Operacja WAR WAR - Dariusz Laskowski - ebook + audiobook + książka

Operacja WAR WAR ebook i audiobook

Dariusz Laskowski

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czterech kumpli, którzy świetnie pamiętają czasy komuny. Szybkie supersamochody. Wojskowi, dla których służba Polsce to nie tylko obowiązek, lecz także sposób na życie. Agent rosyjskiego wywiadu, który był świetnie zapowiadającym się śpiewakiem. Zaginiona w trakcie rozpadu ZSRR walizkowa bomba atomowa, która o mały włos nie doprowadziła do wybuchu III wojny światowej. A to wszystko pod czujnym okiem pewnej tajemniczej organizacji, kontrolującej światową politykę.
Operacja War-War to polityczny thriller w drifterskim rytmie. Zaskakujące zwroty akcji, twardzi bohaterowie i wielka polityka, na skutek której pewnego niedzielnego poranka uderza o sosnę prezydencki samolot...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 364

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 20 min

Lektor: Leszek Filipowicz

Oceny
3,8 (16 ocen)
7
4
1
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

BETONOWA DROGA, poprzecinana czarnymi śladami opon, wyglądała jak ręce gitowca, pocięte w odkupieniu. Na jej końcu, kilka centymetrów od krawędzi burzowca, stało żółte lamborghini z włączonym silnikiem. Był to widok zupełnie surrealistyczny w tym miejscu. Dźwięk silnika V12 przekrzykiwał Ian Curtis z Shadowplay, ostrzegający przed watahą wściekłych miejskich psów. Z daleka było widać nadjeżdżającą lawetę.

Gonzo, kierujący lawetą, wolno wysiadł z kabiny i ostrożnie obszedł żółte auto. Na ksywę zasłużył sobie przez niski wzrost, nieco przygarbioną sylwetkę i haczykowaty nos – wygląd przywodzący na myśl jednego z bohaterów The Muppet Show i wzbudzający tym samym ogólną sympatię.

– No nieźle – pomyślał. – Podniósł z ziemi zmiętą kartkę papieru, rozprostował ją i mamrocząc pod nosem odczytał: – „Speed”. – Przekrzywił głowę, przypatrując się tekstowi. – „Prędkość wbija mnie w obszary, gdzie dziewictwo nie jest już zaletą. Z czeluści piekieł nie wyciągnie mnie już cienka, złota nić, łącząca z rajem” – zakończył sylabizując. Popatrzył gdzieś przed siebie. Nagle otrzeźwiał, zmiął ponownie kartkę i rzucił ją na ziemię. – Pojebaniec – pomyślał, po czym zastukał w boczną szybę samochodu.

Bez skutku.

W środku z zamkniętymi oczami siedział facet po pięćdziesiątce.

– Halo, Topór, żyjesz, otwórz, pobudka! – krzyknął. – Topór, kurwa, ale ksywa – dodał już w myślach.

Śpiący w samochodzie mężczyzna wyprostował się, podniósł głowę i pomału, jakby rozrywał sklejone żaluzje, otworzył oczy.

– Otwieraj, nie wygłupiaj się.

Topór otworzył nieco okno, a dźwięki wydobywające się z auta niczym fala powietrza uderzyły lekko Gonza.

– Kurwa, jeszcze do tego jarałeś w samochodzie. Buchholz i bez tego da ci popalić. Rozumiesz. Jesteś skończony, wiesz, skończony. Dzwonił do ciebie przez cały wieczór, noc i teraz, od rana. Wściekł się. Do tego przyszły kolejne mandaty. Czy ty, kurwa, nie możesz spamiętać tych paru uli z radarami? – pokrzykiwał Gonzo. Jeszcze raz obszedł samochód, nie ryzykował przejścia przed maską, by nie wpaść do wody.

– I teraz do mnie dzwoni. Kurwa! Wyłącz to. – Gonzo odszedł na kilka kroków od samochodu i odebrał połączenie: – Tak, proszę pana, wydaje się w porządku… Jest, tak, mówiłem mu… Chyba nie będzie chciał rozmawiać… Tak, tak, powiem mu… Tak, już, już jadę… Tak, proszę pana – zakończył rozmowę i schował telefon do kieszeni.

– No teraz się doigrałeś, Topór, to już nie tylko fotoradary, ale i pościgówka. Swoją drogą wielka mi rzecz objechać jakieś zafajdane policyjne alfy – grzmiał Gonzo. – Ale teraz to nie żarty, psy chcą krwi i Buchholz cię sprzedał. Jesteś w dupie, w czarnej dupie, Topór.

– Gonzo, wiesz, to miejsce, to miejsce czterdzieści lat temu wyglądało zupełnie inaczej.

– No domyślam się – odpowiedział kierowca lawety zdziwiony i rozczarowany, że ta mrożąca krew w żyłach wiadomość nie zrobiła żadnego wrażenia na kumplu.

– Widziałem je przed chwilą… Wiesz? – Topór mówił powoli, jakby ubieranie myśli w słowa sprawiało mu wielką trudność.

Gonzo stał, kiwając z dezaprobatą przekrzywioną głową.

– Przychodziliśmy tutaj łapać sumy na aparaturkę. Wiesz, co to jest aparatura, Gonzo? Nie wiesz, bo skąd miałbyś wiedzieć. To spinner, czyli spinning Germina, jeden na trzy, jak broń w powstaniu. Ciężki, ołowiany, opływowy ciężarek wielkości pudełka od zapałek i dwie kotwice. Największe haki, jakie były do zdobycia. Rzucałeś ten zestaw najdalej, jak potrafiłeś, i ciąłeś wszystko po drodze… Najważniejsze były sumy. Reszta się nie liczyła. Docieraliśmy tu o świcie. My – chłopcy z Pekinu, z „trójkąta bermudzkiego” ulic Doryckiej, Wrzeciono i Marymonckiej. Wchodziliśmy przez dwa równoległe kręgi rur burzowych, zapaćkane od góry do dołu cementem. Gdy poranna zmiana hutników rwała się do pracy, ciśnienie w rurach, przez które się przedzieraliśmy, wyrzucało gówno na dwa metry do góry. Trzeba było nie lada sprytu, aby się przed nim uchronić.

– Topór, co ty pierdolisz? Wyłaź, muszę go natychmiast zabrać. – Gonzo wskazał na lamborghini.

Topór pomału, po pierwsze ze względu na wzrost, a po drugie przez wzgląd na potworny ból zastygłych stawów, wygramolił się z samochodu. Na beton wypadł mu mały, podniszczony, skórzany notatnik formatu A5. Topór powoli pozbierał pomięte kartki papieru i skrzętnie schował je do kieszeni. W końcu się wyprostował. Był wysoki i szczupły.

Gonzo natychmiast wyłączył silnik i płytę CD, szybko zajrzał do schowka, sprawdził, czy są wszystkie dokumenty, po czym dodał z wyraźnym obrzydzeniem:

– Ale tu syf! Pety, puste butelki, wszędzie walają się śmieci. Taką miałeś fuchę, Topór, taką fuchę! Wszystko spierdoliłeś, idioto. Reklamowy aktorzyno popierdolony. Skończyliście chociaż te zdjęcia? To chyba twoje ostatnie. – Nie doczekawszy się odpowiedzi, zaczął chaotycznie sprzątać. Wyrzucał na zewnątrz jakieś puste opakowania, bacznie je przy tym oglądając.

Gdy skończył, wysiadł z samochodu i zamknął drzwi.

– Chwila.

– Topór podszedł do auta, wyjął płytę CD z odtwarzacza, ostrożnie schował ją do pudełka, które włożył do kieszeni kurtki.

Następnie Gonzo sprawnie wjechał lamborghini na lawetę.

– Topór, chodź, podwiozę cię gdzieś do cywilizacji. Chcesz do metra?

– Nie, dzięki, to moja dzielnia. Ale mam jedną prośbę, poczęstuj mnie papierosem. – Gonzo na chwilę zamarł, szybko jednak wyciągnął paczkę czerwonych LM.

