Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
„To pierwsza powieść Dicka, która z powodzeniem stawia będące jego obsesją pytanie: «Co jest rzeczywiste?». W Oku na niebie rzeczywistość przełamuje się, i to od razu na osiem części… Światy te tworzą jakby amfiladę, przez którą grupka złączonych wspólnym losem nieboraków przechodzi jak przez wagony pociągu… Dick po raz pierwszy użył tu pomysłu, który wykorzystał później w Ubiku: leżący obok siebie nieprzytomni ludzie tworzą każdy swoją wizję, a wskutek niepojętej z fizycznego punktu widzenia anomalii projekcja, która akurat dominuje, ogarnia wszystkich naraz i więzi ich w sobie… Bohaterowie Oka na niebie nie mają jednak na podorędziu nic, co zaradziłoby ich kłopotom, w szczególności zaś uniwersalnego preparatu Ubik…”
z przedmowy Marka Oramusa
Philip K. Dick urodził się w 1928 r. w Chicago, lecz większą część życia spędził w Kalifornii. Krótko był studentem Uniwersytetu Kalifornijskiego. Prowadził sklep z płytami i stację radiową. Przeszedł też doświadczenia z narkotykami, które wykorzystywał w swej twórczości. Zmarł w 1982 r. Wydał kilkadziesiąt powieści, z których wiele weszło na stałe do kanonu literatury SF. Był też autorem kilku powieści realistycznych, osadzonych w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku. O większości jego rówieśników uhonorowanych Nagrodą Pulitzera czy literacką Nagrodą Nobla niewielu już pamięta, on zaś ma coraz liczniejsze grono wielbicieli, a o jego książkach pisze się doktoraty…
Dom Wydawniczy REBIS wydał takie jego powieści jak: Ubik, Valis, Człowiek z Wysokiego Zamku, Trzy stygmaty Palmera Eldritcha czy Blade runner.
WOJCIECH SIUDMAK (ur. 1942) — polski malarz. Mieszka i tworzy we Francji. Uważany za czołowego reprezentanta realizmu fantastycznego. Prace wystawiał m.in. we Francji, Niemczech, Anglii, Szwajcarii, Kanadzie i USA. Honorowy Obywatel Miasta Wielunia i Ozoir-la-Ferriere. Otrzymał Order Zasługi RP.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 272
Ubik
Blade runner
Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?
Człowiek z Wysokiego Zamku
Valis
Boża inwazja
Transmigracja Timothy’ego Archera
Doktor Bluthgeld
Wyznania łgarza
Trzy stygmaty Palmera Eldritcha
Przez ciemne zwierciadło
Czas poza czasem
Płyńcie łzy moje, rzekł policjant
Świat Jonesa
Wbrew wskazówkom zegara
Marsjański poślizg w czasie
Krótki szczęśliwy żywot brązowego oksforda
Deus Irae
Oko na niebie
Wariant drugi
Kopia ojca
Raport mniejszości
Elektryczna mrówka
Labirynt śmierci
Inwazja z Ganimedesa
Cudowna broń
Słoneczna loteria
Nasi przyjaciele z Frolixa 8
Możemy cię zbudować
Druciarz Galaktyki
Radio Wolne Albemuth
Klany księżyca Alfy
Prawda półostateczna
Teraz czekaj na zeszły rok
Blade runner
Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?
Ubik
Człowiek z Wysokiego Zamku
Trzy stygmaty Palmera Eldritcha
Przez ciemne zwierciadło
Druciarz Galaktyki
Radio Wolne Albemuth
Valis
Boża inwazja
Płyńcie łzy moje, rzekł policjant
Transmigracja Timothy’ego Archera
Powieść Philipa Dicka Oko na niebie można bez wielkiej przesady nazwać postkatastroficzną: jej akcja rozgrywa się po katastrofie w bewatronie, wielkim urządzeniu do przyspieszania cząstek. Zwiedzający turyści spadają z wysokiej platformy widokowej prosto w jego trzewia, gdzie leżą bez przytomności w oczekiwaniu na ratunek.
Bewatron, od którego rozpoczyna się akcja powieści, istniał naprawdę. Był to akcelerator protonów krążących po okręgu i przyspieszanych polem magnetycznym wytwarzanym przez elektromagnes o wadze 10 tysięcy ton. Co prawda nie ulokowano go w Belmont, lecz w Berkeley niedaleko San Francisco, ale już energia wiązki się zgadza: 6 GeV (miliardów elektronowoltów). Dick przytacza też prawidłowe dane o krążącej wewnątrz wiązce protonów: w ciągu 1,85 sekundy przebywała 300 tysięcy mil, osiągając prędkość bliską prędkości światła. Podówczas był to cud techniki, choć sam pomysł, autorstwa fizyków Cockrofta i Waltona, na których również powołuje się Dick, liczył już wtedy ćwierć wieku.
Choć na te czasy – środek lat pięćdziesiątych XX wieku – była to aparatura potężna i imponująca, do katastrofy w opisanej przez Dicka formie raczej dojść by nie mogło. Przede wszystkim dlatego, że energia wiązki protonów, acz imponująca (przyrównywana do energii pędzącego pociągu albo samolotu walącego się z wysokości na ziemię), bierze się głównie z ogromnej prędkości, a masa cząstek ma w niej znikomy udział. Tymczasem pociąg czy samolot to głównie masa przy znikomej prędkości w porównaniu z tą, którą rozwijają protony. Toteż w świecie makro szkody wyrządzone przez wiązkę, która wymknęłaby się spod kontroli, nie mogłyby doprowadzić do tak strasznej destrukcji, jaką opisuje Dick. W cudzie XXI wieku, Wielkim Zderzaczu Hadronów, podczas prób okazało się, że kanał, w którym krąży wiązka protonów o energii 7 TeV (teraelektronowoltów), o trzy rzędy wielkości większej niż ta z bewatronu, jest niedrożny. Po przeszukaniu wyciągnięto dwie butelki po piwie Heineken, które ktoś tam porzucił; mimo tak ogromnej energii wiązki etykiety były ledwo nadpalone.
