Only mostly devastated. Prawie w totalnej rozsypce - Sophie Gonzales - ebook

Only mostly devastated. Prawie w totalnej rozsypce ebook

Gonzales Sophie

4,0
36,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wciągająca książka Sophie Gonzales – bestsellerowej autorki „Perfect on paper”!

Czasem miłość zostawia nas… prawie w totalnej rozsypce.

Will to wymarzony chłopak – jest życzliwy, nie wstydzi się swoich uczuć, można z nim rozmawiać godzinami. Ale właśnie wtedy, gdy Ollie myśli, że odnalazł swój ideał, wakacje się kończą, a Will przestaje odpisywać.

Kiedy Ollie przenosi się do nowej szkoły, zaczynają się problemy. Odkrywa, że chłopak, którego poznał latem, nie jest tym samym, który uczęszcza do Collinswood High. Jednak nie ma zamiaru tęsknić za kimś, kto najwyraźniej nie jest gotowy na związek. Ani za kimś, kto nawet w jednym procencie nie przypomina osoby, która go zauroczyła. Ale potem Will zaczyna pojawiać się w każdej dziedzinie jego życia.

Ollie musiałby być naiwny, żeby znów oddać mu swoje serce, które ostatnim razem zostało zdeptane i poobijane. Prawda?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 296

Oceny
4,0 (39 ocen)
9
22
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Siljen

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna, ogrzewająca serce opowieść o miłości.
00
KasiaKelo

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna młodzieżówka, wciągnęła mnie na tyle, że czytałam ją do 1 w nocy!!! ❤
00
ksiazkowa_dieta

Całkiem niezła

całkiem okej
00
NatashaRomanoff

Dobrze spędzony czas

Całkiem dobra, historia się klei, postacie się rozwijają i nie ma nacisku tylko na jeden wątek. Dałam 4 gwiazdki, bo wg mnie główny bohater obraża się o pierdoły(w przypadku willa)
00
Natalkapralkaautomatyczna

Dobrze spędzony czas

książka ta uzmysłowiła mi jak wazn jest " teraz "
00

Popularność




Dedykuję tę książkę wszystkim tym,

którzy troszcząc się o innych, zapomnieli

zatroszczyć się o siebie.

Wasze potrzeby także są ważne.

1

Późnym popołudniem w ostatnią niedzielę sierpnia dotarło do mnie, że Disney kłamie w kwestii bajek z zakończeniem w stylu „żyli długo i szczęśliwie”.

Tak się bowiem składa, że moje zakończenie trwało od czterech dni, a książę zaginął.

Przepadł. Znikł.

„W życiu cię nie zapomnę”, tak mi powiedział.

„Chyba jeszcze nigdy nie byłem taki szczęśliwy”, tak mi powiedział.

„Obiecaj, że znajdziemy sposób, żeby znowu się spotkać”, tak mi powiedział.

Co więc robiłem tutaj – przy kuchennym blacie – waląc głową o metaforyczną ścianę oraz rozważając wszystkie za i przeciw dotyczące wysłania do niego kolejnej wiadomości?

Owszem, jeśli ją wyślę, będzie to trzeci esemes z rzędu. Tak, to był już prawie stalking. Ale potrafiłem to wytłumaczyć. Pierwszym zignorowanym przez niego esemesem była odpowiedź na jego wiadomość z sobotniego wieczoru. Życzył mi dobrej nocy i ja jemu także. Koniec rozmowy. Nie wymagało to od niego odpowiedzi. Więc w sumie nie powinienem tego nawet liczyć.

Z kolei druga moja wiadomość nie wymagała odpowiedzi wprost.

Niedziela, 11:59

Totalny fail podczas zakradania się do domu.

Mama mnie zabiła.

#wartobyło. Nie osądzaj mnie za ten hasztag.

Jestem zbyt fajny, aby stosować się do twoich przyziemnych społecznych oczekiwań.

Odczytano: niedziela, 14:13

No bo przecież mógł na nią zerknąć w drodze do domu, uśmiechnąć się i w ogóle nie zdawać sobie sprawy z tego, że ma coś odpisać, prawda? Nie umieściłem w niej pytania, więc to możliwe. A może zobaczył esemesa, zaczął odpisywać i coś go rozproszyło?

Na przykład pożar domu. Albo porwanie przez kosmitów.

Na cztery dni.

Serio, jeśli się nad tym zastanowić, musiałem znowu do niego napisać. Ale tym razem z pytaniem. A jeśli to odczyta i nie odpisze, wtedy będę miał pewność, że mnie ignoruje.

Okej. Mogłem tak zrobić. To przecież nic takiego. Chłopak piszący do drugiego chłopaka. Chłopaka, który poznał wszystkie moje największe sekrety, sporą część siedmiu tygodni spędził na obściskiwaniu się ze mną, no i… Widział. Mnie. Nagiego™.

Chłopaka, któremu uwierzyłem, że naprawdę, ale to naprawdę mnie lubi.

Chłopaka, którego lepiej, żeby porwali ci cholerni kosmici.

Dlatego może moje kurczowe trzymanie się tej znajomości było usprawiedliwione. O ile oczywiście nie będzie po mnie tego widać.

Proste. Okej. Dawaj.

„Hej, Will! No więc…”

Nie. Skasować. Wygląda na zbyt zaplanowane.

„Stary, w życiu nie zgadniesz, co mi się…”

Ale właściwie co? Nie miałem jak dokończyć tego zdania.

„Zakładam, że porwali cię kosmici, ale gdyby jednak się okazało, że nie…”

– Ollie. Masz chwilę?

Podskoczyłem tak gwałtownie, że o mało niechcący nie wcisnąłem „wyślij”. A bądźmy szczerzy, gdybym to zrobił, równie dobrze mógłbym się rzucić do jeziora. Starałem się nie wyglądać na zbyt podenerwowanego, kiedy mama usiadła obok mnie na drewnianym stołku. Na wszelki wypadek wykasowałem jednak niedokończoną wiadomość.

– Eee, jasne. Co tam?

Oho. Miała tę minę.

Moja pierwsza myśl była taka, że to się stało. Ciocia Linda umarła. Wstrzymałem oddech. Dosłownie. Tak jakbym oddychaniem miał potwierdzić, że to prawda i nasza rodzina spadła z tego niebezpiecznego miejsca na krawędzi klifu zwanego nowotworem.