Topór odpalił fajkę, mocno się zaciągnął i po chwili dodał:

– Wiesz, jaką możesz sobie sprawić przyjemność?

– No? – kpiąco zapytał Gonzo.

Topór zaciągnął się kolejny raz i, wypuszczając dym, powiedział:

– Zawsze pal papierosa, tak jak to by był twój ostatni. Jak skazaniec.

Gonzo znów znieruchomiał na chwilę.

– Dobra, jadę. – Odpalił diesla i ostrożnie ruszył. – Stary zgred, a udaje młodzieniaszka, debil – pomyślał.

Tymczasem Topór powoli zaczął nasiąkać teraźniejszością. Zgasił peta.

– Muszę się wyczyścić – najpierw usłyszał to w myślach, po czym powtórzył to na głos. Potarł butem ślady gumy na betonie, podszedł do krawędzi burzowca, a po chwili wolno ruszył w stronę miasta.

Gdy dotarł do pierwszych zabudowań, znalazł bankomat.

Stan konta: 4498 zł.

W trzech rzutach wypłacił wszystko.

Odszukał komórkę. Uruchomił ją i ignorując niekończący się dźwięk powiadomień o nieodebranych połączeniach i nieodczytanych wiadomościach, wybrał numer.

– Wir?

– No, halo, Topór.

– Mam prośbę, zawieziesz mnie do Źródła? – zapytał bezceremonialnie Topór.

– Już czas? – Radosny ton w głosie Wira zniknął. – Już czas? – powtórzył.

– Najwyższy. A u ciebie?

– Dam radę. Mogę być za godzinę. Pod dziuplą, ok?

– Ok – powiedział Topór.

Niespełna 40 minut później jechali w milczeniu podmiejską drogą przez las. Wir prowadził poobijaną toyotę land cruiser.

– Co teraz tworzysz? – spytał Wir.

– Spróbuj, próbuj, czyliTry, try. To jest zapach prawdziwego mężczyzny – odpowiedział Topór, bawiąc się kroplą deszczu na szybie. – Obaj się zaśmiali. – Spory budżet – dodał poważniej. – Wyciągnęli nawet lamborghini od Buchholza. Ale chyba za bardzo daliśmy w palnik z ekipą, aż „Moskit” nas ścigał.

– Ale nie złapał? – zapytał Wir.

– Nie złapał. Ale trafili do Buhcholza i ten mnie wydał.

– Nie założyłeś szyldów od Wirusa?

– Nie, na niewiele by się zdały. Mało jest na mieście żółtych lamborghini z silnikiem V12.

– Fakt – odparł Wir.

– A wiesz, co słychać u Wirusa? – zapytał Topór.

– Odkąd skumał się z tymi grafeniarzami – cisza.

– Tak. Grafen to przyszłość.

– Ten Buchholz to chyba zasłużył na swoją ksywę, co? – próbował zmienić temat Wir.

Mijali malutką, leśną kapliczkę.

– Stań na chwilę – zawołał Topór, po czym wysiadł z auta, a Wir obserwował, jak zbliża się do malutkiej ławeczki przed ołtarzykiem. Po chwili był z powrotem.

– Odtąd Zły nie ma szans – powiedział Topór.

Wir zastanawiał się przez chwilę, czy dotyczy to czasu, czy też miejsca.

Przez dłuższą chwilę jechali w milczeniu.

– Ale dziury, coraz więcej tych łat – przerwał ciszę Wir, klucząc między nierównościami.

– To rany i blizny… To droga krzyżowa prowadząca do źródła – dodał po chwili Topór.

Obaj zaśmiali się smutno. Faktycznie szosa aż do podjazdu z napisem „Klinika uzależnień Źródło” w większości składała się z łat asfaltowych wylewek.

Topór wysiadł i rozejrzał się dokoła. Nie pamiętał, czy zawsze trafiał tu o tej samej porze roku, czy też dla niego tu zawsze była jesień.

– O, to pan. Wraca pan do nas? – powiedziała kobieta przypominająca Pippi Langstrumpf na emeryturze.

Topór przez chwilę zastanawiał się, czy to pytanie było na pewno do niego. Zdążył już zapomnieć o Złym w sobie, a może o sobie ze Złym.

– Tak. Dzień dobry, pani Ewo, po pani stronie kontuaru zawsze jest wiosna – odpowiedział i pociągnął jednocześnie końcówką palca po mahoniowym blacie, jakby wyznaczał granicę między nią a sobą.

– Pan zawsze taki miły – uśmiechnęła się profesjonalnie. – Siedem dni?

– Full service. Jajka na bekonie – zakpił Topór.

– Pełna opcja? 2400. Karta, gotówka?

– Cash. – Topór nie spuszczał z tonu.

Po załatwieniu formalności Topór podszedł do Wira. Popatrzyli przez chwilę na siebie i się uścisnęli.

– Dzięki, Wir.

– Nie ma sprawy. Teraz twoja kolej.

– Oby nie.

– Oby nie – powtórzył Wir, po czym zapytał: – Dowcip na odchodne?

– Dawaj.

– Siedzą na ławce w parku dwa pedały. Jeden do drugiego mówi: „Strasznie boli mnie brzuch, muszę odejść na chwilkę”. Po chwali wraca i krzyczy przerażony: „Stew, Stew, poroniłem, poroniłem! Idź, zobacz. Szybko!”. Stew idzie, sprawdza, po czym wraca i mówi: „Nie poroniłeś. Nasrałeś na żabę”.

Pani Ewa szybo się rozejrzała i upewniwszy się, że są sami, roześmiała się i powiedziała:

– Pan to zawsze…

– Najgorzej z tą żabą – powiedział Topór.

– Z frogiem? – spytał Wir.

– Tak, z frogiem, niezłe gówno na niego spadło.

– Oj, tak. Jak się dźwigniesz, to wbijemy do Opora – powiedział Wir i uścisnął dłoń kumpla.

– Jasne.

W dwuosobowej sali, w której zakwaterowano Topora, siedział Igor, zażywny, zadbany starszy pan w wieku trudnym do określenia. Matematyczny geniusz od dawna zafiksowany na punkcie wzoru na wygraną w każdej możliwej loterii oraz sposobu na remis w każdej partii szachów.

Mężczyzna popatrzył na Topora i kiwnął głową na przywitanie. Powoli podszedł do okna i gestem ręki przywołał nowoprzybyłego do siebie.

– Widzisz, pan, to wydeptane pole na boisku siatkówki? Po obu stronach boiska ma kształt serca jak karo w karcie przystawionej do lustra. Gówniarze nieświadomie podczas gry wydeptują ten sam kształt bez względu na wszystko. Wszystko da się wyliczyć, nawet to, jak wygrać każdą partię szachów. Jestem Igor, Igor Brodzki.

Uścisnęli sobie dłonie.

– Wszystko można, wszystko można wyliczyć, naprawdę. Ale najtrudniej – Igor zawiesił głos na chwilę i się zasępił – poradzić sobie z wiedzą, która cię rozsadza od środka, a której nikt nie rozumie.

Starszy pan, patrząc w dal, palcami wystukiwał na parapecie rytm Marsylianki.

Codzienność w Źródle mijała na spotkaniach w grupie. Prowadzący był energiczny, ale nie chaotyczny. Na szczęście.

– Mam na imię Damian, jestem waszym terapeutą. Nie musicie się teraz przedstawiać. Po prostu zacznijmy. Możecie mówić o nałogu, szczęściu, o wszystkim, o czym chcecie – rzucił na zachętę, po czym spojrzał na siedzącego obok mężczyznę.