Wynika to stąd, że elektronowolty, w których określa się energię cząstek, to jednostki bardzo małe. (1 eV odpowiada energii ruchu, jaką uzyskuje elektron przyśpieszony w polu elektrycznym o potencjale 1 V.) Żeby podnieść monetę o milimetr nad powierzchnię ziemi, trzeba by 600 bilionów eV, ale do rozbicia atomu wystarczy tylko 100 tysięcy eV, a do wybicia elektronu z atomu – zaledwie 14 eV. Niezbędne do tego napięcie gwarantuje zwykły akumulator samochodowy. Widać więc, że kataklizm sprokurowany w bewatronie przez Dicka możliwy byłby w wypadku trzęsienia ziemi, ale nie wymknięcia się wiązki protonów. Promieniowanie byłoby ograniczone do niewielkiej przestrzeni i zanim urządzenie zostałoby automatycznie wyłączone, protony rozproszyłyby się daleko od miejsca awarii.
Komisje, które zajmowały się kwestiami bezpieczeństwa Wielkiego Zderzacza Hadronów, awarii wiązki w ogóle nie brały pod uwagę. Owszem, rozważano, czy LHC nie będzie produkował miniaturowych czarnych dziur, które rozrastając się, wessałyby Ziemię, czy nie dojdzie do wytworzenia egzotycznych rodzajów próżni albo materii, ale protonom dano spokój. Już raczej obawiano się katastrof takich jak ta z września 2008 roku, kiedy w LHC doszło do zwarcia między dwoma magnesami nadprzewodzącymi. Łuk elektryczny wypalił dziurę w osłonie przewodu z ciekłym helem; doszło do wybuchu, który uszkodził pięćdziesiąt trzy magnesy i zanieczyścił sadzą kanał wiązki. Na wszelki wypadek jednak, aby chronić urządzenia pomiarowe LHC, energię wiązki można w czasie krótszym niż jedna tysięczna sekundy skierować na grafitowe absorbenty. Tam się rozproszy i niebezpieczeństwo zostanie zażegnane.
Oczywiście wcześniejszej o półwiecze wiedzy Dicka o akceleratorach cząstek nie ma co porównywać z naszą, zwłaszcza po spektakularnym odkryciu bozonu Higgsa dzięki zderzeniom protonów w LHC. Myślę jednak, że szczegóły techniczne mają tu znaczenie drugorzędne. Bohaterowie musieli stać się ofiarami widowiskowej katastrofy z udziałem silnych pól magnetycznych, których wpływ uzasadniłby tworzone przez nich kolejno wizje. Jak działa takie pole na mózg, na dobrą sprawę nie wiadomo; wyobrażamy sobie, że destrukcyjnie, naruszając delikatną równowagę procesów myślowych, które mają charakter chemiczno-elektryczny, a więc i magnetyczny. Coś mógłby o tym powiedzieć Rohan z Niezwyciężonego Lema, gdzie złośliwe chmury żelaznych chrząszczy przepalają ludzkie umysły, generując wokół głów astronautów silne pola magnetyczne. Panuje opinia, że niedobrze mieszkać za blisko linii wysokiego napięcia, bo człowiek chodzi wiecznie skołowany polem magnetycznym oraz brzęczeniem prądów i może nawet zapaść na złośliwego raka. Wszystko wskazuje na to, że Dick wybrał bewatron dlatego, że potrzebował naukowego pretekstu do osadzenia bohaterów w takich warunkach i scenerii, by nie mieli innego wyjścia, jak tylko realizować jego zamysł.
Jak pisze w Bożych inwazjach nieoceniony Lawrence Sutin, Oko na niebie jest pierwszą powieścią Dicka, która z powodzeniem stawia będące jego obsesją pytanie: „Co jest rzeczywiste?”. W Oku na niebie rzeczywistość przełamuje się, i to od razu na osiem części, odpowiadających poszkodowanym w bewatronie. Cztery z nich zostają opisane jako wynik procesów psychicznych zachodzących w stanie szoku. Są to za każdym razem inaczej zdeformowane warianty naszego świata, w których jakimś cudem cała grupa zostaje umieszczona.
To, że ktoś otumaniony czy też w szoku wywołanym kataklizmem, który mu się przydarzył, ma wizje związane z realnością, nie wydaje się bardzo dziwne. Wszak umysł człowieka śniącego lub nieprzytomnego pozostaje zdolny do działania. W wypadku naruszenia istotnych funkcji organizmu nie może się to odbywać bez zakłóceń. Najprawdopodobniej są to rojenia będące przedłużeniem wrażeń z ostatnich chwil zarejestrowanej realności. Choć ludzie odzyskujący przytomność albo wybudzeni ze śpiączki najczęściej niczego nie pamiętają, nauka takich doświadczeń nie wyklucza. Projekcje mózgu mogą wzbudzić u jego właściciela chwilowe przeświadczenie, że znajduje się w rzeczywistości trochę obcej, trochę dziwacznej – jak obce i dziwaczne wydają się nam czasem własne sny.
Absolutnie natomiast nie da się wytłumaczyć zamknięcia w generowanych przez kolejne osoby światach całej ósemki poszkodowanych. Światy te tworzą w Oku na niebie jakby amfiladę, przez którą grupka złączonych wspólnym losem nieboraków przechodzi jak przez wagony pociągu. Niepojęte jest też, jakim cudem ledwo skończy się jedna projekcja, jej miejsce zajmuje już następna. Ta procedura należy do sfery licentia poetica gatunku SF i musimy przyjąć jej istnienie na wiarę.
Dick zatem po raz pierwszy użył tu pomysłu, który w doskonalszej formie wykorzystał później w Ubiku: leżący obok siebie nieprzytomni ludzie tworzą każdy swoją wizję, a wskutek niepojętej z fizycznego punktu widzenia anomalii projekcja, która akurat dominuje, ogarnia wszystkich naraz i więzi ich w sobie. „Wyłączyć” wizję można sposobem dość ordynarnym, na przykład waląc jej twórcę w czaszkę – projekcja zrywa się i ustępuje miejsca kolejnej. Gdyby ten mechanizm, wykoncypowany na potrzeby literatury SF, miał coś wspólnego z realną fizjologią czy fizyką, życie po śmierci nabrałoby cech nader niepokojących. W wielkich katastrofach, gdzie liczba poszkodowanych idzie w setki i tysiące, według tej logiki błądzenie po labiryntach kolejnych projekcji mogłoby się ciągnąć niemalże w nieskończoność.