Przecież właśnie dlatego przybyliśmy do Karoliny Północnej, kiedy cioci Lindzie się pogorszyło i potrzebowała jakiejś odskoczni, żeby trochę odpocząć, spotkać się z rodziną i choć raz miło spędzić czas. Oczywiście moja rodzina miała ochotę się z nią zobaczyć, dlatego spotkaliśmy się wszyscy tutaj, nad jeziorem, w najdalej położonym miejscu, w jakie mogła się bezpiecznie udać na wakacje. To była najdalsza podróż z Kalifornii, jaką odbyłem od lat, dlatego chętnie na nią przystałem. Przydzielono mi rolę nieoficjalnej, darmowej, nienarzekającej – ale tylko dlatego, że są tak cholernie urocze – niańki dzieci cioci Lindy i wujka Roya i wynajęliśmy sąsiadujące ze sobą domki. Fajnie było. Nawet bardzo. Rzekłbym, że to najlepsze lato w moim życiu.

Ale teraz zbliżało się do końca, a przecież nie mogło zakończyć się w taki sposób. Po prostu nie mogło.

– Cóż, skarbie… – zaczęła mama.

Umarła. Umarła. Umarła.

– Ciocia Linda…

Umarła.

– …wiesz, że nie jest z nią dobrze. Przez całe lato twoja pomoc była nieoceniona, ale wcześniej wujek Roy ledwo sobie radził z opieką nad dziećmi i Lindą, a przez rachunki za szpital nie stać ich na opiekunkę. Nie wspominając o tych wszystkich dodatkowych rzeczach, przy których przydałoby im się obecnie wsparcie. To moja siostra. Chcę jej pokazać, że może na mnie liczyć.

Chwila. Więc ciocia Linda nie umarła? Zalała mnie tak wielka fala ulgi, że mało nie przegapiłem kolejnych słów mamy.

– Razem z twoim ojcem postanowiliśmy na jakiś czas wynająć nasz dom. Może na rok. Jest pewne miejsce, w którym możemy zamieszkać w Collinswood, zaledwie kilka ulic od Roya i Lindy. W przyszłym tygodniu wrócimy do San Jose po nasze rzeczy i aby się ze wszystkimi pożegnać. Wrócisz tutaj akurat na rozpoczęcie roku szkolnego.

Chwila, co takiego? Co, co i co?

– Zostać… tutaj? To znaczy przeprowadzić się? Do Karoliny Północnej?

Ale przecież w przyszłym tygodniu mieliśmy lecieć do domu. Jak mogliśmy tu wrócić?

Mama wzruszyła ramionami. Pod głęboko osadzonymi niebieskimi oczami miała cienie, a lekki czarny kardigan założyła na lewą stronę. Wystająca z bocznego szwu metka zaszeleściła, kiedy mama opuściła ręce wzdłuż tułowia.

– Ollie, nie mamy wyboru.

– Ale… czy wy… nie mógłbym zostać w domu, a wy bylibyście tutaj? – Hej, im dłużej o tym myślałem, tym większy miało to sens! Fakt, że całkiem fajnie odgrywało mi się przez lato rolę opiekuna, nie oznaczał, że miałem ochotę wszystko rzucić i zająć się tym na stałe. – No, coś takiego mogłoby się udać. Mogę opiekować się domem i opłacać rachunki. Wezmę kilka dodatkowych dyżurów w sklepie. Później mógłbym dojechać, jeśli się okaże, że zostaniecie tutaj na dłużej, ale… Mamo, a zespół? I chłopacy? Nie mogę…

Mama oparła łokcie o blat i skryła twarz w dłoniach.

– Ollie. Proszę cię. Nie utrudniaj tego jeszcze bardziej.

Przygarbiłem się i wbiłem wzrok w telefon. Co miałem powiedzieć? Nie byłem rozpuszczonym bachorem, nic z tych rzeczy, ale to naprawdę było sporo do ogarnięcia. Myśli gnały w mojej głowie, kiedy próbowałem przetworzyć skutki decyzji rodziców. Ostatni rok w liceum bez przyjaciół? W zupełnie obcej szkole, z nauczycielami, którzy mnie nie znają, i to w momencie, kiedy oceny rzeczywiście zaczynają mieć znaczenie? Musiałbym porzucić pracę i zespół i ominąłby mnie szkolny bal…

W tym momencie zerknąłem na mamę – i wystarczyło jedno spojrzenie, aby dotarło do mnie, że ta kwestia nie podlega żadnej dyskusji. Niechętnie odsunąłem na dno świadomości wszystkie powody, dla których to będzie katastrofa. Później się nimi zajmę. W swoim pokoju. Kiedy już znajdę na Spotify odpowiednio melancholijną listę.

Ale, ale, ale, pisnęła jakaś część mnie. Nie wszystko stracone. Zamieszkasz w tym samym stanie co Will. Może jednak jeszcze się spotkacie.

Na tę myśl mój żołądek fiknął koziołka. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. A nawet na bardzo dobre.

– Okej. Cóż, to dość… niespodziewane. Ale dobrze. Jakoś to ogarniemy.

Mama się rozpromieniła i porwała mnie w objęcia.

– Było łatwiej, niż się spodziewałam!

– Ale zastrzegam sobie prawo do wiecznego narzekania. Wyszedłbym na potwora, gdybym się nie zgodził, i doskonale o tym wiesz. Nie żebym miał wybór, prawda?

Puściła mnie i się zaśmiała.

– Nie. Ale doceniam chęć współpracy.

– Przynajmniej jesteś szczera.

Posłałem jej wymuszony uśmiech, ona zaś zeskoczyła ze stołka, aby zabrać się do szykowania kolacji.

– Będzie dobrze, obiecuję – powiedziała, wyjmując z pojemnika pomidory i sałatę. – Czasami trzeba się poświęcić dla tych, który się kocha, no nie? Może nie jest to sytuacja idealna, ale równie dobrze możemy podejść do tego z uśmiechem.

Pokiwałem z roztargnieniem głową i ponownie skupiłem się na swoim telefonie. Przynajmniej pierwszy problem się rozwiązał. Miałem też wystarczająco dobry powód, aby wysłać całą serię wiadomości.

Teraz Will będzie już musiał odpowiedzieć, prawda?

2

Środa, 18:05

Hej. No więc tak. Zabawna historia.