Był to cichy na ogół, nieco najeżony blondyn. Topór nazwał go „Zapał”, bo rozkręcał się jedynie wtedy, gdy rozmawiał o motocyklach. Chłopak podrapał się po wytatuowanych na lewym ramieniu azteckich wzorach i zaczął mówić na nikogo przy tym nie patrząc:

– Szczęścia trzeba unikać i przed nim uciekać, ono nas wciągnie, strawi i wysra. A jeszcze będzie nam kazać żyć chwilą, kiedy nas będzie trawić. I jeszcze jedno, ci, którzy mówią prawdę – przerwał na chwilę – płacą zawsze najwyższą cenę. A mój nałóg siedzi tam za drzwiami. – Kiwnął w stronę drzwi i prawie wszyscy automatycznie odwrócili głowy we wskazanym kierunku. – Przychodzi coraz rzadziej i czeka na to, co ja. Czeka, by zapić, wciągnąć grubą krechę, otrzeźwieć, przypalić zimnego turka i pognać po bandzie na przecinaku, łapiąc nocne majaki. – Zaśmiał się tak przeraźliwie, że siedzący obok niego Igor aż podskoczył. – Coraz rzadziej wpada, idę z nim pogadać. – Wstał i niezatrzymywany przez nikogo wyszedł z sali.

Nastąpiła dłuższa chwila ciszy.

– Proszę, kto następny? Może ty, Igor?

Matematyczny geniusz przytaknął głową i zaczął:

– Nie wiem już, który raz, nie wiem, czy dla was będzie to budujące – zawiesił głos – ale wciąż próbuję. Zawsze, gdy chcę wam coś o tym powiedzieć, pamiętajcie, że to moja prawda o tej chorobie. Widzę ją w nowym świetle, właściwie w promieniu światła, który pozwala mi opowiedzieć wam o tym z zupełnie innej perspektywy. Teraz na przykład wiem, że na początku po alkoholu nadążałem za sobą, za swoimi myślami, byłem nie do zatrzymania, rozwiązywałem często bardzo skomplikowane zadania w mojej pracy badawczej. Byłem niczym dżygit, stale zmniejszałem dystans między mną a rozwiązaniem prawdziwych zagadek matematycznych. To trwało chwilę, ale wtedy byłem pewny, że dotarłem tam dzięki alkoholowi. Potem powtarzałem to jeszcze raz i jeszcze raz, aż właściwie stało się to moim rytuałem. Ale ta chwila, moment otarcia się o geniusz, nigdy już nie dały się powtórzyć. I wtedy widzisz już tylko plecy tych, którzy albo cię wyprzedzili, albo się od ciebie odwrócili – zakończył, po czym się uśmiechnął i potarł kciukiem figurę srebrnego szachowego skoczka, którą miał zawieszoną na szyi.

Następnie przyszła kolej na łysego, grubawego, małomównego i dość ponurego gościa.

– Zenek – chrząknął, chwilę jakby się ociągał, po czym zaczął mówić: – Nałóg? To jedyne, co tak naprawdę sam stworzyłem. I to on, jako ostatni, został przy mnie, był ze mną zawsze w najgorszych chwilach i nigdy mnie nie opuścił. A teraz? Teraz się zastanawiam, czy to on opuszcza mnie, czy może ja jego? I chyba to jest najważniejsze pytanie. Kiedy cię opuści, choć może się zdarzyć i tak, że zabierze cię ze sobą, zostaniesz już sam do końca. Musisz o tym wiedzieć, gdy się na to decydujesz.

– Tak, słuchajmy dalej – zachęcił prowadzący i wskazał głową mężczyznę z naprzeciwka.

– Aron, pijak i tak dalej… Przede wszystkim nie chciałbym już nikomu tak się przedstawiać.

– A jak? – zapytał prowadzący.

– Nie wiem, może… Aron, turysta – powiedział, bacznie przyglądając się swoim dłoniom.

Niektórzy zachichotali, ale niezrażony tym mężczyzna kontynuował: – Tak, to dobre określenie. Dużo chodzę, teraz mniej – zamyślił się. – Dużo chodziłem kiedyś po górach. Chciałbym… Chciałbym wejść jeszcze raz na Krywań. Rozpocząć wędrówkę wcześnie rano od zachodniej, ciemnej strony, by wchodząc zmarznięty na szczyt, móc potem się ogrzać w blasku wschodzącego słońca. Nie ma nic piękniejszego. Nie ma nic lepszego od wspinaczki, zmęczenia i tego miejsca. Właśnie staram się, chcę ruszyć. Wyruszam tam stąd… Właśnie stąd. Tego nie widać, ale wiem, że już tam idę.

Zapadła cisza. Psychoterapeuta poczekał jeszcze chwilę, po czym powiedział:

– No brawo, brawo, ten wasz smutek jest delikatnie podszyty dość dobrym humorem. Tak trzymać!

Następnie wymownie spojrzał na kolejnego pacjenta, sąsiada Topora. Ten się nie odezwał, nawet nie drgnął. Topór kopnął w krzesło pod „niegadułą”, aż ten podskoczył.

Wychudzony, lekko zniszczony, ale o wciąż żywych oczach mężczyzna chrząknął, jakby się ocknął i zaczął mówić, patrząc w jakiś bliżej nieokreślony punkt przed sobą:

– Mam na imię Krzysztof. Pracuję w Polskiej Akademii Nauk. Też mam takie miejsce, trochę dalej, jest tam trochę chłodniej, trochę też ciemniej, a światło, które widzisz, nie ogrzewa za bardzo. Oświetla je aurora borealis, inaczej zorza polarna. Pracowałem cztery sezony na kole podbiegunowym, gdzie noc polarna trwa sześć miesięcy, a rozświetlają ją jedynie świetliste smugi, które rekompensują ci wszystko. Wierzę, że jeszcze tam wrócę. Choć po każdej zmianie zarzekałem się, że ta już będzie ostatnia. Tam się to zaczęło, ale tu skończy. Co za paranoja. Tam piłem z tęsknoty za tym, co zostawiłem tutaj, a tutaj piłem za tym, co zostawiłem tam. Teraz nie piję, bo nie jestem ani tutaj, ani tam.

Część zebranych się uśmiechnęła.

Znowu cisza.

– Brrr… jak zimno – wzdrygnął się terapeuta. – A o tym, co się zaczęło i co się skończyło tu i tam, usłyszymy w następnym odcinku. No, no, co za odległości przemierzamy, cały glob, super, jedziemy dalej!

Prowadzący spojrzał na Topora, pytająco kiwnął głową i powiedział:

– Topór. Topór jest autorem tego obrazu. – Terapeuta wskazał na ścianę, na której wisiały trzy akwarele. – Ten drugi z prawej.

Wszyscy zwrócili tam głowy.

– Przypominam, zachęcam do korzystania z naszej pracowni. Ta praca, ten obraz… Może opowiesz o nim kilka słów? – zapytał prowadzący.

Obraz na płótnie o wymiarach około metr na metr przedstawiał postać siedzącą na krześle w ciemnym pomieszczeniu z głową przechyloną na bok opartą o dłonie wsparte na krawędzi stołu. Przed postacią stała pusta butelka z tlącym się na dnie knotem.

Topór skinął głową.

– Mówią na mnie Topór. Ten obraz… – Lekko się zaśmiał. – Nigdy nie malowałem, tego obrazu właściwie też nie namalowałem, wymazałem go praktycznie dłońmi. Ten bohomaz przedstawia prawdziwego człowieka. To człowiek, który wypala się razem z nim, z nałogiem. To śmierć pasożyta i nosiciela, ale dopóki płomyk nie zgasł jest jeszcze iskierka nadziei. Tylko musimy wiedzieć o tym i jednocześnie widzieć ten nasz butelkowy znicz.

Zapadła cisza, przerwana nieśmiałymi, cichymi oklaskami, które stopniowo się nasiliły.

Choć na chwilę wszyscy uwierzyli, że im się uda. Byli jak zużyte akumulatory leżące na złomie, które nagle zaczęły przekazywać sobie energię.

Wyszedł, głęboko wciągnął powietrze, które wydało mu się świeże i czyste, jakby przeniósł się w czasie, tylko nie wiedział, czy do przyszłości, czy do przeszłości. Poruszał się w zwolnionym tempie, próbując na nowo odnaleźć się w rzeczywistości.

Usiadł na drewnianej ławce na podjeździe przy drodze. Wyciągnął komórkę.