W Ubiku sytuacja wydaje się o tyle odmienna, że interferują ze sobą projekcje nieboszczyków przebywających w stanie półtrwania. W Moratorium Ukochanych Współbraci odbywa się bezlitosna walka o dominację, przy czym wygrywają psychiki najsilniejsze, u których proces rozkładu czy też rozchwiania funkcji mózgu nie zdążył się jeszcze zaawansować. W interpretacji Dicka zwykły, sielski cmentarz, gdzie nad grobami szumią brzozy, a bliscy zapalają swym zmarłym znicze i oddają się refleksjom nad przemijaniem, tylko z pozoru przypomina spokojne miejsce. Za zasłoną tablic i nagrobków odbywają się mordercze zmagania o zhołdowanie, narzucenie swej projekcji innym. Nie ma mowy o żadnym wiecznym odpoczywaniu, Moratorium w Ubiku kipi od aktywności, a bohater dostający się do tego świata umarłych rozpaczliwie walczy, by nie umrzeć powtórnie, tym razem definitywnie.
Koszmar w bewatronie wydaje się zakończony z chwilą dotarcia na miejsce katastrofy ekipy ratowniczej, co w realnym świecie mogło trwać nie dłużej niż godzinę. W tym czasie wydani na pastwę żywiołu turyści – po niektórych pełgają płomienie – mają za sobą udział w czterech filmach, przy czym ostatni jakby zrywał się momentami i przezierał przezeń autentyczny świat. Tylko czy rzeczywiście autentyczny?
W literaturze znajdujemy przykłady podobnych sytuacji, kiedy ktoś ponosi śmierć, ale jego mózg wciąż generuje uspokajające wizje, że delikwent się uratował i wkroczył w nową, nie tak opresyjną rzeczywistość. W opowiadaniu Ambrose’a Bierce’a Most wieszają za zdradę żołnierza, ale bohater, z którego punktu widzenia prowadzona jest narracja, konając, tworzy rozbudowaną fantazję, że oto stryczek zrywa się, a on uchodzi przed pogonią. W powieści Chytrus Williama Goldinga marynarz ze storpedowanego podczas II wojny światowej okrętu tonie, nie zdążywszy się pozbyć ciężkich, przeszkadzających w pływaniu butów. Tonący ma jednak wizję, że buty zrzucił i dotarł do sterczącej z morza nagiej skały, gdzie pijąc deszczówkę i żywiąc się małżami, czeka na ratunek. W dwóch powieściach J.G. Ballarda, Wyspa i Fabryka bezkresnych snów, bohaterowie giną w wypadku samochodowym i lotniczym; jest to tylko wstęp do rozbudowanej rzeczywistości, w której stopniowo się urządzają, ale okazuje się ona coraz bardziej rozchwiana i nieobliczalna. W powieści Niepocieszony Kazuo Ishiguro bohater, z zawodu muzyk wirtuoz, przybywa z koncertami do miasta; zamiast grać, wdaje się w akcję pomocy mieszkańcom w różnych opresjach życiowych. Początkowo osiąga sukcesy, ale z czasem sprawy mają się coraz gorzej. W końcu uświadamia sobie, że miasto jest emanacją jego psychiki i rozrachunkiem z życiem, które dobiegło końca, by odwołać się do opinii Dominiki Oramus z książki O pomieszaniu gatunków, z której pochodzą przytoczone przykłady.
Wizje „pośmiertne” w wykonaniu różnych przecież autorów mają wiele cech wspólnych. Bohater znajduje się w dziwacznym otoczeniu, rządzących nim praw nie rozumie, więc próbuje przeczekać. Oswajając nową rzeczywistość, osiąga pewne sukcesy, lecz prędzej czy później dostrzega coraz więcej oznak rozkładu: wraki aut, zwalone domy, ruiny, wśród których plączą się zdezorientowani ludzie. Dominika Oramus chce w tym widzieć czyściec, do którego trafiają dusze ukatrupionych bohaterów, do mnie jednak bardziej przemawia wersja, że to pośmiertne rojenia mózgów, które przecież nie od razu zaprzestają emanacji kojarzonej z pracą umysłu. Proces ten nie kończy się skokowo, jak by chcieli spece od transplantacji, którzy u ofiar katastrof piorunem ogłaszają ustanie funkcji mózgu, aby jak najszybciej pobrać cenne narządy. Świadomość, jak wszystkie procesy w przyrodzie, gaśnie stopniowo, z pewną inercją. O kształcie krzywej, według której proces ten postępuje, można by dyskutować, prawdopodobnie zależy ona od stopnia destrukcji organizmu i cech indywidualnych. U jednych przebiegałaby zatem bardziej stromo, u innych – łagodniej; w każdym razie i tu, i tu jest dość czasu na powstanie wizji podobnych do opisanych przez Dicka, Goldinga czy Ballarda. Czas zresztą jest tu pojęciem względnym: w sekundy czy minuty umierający przeżywa długie sekwencje urojonego życia.
Czy z podobną sytuacją mamy do czynienia w Oku na niebie? Dick przedstawia nam fantasmagorie, wygenerowane zanim ratownicy dotarli do ciał i zajęli się reanimacją. Czytelnik wierzy święcie, że Hamilton, jego żona Marsha, Murzyn Laws i zamożna pani Pritchet wrócili do swego świata, w którym rzeczy są na swoim miejscu, a zjawiska można przewidzieć. Biorąc jednak pod uwagę przytoczone przykłady, jak również pozostałą twórczość Dicka na czele z Ubikiem, można zaryzykować pogląd, że fantasmagorie po tragedii w bewatronie powstały pośmiertnie, że nie są wytworem mózgów chwilowo tylko pozbawionych przytomności. Innymi słowy, wbrew pierwszemu powierzchownemu odczytaniu, wszyscy uczestnicy wypadku zginęli, nim dotarła pomoc (spadli wszak z wysokości 60 stóp, czyli ponad 18 metrów!), a mniemanie o powrocie do amerykańskiej rzeczywistości połowy lat pięćdziesiątych XX wieku jest bardzo subiektywne i niczym nie uzasadnione. Dick niewiele daje argumentów za taką tezą, powieść kończy się zbyt szybko, wiemy jednak, że tydzień po wydarzeniu bohaterowie są w nadspodziewanie dobrej kondycji fizycznej, podobnie jak w pierwszej fantasmagorii, opisanej bezpośrednio po bewatronowym kataklizmie. Zastanawiającym sygnałem jest ugryzienie Hamiltona przez skorka, czyli pospolitą szczypawkę, będące nawiązaniem do atakującego w jednej z wizji roju pszczół. Ktoś skomentował, że to żart Dicka obliczony na zakwestionowanie pewności czytelnika (i bohaterów), że już wszystko się wyjaśniło i naprawdę znaleźli się na przystanku docelowym swej psychicznej podróży. A jeśli koszmar trwa nadal?