Na jakiś czas przeprowadzam się do KP. Będę mieszkać w Collinswood.

To gdzieś blisko Ciebie?

Nie odczytano

Żartowałem w kwestii kosmitów, ale zaczynało to wyglądać na jedyne wiarygodne wytłumaczenie. Kto nie dotyka telefonu przez dwanaście dni? Nikt, oto kto. Serio. Od czasu, kiedy wysłałem tamtą wiadomość:

Spakowałem się.

Opuściłem domek nad jeziorem.

Poleciałem do domu.

Spakowałem cały dom.

Pożegnałem się ze wszystkimi przyjaciółmi.

Skonsumowałem w swej niedoli trzy koktajle mleczne. Jeden z Ryanem, jeden z Hayley i jeszcze jeden z Ryanem, bo po tym, jak już oficjalnie się pożegnaliśmy, dopadło go późnowieczorne gastro.

Poleciałem do cholernego Collinswood łamane przez Zapadła Dziura.

Rozpakowałem cały dom.

Dwa razy płakałem w ukryciu.

Raz popłakałem trochę przy rodzicach.

Złożyłem samemu sobie przysięgę krwi, że koniec z płakaniem.

Zrobiłem rundkę po Zapadłej Dziurze i popłakałem trochę w duchu, kiedy dotarło do mnie, że od tej pory wszystkie zakupy będę musiał robić przez internet.

Obejrzałem trzy razy

Krainę lodu

. Dwa razy z kuzynostwem i raz sam, bo płyta znajdowała się już w odtwarzaczu i nie chciało mi się jej zmieniać.

I przez cały ten czas żadnej wiadomości od Willa? Pieprzyć to. Mam go w dupie.

Jednak nie na tyle, żebym nie miał ochoty się uzewnętrznić. A dziś wieczorem pojawiła się na to szansa. Po wielu nieudanych próbach ja, Ryan i Hayley w końcu znaleźliśmy czas, żeby pogadać we trójkę przez Skype’a. Zamierzałem połączyć się z nimi w swoim pokoju, lecz mama w ostatniej chwili zdecydowała, że potrzebuje mnie w kuchni do obierania ogórków na sałatkę. Dlatego uprawiałem multitasking: laptop stał na stole w jadalni, a obok niego leżała deska do krojenia.

Rodzice szykowali specjalną kolację, aby uczcić wielkie otwarcie naszej nowej kuchni. Problem w tym, że zwykle zamawialiśmy jedzenie na wynos, bo nie gościliśmy nikogo na kolacji, zatem mogliśmy zaimponować tylko sobie. A w San Jose zawsze imponował nam pad thai z restauracji mieszczącej się na końcu naszej ulicy.

W czasie, kiedy tata się złamał i włączył na YouTubie tutorial Gordona Ramsaya, atmosfera była już napięta. Na domiar złego do kuchni wparowało moje bardzo znudzone i marudne kuzynostwo, Crista i Dylan.

Generalnie w domu panował chaos, a rozmowa na Skypie jeszcze go potęgowała.

– Trochę tam u was głośno – stwierdził Ryan, krzywiąc się do kamerki.

Siedząca obok niego Hayley zachichotała.

– No tak, sorki. Spróbujcie to ignorować – odparłem pochylony nad ogórkami.

Ryan coś powiedział, ale zagłuszyło go jęczenie Cristy:

– Ciociu Catherine? Ciociu Catherine? Ciociu Catherine?

Chodziła za mamą po kuchni z miseczką z cząstkami jabł­ka i cheddarem, natomiast mama udawała, że jej nie słyszy.

– Sorry, co mówiłeś? – rzuciłem w stronę ekranu.

Ryan i Hayley posłali mi rozbawione spojrzenie.

– Pytałem, czy już się rozpakowałeś! – wrzasnął Ryan.

Otworzyłem usta, aby udzielić odpowiedzi, jednak w tym momencie przed moją twarzą pojawiła się cząstka jabłka.

– Nie lubię skórki – oświadczył stanowczo Dylan, wymachując kawałkiem owocu.

– Stary, trochę na to za późno – mruknąłem. – Po prostu jej nie jedz.

– Skórka.

– Jestem teraz zajęty, obieram ogórki. Idź do cioci Ca­therine, to ci pomoże.

„Ciocia Catherine” posłała mi ostrzegawcze spojrzenie, a ja ukryłem się za laptopem.

Ekran zdominowała twarz Hayley – niemal byłem w stanie policzyć jej jasne rzęsy.

– No więc chcieliśmy ci to powiedzieć osobiście. Poproszono nas o zagranie w Nathaniel’s!

Szczęka mi opadła.

– Chwila… Serio?

Klub Nathaniel’s był wymarzonym miejscem występów dla nastolatków. Jasne, to nie do końca nasza publika, ale bywający tam ludzie w kwestii muzyki na ogół mieli otwartą głowę. Jeśli już, skończyłoby się to grupką nowych fanów, którzy wcześniej o nas nie słyszeli.

Cóż, nie o „nas”. O nich. Oni zdobędą nowych fanów.

– Ollie, Dylan chce, żebyś obrał skórkę z jego jabłka. – Crista nagle wyrosła u mojego boku.

– Słyszałem. Ale teraz próbuję rozmawiać z przyjaciółmi.

– Ręce masz wolne, prawda? – zawołała z kuchni mama. – Nie możesz wziąć czystego noża?

– Zaraz wracam – rzuciłem w oko kamerki.

Ale Hayley uniosła rękę.

– Nie, ledwie cię słyszymy. Idź gasić pożar. My i tak musimy poćwiczyć. Więcej ci powiemy, kiedy uda nam się pogadać na spokojnie.

Ale nie zdążyłem im nawet powiedzieć o Willu. Ani o Collinswood. Ani o tym, jak się czuje ciocia Linda.

– Och, okej. Jasne. To co, niedługo znowu się zdzwonimy przez Skype’a?

– Pewnie, kiedy wszyscy będziemy wolni. Niedługo.

Rozłączyłem się, a potem, ku ogromnej radości Dylana, posłusznie obrałem tę cholerną skórkę.

Przy kuchence mama wisiała nad tatą, grzecznie krytykując jego kulinarne wybory.

– W rondlu jest jeszcze trochę miejsca – zauważyła, opierając się o blat. – Czemu nie włożysz tam wszystkiego? Będzie szybciej.

