedliwe, bo Mela sama powinna po sobie posprzątać! – zawołałem.

– Hm, to może być trudne. A ty już sprzątałeś po sobie, gdy miałeś cztery lata? – zapytał ostrożnie.

– No właśnie! Mama powiedziała, że jak byłem mały, to mnie we wszystkim wyręczali. Bo byłem jedynakiem. A teraz ona nie ma już tyle czasu, żeby sprzątać po dwójce dzieci, więc o swój pokój muszę zadbać sam – westchnąłem.

– I co wtedy zrobiłeś? – dociekał pan Krawężnik.

– Zamknąłem się w łazience i pozrzucałem wszystkie ręczniki na podłogę – wyjaśniłem z satysfakcją. – Ale potem mama usiadła do komputera i wydrukowała mi zasady panujące w naszym domu. Kto za co jest odpowiedzialny i takie tam. Kiedyś to razem ustalaliśmy. Mela ma odnosić swoje talerze i kubki do zlewozmywaka i pomagać mamie opróżniać zmywarkę. Ja mam sprzątać swój pokój i wyrzucać śmieci całej rodziny do kontenerów. Bo my segregujemy odpady i mamy osobny kubeł na plastikowe, osobny na papiery, inny na szkło, a w zwykły wrzucamy całą resztę. Aha, i jeszcze obierki i skórki od warzyw rzucam na kompostownik, żeby zgniły, bo potem będą nawozem. Wie pan, ile to roboty?

– Kuba, jestem pod wrażeniem! Jesteście bardzo ekologiczną rodziną! – zawołał z uznaniem pan Krawężnik. – Gdyby wszyscy segregowali śmieci, tylu rzeczy można by użyć jeszcze raz. A ile drzew można w ten sposób uratować… Wiesz, jaki to smutny widok, gdy wycinają drzewo, które rosło kilkadziesiąt lat, a teraz potrzebne jest do wyprodukowania papieru? A w tym samym czasie sterty papierowych śmieci lądują z brudnymi odpadkami i marnują się bezpowrotnie – westchnął pan Krawężnik.

– Mówi pan jak mój tata… – spuściłem głowę. – A ja nie lubię tego robić, bo śmieci śmierdzą. I w ogóle nie lubię tych wszystkich zasad. Dlaczego jak ludzie mieszkają razem, to muszą mieć zasady? Nie może być tak, że każdy robi to, co lubi?

– Tak się nie da, bo są rzeczy, których nikt nie lubi robić. A ktoś musi. Opowiem ci pewną historię, tylko znajdź sobie jakieś wygodne miejsce – zaproponował pan Krawężnik.

Rozejrzałem się, gdzie by tu usiąść, bo historia pewnie znowu będzie długa. Dobrze bym widział pana Krawężnika, gdybym usiadł na jezdni, ale to byłoby niebezpieczne. To może na tym murku wokół drzewa? Tylko siedząc mu za plecami, wcale go nie zobaczę. A tu nagle jego twarz przekręciła się na górną stronę krawężnika i przesunęła w tym kierunku, gdzie stałem. No, no, ale on potrafi! Myślałem, że tylko pani Latarnia umie się tak wykręcać.

– To już jestem gotowy – powiedziałem, sadowiąc się pod drzewem.

Zasady w życiu się przydają

Wiesz, kiedy byłem młody, bardzo żałowałem, że nie mogę wyruszyć w podróż dookoła świata i poznać nowych miejsc – zaczął pan Krawężnik. – I denerwowałem się, że ktoś ustalił, że mam być akurat krawężnikiem i całe życie spędzić na rogu ulicy. A przecież z tego samego betonu można było zrobić tyle innych rzeczy! Na przykład deptak nad brzegiem morza, platformę wiertniczą na jakimś oceanie albo przynajmniej schodki do latarni morskiej. Bo musisz wiedzieć, że mam słabość do morza. Kiedyś ci zresztą o tym opowiem… I bardzo denerwowało mnie, że ktoś ustalił zasady, na które nie mam wpływu. Ale lata płynęły i po pewnym czasie zacząłem dostrzegać dobre strony mieszkania w mieście. W końcu na ulicy tyle się dzieje, że nigdy się nie nudzę. Po pewnym czasie pogodziłem się ze swoim losem i przestałem narzekać, choć nigdy nie przestałem marzyć o morzu. A niedawno poznałem kogoś, kto bardzo przypomina mnie samego w młodości. To pewien pies, który regularnie paskudzi panią Latarnię. Skarżyła się często na niego. W końcu każdy by się zdenerwował, budząc się co rano z mokrymi nogami.