– Kochana Pippi – pomyślał, gdy odkrył, że sekretarka naładowała rozładowaną baterię.

– No, to heja! Szombierki Bytom – szepnął pod nosem i wprowadził kod pin.

Miał kilkanaście nieodebranych połączeń: cztery od Gonza, jedną od samego Buchholza. Odsłuchał ją: „Topór, ja, kurwa, nie wiem, dlaczego oni chcą ciebie, kurwa, tylko ciebie. Ktoś z głównych od Try, try chce byś do końca występował. Czasu mało, od razu jak będziesz czynny, wracaj. Inaczej to koniec”.

Następnie wystukał numer Wira i po dwóch sygnałach usłyszał:

– Już?

– Już.

– Będę.

Wkrótce Wir podjechał swoją poobijaną toyotą pod bramę Źródła. Uściskali się na powitanie.

– Żadnych żółwików – powiedział Wir.

– Żadnych – uśmiechając się, odpowiedział Topór.

Ruszyli.

– Znowu te dziury – pomyślał Topór, po czym na głos powiedział: – Ta droga jest ze sznytów na naszych dupach.

– Że co?

– Ta droga przypomina nasze dupska z zaszytym w nich esperalem!

– Zaszyte miny – rzekł Wir.

– Kurwa! Ta droga to pole minowe! – krzyknął Topór.

Obaj parsknęli śmiechem. Wir stanął na moment.

– Dobrze, że jesteś. – Uderzył kumpla lekko z piąchy w ramię.

– Ty też. – Tym samym gestem odpowiedział mu Topór. – Nie uwierzysz, dzwonił Buchholz, wracam na plan dokończyć Try, try.

– Żart?

– Nie, wreszcie ktoś się na mnie poznał – powiedział Topór i rozsiadł się wygodniej w fotelu.

– Oby cię nie rozpoznał – zażartował Wir.

– Oby.

– Wir… – zaczął poważnym tonem Topór.

Na chwilę zapadła cisza.

– No?

– U mnie pusto… Zamknę za sobą drzwi i znów będę w dupie diabła. Mogę się u ciebie przekimać przez parę dni? – zapytał Topór.

– Jasne, że tak… – Wir popatrzył na Topora, a po chwili zapytał: – A ty nadal coś skrobiesz, piszesz?

– Ależ, panie kierowniku, piszę cały czas.

Obaj się uśmiechnęli.

Topór w zamyśleniu obserwował, jak Wir, umiejętnie kręcąc kółkiem, omijał dziury w jezdni. Beznadziejna pustka, jaką czuł, powoli zaczynała się wypełniać treścią.

– Jest jeszcze szansa – pomyślał Topór. – Jest szansa…

Mieszkanie Wira to zmyślnie zaadaptowana część strychu w starej kamienicy na Górnym Mokotowie.

– Nie będą ci przeszkadzać te węzły od hamaka? – spytał Wir.

– Nie, mam kocyk i dziwię ci się, że śpisz tam, w kącie, zamiast tu, pod oknem z widokiem na gwiazdy – powiedział Topór, po czym wsparł się na łokciach i rozejrzał po mieszkaniu. – Dużo się tu zmieniło. Gdy mieszkałeś z Julią, było tu ciut przytulniej.

– Pierdolę przytulność, teraz jest hipstersko. Wiesz, ile się narobiłem, żeby to wszystko zniszczyć, żeby zniknęła z tego mieszkania. Te deski na podłodze przywiozłem ze starego dworu w Królewcu, część ścian skułem do cegieł. – Wir pogładził dłonią nierówne cegły. – Zobacz, jakie piękne, przedwojenne, tyle lat w ukryciu.

– Wieczory na haju tak się kończą.

Zaśmiali się. Wir nie powiedział mu, że hamak to jego ulubione miejsce, jego sennik. Wiedział, że Topór dobrze się w nim poczuje.

– Ominęła nas hipiska, drasnęła giciarka, a teraz będę hipsterem. A wiesz, co znaczy „hip”? – zapytał Wir.

– Hm?

– „Hip” to swój człowiek, swój chłop, rozumiesz?

– Taaa, jasne – odpowiedział Topór. – Co tak ładnie pachnie? Kawa?

– Tak, kupuję na giełdzie jeszcze świeżą, zieloną. Sam ją wypalam.

– No, kurwa, żartujesz.

– Nie, jutro ci zaparzę.

– Super, jutro o 10.30 jestem umówiony z Buchholzem.

– No!

– Odpal jakąś płytkę, chyba tylko takie stare zgredy jak my słuchają płyt CD. Wieża to dziś trochę jak patefon.

– Taki sprzęt zaczyna być modny wśród hipsterów. – Wir zaśmiał się i podszedł do sprzętu. – Robi się.

Poleciało Plasmatics.

– Słuchasz punk rock i śpisz jak smok – rzucił Wir.

– Kawałek punk rocka najlepszy do spanoka – stwierdził Topór, a po chwili zapytał: – Dlaczego właściwie trzymają Opora w wariatkowie?

– Skierowano go na obserwację po tym, jak postawiono mu zarzuty udziału w zorganizowanej grupie przestępczej czy terrorystycznej, Drzazgi czy coś takiego. Jej członkowie chcieli podpalić rosyjską ambasadę, o ile dobrze pamiętam. Po obserwacji oczyszczono go z zarzutów, ale przy okazji odkryli, że ma jakieś zaburzenia afektywne dwubiegunowe, które uniemożliwiają mu prawidłowe funkcjonowanie w społeczeństwie, i zamknęli go w wariatkowie.

– I co?

– Według mnie służby rozpracowują go od dawna, od bardzo dawna, a wariatkowo to tylko taki pretekst, żeby mieć go pod ręką.

– Od jak dawna? Od komuny? Od tamtych czasów? I nic byśmy o tym nie wiedzieli?

– Pierwszy raz przymknęli go w wojsku, trafił na stan wojenny. Nigdy nie mówił o szczegółach, myśleliśmy, że symuluje, żeby się wyrwać z armii.

– Tak, czasy inne, ale niektóre służby te same.

– Pamiętasz, coś wspominał, że za Wałęsy już miał poważne problemy. Pamiętasz, jak nie lubił Lecha, nazywał go „wałęsakiem”, a to taki agresywny i bardzo jadowity gatunek pająka. Już wtedy mówił o nim to wszystko, co dziś się potwierdza.

– A myśmy przez Wałęsę i Solidarność cyklicznie dostawali wpierdol od ZOMO na kolejnych manifach. Skąd on, kurwa, już wtedy to wszystko wiedział. Nie wierzyliśmy mu, kurwa. Pamiętasz, jak się wściekał? Nikt nas tak nie skłócił, jak ten pieprzony pająk wałęsak. Kurwa.

Zamilkli na chwilę.

– A pamiętasz, jak uczył nas wykuwać się z kajdanek? – podjął Wir.

– Tak, wiele nas nauczył, robił to tak umiejętnie, że nawet nie wiedzieliśmy, że jesteśmy jego uczniami. Możemy go chyba normalnie, kurwa, odwiedzić, co?

– Jak więźnia… Tak, myślę że tak.

– Pamiętasz, jak go odprowadziliśmy na dworzec, gdy szedł do wojska?

– Nigdy tego nie zapomnę.

– Dzisiaj bylibyśmy bohaterami social mediów.

– Tak. Było klawo.