– Gordon mówi, że jeśli włożę do garnka za dużo mięsa, to nierówno się ugotuje.

– Cóż, Boże uchowaj, abyś zrobił coś wbrew Gordonowi.

– Biada głupcowi, który tak uczyni, Catherine.

Z podjazdu dobiegł warkot silnika. Crista i Dylan od razu się ożywili i porzuciwszy przekąski, pognali do drzwi. Ruszyłem za nimi.

– Mama przyjechała, mama przyjechała, mama przyjechała!

Ciocia Linda ledwie zdążyła przekroczyć próg, kiedy trafiły w nią dwa małe pociski.

– O rety, nie było mnie tylko kilka godzin. – Przytuliła je ze śmiechem.

Wyglądała na jeszcze słabszą niż zazwyczaj. Jakiś czas temu straciła gęste czarne włosy i choć przyzwyczaiłem się już, że ich nie ma, dziś zakryła głowę chustką w kwiatki, którą nosiła, gdy wychodziła z domu. Dziwne, ale właśnie ta chustka – bardziej niż brak włosów – przypominała mi, jak wiele się zmieniło. Może dlatego, że odkąd sięgałem pamięcią, ciocia Linda nie znosiła zakładać niczego na głowę. Ani słomkowego kapelusza, ani cienkiej czapki, niczego.

– Są spragnione uwagi – wyjaśniłem. – My je zaniedbywaliśmy.

– Wiem i dlatego je tu zostawiam. Dzięki temu sama lepiej wyglądam, a one są takie wdzięczne za to, że mnie mają – oświadczyła, szturchając przy tym dzieciaki w brzuchy.

Zaniosły się głośnym śmiechem.

– Jak było? – zapytała mama, kiedy weszliśmy do kuchni.

– Och, no wiesz, to szpital. Cieszę się, że istnieje, ale zawsze jeszcze bardziej się cieszę, kiedy z niego wychodzę. – Ciocia Linda uniosła swoją torebkę i kiwnęła głową w stronę salonu. – Zaniosę rzeczy i zaraz wracam.

– Mam nadzieję, że jesteś głodna – rzuciła mama do jej oddalających się pleców.

Głos cioci Lindy był pogodny i wesoły, gdy odpowiedziała:

– Szczerze mówiąc, Cathy, nie pamiętam już, czym jest prawdziwy głód.

Mama przewróciła oczami, po czym dostrzegła, że znowu siadam przy stole.

– Jak ci idzie z sałatką?

– Dobrze. – Wziąłem do ręki obieraczkę.

– Przykro mi, że przeszkodziliśmy ci w rozmowie.

Kiwnąłem głową, bo bałem się, że jeśli coś powiem, to znowu się rozkleję. Tak bardzo chciałem pogadać z Ryanem i Hayley. Tyle rzeczy się zmieniło. Pragnąłem po prostu czegoś, co przypominałoby normalność.

Mama wyjęła mi z ręki obieraczkę.

– Ollie, musisz się zrelaksować. Będziesz miał mnóstwo okazji do rozmowy z przyjaciółmi. Wszystko będzie dobrze. Chcę, żebyś zaczął praktykować mindfulness.

– Nie, mamo…

– Tak, Ollie. Ze mną. – Z doświadczenia wiedziałem, że lepiej nie protestować. – No dobrze, zatem wyobraź sobie to wszystko, za co jesteś wdzięczny. Na przykład za ten śliczny, wielki dom z czynszem wynoszącym jedną ósmą tego co w San Jose. Może od tego zaczniemy? Wielkie domy, czyste powietrze i rodzice, którzy przygotowują ci pożywny posiłek… Czy doświadczasz wdzięczności?

– Och, ogromnej.

– Oliverze, bez sarkazmu, proszę. Wyobraź sobie opuszki swoich palców. Co czują? Jak odbierają drewno pod nimi? Ollie?

– Mamo, naprawdę czuję się w tej chwili trochę klaustrofobicznie.

Zmieszana zabrała dłonie z moich ramion.

– Przepraszam. Ale pracuj ze mną, Ollie. Musisz być zrelaksowaaaany i spokoooojny.

Mama ma swoją wizję świata. Nie jest szczególnie religijna. To bardziej, sam nie wiem… duchowość? Zasadniczo wierzy, że gdzieś we wszechświecie istnieje Wielka Eteryczność, która daje nam to, czego chcemy, o ile tylko udajemy, że jesteśmy w pełni szczęśliwi, usatysfakcjonowani i nastawieni pozytywnie. Jeśli jednak złościmy się na coś, otrzymujemy tego uczucia jeszcze więcej. Wielka, cholernie małostkowa Eteryczność.

A właśnie, to przecież ona mogła porwać Willa!

Co nie znaczy, że jeszcze mi na nim zależało, no nie?

Cóż, jeśli będę sobie to powtarzać, być może Wielka Eteryczność sprawi, że tak się stanie.

Tak długo wybierałem strój odpowiedni na pierwszy dzień w liceum Collinswood High, że praktycznie sfrunąłem na dół, zamierzając od razu dać nura do samochodu. Mój plan został jednak udaremniony, kiedy w kuchni zastałem oboje rodziców, pełnych determinacji, aby uraczyć mnie śniadaniem. Ku mojemu zdumieniu nie zrazili się tym, że nie mam czasu.

Zdecydowali się na jajecznicę. Danie wydaje się proste i szybkie. I przypuszczalnie takie jest, o ile trzy pierwsze partie nie okażą się nieudane. Kiedy w końcu wyprodukowali jadalny posiłek, podłogę zaśmiecały skorupki jajek, spalony tost, sól, pieprz i plamy masła. Istna apokalipsa.

Wciągnąłem jajecznicę najszybciej, jak potrafiłem, brudząc sobie przy tym przód marynarki. Fantastycznie. Ostatecznie jednak porzuciłem pomysł przebrania się. Popędziłem do samochodu, mało się nie potykając o własne stopy.

Pierwszy dzień, a ja się spóźnię.

Drogę do szkoły pokonałem z prędkością dziewięćdziesięciolatka udającego się na wieczór bingo. Dodam, że nie z mojej winy. Tak się akurat złożyło, że wszystkie światła po kolei były czerwone. Pech, no nie?