Kluczowe dla zaproponowanej interpretacji Oka na niebie wydaje się jego podobieństwo do niezrównanego Ubika. Nie tylko o analogie sytuacyjne tu chodzi, ale przede wszystkim o ontologię. Ubik jest oczywiście dziełem znacznie bogatszym pod każdym względem, wielowymiarowym, w którym każdy szczegół tkwi na swoim miejscu – wczesne Oko na niebie sprawia przy nim niekiedy wrażenie konspektu. Pewne wątki Dick potraktował wybitnie skrótowo, część sytuacji porzucił, nie wykorzystawszy ich w stu procentach literacko, jakby bardzo się spieszył (istotnie, jak podaje Sutin, powieść powstała w ciągu dwóch tygodni na początku 1955 roku). Tu i tu bohaterowie tworzą zespół złączony wspólnym losem, z jednym nieformalnym przywódcą. W Ubiku jest to Joe Chip, w Oku na niebie – elektronik Jack Hamilton.
W tej ostatniej powieści intrygujące jest rozeznanie bohaterów, że znaleźli się w projekcji pochodzącej od kogoś z grupy; wiedzę tę uzyskują bez żadnego przygotowania ze strony autora, spada ona na nich jak objawienie. Ubik jest pod tym względem mądrzejszy i bardziej subtelny; tu do końca nie wiadomo, z jakim procesem ma do czynienia Joe Chip, acz im bliżej końca, tym wyraźniej dociera doń, że wraz z innymi mógł zginąć w zamachu bombowym. Utwierdzają go w tym przekropne wierszyki, jak by powiedział zmarły przed paroma laty zapowiadacz pogody Andrzej Zalewski, pojawiające się w formie napisów na ścianie toalety czy „wielkim kolorowym ekranie typu 3-D”. Komunikaty z zewnątrz informują bohaterów o ich aktualnym statusie słowami:
WSKOCZCIE DO KLOZETU I STAŃCIE NA GŁOWIE
JA ŻYJĘ – A WYŚCIE POMARLI, PANOWIE
albo:
NACHYL SIĘ NAD WANNĄ,
WSKOCZ DO NIEJ PO SZYJĘ
WSZYSCY UMARLIŚCIE – JA JEDYNY ŻYJĘ.
Inne napisy starają się dodać Joemu Chipowi otuchy albo instruują go co do dalszego postępowania. Podobne napisy występują także w Oku na niebie, informując bohaterów, że pomoc jest blisko, ale równie dobrze można je rozumieć jako komunistyczny slogan nawołujący do akcji, coś jak dawne „Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się”:
Nadchodzimy
Trzymajcie się
Walczący o pokój
Powstańcie
Odpowiednik Joego Chipa w Oku na niebie, Jack Hamilton, także łamie sobie głowę nad zagadką status quo ekipy. W zakończeniu Ubika Glen Runciter, który zdaje się działać w świecie rzeczywistym, natrafia w kieszeni na monetę z profilem Joego Chipa na awersie; to sygnał, że deformacja wylała się poza nakreślone jej granice. Takim znakiem w wypadku Hamiltona może być owo ukąszenie skorka: włączyła się kolejna projekcja, nic się radykalnie nie odmieniło, zamiast brzęczących pszczół mamy tylko niehałaśliwe szczypawki. Względnie spokojny krajobraz ostatniej fantasmagorii można przypisać temu, że tworzy go ktoś bardziej zrównoważony, być może sam Jack Hamilton.
Zauważmy, jaką grubą kreską rysuje Dick elementy poszczególnych wizji. We fragmencie opisującym religię Bába Drugiego znajdujemy takie rzeczy jak obowiązkowe modły przed uruchomieniem auta (inaczej silnik nie zaskoczy), wielką gębę anioła podpowiadającego wyznawcom prawidłowe odpowiedzi w konfrontacji z poganinem, żarzące się piekło na Ziemi widzianej z góry czy tytułowe oko na niebie, należące do czczonego tam boga. Gdy jednak poganin wykaże nieczyste motywacje ortodoksyjnych wyznawców Bába Drugiego, anioł błyskawicznie zsyła na nich plagi na znak potępienia. Podobnie w wizji dominującego w Ameryce komunizmu: zbrojne oddziały robotników strzelają do obmierzłych kapitalistów z karabinów maszynowych i obrzucają ich granatami, a wszystko to pod ogromnym portretem Bułganina (sic!), odpowiedzialnego w rządzie bolszewików za dostawy prądu elektrycznego. Ulicami miasta snują się wynędzniali proletariusze, których nie stać na zakup czegokolwiek w ociekających przepychem sklepach. Ale i tu chaos z entropią zbierają swe ponure żniwo: „Przez chwilę konstrukcja wozu stawiała opór. Potem z jękiem protestu resztki silnika zsunęły się z zardzewiałych wsporników na chodnik. Blok silnika przełamał się na dwoje i powoli, równomiernie zaczął się rozsypywać”.