Zamilkli, a każdy z nich wrócił myślami do dnia, kiedy po odprowadzeniu Opora na dworzec Warszawa Wschodnia, ruszyli na złamanie karku na dwóch crossowych jawach wzdłuż torów kolejowych. Jechali po ulicach, chodnikach, opłotkach miasta, aż dotarli do lasu. Maszynista zauważył ich już na początku trasy i cały czas wył głośnym, zawodzącym sygnałem. Kiedy Topór zrównał się ze spalinowozem, maszynista zaczął mu wygrażać. Ten jednak nawet tego nie widział, bo był całkowicie skupiony na tropieniu ścieżek biegnących wzdłuż torów. Wszyscy w wagonach zaczęli ich sobie pokazywać. Pasażerowie przywarli do szyb. Prędkość pociągu cały czas się zwiększała, a oni nie odpuszczali, przeskoczyli strumień, pruli stromo pod nasyp, przecinali małe zagajniki. Topór z przodu, a za nim jak cień Wir – obaj cały czas równolegle do jazdy pociągu. Opór jak zaczarowany oglądał ten spektakl wyreżyserowany specjalnie dla niego, machając przy tym ręką niczym mechaniczna laleczka. Niektórzy z pasażerów czekali pewnie, aż się wreszcie rozwalą i wpadną pod koła pociągu. A oni rwali do przodu, momentami prawie ocierając się o wagony.

Tak dotarli do mostu na Narwi, gdzie się zatrzymali i zaczęli machać na pożegnanie Oporowi. O dziwo, dostrzegli też machającego do nich kolejarza.

– Po tej odprowadzce ręce do ramion miałem pochlastane krzaczorami – powiedział Topór.

– Ja też.

– A pamiętasz przysięgę krwi? – zapytał Topór.

Wir skinął potakująco głową i zapytał:

– Jak mógłbym to zapomnieć? Przyklasztorne ruiny przy Dewajtis, trzynaście lat na karku, cała czwórka w komplecie, żyleta polsilver podprowadzona staremu, wino patykiem pisane i poszło. – Zamyślił się, po czym westchnął głęboko, wrócił myślami do pożegnania Opora, gdy nagle stwierdził: – Kiedyś, wcześniej tak bardzo się bałem, patrzyłem tylko na ciebie. Pruliśmy setką albo i lepiej.

– Dałeś radę. Te jawy były doskonałe – stwierdził, kiwając głową Topór.

Zapadła cisza. Każdy z nich pogrążył się we własnych wspomnieniach.

Topór pierwszy raz zasnął „na sucho” poza Źródłem.

Biuro Buchholza przyciągało uwagę oryginalną aranżacją wnętrza.

Za biurkiem siedział właściciel, a za nim stał Gonzo.

– Żadnych wymówek, żadnych usprawiedliwień, nic nie mów, rozumiesz, nic – syczał jak żmija Buchholz.

– Ależ ja… – zaczął Topór.

– Nic, kurwa. Nic! – wrzasnął Buchholz.

– Ależ nie mam ci nic do powiedzenia – z rozbrajającym uśmiechem na ustach rzekł Topór.

Chwila milczenia.

– A ty, Gonzo, co tu, kurwa, jeszcze robisz! Wypierdalaj stąd! Patrz, kurwa, następny się znalazł.

Gonzo w pośpiechu opuścił biuro.

Buchholz wstał, podszedł do okna i po chwili, nie odwracając się, powiedział chłodno:

– Dobra, Topór, wszystko gotowe, niska laweta, plexi, coś tam. Gonzo kończy usypywać piaskownicę. Mamy dwa tygodnie, kończymy zdjęcia, wystawiasz fakturę i finito. Cześć.

Topór nie wybrzydzał. Wiedział, że coś musi robić.

Powrót do pracy okazał się łatwiejszy, niż się spodziewał. Właśnie wychodził z charakteryzatorni – elegancki, zmieniony, inny.

– O, kurwa, jaki elegant. Co tak jęzorem mlaszczesz, Topór? – spytał Gonzo.

– Zobacz, jaki mam uśmiech. – Topór błysnął nieskazitelną bielą sztucznych zębów. – Ty nawet takich nie próbuj zakładać, roztopią się od twojego oddechu.

– Dobra, dobra – rzucił Gonzo. – Zobacz, jak ci go wyrychtowałem.

Topór podszedł do lamborghini, poklepał samochód po masce.

– Naprawdę piękny – pomyślał. – No, to do roboty – dodał pod nosem, po czym podszedł do Erniego, kierowcy mitsubishi, świetnego driftera. Przywitał się, zamienił z nim kilka słów i wrócił do lamborghini. – O ileż wygodniejszym niż ostatnio – dodał w myślach, mimo że czuł ból w miejscu wszywki.

Topór uwielbiał zapach tego samochodu – zapach ekskluzywnych aut, dostępny wyłącznie dla nielicznych. Dla Topora wszystkie przedmioty, zwłaszcza maszyny i narzędzia, miały dusze. Zdarzało się, że nawet „na sucho” jak był sam, głośno z nimi gadał w swojej dziupli.

– No hej, masz pozdro od Amena. – Poklepał kierownicę dłońmi. – Pamiętasz mnie? Zabawimy się troszkę? – Wcisnął start engine. Silnik samochodu przywitał go hipnotyzującym dźwiękiem. Topór aż przymknął oczy. – Szafa gra – szepnął.

– Musimy dokręcić scenę, gdy mijasz mnie z bliska, a potem jeszcze przejazd przez płytę i piaskownicę i koniec. Miasto, światła ganianki, ok, poszło! – powiedział Korba, facet od zdjęć. Kolejny świr, który podróżował po świecie z całym swoim kramem doczepionym do toyoty tundry, najmocniejszym z pick-upów. Najlepszy w branży operator od kręcenia scen w ruchu.

Lamborghini i mitsubishi wyjechały na zamknięty dla ruchu kwartał ulic. Korba ustawił nisko kamerę na tyle samochodu i zawisł ją tuż nad jezdnią. Dał znak, toyota wolno ruszyła, oddalając się od Topora i Erniego. Topór czekał na sygnał od Korby. Operator skupiony na ekranie podglądu wskazał palcem na Topora, poczekał jeszcze chwilę i kiwnął. Topór wystrzelił do przodu, obok podskoczył i ruszył za nim Erni.

Obaj równo cięli. Topór brutalnie natarł na mitsubishi, które odskoczyło na bok. Lamborghini pomknęło w kierunku Korby, po ryku silnika było słychać, że Topór wbija kolejny bieg. Po chwili lamborghini przemknęło obok Korby, zaledwie milimetry od jego kamery, aż cały sprzęt zadrżał.

– Doskonale, doskonale! – krzyczał Korba. – Topór w formie! I to w jakiej? A już krzyżyk na nim położyli, a on mógłby powozić rydwanem ognia. Nieładnie, nieładnie – szepnął do siebie, a następnie odetchnął głęboko i zawiesił się na chwilę. – Jeszcze dwa ujęcia i piaskownica – pomyślał. Lubił pracować z Toporem.

Piaskownicą nazywali dużą halę z odtworzonym pośrodku fragmentem nadwiślańskiego burzowca. Wszystko zainstalowano na grubej, przezroczystej pleksi, pod którą umieszczono kamerę, tak by nakręcić tę scenę od dołu. Na miejscu krzątała się już ekipa ustawiająca sprzęt.

Korba omawiał szczegóły z Toporem:

– Topór, nie róbmy tego dwa razy. Czyszczenie lamborghini z piachu zajmie nam pół dnia. Dasz radę?

– Dla ciebie wszystko. Warto byłoby postawić auto w ładnej kontrze. Byłoby efektywniej.

– Wiem, ale ty lecisz w powietrzu, a tam się nie skręca samochodem, nawet takim jak ten. Nie kozakuj. Rób swoje. Dobra, załoga gotowa? – Ujrzał uniesione kciuki ekipy. – Żwirki? – Na te słowa dwaj chłopcy z wiaderkami drobnego żwirku, stojący po obu stronach nad krawędzią atrapy burzowca, kiwnęli głowami.

Korba zszedł pod plexi, spojrzał na ekran i krótko rzucił: – Żwirki, trochę do tyłu, bo was widać.

Topór ustawił lamborghini we wskazane miejsce, następnie na znak Korby ruszył dynamicznie do przodu, wrzucając kolejne biegi łopatkami przy kierownicy. Gdy był tuż przy krawędzi, chłopcy idealnie rozsypali drobne kamyki pod koła wozu. Lamborghini wjechało z impetem na pleksi i przemknęło przez taflę, rozsypując żwir, i idealnie wylądowało tuż przy burzowcu. Topór natychmiast wyłączył silnik. Odetchnął głęboko. Klepnął w kierownicę i rzucił:

– Nara, mój drogi, nieźle się spisałeś.