A to nie koniec. Wyglądało na to, że dotarłem do szkoły jako ostatni, bo nie było już wolnych miejsc parkingowych. Klnąc pod nosem, ściszyłem dudniącą muzykę i powoli objechałem szkolny parking.

Brak miejsc.

Nadal brak miejsc.

Po pięciu pełnych minutach krążenia ani jednego wolnego miejsca. Cudownie.

W końcu udało mi się znaleźć coś na samym końcu placu, pod jednym z tych drzew, z których sypały się lepkie kwiaty. Plus: cień. Minus: w zamian za przywilej parkowania weekend spędzę ze szlauchem i szmatą. Ale byłem już tak spóźniony, że zaparkowałbym nawet na szczycie portalu prowadzącego do piekła, gdyby to oznaczało, że mogę przestać krążyć po tym przeklętym parkingu.

Wyszarpnąłem kluczyki ze stacyjki i rzuciłem się do wyjścia. Tyle że stanowczo przeceniłem swoją zręczność. Innymi słowy możliwe, że przed wyskoczeniem z auta nie do końca uwolniłem lewą rękę z pasów. I możliwe, że poskutkowało to tym, że pociągnęło mnie do tyłu z taką siłą, iż najpierw uderzyłem w bok auta, a potem wylądowałem na kolanach. Ja pierdzielę, ten ranek to jakiś chory żart.

W ciągu tych kilku sekund, które spędziłem skulony na betonie, z jedną ręką wiszącą nad głową i zaplątaną w pasy, doznałem objawienia. Nic nie działo się bez powodu i ktoś ostatecznie nade mną czuwał. Dlatego właśnie byłem spóźniony. Żeby – kiedy w spektakularny sposób zrobię z siebie idiotę – absolutnie nikt tego nie widział.

W czasie, kiedy praktykowałem wdzięczność i wyplątywałem się z pasów, uświadomiłem sobie, że niestety byłem w błędzie. Wielka Eteryczność jednak mnie nienawidziła. Dwa miejsca dalej stała bowiem dziewczyna ze stosem podręczników i wpatrywała się we mnie.

Była ładna, w ten wytworny sposób pod tytułem „jest pierwszy dzień szkoły i chcę zrobić wrażenie”. Miała na sobie blezer, dżinsy rurki i botki na obcasie. Jej ciemnobrązowa cera była idealnie gładka, usta pokrywała warstwa bezbarwnego błyszczyku, zaś na ramiona opadała burza loków.

Ależ to było żenujące.

– Nic mi się nie stało! – zawołałem do niej. – Żeby była jasność.

Dziewczyna przełożyła stertę podręczników z jednej ręki do drugiej, aby zamknąć swoje auto.

– Ulżyło mi – odparła. – Bo przez chwilę się martwiłam.

– Niepotrzebnie.

Wyprostowałem się i zgarnąłem swój plecak z fotela pasażera.

– No to spoko.

Posłała mi przelotny uśmiech, po czym skupiła się na swoim samochodzie. Uznałem, że nasza rozmowa dobiegła końca, i skrępowany ruszyłem w stronę szkoły. Gdy jednak zrównałem się z nieznajomą, zrozumiałem, dlaczego tak się wpatruje w swoje auto. Nie działał jej pilot.

Oczywiście nie mogłem pozwolić sobie na jeszcze większe spóźnienie w ten pierwszy dzień. Ale tak się akurat składało, że w obsłudze tego typu urządzeń byłem wręcz ekspertem. No więc jak miałem nie zaoferować jej pomocy? Zresztą w przeciwnym razie mógłbym jeszcze bardziej rozeźlić Wielką Eteryczność.

– Mogę spróbować? – zapytałem.

Zawahała się. W sumie trudno się dziwić.

Wyprostowałem się i spróbowałem przywołać na twarz minę mówiącą „znam się na tym”. Chyba zadziałało, bo dziewczyna wzruszyła ramionami i wręczyła mi kluczyki.

– Śmiało.

Obszedłem samochód, machnąłem pilotem i zdecydowanie wcisnąłem przycisk. Skupiłem się przy tym na wdzięczności i pozytywnym myśleniu, dorzucając do tego szczyptę mindfulness. Ku mojej wielkiej uldze światła mrugnęły i samochód się zamknął.

Dziewczyna uniosła brwi.

– Dziękuję.

Podszedłem, aby oddać jej pilota, lecz ręce miała zajęte trzymaniem książek.

– Eee, pomóc ci może? – zapytałem, gdy szybkim krokiem ruszyliśmy przed siebie.

W oddali wznosił się budynek z czerwonej cegły, groźny i onieśmielający. Miał dwa piętra i ogromną połać świeżo skoszonego trawnika między parkingiem a wejściem, przeciętego w połowie stromą ścieżką wysadzaną całym mnóstwem masztów. Dlaczego tutejsze liceum było takie ogromne? Collinswood przypominało tycią sadzawkę i nie potrzebowało imponującej szkoły, która pomieściłaby cały ocean ryb.

Dziewczyna się zaśmiała.

Auć.

– Chcesz mi zanieść książki do klasy? – zapytała. – A co, mamy lata pięćdziesiąte?

– Nie wszystkie książki – odparłem. – Najwyżej jedną albo dwie z tych lżejszych. – Wskazałem na stosik. – Zresztą pewnie poradziłabyś sobie beze mnie.

– Myślę, że poradzę sobie ze wszystkimi, niemniej dzięki.

Gdybym usłyszał to od kogoś innego, może i bym się obraził, ale na twarzy tej dziewczyny igrał półuśmiech, dzięki któremu czułem się tak, jakbyśmy sobie żartowali. Uznałem, że ją lubię. Zawiesiłem sobie jej kluczyki na jednym palcu i uniosłem rękę.

– W takim razie odprowadzę je do twojej klasy, co?

– Byłoby naprawdę super. – Posłała mi promienny uśmiech, który złapałem i odrzuciłem w jej stronę. Pachniała jakimiś słodkimi kwiatami. – Rozumiem, że jesteś tu nowy? – kontynuowała. – Albo wyrośnięty z ciebie pierwszak.

– Nie. Normalnych rozmiarów uczeń ostatniej klasy. Jestem Ollie. Niedawno przeprowadziłem się z Kalifornii. Tak jakby. Możliwe, że tymczasowo, znaczy tylko na jakiś czas. To zależy od różnych kwestii rodzinnych.