Oczywiście zawartość każdej z projekcji zależy w decydującym stopniu od generującego ją umysłu, odniosłem jednak wrażenie, że owa gruba kreska użyta została, by odróżnić wydumiska od naszej rzeczywistości. Takiemu poglądowi przeczy jednak narysowana z podobną przesadą katastrofa w bewatronie czy przesłuchanie Jacka Hamiltona przez pracodawcę w związku z podejrzeniem, że jego żona ma sympatie prokomunistyczne. Stanowi to podstawę do zwolnienia Jacka z pracy tuż przed zwiedzaniem bewatronowego cudu techniki. Miara absurdu w procedurze zwalniania zdolnego inżyniera może by i porażała, ale żyjemy w kraju, z którego jeszcze nie wywietrzały do końca opary komunizmu, więc wiemy, że nie takie rzeczy tu się zdarzały, chociaż à rebours. Ameryka w okresie pisania Oka na niebie była pod wpływem polityki senatora Josepha McCarthy’ego, widzącego komunistów wszędzie i w wielkiej liczbie; prawdopodobnie atmosfera tej nagonki podziałała na Dicka stymulująco i znalazła odbicie na kartach powieści.
Skoro jednak sceny rysowane grubą kreską znajdują się i w projekcjach, i w realności Dickowej powieści, czy nie unieważnia to wniosku, iż końcowy powrót bohaterów do ich własnej rzeczywistości jest jeno pozorny, że projekcja trwa dalej, wszyscy bowiem wizytę w synchrotronie przypłacili życiem? Otóż nie, pod warunkiem że za taką projekcję uznamy także rzeczywistość „startową”, w której ośmioro delikwentów nieszczęśliwie obrało kierunek na synchrotron. Zagwozdka polega na tym, czyja by to mogła być projekcja, ale przy takiej interpretacji dobrze sytuujemy się w centrum filozofii Dicka, który świat cały podejrzewał o mistyfikację. Powieść byłaby zatem serią fantasmagorii, z których początkowa pochodziłaby na przykład od umysłu Boga, jeśli szukać nieco na siłę, a dopiero kolejne od poturbowanych w bewatronie bohaterów.
W takim ujęciu Oko na niebie byłoby więc starszą siostrą późniejszego o czternaście lat Ubika. Siostrą mniej doskonałą, zarówno z powodu mniejszych umiejętności początkującego wtedy pisarza, jak i jego przemyśleń na temat natury świata, które dopiero z czasem nabrały poloru i sugestywności. Dick w tej powieści jakby wypróbowywał swoje narzędzia, wiele rozwiązań sprawia wrażenie czysto intuicyjnych, ale całość jest na tyle fascynująca, że został zauważony i na dobrą sprawę od Oka na niebie zaczęła się jego kariera pisarska. Dla Dicka jest to powieść ważna także z tego względu, że pisząc ją, odkrył swoją obsesję tematyczną, motyw, który później tropił i do którego wracał w licznych swoich dziełach.
Lawrence Sutin wskazuje, że Oko na niebie należy do triady tematycznej, do której oprócz Ubika zalicza jeszcze Labirynt śmierci. Zwłaszcza ta ostatnia powieść wydaje się bliźniaczą wersją Oka, choć o jej wpływie na Ubika nie może być mowy, jako że powstała później. Dick po prostu uparcie wracał do pewnych motywów i póty nie spoczął, póki mu się zdawało, że w kwestii światów tworzonych przez ludzkie umysły ma jeszcze coś do dodania. Jak bohaterowie z bewatronu, tak i astronauci ze statku Persus 9 żyją złudzeniem wspólnego bytowania na planecie Delmak-0, gdzie spotykają ich raczej nieprzyjemne przygody. Tu i tu jednak trwają ich zmagania, by rozpracować status ontologiczny świata i przeniknąć do tego, co się kryje dalej. Jest to centralny problem Dickowej twórczości.
Turyści z bewatronu pod pewnymi względami mają się najgorzej z całej tej trójcy powieści. Bohaterowie Labiryntu śmierci giną wprawdzie jeden po drugim, ale godzą się na to dobrowolnie w ramach gry, którą wspólnie zaprogramowali. Ci z Oka na niebie nie mają na podorędziu nic, co zaradziłoby ich kłopotom, w szczególności zaś uniwersalnego preparatu Ubik. Może gdyby dysponowali na przykład magicznym talkiem, który rozsypany tu i ówdzie likwidowałby co większe anomalie, ich los byłby bardziej godny pozazdroszczenia.
W Labiryncie mamy do czynienia z wieloma światami, choć autor przedstawia szczegółowiej tylko jeden z nich. W Oku na niebie z tych światów tworzy się cały różaniec, boć nie wiemy na pewno, czy na opisanych przez Dicka rzecz się kończy, choć na pewno kończy się powieść. Wzorem Ubika aż prosiłoby się o zapisanie na chmurze, na pudełku zapałek czy w toalecie wierszyka:
CZY TO NIEBO, CZY PIEKŁO, CZY CZARNY KRYMINAŁ
WSZYSCYŚMY POMARLI, I TAKI JEST FINAŁ.
Ale to był dopiero początek.
Marek Oramus
sierpień 2014
Deflektor wiązki protonów bewatronu w Belmont zawiódł swoich twórców drugiego października 1959 roku o czwartej po południu. Wszystko odbyło się błyskawicznie. Niedostatecznie odchylona wiązka o energii sześciu miliardów elektronowoltów wymknęła się spod kontroli i skierowała ku sklepieniu komory bewatronu, zamieniając w popiół platformę obserwacyjną nad pierścieniem elektromagnesu.
Stało na niej w tym czasie osiem osób – grupa turystów z przewodnikiem. Pozbawieni oparcia runęli na podłogę komory. Ranni, leżeli tam w ciężkim szoku aż do chwili, gdy zanikło pole magnetyczne i częściowo zneutralizowano twarde promieniowanie.
Z tej ósemki czworo wymagało pobytu w szpitalu. Dwoje, nieco mniej poparzonych, poddano obserwacji, a pozostałą dwójkę przebadano, opatrzono i puszczono do domu. Gazety z San Francisco i Oakland dokładnie opisały wypadek. Prawnicy poszkodowanych oddali sprawę do sądu. Paru pracowników związanych z bewatronem wylądowało na bruku, tak jak i sam układ odchylania Wilcoxa-Jonesa ze swymi rozentuzjazmowanymi twórcami. Pojawili się robotnicy i przystąpili do usuwania szkód.