Wszyscy zgromadzili się przy żółtym samochodzie i zaczęli klaskać, ciesząc się tym samym z zakończenia zdjęć.

– Magnifique! – krzyknął Korba, wysuwając się spod pleksi. – Brawo, trzy dni przed końcem. A teraz ubierać się, przebierać i jedziemy do Balatonu na kolację. Buchholz zaprasza. Żwirki, wy też – rzucił do wyraźnie zadowolonych chłopaków.

Topór włączył komórkę. Wystukał SMS: „Skończyłem. Wbijamy do Opora?”.

Jechali w milczeniu. Każdy z nich układał w myślach scenariusz spotkania.

– Kiedy to było? – zapytał Topór.

– Co?

– Kiedy po raz ostatni byliśmy razem we czwórkę?

Wir zatrzymał się na światłach, podrapał się po głowie i odpowiedział:

– Chyba u Dzikiej.

– U Dzikiej – wolno powtórzył Topór.

Dzika, czyli Aneta, była jedyną kobietą, która na swojej fazerce 650 dotrzymywała im kroku. Do czasu, gdy pojechali na motorach do Zegrza, by popływać w Zalewie Zegrzyńskim. W trakcie jazdy tuż przy Anecie eksplodowała opona w naczepie wymijanego tira. Eksplozja była tak silna, że zdmuchnęła ją na przeciwny pas drogi i w gradzie fragmentów opony wbiła ją prosto pod nadjeżdżającego z przeciwka busa.

Już nigdy potem nie było jak dawniej. Każdy z nich w duchu obwiniał się za ten wypadek. Że za szybko, że za wolno, że z prawej, że z lewej.

– Tak, ostatnim razem u Anety na pogrzebie – pomyślał Topór.

Powoli podjechali pod bramę Szpitala dla Psychicznie Chorych Drewnica, malowniczo położonego na obrzeżach podwarszawskich Ząbek.

– Raczej nas nie wpuszczą ot tak – stwierdził Topór.

– Jak nie, jak tak – zaśmiał się Wir, po czym wskazał palcem na młodego wartownika, uniósł dłoń w geście pozdrowienia, jakby się znali od zawsze, na co zmieszany i zaskoczony strażnik uniósł szlaban. Wir wjechał i skinieniem głowy podziękował.

– Luke, uwierz w swoją moc.

Zaskoczony Topór pozostawił tę scenę bez komentarza. Uśmiechnął się tylko ironicznie. Skierowali się na główny parking, prawie pusty. Na podjeździe stał czarny pojazd o pięknych kształtach.

– Z maski podobny zupełnie do niczego – zauważył Wir.

– To chyba marussia B2, supersamochód z Rosji – rzucił Topór, po czym szybko cyknął mu fotkę komórką.

– Na ruskich blachach… No nieźle.

Weszli do przestronnego holu, podeszli do nowoczesnego kontuaru, za którym stała ładna sekretarka.

– Witam, panowie do kogo? – spytała z zawodową uprzejmością w głosie.

Topór lekko zaskoczony spojrzał na Wira.

– Do pana Wójcika, Bogdana Wójcika.

– Bogdan… prawie zapomniałem – powiedział cicho Topór.

– Chwileczkę. – Sekretarka zaczęła pisać na komputerze. – Bogdan Wójcik, rocznik ‘62.

Wir kiwnął głową.

– Pan Wójcik jest na oddziale zamkniętym. Zaraz do panów ktoś podejdzie – powiedziała nieco mniej uprzejmie recepcjonistka, po czym uniosła słuchawkę i powiedziała do niej coś, czego już nie usłyszeli.

– I czar prysł – rzucił do kobiety Topór, wychylając się w jej stronę przez blat.

Zaskoczona cofnęła się o kilka centymetrów.

Nagle usłyszeli dźwięk rozsuwanych krat i z końca korytarza zaczął iść w ich kierunku umundurowany strażnik.

– Panowie do pana Bogdana Wójcika?

– Tak – odparł Wir.

– Jesteście z rodziny? – zapytał strażnik.

– Nie, kumple. Byliśmy umówieni. My z daleka – rzucił Topór, a w duchu pomyślał:

– Nawet sympatyczny jak na klawisza.

– Umówieni? – Strażnik lekko się zaśmiał. – Dobra, w tej chwili pan Wójcik jest zajęty, ma gości, ale proszę za mną.

Przeszli przez korytarz i stanęli przed metalową bramką, przy której czatował kolejny ochroniarz.

– Zomer, dwóch panów do Wójcika – powiedział strażnik, po czym zwrócił się do Topora i Wira: – Panowie, proszę zostawić wszelkie metalowe przedmioty i przejść przez bramkę.

Posłusznie włożyli drobiazgi do zamykanej saszetki. Gdy Topór przechodził przez bramkę, aparatura złowieszczo zawyła, na co Zomer momentalnie do niego doskoczył. Topór, przygotowany na tę ewentualność, trzymał już w ręku odpowiednie zaświadczenie i podał je strażnikowi.

– Mógł pan przecież od razu powiedzieć, nie? – rzucił Zomer.

– Raz dzwoni, raz nie dzwoni.

– Gdzie? – zapytał Zomer.

– Bark, kolano.

– Jak?

– Za szybko.

Strażnik pokiwał głową, następnie uniósł lewą nogę i wystawił ją za bramkę, natychmiast uruchamiając alarm. Mężczyźni spojrzeli na siebie, a strażnik podciągnął lekko nogawkę spodni, odsłaniając fragment protezy.

Topór pytającym wzrokiem spojrzał na strażnika.

– OMZ 152, mina przeciwpiechotna, Afganistan. – Zamilkł na chwilę. – Raczej nie zabija, tylko okalecza – rzekł, po czym szybko zmienił temat: – Pan Bogdan jest w pokoju gościnnym. Ma gościa, wraz z którym czeka na przedstawiciela ABW. Musicie uzbroić się w cierpliwość. Póki co poproszę o wasze dokumenty. – Strażnik niespiesznie zaczął oglądać ich dowody.

Topór i Wir nie zdążyli nawet podejść do drzwi z napisem „Pokój gościnny”, gdy energicznie wyprzedził ich rosły facet w garniturze. Gdy drzwi się otworzyły, dostrzegli Opora, który stał przy oknie odwrócony do nich tyłem.

– Witam, major Klata, Zbigniew Klata – rzucił nowoprzybyły, przekraczając próg pokoju gościnnego.

– Bond, James Bond – cicho odpowiedział Opór, jednak na tyle głośno, by jego rozmówca to usłyszał.

– Kapitan Nikita Graczew z ambasady Federacji Rosyjskiej, jak sądzę. Miał pan zakaz jakiejkolwiek komunikacji z podejrzanym do mojego przybycia – rzucił stanowczo Klata.

– Nie jestem podejrzany, jestem chory – powiedział Opór, nie odwracając się.

– Dlatego czekamy – odpowiedział kapitan.

– Jestem punktualnie. – Major zerknął szybko na zegarek i pytająco spojrzał na kapitana Nikitę.

– Przepraszam, to wszystko przez ten czas letni… U nas on nie obowiązuje – odparł kapitan.

– Kurwa, nie powinien być zatem za godzinę. Nigdy nie miałem do tego głowy – pomyślał major, po czym zwrócił się do stojących w drzwiach Topora i Wira:

– Panowie zostawią nas na chwilę samych.

Na te słowa Opór się odwrócił i ich zauważył. Żaden z nich nie powiedział ani słowa, stali jak zahipnotyzowani. Major zamknął im drzwi przed nosem. Nagle poczuli ponurą energię tego miejsca. Zamknięte przed nimi drzwi, których nie można otworzyć, nieważne po której stronie jesteś. Topór podszedł do zakratowanego okna. Pogodny dzień gdzieś zniknął. Na zewnątrz znajdowała się pętla autobusowa, na której zawracał właśnie jakiś pick-up z holowanym mobilem. Reklama na billboardzie zachęcała do wykupienia wakacji w Egipcie. Wiszący nad tablicą kolorowy neon wyświetlał hasło: „Jesteś tym, czym się zadowalasz”. Topór w zamyśleniu wpatrywał się w odjeżdżającą lawetę.