Rany, jesteś pewny, że to było wystarczająco żenujące, Ollie? Bo jeśli się naprawdę postarasz, może wyjdziesz na jeszcze większego dziwaka. Nie zadowalaj się półśrodkami.

Dziewczyna jednak chyba nie zwróciła uwagi na mój słowotok.

– Domyśliłam się, że nie jesteś stąd. Akcent i w ogóle. Jestem Juliette. Z kim masz lekcję wychowawczą? Jak chcesz, to mogę cię zaprowadzić.

Hej, ja miałem akcent? Nie poznałem dotychczas nikogo, kto tak jak Juliette przeciągałby po południowemu samogłoski. Gdybym miał zgadywać, rzekłbym, że pochodzi z jeszcze głębszego Południa. Czyli nie tylko ja nie byłem stąd. Jednak będę ją o to musiał zapytać innym razem; Juliette mi przypomniała, jak bardzo jestem spóźniony. Łamałem sobie głowę, próbując przypomnieć sobie nazwisko mojego wychowawcy. Zlało się w jedną całość z dwudziestoma innymi nazwiskami, które wcześniej starałem się zapamiętać.

– Eee, chyba z panią Hurstenwild.

– No proszę, jesteś z nami! To wszystko ułatwia. Idź za mną, Ollie-oop.

– Ollie-oop?

– Ollie-oop. Alley-oop*. Uroczo to brzmi.

– Może w przypadku trzylatka – zaprotestowałem, ale Juliette zdawała się mnie nie słyszeć.

Przyspieszyła, przeszła przez szklane przesuwne drzwi, a następnie zaczęła kluczyć pustymi korytarzami. Zarumieniony pędziłem za nią. Ekstra. Wszyscy siedzieli już w klasach.

Juliette zatrzymała się pośród labiryntu pomieszczeń i wskazała głową na drzwi. No tak. Nie miała wolnych rąk.

Tak jak się spodziewałem, po moim wejściu odwróciło się ku mnie morze nieznajomych głów. Fantastycznie. Na szczęście przede mną stanęła moja nowa koleżanka.

– Hej, pani H. Przepraszam za spóźnienie – powiedziała. – Ollie się zgubił, więc się zatrzymałam, żeby mu pomóc.

Dzięki, Juliette, że wepchnęłaś mnie pod autobus. Pani Hurstenwild, kobieta w średnim wieku z przodozgryzem i szyją zbyt grubą do wysokiego kołnierzyka jej koszuli, nie wydawała się jednak zirytowana.

– Dziś ci odpuszczę, Juliette, ale przez kolejnych sto osiemdziesiąt poranków będziesz musiała wykazać się kreatywnością.

Juliette udała się prosto do pustej ławki. Skąd wiedziała, gdzie ma usiąść? Skąd miałem wiedzieć, gdzie ja mam iść?

– W życiu, pani H – oświadczyła. – Winę na Olliego będę zrzucać przez maksymalnie dwa tygodnie.

Nauczycielka odwróciła się w moją stronę. Ze skrępowaniem skrzyżowałem ręce na piersi. Miałem się teraz przedstawić? Miałem się upierać, że Juliette wcale mnie nie reprezentuje?

– Dzień dobry, Oliverze. Cieszę się, że jednak odnalazłeś drogę.

Och, nie było tak źle. Jakoś udało mi się uśmiechnąć. Jakoś udało mi się zaczerpnąć powietrza. Jakoś udało mi się nawet zignorować gapiących się na mnie uczniów. To znaczy na kilka sekund.

Pani Hurstenwild wskazała na koniec klasy.

– Możesz usiąść. Teraz zaczniemy od kwestii organizacyjnych.

Początkowo prześlizgiwałem się spojrzeniem po twarzach uczniów, w końcu jednak mnie to przytłoczyło i wbiłem wzrok w podłogę. Nie żebym był bardzo nieśmiały, o nie, po prostu… no dajcie spokój. Kto lubi się czuć jak zwierzę w zoo?

Na szczęście nikt nie rzucał we mnie popcornem, a to już duży sukces. Pani Hurstenwild zaczęła mówić o przepustkach i dostępie do biblioteki, a ja, choć powinienem bacznie się temu przysłuchiwać, błądziłem spojrzeniem po klasie. Uczniów było około trzydziestu. Pozornie nie różnili się od tych z mojej dawnej szkoły. Zwyczajowy przekrój od ładnych do nijakich, od pewnych siebie do skrępowanych, od dżinsów obcisłych do luźnych i krótkich spódniczek. Ale choć ludzie może i nie różnili się od tych z domu, ja owszem. Byłem teraz czystą kartką. Od tego momentu wszystko się mogło zdarzyć. Każda z tych osób przed końcem roku mogła stać się moim najlepszym przyjacielem albo największym wrogiem. To ja odpowiadałem za swoje przeznaczenie. To, jak się dzisiaj zachowam, będzie rzutować na resztę roku szkolnego.

Ale zero presji, no nie? O ile tylko nie zaplączę się w kolejne pasy i przyhamuję z akcentem, powinno być dobrze.

„Powinno” – słowo klucz.

Nagle dotarło do mnie, że nauczycielka przestała mówić, a ludzie zaczynają się przemieszczać. Zamarłem – to już pierwsza lekcja? Nie było dzwonka? Nim jednak zdążyłem zareagować, na mojej ławce przysiadła Juliette. Towarzyszyły jej dwie inne dziewczyny. Jedna wysoka i o krągłych kształtach, z gęstymi rzęsami jak z reklamy Covergirl i brązową skórą. Cała była wystrojona w markowe sportowe ciuchy – od wełnianego sweterka do spodni do jogi o długości trzy czwarte. Z kolei druga dziewczyna miała na sobie falbaniastą sukienkę w kolorze jasnej lawendy, która nie powinna współgrać z jej bladą cerą, a jednak współgrała, do tego skórzaną kurtkę i conversy. To oraz gruba kreska na powiekach i zgarbiona sylwetka czyniły ją podobną do połowy moich koleżanek z San Jose. Niestety akurat ona z ich trójki wyglądała na zupełnie niewzruszoną moim widokiem.

– Ollie-oop, to Niamh i Lara – oświadczyła Juliette, wskazując najpierw na modelkę L’Oreala, potem zaś na punkówę. „Neev”? Dziwne imiona nosili ludzie w Karolinie Północnej. – Ollie przeprowadził się z Kalifornii. Podobno może tam wrócić w każdej chwili, w dowolnym momencie.