Incydent trwał ledwie chwilę. Do awarii doszło o 16.00, a o 16.02 w ośmioro ludzi spadających z sześćdziesięciu stóp uderzyła silnie naładowana wiązka protonów z kolistej komory magnetycznej. Przewodnik, młody Murzyn, spadł pierwszy i pierwszy uderzył o podłogę. Ostatni był młody inżynier z pobliskiego zakładu produkującego kierowane pociski rakietowe. Kiedy grupa wchodziła na platformę, zawrócił w kierunku korytarza, sięgając do kieszeni po papierosy.
Być może, gdyby nie usiłował ratować żony, nie spadłby z resztą grupy. W ostatnim przebłysku świadomości upuścił papierosy i na oślep starał się pochwycić trzepoczący rękaw płaszcza Marshy…
Cały ranek Hamilton siedział w laboratorium, pocąc się ze strachu i nie robiąc nic poza temperowaniem ołówków. Wokół niego personel kontynuował badania, korporacja działała. W południe zjawiła się Marsha, jak zwykle promienna i śliczna. Ta słodko pachnąca i bardzo kosztowna istota, którą udało mu się usidlić, natychmiast wyrwała go z zamyślenia. Zdobycz tę cenił bardziej niż swój sprzęt hi-fi czy kolekcję dobrej whisky.
– Co się stało? – spytała, przysiadając na brzegu jego szarego metalowego biurka. Splotła dłonie w rękawiczkach i niespokojnie machała nogami. – Pospieszmy się i chodźmy coś zjeść. Zapomniałeś, że dziś zaczyna pracować ten deflektor, który chciałeś obejrzeć? Gotów?
– Gotów, ale do komory gazowej – odparł głucho Hamilton. – Już się szykuje na moje przyjęcie.
Brązowe oczy Marshy powiększyły się. Ożywiła się i zapytała poważnym, dramatycznym tonem:
– O co chodzi, kochanie? Znów tajemnica służbowa, o której nie wolno ci mówić? Dlaczego mi nie powiedziałeś, że dzieje się dziś coś ważnego? Przy śniadaniu byłeś rozbawiony i beztroski.
– Wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem.
Spojrzawszy na zegarek, Hamilton wstał ociężale.
– Zjedzmy dobry obiad, bo dla mnie może on być ostatni – powiedział i dodał: – Ta wycieczka również.
Lecz nie dotarł do bramy wyjściowej California Maintenance Labs ani nawet do restauracji znajdującej się poza strzeżonym obszarem zabudowań i urządzeń. Zatrzymał go umundurowany posłaniec, który podał mu starannie złożoną kartkę papieru.
– Panie Hamilton, to dla pana. Od pułkownika T.E. Edwardsa.
Hamilton rozwinął papier trzęsącymi się rękami.
– Tak – powiedział do żony. – To jest to. Idź do klubu. Jeśli nie wrócę w ciągu godziny, jedź do domu i otwórz puszkę wieprzowiny z fasolą.
– Ale… – zaczęła zaniepokojona. – Jesteś taki wzburzony. Wiesz, o co chodzi?
Tak, wiedział. Pochylił się i pocałował jej czerwone, wilgotne, lekko drżące usta. Potem ruszył szybko za gońcem w głąb korytarza i dotarł do biur pułkownika Edwardsa, gdzie wszedł do sali konferencyjnej o wysokim standardzie, w której grube ryby korporacji zebrały się na podniosłe obrady.
Gdy usiadł, silnie odczuł obecność biznesmenów w średnim wieku: dym z cygar, woń dezodorantów i czarnej pasty do butów. Wokół długiego stołu konferencyjnego niósł się jednostajny pomruk. U szczytu stołu siedział sam stary T.E., obwarowany potężnym stosem formularzy i raportów. W zasadzie każdy z urzędników miał własną stertę papierów, otwartą aktówkę, popielniczkę i szklankę letniej wody. Naprzeciw pułkownika Edwardsa siedział przysadzisty umundurowany kapitan działu bezpieczeństwa, Charley McFeyffe, który wyławiał w fabryce sowieckich agentów.
– Jesteś – mruknął pułkownik T.E. Edwards, surowo spoglądając znad okularów. – To nie zajmie dużo czasu. Na porządku dziennym mamy tylko jeden punkt, nie będziesz musiał siedzieć dłużej.
Hamilton nic nie odpowiedział. Spięty czekał na rozwój wydarzeń.
– Chodzi o twoją żonę – zaczął Edwards, śliniąc tłusty kciuk i kartkując raport. – Rozumiem, że odkąd Sutherland zrezygnował, jedynie ty byłeś odpowiedzialny za nasze laboratorium. Prawda?
Hamilton skinął głową. Jego spoczywające na stole dłonie wyraźnie zbielały. Jak gdybym był już martwy, ze stryczkiem na szyi – pomyślał cierpko. Wiszący jak jedna z szynek Hormela w mrocznych czeluściach rzeźni.
– Twoją żonę uznano za niepewną – zagrzmiał Edwards. Jego pokryte plamami wątrobowymi dłonie uniosły się i opadły, gdy rzucił plik kartek. – Mam tu raport. Przyniósł mi go McFeyffe. – Wskazał na milczącego kapitana z ochrony zakładu. – Powinienem dodać, że niechętnie.
– Diablo niechętnie – wtrącił McFeyffe, patrząc na Hamiltona.
Jego szare twarde oczy błagały o wybaczenie. Hamilton zignorował go, przybierając kamienny wyraz twarzy.
– Oczywiście znasz sytuację – ciągnął Edwards. – Jesteśmy koncernem prywatnym, ale naszym klientem jest rząd. Pociski kupuje tylko Wuj Sam. Musimy się więc pilnować. Zwracam ci na to uwagę, chociaż będziesz mógł zadecydować sam. Sprawa dotyczy przede wszystkim ciebie. Dla nas ważne jest jedynie to, że kierujesz laboratorium. Tylko to nas interesuje.