Po jakimś czasie drzwi się otworzyły i wyszedł z nich Graczew. Wysoki facet, dość dobrze zbudowany, około pięćdziesiątki. Korytarz był dość wąski, zmuszający do kontaktu. Kapitan podszedł do Wira i Topora.

– Jestem Nikita Graczew, panowie są przyjaciółmi pana Bogdana? – Wyciągnął rękę na powitanie.

– A ty? – Wir spojrzał prosto w oczy zaskoczonemu kapitanowi. – Ja jestem… Wir, a to Topór.

– Zawsze rozpoznam Ruska, choćby nie wiem, jak dobrze mówił po polsku – pomyślał Wir.

Graczew patrzył na nich w milczeniu.

– O co chodzi z Oporem, to jest z Bogdanem? W co on się właściwie wpakował? – zapytał Wir.

– To złożona historia, ale na pewno opowie wam ją major Klata.

Mężczyźni taksowali się przez chwilę wzrokiem.

– Ten czarny czołg na podjeździe to twój? – zapytał Topór.

– Tak, to moja dziewczyna, Marussia – lekko zaśmiał się Nikita.

– B2, a jaki silnik? – rzucił Wir.

– Już go nie lubi – pomyślał Topór, znając zaczepki Wira.

– CosworthV6, 3,5 litra i coś tam… – odpowiedział Nikita.

– Całkiem, całkiem, ale w konfrontacji na przykład z polską arrinerą hussaryą twoja dama nie miałaby szans – zaczepnie stwierdził Wir.

– Czyżby?

– Co byś powiedział na konfrontację? Mogę podzwonić i popytać o to i owo. Chłopaki podobnymi furami łapią się co jakiś czas na zamkniętych torowiskach. Na przykład na torze Jastrząb – zrzucił Wir.

Graczew nieco zaskoczony tą niespodziewaną propozycją zapytał:

– Jastrząb?

– To nowy tor tuż pod Radomiem, raczej techniczny – wtrącił Topór.

– Tak? W takim razie chętnie – odpowiedział Nikita już innym tonem, patrząc Wirowi prosto w oczy.

– Podjął rękawicę, nie stchórzył – pomyślał Topór, po czym głośno dodał: – Przekażmy sobie zatem znak pokoju. Masz ślady, Wir?

– Nie, nigdy ich nie mam, gdy są potrzebne. Też tak masz? – spytał Wir Nikitę.

– Chodzi ci o wizytówki? To zbyteczne, po prostu do mnie zadzwoń – powiedział i podyktował mu swój numer.

Wir wybrał numer. Zabrzmiał dzwonek, a właściwie utwór. Wir i Topór spojrzeli na siebie zaskoczeni, jakby rażeni piorunem. Poznali tę melodię. Był to najładniejszy fragment No Love Lost, grał Warsaw, bas przeplatał się z perkusją.

– Lubisz Joy Division? – spytał Wir.

– Tak, ale ten utwór to jeszcze z Warsaw – powiedział Graczew.

– Znalibyśmy ich pod tą nazwą do dziś, gdyby nie ten kretyński zespół Warsaw Pakt z Londynu grający w tym samym czasie. Ludzie ich mylili. Ian wtedy zmienił nazwę – wyrecytował Wir.

– Już go lubi – pomyślał Topór.

– Właściwie ta nazwa to zasługa Davida Bowiego.

– Sporo wiesz, Niki. Pozwolisz, że tak będę do ciebie mówił? – wszedł mu w słowo Wir.

Graczew lekko skinął głową i powiedział:

– Sporo, ale jeszcze nie wszystko, Wir.

– No to jesteśmy w kontakcie – rzucił Wir.

– Tak. To czołem.

– Czołem – odparł Wir.

– Daswidania – powiedział Topór.

Graczew odwrócił się i spojrzał bez słowa na Topora, po czym szybko udał się do wyjścia.

Patrzyli za nim, a chwilę później usłyszeli dźwięk zapalanego silnika marussi.

– Ładnie, ale to nie V8. Co o nim myślisz? – spytał Topór.

– Dziwny jakiś, ale coś w nim jest – odparł Wir.

– No Rusek!

Zaśmiali się cicho.

Tymczasem z pokoju wyszedł major Klata.

– Panowie, nim porozmawiacie z panem Bogdanem, mam wam do przekazania kilka informacji. Ważnych informacji. Poproszę za mną – zwrócił się do Topora i Wira, po czym wezwał ochroniarza. – Proszę udostępnić nam miejsce, gdzie będziemy mogli chwilę spokojnie porozmawiać.

Zomer rozejrzał się po korytarzu i otworzył najbliższe drzwi.

Weszli do środka, w pokoju stał stół i dwa krzesła. Nikt z nich nie usiadł.

– Donieść? – zapytał Zomer, wskazując głową krzesła.

– Nie, nie trzeba, to nie potrwa długo. Dziękujemy.

Strażnik wychodząc, zamknął za sobą drzwi.

– Panowie, pan Bogdan Wójcik jest przetrzymywany tu… najbardziej właściwe byłoby określenie „dla własnego bezpieczeństwa”.

– No tak, jest chory, a przy zaburzeniach afektywnych dwubiegunowych, które u niego zdiagnozowano, może mieć poważne skłonności samobójcze. To dlatego tu jest. Prawda? – zapytał Wir.

– Między innymi. Dobra. – Major podszedł do okna, odwrócił się, wyciągnął paczkę papierosów i poczęstował nimi Topora i Wira. Topór skorzystał i zapalili.

– Panowie myślicie, że on tu siedzi za kilka kilo saletry w piwnicy. Sprawa jest dużo bardziej złożona i niebezpieczna. A pan Bogdan, Opór czy jak go tam zwał, wpadł z tą swoją anarchistyczno-dziecinną grupą Drzazgi w niezłe gówno, które nawet śmierdzi inaczej niż nasze. Zdjęliśmy go tylko dzięki umieszczonemu w grupie naszemu agentowi, który tak pokierował działaniami, żebyśmy mogli wejść.

– Chodzi o ambasadę? – wtrącił Wir.

Klata popatrzył na niego, nie odpowiedział na pytanie, kontynuował:

– Jego bezpieczeństwo, a co ważniejsze bezpieczeństwo kraju było i jest zagrożone. Jestem oficerem ABW, to w tej chwili sprawa dla mnie priorytetowa. – Wir chciał coś powiedzieć. – Nie teraz. Niech pan mnie wysłucha, do cholery, to nie żarty! Ktoś go zwerbował do celów… – popatrzył na nich – do groźnych celów. Dlatego dla jego bezpieczeństwa wystąpię o pełną izolację. Gdyby miał zarzuty prokuratorskie, to byłoby oczywiste, a w obecnych okolicznościach może to trochę potrwać. I tak przebywa już na oddziale zamkniętym, dozorowanym, przeznaczonym dla specjalnych pacjentów. Panowie, pan Wójcik to tylko mały element wielkiej i skomplikowanej układanki.

– Drzazga… – powiedział Topór.

– Nomen omen – dorzucił Wir.

– Wiem, że nie macie z tym nic wspólnego, sprawdziliśmy to oczywiście.

Topór z Wirem ze zdziwieniem popatrzyli na siebie.

– Do rzeczy zatem. Jeśli podczas rozmów z panem Wójcikiem zostaną poruszone kwestie związane z bezpieczeństwem narodowym, proszę abyście mnie od razu o tym poinformowali. Za chwilę otrzymacie SMS z numerem telefonu, pod który możecie dzwonić o każdej porze dnia i nocy.

Po kilku sekundach usłyszeli dźwięk powiadomienia o nadejściu nowej wiadomości. Zaskoczeni spojrzeli na siebie.

– Naprawdę nie mogę wam w tej chwili nic więcej powiedzieć. Tu chodzi o bezpieczeństwo państwa i… bezpieczeństwo waszego kumpla. A, jeszcze jedno – Klata odpalił kolejnego papierosa, nie częstując tym razem nikogo – wszystko, co tutaj panowie usłyszeli, zostało nagrane i jest objęte tajemnicą państwową. Za jej złamanie grozi kara pozbawienia wolności do lat trzech. A teraz możecie już odwiedzić kumpla. – Major odwrócił się do okna. – Proszę mnie informować o wszystkim, czego dowiecie się od pana Bogdana. Przekazujcie mi informacje, które wydadzą się wam ważne, ciekawe lub dziwne. A teraz żegnam panów.

Gdy drzwi zamknęły się za majorem, Topór i Wir usłyszeli, jak przywołuje on do siebie Zomera.

– Dostanie pewnie zjeb za wpuszczenie tego Ruska – zawyrokował Wir.

Strażnik pospiesznie zaprowadził ich pod drzwi kolejnej sali.

– Poczekajcie, zaraz go sprowadzą – rzucił Zomer i się oddalił.

Faktycznie już za chwilę Opór w towarzystwie innego strażnika pojawił się na korytarzu. Wkrótce we trójkę znaleźli się w dość obszernej, monitorowanej sali, która była podzielona solidną siatką na kilka zamykanych, a w tym momencie otwartych sekcji. Wewnątrz znajdowało się kilku dość obojętnie obserwujących ich mężczyzn.

– Kurwa, co to? Trójca Święta? – rzucił Opór.

Wirus z Toporem popatrzyli na siebie, nie do końca rozumiejąc, o co chodzi.

– No to ładnie nas witasz.

– A ile mam tu na was czekać, wy tu na stałe czy w odwiedziny?

Zaśmiali się i uściskali się serdecznie.

– „Kiedy wstaję, patrzę w okno, krótka chwila…” – zaczął Wir*.

– Z tym zaczekajmy na Wirusa – rzucił Opór.

– Koniecznie – zawtórował mu Topór.

– A co to za Rusek cię tu odwiedza? – zapytał Wir.

– Jest z ambasady, pomaga mi. Jest ok – uciął krótko Opór.

– Od kiedy to Ruscy są dla ciebie ok? – drążył Topór.

– Od zawsze są ok, nie lubię Sowietów, a to zasadnicza różnica. Nikita nie jest Sowietem, wręcz przeciwnie.

– Wiesz, że ma marussię, ruski supersamochód? Chcemy wystawić arrinerę z Fire Garage od Wstrząsa na Jastrzębiu. Może się spróbują z marussią.

– Super – odpowiedział zaskoczony Opór. – I to wszystko ustaliliście tu pod drzwiami?

Obaj przytaknęli głowami.

– Głupcy – powiedział wolno Opór.

– Jak to? Dlaczego? – rzucił Wir.

– Dlatego! Nic nie rozumiecie, nic nie rozumiecie. Jesteśmy cały czas szantażowani albo szantażujemy. Ale to się zmieni… – wysyczał Opór i się zasępił.

Znali go i wiedzieli, że zadawanie pytań nie ma teraz najmniejszego sensu.

Jakoś smutno im się zrobiło. Ich obecność w tym miejscu, brak Wirusa wśród nich – wszystko potwierdzało to, jak bardzo się od siebie oddalili.

– Nigdy się stąd nie wydostanę – powiedział Opór, podchodząc do okna. – Widzicie te kikuty obcięte, wrośnięte w siatkę? Tym gałęziom też wydawało się, że będą wolne, że urosną, że z czasem wyrwą z ziemi fundamenty ogrodzenia, a zostały w nim już na zawsze i straszą pozostałe rośliny niczym wisielcy na szubienicy. Nagle przez okno dostrzegli, jak jakiś gość przemieszcza się po parku, przystaje, odwraca się, biegnie i tak w kółko.

– To mój sąsiad, Radioman, słyszy fale radiowe w głowie i to jest dopiero problem. Na tę chwilę to nasze jedyne źródło informacji, chociaż bidula żyje i śpi w zagłuszarce z miedzianych prętów i jedynie w parku może sobie posłuchać o świecie. A tam pod dębem łapie Antyradio, to jego ulubiona stacja.

– To przecież niemożliwe. Opór, co ty pierdolisz? – zasępił się Topór.

– Niemożliwe, powiadasz? Gdyby to było niemożliwe, to by go tu nie było. Chcesz, możemy to sprawdzić, masz radio w komórce? – Topór przytaknął. – To włącz Antyradio. – Opór podszedł do zakratowanego okna i krzyknął: – Radioman! Hej, przyjacielu. – Opór pomachał do sąsiada, a gdy ten go zauważył, zapytał: – Co tam nadają?

– Teraz leci Love will tear us apart Joy Division. Super! – krzyknął i uniósł kciuk do góry.

Radio w komórce Topora rozbrzmiało właśnie tym kultowym kawałkiem.

Topór spojrzał na zaskoczonego Wira, który wydusił z siebie tylko dwa słowa:

– To niemożliwe.

– Co jest niemożliwe? To, że puszczają Joy w Antyradio, czy to, że Radioman to słyszy?

Topór podskoczył do okna i zobaczył, jak Radioman radośnie podryguje w rytm piosenki.

– Tak, na pewno ma przy sobie jakieś radyjko, małe radyjko – stwierdził Topór.

– Powtórz to jeszcze ze dwa razy, a zostaniesz tu ze mną – odrzekł Opór i pierwszy raz się uśmiechnął. – Sprawdzali go w wygłuszonej kabinie. To prawda.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu, jak trzy stare kruki.

Opór, patrząc na ogród, zaczął powoli mówić, jakby recytował:

– Umieścili tu, jak najdalej od siebie, miliony lat temu jakichś naszych przodków. Na tej obcej, dalekiej planecie. Zrobili to za karę, potraktowali ich jak skazańców, jak kolonizatorów Australii. By przetrwać, wstrzyknęli naszym przodkom swoje DNA. I tak w wyniku ewolucji ludzie stworzyli tysiące dialektów, w których zaczęli zadawać pytania o sens istnienia. Powoływali bożków, szukając u nich odpowiedzi, a te moce z kosmosu poprzez fałszywych kapłanów-proroków realizowały swoje cele w imię prawd im ponoć objawionych. Ludzie zaczęli zabijać się nawzajem i tak do dziś kolebiemy się z tym boskim pomazaniem przez ten… – nie dokończył, do sali weszła pielęgniarka. Na jej prośbę Wir i Topór dyskretnie wyszli na korytarz.

– Kurwa, ześwirował. Co on gada, naprawdę, kurwa, boję się o niego – stwierdził Wir.

– Nie jest tak źle – dziwnie spokojnie powiedział Topór.

Za chwilę wrócili do sali. Opór cicho siedział pod oknem.

– No Opór, nie jest tak źle – powtórzył Topór.

– Nieźle się tu urządziliśmy, mamy silniki typu V, atom i co tam jeszcze… zielsko – wtrącił Wir.

– Tak. Byli pewni, że się szybko wykończymy. Ziemia to był zlepek śmieci, niechcianych odpadów, ale teraz to najdoskonalszy statek kosmiczny poruszający się z energią prawybuchu, uzbrojony w pole siłowe z atmosfery i środki energii nuklearnej, których wszyscy, nawet oni, się boją. Uzbrajali nas w to, byśmy się wzajemnie pozabijali. Ziemia to armia uzbrojonych, nieobliczalnych świrów, z którymi nie warto zaczynać. Tylko my, wszystko, co mamy, paradoksalnie zbudowaliśmy poprzez destrukcję samych siebie. Nie mogą nas ruszyć, bo zginęliby razem z nami, a oni nie są zdolni do poświęceń. Teraz trują nas pestycydami w żarciu, którego sami nie jedzą.