Kurde, zapiekły mnie policzki. No dobrze. Pora coś powiedzieć. Może powinienem wykorzystać tę okazję i udowodnić, że świetnie władam ojczystym językiem.

– Cześć. Aha, spędziliśmy tu lato i moi rodzice zdecydowali: hej, po co wracać do domu, zostańmy tutaj na cały rok.

Niamh wyglądała na skonsternowaną.

– Serio? To dość… niezwykłe.

– Eee… nie, to był… to był, eee… taki żarcik… my wcale nie… eee… moja ciocia jest chora, więc zamieszkaliśmy tutaj, by jej pomóc.

Wszystkie trzy gapiły się na mnie. Odpowiedziałem takim samym spojrzeniem. A potem w podłodze otworzyła się gigantyczna czarna dziura i na szczęście wciągnęła mnie w swoją otchłań.

Lara wydęła policzki.

– No to niefajnie – stwierdziła, a gdy Juliette mało subtelnie szturchnęła ją łokciem, w teatralny sposób chwyciła się za żebra. – Jezu, Jule, za co?

– Więc spędziłeś lato w tym mieście? – zapytała Juliette, ewidentnie starając się skierować rozmowę na inne tory.

– Nie w mieście. Mieszkaliśmy nad jeziorem. W Collins­wood jestem pierwszy raz, odkąd byłem dzieckiem.

– Fajnie – wtrąciła Niamh. – Ja też spędziłam tam jeden tydzień. Pewnie wiele razy się mijaliśmy. Zabawne.

– Niamh lubi się tam kręcić tak często, jak tylko się da – wyjaśniła Juliette. – Ma nadzieję, że pewnego razu skończy się to gorącym letnim romansem.

– Najbliżej romansu było z tym kolegą dziadka od buli na trawie – mruknęła Niamh, bawiąc się łańcuszkiem z różowego złota z zawieszką w kształcie róży. Róży z różowego złota. – Niestety jemu zależało bardziej niż mnie. Nie mam nic przeciwko starszym facetom, ale granicą jest sześćdziesiątka.

Widziałem już ten łańcuszek – u Juliette. Przeniosłem wzrok z jednej na drugą. Rzeczywiście identyczne. Kierowany przeczuciem, zerknąłem na Larę. W zagłębieniu jej szyi także błyszczała róża.

Juliette dobrodusznie poklepała przyjaciółkę po ramieniu.

– Wciąż ci to powtarzam. Jeśli chcesz przygody, będziesz musiała zapuścić się nieco dalej niż nad jezioro. W Karolinie Północnej ciężko o skandaliczne wakacyjne romanse.

Miałem twarz pokerzysty. Chyba mi się udało. W tym jednak momencie Lara zmrużyła oczy, oparła się łokciami o ławkę i zapytała:

– A może nie? Ollie?

Zamrugałem.

– Hmm?

Ale było za późno na odgrywanie niewiniątka. Lara posłała mi złośliwy uśmiech i wskazała na mnie.

– Widziałam tę minę! Co ty porabiałeś przez wakacje? Zakładam, że miała mniej niż sześćdziesiąt lat.

Wcześniejszy rumieniec był niczym w porównaniu z tym, jak policzki piekły mnie teraz.

– Eee… ja…

Do Lary dołączyła Juliette.

– A więc to prawda! O mój Boże! Niamh, cofam to, co powiedziałam.

Niamh wydęła usta.

– Inni to mają szczęście.

Z mojego gardła wydobył się nerwowy śmiech.

– Nie pora już na lekcję?

– Nie – odparła Juliette. – Nie słyszałeś pani H? Daje nam pięć minut na wymianę letnich plotek. No, dawaj.

Lara przysunęła sobie krzesło i ustawiła je oparciem do przodu. Przy każdym jej ruchu lawendowe falbanki podskakiwały.

– Właśnie, czekamy na wszystkie pikantne szczegóły. Reszta uczniów nie ma zbyt wiele do opowiadania.

– Ty nie masz? – zapytała ją Juliette. – Co za rozczarowanie.

Lara machnęła ręką.

– Nie rozmawiamy teraz o mnie.

Z jednej strony ledwie znałem te dziewczyny, czy powinienem więc zdradzać im od razu aż tyle? Z drugiej – wyglądały na zainteresowane, a ja w ferworze przeprowadzki nie bardzo miałem okazję pogadać o tym z przyjaciółmi. Jeśli wkrótce się komuś nie zwierzę, słowa zaczną mi się wylewać z porów.

Przełknąłem ślinę.

– Cóż… może i coś tam było…

Trzy głowy odwróciły się w moją stronę. Juliette zamachała ręką.

– Taaakkk?

– Rzeczywiście poznałem kogoś – rzekłem. – I… no, trochę się wydarzyło. Eee…

– Kogoś? – przerwała mi Juliette. – Chłopaka czy dziewczynę, czy…?

Cóż, to by było na tyle, jeśli chodzi o obchodzenie zaimków. Wiedziałem, że prędzej czy później będę musiał zdecydować się na coming out, o ile można tak powiedzieć, jeśli zrobiło się to wiele lat temu. Ale raz już przecież przeżyłem całe to skrępowanie. Miałem wrażenie, że spełniłem swoją powinność. Poza tym Collinswood w Karolinie Północnej, jeśli chodzi o spektrum coming outu, przypuszczalnie plasowało się na ciut wyższym poziomie trudności niż San Jose. Wcześniej miałem nadzieję, że stanie się to w sposób bardziej naturalny, że ludzie sami się domyślą i wszyscy będziemy wiedzieć i zachowywać się, jakby to było normalne, bo przecież dla mnie było, a potem bez żadnych pytań udamy się w stronę zachodzącego słońca.

Nic z tego.

– Chłopaka – powiedziałem w końcu.

Dziwne, ale trudno mi było wypowiedzieć to słowo. Po tylu latach swobody i pewności siebie znowu czułem się jak czternastolatek. I wcale mi się to nie podobało.

Juliette kiwnęła, jakby się tego spodziewała. Niamh uniosła brwi i przechyliła głowę, jakby patrzyła na jakiegoś rzadkiego ptaka czy coś w tym rodzaju. Lara zamrugała i zrobiła taką minę, jakby gryzła cytrynę. Pieprzyć ją. I tak nie zależało mi jakoś szczególnie na jej aprobacie.

Po krótkiej ciszy, która zaczynała się robić krępująca, Niamh i Juliette odezwały się jednocześnie:

– Jak ma na imię?

– Masz zdjęcie?

Zawahałem się, po czym uznałem: czemu nie? Przejrzałem jego Instagram – jak na takiego przystojnego chłopaka nie był jakoś bardzo fotogeniczny – aż w końcu znalazłem zdjęcie, które było do przyjęcia. Wyciągnąłem telefon w stronę Juliette, a Lara się nachyliła, aby zerknąć. Wolałbym, aby tego nie robiła, ale przecież nie mogłem kazać jej się trzymać z daleka, no nie?

– Ma na imię Will – powiedziałem. Juliette i Lara wyglądały na zaskoczone. – Wiem – dodałem. – Nie moja liga, co?

– Nie bądź dla siebie taki surowy – zbeształa mnie Niamh i wyciągnęła rękę. Juliette bez słowa podała jej moją komórkę. Niamh spojrzała na zdjęcie, po czym odwróciła je z powrotem w stronę przyjaciółki. – Chwileczkę, Will…

– Jest spoko – weszła jej w słowo Lara, unosząc rękę. Po cytrynie nie został nawet ślad. – A czy powiedziałeś już Księciu z Bajki, że zostajesz na Południu?

Dobre pytanie.

– Eee… cóż… niczego ostatnio nie wstawiał, więc nie jestem pewny, czy to widział. – Urwałem. Po co się wdawać w bolesne detale dotyczące liczby wiadomości, na które Will nie odpowiedział? – Do tej przeprowadzki doszło dość nieoczekiwanie.

– Och? Więc on nie wie, że tu jesteś? – zapytała Lara.

Nie miałem pojęcia, o co jej chodzi, ale z tonu – i spojrzenia, jakie posłała jej Juliette – można było wywnioskować, że tych pytań nie dyktuje jej empatia. Przypuszczalnie chciała po prostu podkreślić, że zostałem odrzucony. Co, szczerze mówiąc, było prawdą. Kto bez ostrzeżenia znika z mediów społecznościowych na całe dwa tygodnie? Pewnie mnie zablokował, tak żebym nie widział jego nowych postów. Co się dzieje nad jeziorem, zostaje nad jeziorem, prawda?

– Cóż… nie – bąknąłem. – To znaczy możliwe, że istnieje jakiś dobry powód, dla którego zamilkł. Nie sprawiał wrażenia gracza, wiecie? Był naprawdę słodki. A ja w sumie… tak jakby… nie wiem, gdzie konkretnie mieszka. Raz mi powiedział, ale zapomniałem.

Juliette i Niamh wymieniły spojrzenia z Larą, a następnie obdarzyły mnie bladymi uśmiechami.

– Kto wie – odezwała się Juliette. – Rzeczywiście mógł mieć dobry powód.

Nie brzmiała przekonująco. Czy to było aż tak oczywiste? Do tej pory kurczowo trzymałem się nadziei, że to nic osobistego. Ale oczywiście, że tak. Takiemu chłopakowi w prawdziwym życiu nie spodobałby się ktoś taki jak ja. Pewnie byłem po prostu najlepszą opcją dostępną w tamtym czasie.

Na widok mojej coraz bardziej przybitej miny Lara wkroczyła do akcji i zmieniła temat. Co było miłe z jej strony. Może zbyt pochopnie ją oceniłem.

– Ollie, mówił ci już ktoś o dzisiejszej imprezie u Rachel?

– Nie wiem nawet, kim jest Rachel, więc nie.

– To taka nasza tradycja z okazji powrotu do szkoły. Powinieneś iść z nami. – Juliette klasnęła w dłonie. – Po kolacji będziemy się szykować u mnie. Możesz wpaść koło siódmej?

Zastanowiłem się. We wtorek? Jasne, to pierwszy dzień szkoły, ale serio? Przekonanie rodziców będzie ode mnie wymagało sporego kombinowania. Zakładając, że nie będę potrzebny do opieki nad dziećmi. W razie czego dam sobie radę. Wiedziałem, co się dzieje, jeśli odrzuca się pierwsze zaproszenie w nowej szkole – drugiego już się nie otrzyma. Parę razy obserwowałem coś takiego w swojej poprzedniej szkole. Nie pozwolę, aby przytrafiło się to także mnie.

– Jasne. Wyślij mi swój adres.

Pospiesznie wymieniliśmy się numerami. A potem rozległ się dzwonek i Juliette pociągnęła mnie za sobą na pierwszą lekcję. Wyglądało na to, że zostałem adoptowany przez grupkę łańcuszków z różami. Przynajmniej tymczasowo. Najwyraźniej pierwsze wrażenie nie okazało się takie złe.

To dobrze. Bardzo dobrze. Godzina wychowawcza: wynik dodatni. Najtrudniejsze za mną. Od tej pory będzie już z górki. Czułem to.

* Zagranie w koszykówce; rodzaj podania piłki w okolice kosza, zakończonego zdobyciem punktów (przyp. tłum.).

3

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

4

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

5

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

6

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

7

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

8

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

9

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

10

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

11

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

12

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

13

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

14

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

15

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

16

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

17

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

18

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

19

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

20

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

21

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

22

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

PODZIĘKOWANIA

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Inna książka Sophie Gonzales

The Law of Inertia

TYTUŁ ORYGINAŁU:

Only Mostly Devastated

Redaktorka prowadząca: Marta Budnik

Wydawczyni: Agata Garbowska-Karolczuk

Redakcja: Anna Płaskoń-Sokołowska

Korekta: Małgorzata Lach

Opracowanie graficzne okładki: Łukasz Werpachowski

Projekt oryginalny: Anna Gorovoy

Only Mostly Devastated

Text Copyright © 2020 by Sophie Gonzales

Published by arrangement with St. Martin’s Publishing Group.

All rights reserved.

Copyright © 2022 for the Polish edition by Young

an imprint of Wydawnictwo Kobiece sp. z o.o.

Copyright © for the Polish translation by Monika Wiśniewska, 2022

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2022

ISBN 978-83-8321-214-2

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Aneta Vidal-Pudzisz