Spojrzał na Hamiltona jak na kogoś obcego, mimo że zatrudnił go dziesięć lat temu, w 1949 roku, kiedy był on jeszcze młodym, inteligentnym i zapalonym inżynierem elektronikiem, świeżo upieczonym absolwentem MIT.
– Czy to oznacza – zapytał ochryple Hamilton, obserwując swoje zaciskające się konwulsyjnie dłonie – że Marsha nie ma prawa wstępu do zakładu?
– Nie – odparł Edwards – to oznacza, że ty nie będziesz miał dostępu do poufnych materiałów, dopóki sytuacja się nie wyjaśni.
– Ale to przekreśla… – Hamilton usłyszał swój brzmiący w kamiennej ciszy głos – cały sens mojej pracy.
Nikt się nie odezwał. Zgromadzeni na sali urzędnicy milczeli, obwarowani stosami papierów i aktówek. Gdzieś w kącie brzęczał klimatyzator.
– A niech to wszyscy diabli – powiedział nagle głośno i wyraźnie Hamilton.
Zaszeleściło kilka druków. Edwards zerknął na niego kątem oka wyraźnie zaciekawiony. McFeyffe zapalił cygaro i nerwowo przeciągnął ciężką ręką po przerzedzonych włosach. W swoim zwykłym, brązowym mundurze wyglądał jak brzuchaty policjant z drogówki.
– Przedstaw mu zarzuty – powiedział. – Daj mu szansę obrony, T.E. Ma do tego prawo.
Przez chwilę pułkownik Edwards usilnie zastanawiał się nad raportem działu bezpieczeństwa. Twarz poczerwieniała mu z wściekłości. Cisnął dokumenty przez stół do McFeyffe’a.
– Twój dział to wysmażył – mruknął, umywając ręce od sprawy. – Ty mu powiedz.
– Macie zamiar czytać to tutaj? – zaprotestował Hamilton. – W obecności trzydziestu urzędników firmy?
– Wszyscy widzieli raport – powiedział spokojnie Edwards. – Powstał miesiąc temu i krążył odtąd wśród personelu. W końcu, mój chłopcze, jesteś ważną osobą. Nie potraktowalibyśmy twojej sprawy lekko.
– Po pierwsze – odezwał się wciąż zakłopotany McFeyffe – sprawę przejęliśmy od FBI. Oni ją nam przekazali.
– Zażądałeś tego? – zgryźliwie dopytywał się Hamilton. – Czy też tak po prostu zdarzyło się, że dane krążyły sobie po całym kraju?
McFeyffe poczerwieniał.
– Wychodzi na to, że o nie poprosiliśmy. Rutynowe zapytanie. Mój Boże, Jack, ja też mam swoją teczkę. Jest nawet teczka Nixona.
– Nie musisz czytać tych śmieci – powiedział drżącym głosem Hamilton. – Marsha wstąpiła do Partii Postępowej w 1948 roku, gdy była studentką pierwszego roku. Wspomagała finansowo Komitet do Spraw Hiszpańskich Uchodźców. Prenumerowała „In Fact”. Słyszałem o wszystkim już wcześniej.
– Przeczytaj materiały bieżące – polecił Edwards.
Uważnie przewertowawszy raport, McFeyffe znalazł ostatnie informacje.
– Pani Hamilton wystąpiła z Partii Postępowej w 1950 roku. „In Fact” nie jest już wydawane. W 1952 roku uczęszczała na spotkania California Arts Sciences and Professions, czołowej organizacji o prokomunistycznych inklinacjach. Podpisała apel sztokholmski. Przyłączyła się do Civil Liberties Union, uważanej przez niektórych za prolewicową.
– Co to znaczy „prolewicowa”? – zapytał Hamilton.
– Popierająca grupy lub osoby sympatyzujące z ruchem komunistycznym – beznamiętnie kontynuował McFeyffe. – Ósmego maja 1953 roku pani Hamilton napisała list do „San Francisco Chronicle”, protestując przeciw wydaleniu ze Stanów Charliego Chaplina, notorycznego sympatyka czerwonych. Podpisała petycję o rewizję procesu jawnych zdrajców – Rosenbergów. W roku 1954 w Alamedzie na zebraniu League of Women Voters opowiedziała się za przyjęciem do ONZ komunistycznych Chin. W 1955 wstąpiła w Oakland do oddziału organizacji Międzynarodowa Współpraca albo Śmierć, działającej też w krajach za żelazną kurtyną. W 1956 wpłaciła pieniądze na rzecz Towarzystwa Rozwoju Ludności Kolorowej. – Podał sumę: – Czterdzieści osiem dolarów pięćdziesiąt pięć centów.
Zapadła cisza.
– To już wszystko? – zapytał Hamilton.
– Tak, to całość materiałów dotyczących sprawy.
– Czy wspomina się w nich także – Hamilton usiłował mówić spokojnym tonem – że Marsha prenumerowała chicagowską „Tribune”, w 1952 prowadziła kampanię na rzecz Adlaia Stevensona, a w 1953 przekazała pieniądze Towarzystwu Opieki nad Zwierzętami?
– Nie widzę związku – stwierdził zirytowany Edwards.
– To dopełnia obrazu! Rzeczywiście, Marsha prenumerowała „In Fact”, a także „New Yorkera”. Wystąpiła z Partii Postępowej, kiedy zrobił to Wallace, przyłączyła się do Młodych Demokratów. Czy mówi się o tym w raporcie? Oczywiście była ciekawa komunizmu, ale czy to znaczy, że jest komunistką? Wszystko, co tutaj powiedzieliście, sprowadza się do tego, że Marsha czyta lewicowe pisma i słucha lewicowych mówców, co wcale nie dowodzi, że aprobuje komunizm, należy do partii, dąży do obalenia rządu czy też…
– Nie twierdzimy, że twoja żona jest komunistką – przerwał mu McFeyffe. – Uważamy natomiast, że jest politycznie niepewna, a więc taka możliwość istnieje.
– Dobry Boże – odezwał się bezradnie Hamilton. – Czyżbyście spodziewali się po mnie, że udowodnię, iż to nieprawda? Czy tak?