Wyglądał nieszkodliwie: taki mały, żółty ciapek. Od pewnego czasu wałęsał się po naszej ulicy i zawsze był sam. Gdy pewnego dnia znów zaczął się przymierzać do obsiusiania pani Latarni, zawołałem:

– Hej, co ty robisz!?

– A bo co? – burknął.

– Nie mógłbyś siusiać gdzie indziej? – zapytałem.

– A co to za różnica? – zdziwił się pies.

– No właśnie, jeśli dla ciebie nie ma żadnej, to proszę, znajdź sobie jakiś kamień albo krzak. I nie podlewaj swoimi siuśkami mojej przyjaciółki, bo od tego rdzewieje jej noga – wyjaśniłem.

– A kto jej kazał tu stać? Jak stoi na ulicy, to niech nie będzie taka księżniczka. Tu nie muzeum – odszczeknął się kundelek i znów zadarł tylną łapę.

– Stop! – zawołałem tak głośno, że chyba się przestraszył, bo łapę opuścił. – Może byśmy się poznali? Ja jestem pan Krawężnik, stoję na tej ulicy, i – na ile jestem w stanie – pilnuję na niej porządku.

– Jestem Bolek. I niczego nie pilnuję, bo uciekłem z domu i mam w nosie wszystkie porządki, nakazy i zakazy.

– Dlaczego uciekłeś? – zdziwiłem się. Wyglądał na szczeniaka, który jeszcze potrzebuje opieki.

– No przecież mówię! – szczeknął opryskliwie. – Przez te nakazy i zakazy. Moja pani ciągle wycierała mi łapy, gdy wracałem do domu, choć tego nie lubię. Nie wolno mi było spać w jej łóżku ani gryźć pantofli. Miałem się przyzwoicie zachowywać i nie szczekać na gości. Nie sikać w przedpokoju, nie wynosić kości z miski, nie gryźć lalek jej córki, nie warczeć na nikogo, nie deptać kwiatków w ogródku. Gościu, ta lista nie miała końca! – westchnął. – A jak byłem grzeczny, to nawet tego nie zauważała. Choćbym nie wiem jak się starał – nic.

– Wiesz, te wszystkie zakazy wydają mi się dość sensowne – próbowałem go trochę ściągnąć na ziemię. – Tylko szkoda, że nie zauważała twoich starań. Ale miałeś też chyba jakieś przyjemności?

– Taaa, jedzenie dostawałem regularnie. Ale wszystko zdrowe, z warzywami, których nie cierpię! A jak raz sobie wyciągnąłem ze śmietnika starą rybę, to pani mnie pół godziny szorowała w wannie. I przez dwa dni narzekała, że nadal śmierdzę.

– Od zjedzenia tej ryby tak długo śmierdziałeś? – zdziwiłem się, bo nie bardzo potrafiłem to sobie wyobrazić.

– No, trochę się w niej też wytarzałem – przyznał niechętnie Bolek. – Ale tylko trochę!

– Wiesz, ludzie nie lubią niektórych zapachów, choć psy za nimi przepadają... – zacząłem, ale mi przerwał:

– No i to głupie imię! Wiesz, że nazwała mnie Rosół? Tylko dlatego, że jestem żółty.

– Hm, to rzeczywiście dość nietypowo – przyznałem mu rację. – A dlaczego przedstawiłeś mi się jako „Bolek”?

– Bo tak nazwała mnie druga pani.

– To ta pierwsza cię komuś oddała? – zapytałem ze zgrozą.

– Eee nie, uciekłem! – pochwalił się. – Ta druga znalazła mnie na ulicy. A że byłem już mocno głodny, to pozwoliłem jej się zabrać.

– I było ci u niej lepiej?