– Taka możliwość istnieje – powtórzył Edwards. – Jack, spróbuj pomyśleć rozsądnie, nie denerwuj się i przestań wrzeszczeć. Może Marsha jest czerwona, może nie. Nie w tym rzecz. Zgromadzony materiał świadczy, że twoja żona interesuje się polityką, i to radykalną. A to nie jest dobrze widziane.
– Marsha interesuje się wszystkim, jest inteligentna i wykształcona. Ma całe dnie na zajmowanie się różnymi sprawami, czy więc powinna tylko siedzieć w domu… – Hamilton szukał słów – i ścierać kurze z parapetów? Zajmować się gotowaniem i szyciem?
– Mamy tutaj próbkę zainteresowań twojej żony – powiedział McFeyffe. – Naturalnie nic z tej listy nie jest ostatecznie obciążające. Ale kiedy się to wszystko zsumuje, uśredni… po prostu wygląda to parszywie, Jack. Twoja żona jest zamieszana w zbyt wiele przedsięwzięć prolewicowych.
– Winna z powodu waszych urojeń. Marsha jest aktywna, ciekawa życia. Ale czy to dowodzi, że zgadza się ze wszystkim, co tamci mówią?
– Nie możemy poznać jej myśli. Ty także nie. Ocenić możemy tylko to, co robi: do jakich grup należy, jakie petycje podpisuje, kogo wpiera finansowo. To jedyne dane, jakie mamy – i to właśnie musimy rozważyć. Mówisz, że Marsha chodzi na te spotkania, ale nie popiera poglądów tam głoszonych. Wyobraźmy sobie, że policja rozpędza jakąś nieprzyzwoitą imprezkę, aresztuje dziewczynki i ich opiekunów, a widzowie uchylają się przed odpowiedzialnością, twierdząc, że ich to tak naprawdę nie interesowało. – McFeyffe rozłożył ręce. – Czy znaleźliby się tam, gdyby nie sprawiało to im przyjemności? Raz… być może. Z ciekawości… ale nie systematycznie. Twoja żona jest związana z lewicowymi organizacjami od dziesięciu lat. Zaczęła się nimi interesować, będąc osiemnastolatką. Miała dużo czasu, aby wyrobić sobie poglądy na temat komunizmu. Jednak ciągle wraca do tych spraw. Pojawia się, gdy są organizowane jakieś komunistyczne grupy protestujące przeciwko linczowi na Południu czy też podnoszące krzyk przeciwko wydatkom zbrojeniowym. To, że Marsha czyta chicagowską „Tribune”, wydaje mi się nie bardziej ważne niż to, że jakiś rozpustnik chodzi do kościoła. Dowodzi to tylko, że ma on wiele wcieleń, niekiedy nawet sprzecznych ze sobą, ale fakt pozostaje faktem: w jednym z wcieleń akceptuje sprośności. Nie jest bez zasad, ponieważ uczęszcza do kościoła, ale jest rozpustny. Twoja żona w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach może być przeciętną Amerykanką z krwi i kości. Może dobrze gotować, ostrożnie prowadzić wóz, płacić podatek dochodowy, łożyć na cele dobroczynne, piec ciasteczka na akcje charytatywne. Ale w jednym procencie może być związana z partią komunistyczną. I w tym rzecz!
– Jasno postawiłeś sprawę – stwierdził niechętnie Hamilton.
– Wierzę, że tak jest. Znam ciebie i Marshę od czasu, gdy zacząłeś tu pracować. Lubię was oboje, Edwards też. Wszyscy was lubią. Ale to nie ma znaczenia. Dopóki nie będziemy mogli posługiwać się telepatią, by przejrzeć czyjeś myśli, musimy polegać na danych statystycznych. Nie możemy udowodnić, że Marsha jest agentem obcego wywiadu, a ty nie możesz udowodnić, że tak nie jest. W takiej sytuacji jesteśmy zmuszeni powątpiewać w jej lojalność. Po prostu na inną postawę nie możemy sobie pozwolić.
Pocierając obwisłą wargę, McFeyffe spytał:
– Zdarzyło ci zastanawiać się nad tym, czy ona jest komunistką?
Oblany nerwowym potem Hamilton w milczeniu patrzył na lśniący blat stołu. Zawsze zakładał, że Marsha mówi prawdę – komunizm tylko ją ciekawił. Lecz teraz po raz pierwszy obudziło się w nim bolesne, dręczące podejrzenie. Statystycznie rzecz biorąc, wszystko było możliwe.
– Zapytam ją – powiedział głośno.
– Zapytasz? – rzucił McFeyffe. – I co ona ci powie?
– Że nie, oczywiście.
Edwards, kręcąc głową, wtrącił:
– To na nic, Jack. Gdy wszystko przemyślisz, przyznasz nam rację.
Hamilton wstał.
– Ona czeka w klubie. Moglibyście przyprowadzić ją tutaj i sami zadać pytania.
– Nie zamierzam z tobą dyskutować – powiedział Edwards. – Twoja żona została uznana za osobę niepewną i do odwołania jesteś zawieszony w czynnościach. Albo dasz nam przekonujący dowód, że Marsha nie jest komunistką, albo się jej pozbędziesz. – Wzruszył ramionami. – Chodzi o twój zawód, chłopcze. O pracę twojego życia.
McFeyffe wstał i ciężkim krokiem obszedł stół. Spotkanie mające oczyścić Hamiltona z zarzutów zakończyło się. Wziąwszy go pod ramię, ruszył zdecydowanie do drzwi.
– Wyjdźmy stąd gdzieś, gdzie będziemy mogli odetchnąć. Co myślisz o drinku? We troje: ty, Marsha i ja. Whisky kwaśnieje tam w dole, przy Safe Harbor. Może wstąpimy na jednego?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Eye in the Sky
Copyright © 1957, Philip K. Dick
All rights reserved
Copyright © for the Polish e‑book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2013, 2020, 2025
Wykorzystanie przekładu za zgodą Wydawnictwa AMBER Sp. z o.o.
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor serii: Radosław Kot
Redaktor tego wydania: Grzegorz Dziamski
Grafiki: Wojciech Siudmak
Wydanie III e‑book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Oko na niebie, wyd. II poprawione, Poznań 2015)
ISBN 978-83-7818-371-6
WYDAWCA
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań, Polska
tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer
