Oko na niebie - Philip K. Dick - ebook + książka

Oko na niebie ebook

Philip K. Dick

4,3
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

„To pierwsza powieść Dicka, która z powodzeniem stawia będące jego obsesją pytanie: «Co jest rzeczywiste?». W Oku na niebie rzeczywistość przełamuje się, i to od razu na osiem części… Światy te tworzą jakby amfiladę, przez którą grupka złączonych wspólnym losem nieboraków przechodzi jak przez wagony pociągu… Dick po raz pierwszy użył tu pomysłu, który wykorzystał później w Ubiku: leżący obok siebie nieprzytomni ludzie tworzą każdy swoją wizję, a wskutek niepojętej z fizycznego punktu widzenia anomalii projekcja, która akurat dominuje, ogarnia wszystkich naraz i więzi ich w sobie… Bohaterowie Oka na niebie nie mają jednak na podorędziu nic, co zaradziłoby ich kłopotom, w szczególności zaś uniwersalnego preparatu Ubik…”

z przedmowy Marka Oramusa

Philip K. Dick urodził się w 1928 r. w Chicago, lecz większą część życia spędził w Kalifornii. Krótko był studentem Uniwersytetu Kalifornijskiego. Prowadził sklep z płytami i stację radiową. Przeszedł też doświadczenia z narkotykami, które wykorzystywał w swej twórczości. Zmarł w 1982 r. Wydał kilkadziesiąt powieści, z których wiele weszło na stałe do kanonu literatury SF. Był też autorem kilku powieści realistycznych, osadzonych w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku. O większości jego rówieśników uhonorowanych Nagrodą Pulitzera czy literacką Nagrodą Nobla niewielu już pamięta, on zaś ma coraz liczniejsze grono wielbicieli, a o jego książkach pisze się doktoraty…

Dom Wydawniczy REBIS wydał takie jego powieści jak: Ubik, Valis, Człowiek z Wysokiego Zamku, Trzy stygmaty Palmera Eldritcha czy Blade runner.

WOJCIECH SIUDMAK (ur. 1942) — polski malarz. Mieszka i tworzy we Francji. Uważany za czołowego reprezentanta realizmu fantastycznego. Prace wystawiał m.in. we Francji, Niemczech, Anglii, Szwajcarii, Kanadzie i USA. Honorowy Obywatel Miasta Wielunia i Ozoir-la-Ferriere. Otrzymał Order Zasługi RP.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 272

Oceny
4,3 (14 ocen)
6
7
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.


Kolekcje



W sprzedaży:

Ubik

Blade run­ner

Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?

Czło­wiek z Wyso­kiego Zamku

Valis

Boża inwa­zja

Trans­mi­gra­cja Timo­thy’ego Archera

Dok­tor Blu­th­geld

Wyzna­nia łga­rza

Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha

Przez ciemne zwier­cia­dło

Czas poza cza­sem

Płyń­cie łzy moje, rzekł poli­cjant

Świat Jonesa

Wbrew wska­zów­kom zegara

Mar­sjań­ski poślizg w cza­sie

Krótki szczę­śliwy żywot brą­zo­wego oks­forda

Deus Irae

Oko na nie­bie

Wariant drugi

Kopia ojca

Raport mniej­szo­ści

Elek­tryczna mrówka

Labi­rynt śmierci

Inwa­zja z Gani­me­desa

Cudowna broń

Sło­neczna lote­ria

Nasi przy­ja­ciele z Fro­lixa 8

Możemy cię zbu­do­wać

Dru­ciarz Galak­tyki

Radio Wolne Albe­muth

Klany księ­życa Alfy

Prawda pół­osta­teczna

Teraz cze­kaj na zeszły rok

Polecamy także nagrania audio:

Blade run­ner

Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?

Ubik

Czło­wiek z Wyso­kiego Zamku

Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha

Przez ciemne zwier­cia­dło

Dru­ciarz Galak­tyki

Radio Wolne Albe­muth

Valis

Boża inwa­zja

Płyń­cie łzy moje, rzekł poli­cjant

Trans­mi­gra­cja Timo­thy’ego Archera

Horror w bewatronie

Powieść Phi­lipa Dicka Oko na nie­bie można bez wiel­kiej prze­sady nazwać post­ka­ta­stro­ficzną: jej akcja roz­grywa się po kata­stro­fie w bewa­tro­nie, wiel­kim urzą­dze­niu do przy­spie­sza­nia czą­stek. Zwie­dza­jący tury­ści spa­dają z wyso­kiej plat­formy wido­ko­wej pro­sto w jego trze­wia, gdzie leżą bez przy­tom­no­ści w ocze­ki­wa­niu na ratu­nek.

Bewa­tron, od któ­rego roz­po­czyna się akcja powie­ści, ist­niał naprawdę. Był to akce­le­ra­tor pro­to­nów krą­żą­cych po okręgu i przy­spie­sza­nych polem magne­tycz­nym wytwa­rza­nym przez elek­tro­ma­gnes o wadze 10 tysięcy ton. Co prawda nie ulo­ko­wano go w Bel­mont, lecz w Ber­ke­ley nie­da­leko San Fran­ci­sco, ale już ener­gia wiązki się zga­dza: 6 GeV (miliar­dów elek­tro­no­wol­tów). Dick przy­ta­cza też pra­wi­dłowe dane o krą­żą­cej wewnątrz wiązce pro­to­nów: w ciągu 1,85 sekundy prze­by­wała 300 tysięcy mil, osią­ga­jąc pręd­kość bli­ską pręd­ko­ści świa­tła. Pod­ów­czas był to cud tech­niki, choć sam pomysł, autor­stwa fizy­ków Coc­kro­fta i Wal­tona, na któ­rych rów­nież powo­łuje się Dick, liczył już wtedy ćwierć wieku.

Choć na te czasy – śro­dek lat pięć­dzie­sią­tych XX wieku – była to apa­ra­tura potężna i impo­nu­jąca, do kata­strofy w opi­sa­nej przez Dicka for­mie raczej dojść by nie mogło. Przede wszyst­kim dla­tego, że ener­gia wiązki pro­to­nów, acz impo­nu­jąca (przy­rów­ny­wana do ener­gii pędzą­cego pociągu albo samo­lotu walą­cego się z wyso­ko­ści na zie­mię), bie­rze się głów­nie z ogrom­nej pręd­ko­ści, a masa czą­stek ma w niej zni­komy udział. Tym­cza­sem pociąg czy samo­lot to głów­nie masa przy zni­ko­mej pręd­ko­ści w porów­na­niu z tą, którą roz­wi­jają pro­tony. Toteż w świe­cie makro szkody wyrzą­dzone przez wiązkę, która wymknę­łaby się spod kon­troli, nie mogłyby dopro­wa­dzić do tak strasz­nej destruk­cji, jaką opi­suje Dick. W cudzie XXI wieku, Wiel­kim Zder­za­czu Hadro­nów, pod­czas prób oka­zało się, że kanał, w któ­rym krąży wiązka pro­to­nów o ener­gii 7 TeV (tera­elek­tro­no­wol­tów), o trzy rzędy wiel­ko­ści więk­szej niż ta z bewa­tronu, jest nie­drożny. Po prze­szu­ka­niu wycią­gnięto dwie butelki po piwie Heine­ken, które ktoś tam porzu­cił; mimo tak ogrom­nej ener­gii wiązki ety­kiety były ledwo nad­pa­lone.

Wynika to stąd, że elek­tro­no­wolty, w któ­rych okre­śla się ener­gię czą­stek, to jed­nostki bar­dzo małe. (1 eV odpo­wiada ener­gii ruchu, jaką uzy­skuje elek­tron przy­śpie­szony w polu elek­trycz­nym o poten­cjale 1 V.) Żeby pod­nieść monetę o mili­metr nad powierzch­nię ziemi, trzeba by 600 bilio­nów eV, ale do roz­bi­cia atomu wystar­czy tylko 100 tysięcy eV, a do wybi­cia elek­tronu z atomu – zale­d­wie 14 eV. Nie­zbędne do tego napię­cie gwa­ran­tuje zwy­kły aku­mu­la­tor samo­cho­dowy. Widać więc, że kata­klizm spro­ku­ro­wany w bewa­tro­nie przez Dicka moż­liwy byłby w wypadku trzę­sie­nia ziemi, ale nie wymknię­cia się wiązki pro­to­nów. Pro­mie­nio­wa­nie byłoby ogra­ni­czone do nie­wiel­kiej prze­strzeni i zanim urzą­dze­nie zosta­łoby auto­ma­tycz­nie wyłą­czone, pro­tony roz­pro­szy­łyby się daleko od miej­sca awa­rii.

Komi­sje, które zaj­mo­wały się kwe­stiami bez­pie­czeń­stwa Wiel­kiego Zder­za­cza Hadro­nów, awa­rii wiązki w ogóle nie brały pod uwagę. Ow­szem, roz­wa­żano, czy LHC nie będzie pro­du­ko­wał minia­tu­ro­wych czar­nych dziur, które roz­ra­sta­jąc się, wessa­łyby Zie­mię, czy nie doj­dzie do wytwo­rze­nia egzo­tycz­nych rodza­jów próżni albo mate­rii, ale pro­to­nom dano spo­kój. Już raczej oba­wiano się kata­strof takich jak ta z wrze­śnia 2008 roku, kiedy w LHC doszło do zwar­cia mię­dzy dwoma magne­sami nad­prze­wo­dzą­cymi. Łuk elek­tryczny wypa­lił dziurę w osło­nie prze­wodu z cie­kłym helem; doszło do wybu­chu, który uszko­dził pięć­dzie­siąt trzy magnesy i zanie­czy­ścił sadzą kanał wiązki. Na wszelki wypa­dek jed­nak, aby chro­nić urzą­dze­nia pomia­rowe LHC, ener­gię wiązki można w cza­sie krót­szym niż jedna tysięczna sekundy skie­ro­wać na gra­fi­towe absor­benty. Tam się roz­pro­szy i nie­bez­pie­czeń­stwo zosta­nie zaże­gnane.

Oczy­wi­ście wcze­śniej­szej o pół­wie­cze wie­dzy Dicka o akce­le­ra­to­rach czą­stek nie ma co porów­ny­wać z naszą, zwłasz­cza po spek­ta­ku­lar­nym odkry­ciu bozonu Hig­gsa dzięki zde­rze­niom pro­to­nów w LHC. Myślę jed­nak, że szcze­góły tech­niczne mają tu zna­cze­nie dru­go­rzędne. Boha­te­ro­wie musieli stać się ofia­rami wido­wi­sko­wej kata­strofy z udzia­łem sil­nych pól magne­tycz­nych, któ­rych wpływ uza­sad­niłby two­rzone przez nich kolejno wizje. Jak działa takie pole na mózg, na dobrą sprawę nie wia­domo; wyobra­żamy sobie, że destruk­cyj­nie, naru­sza­jąc deli­katną rów­no­wagę pro­ce­sów myślo­wych, które mają cha­rak­ter che­miczno-elek­tryczny, a więc i magne­tyczny. Coś mógłby o tym powie­dzieć Rohan z Nie­zwy­cię­żo­nego Lema, gdzie zło­śliwe chmury żela­znych chrząsz­czy prze­pa­lają ludz­kie umy­sły, gene­ru­jąc wokół głów astro­nau­tów silne pola magne­tyczne. Panuje opi­nia, że nie­do­brze miesz­kać za bli­sko linii wyso­kiego napię­cia, bo czło­wiek cho­dzi wiecz­nie sko­ło­wany polem magne­tycz­nym oraz brzę­cze­niem prą­dów i może nawet zapaść na zło­śliwego raka. Wszystko wska­zuje na to, że Dick wybrał bewa­tron dla­tego, że potrze­bo­wał nauko­wego pre­tek­stu do osa­dze­nia boha­te­rów w takich warun­kach i sce­ne­rii, by nie mieli innego wyj­ścia, jak tylko reali­zo­wać jego zamysł.

Jak pisze w Bożych inwa­zjach nie­oce­niony Law­rence Sutin, Oko na nie­bie jest pierw­szą powie­ścią Dicka, która z powo­dze­niem sta­wia będące jego obse­sją pyta­nie: „Co jest rze­czy­wi­ste?”. W Oku na nie­bie rze­czy­wi­stość prze­ła­muje się, i to od razu na osiem czę­ści, odpo­wia­da­ją­cych poszko­do­wa­nym w bewa­tro­nie. Cztery z nich zostają opi­sane jako wynik pro­ce­sów psy­chicz­nych zacho­dzą­cych w sta­nie szoku. Są to za każ­dym razem ina­czej zde­for­mo­wane warianty naszego świata, w któ­rych jakimś cudem cała grupa zostaje umiesz­czona.

To, że ktoś otu­ma­niony czy też w szoku wywo­ła­nym kata­kli­zmem, który mu się przy­da­rzył, ma wizje zwią­zane z real­no­ścią, nie wydaje się bar­dzo dziwne. Wszak umysł czło­wieka śnią­cego lub nie­przy­tom­nego pozo­staje zdolny do dzia­ła­nia. W wypadku naru­sze­nia istot­nych funk­cji orga­ni­zmu nie może się to odby­wać bez zakłó­ceń. Naj­praw­do­po­dob­niej są to roje­nia będące prze­dłu­że­niem wra­żeń z ostat­nich chwil zare­je­stro­wa­nej real­no­ści. Choć ludzie odzy­sku­jący przy­tom­ność albo wybu­dzeni ze śpiączki naj­czę­ściej niczego nie pamię­tają, nauka takich doświad­czeń nie wyklu­cza. Pro­jek­cje mózgu mogą wzbu­dzić u jego wła­ści­ciela chwi­lowe prze­świad­cze­nie, że znaj­duje się w rze­czy­wi­sto­ści tro­chę obcej, tro­chę dzi­wacz­nej – jak obce i dzi­waczne wydają się nam cza­sem wła­sne sny.

Abso­lut­nie nato­miast nie da się wytłu­ma­czyć zamknię­cia w gene­ro­wa­nych przez kolejne osoby świa­tach całej ósemki poszko­do­wa­nych. Światy te two­rzą w Oku na nie­bie jakby amfi­ladę, przez którą grupka złą­czo­nych wspól­nym losem nie­bo­ra­ków prze­cho­dzi jak przez wagony pociągu. Nie­po­jęte jest też, jakim cudem ledwo skoń­czy się jedna pro­jek­cja, jej miej­sce zaj­muje już następna. Ta pro­ce­dura należy do sfery licen­tia poetica gatunku SF i musimy przy­jąć jej ist­nie­nie na wiarę.

Dick zatem po raz pierw­szy użył tu pomy­słu, który w dosko­nal­szej for­mie wyko­rzy­stał póź­niej w Ubiku: leżący obok sie­bie nie­przy­tomni ludzie two­rzą każdy swoją wizję, a wsku­tek nie­po­ję­tej z fizycz­nego punktu widze­nia ano­ma­lii pro­jek­cja, która aku­rat domi­nuje, ogar­nia wszyst­kich naraz i więzi ich w sobie. „Wyłą­czyć” wizję można spo­so­bem dość ordy­nar­nym, na przy­kład waląc jej twórcę w czaszkę – pro­jek­cja zrywa się i ustę­puje miej­sca kolej­nej. Gdyby ten mecha­nizm, wykon­cy­po­wany na potrzeby lite­ra­tury SF, miał coś wspól­nego z realną fizjo­lo­gią czy fizyką, życie po śmierci nabra­łoby cech nader nie­po­ko­ją­cych. W wiel­kich kata­stro­fach, gdzie liczba poszko­do­wa­nych idzie w setki i tysiące, według tej logiki błą­dze­nie po labi­ryn­tach kolej­nych pro­jek­cji mogłoby się cią­gnąć nie­malże w nie­skoń­czo­ność.

W Ubiku sytu­acja wydaje się o tyle odmienna, że inter­fe­rują ze sobą pro­jek­cje nie­bosz­czy­ków prze­by­wa­ją­cych w sta­nie pół­tr­wa­nia. W Mora­to­rium Uko­cha­nych Współ­braci odbywa się bez­li­to­sna walka o domi­na­cję, przy czym wygry­wają psy­chiki naj­sil­niej­sze, u któ­rych pro­ces roz­kładu czy też roz­chwia­nia funk­cji mózgu nie zdą­żył się jesz­cze zaawan­so­wać. W inter­pre­ta­cji Dicka zwy­kły, siel­ski cmen­tarz, gdzie nad gro­bami szu­mią brzozy, a bli­scy zapa­lają swym zmar­łym zni­cze i oddają się reflek­sjom nad prze­mi­ja­niem, tylko z pozoru przy­po­mina spo­kojne miej­sce. Za zasłoną tablic i nagrob­ków odby­wają się mor­der­cze zma­ga­nia o zhoł­do­wa­nie, narzu­ce­nie swej pro­jek­cji innym. Nie ma mowy o żad­nym wiecz­nym odpo­czy­wa­niu, Mora­to­rium w Ubiku kipi od aktyw­no­ści, a boha­ter dosta­jący się do tego świata umar­łych roz­pacz­li­wie wal­czy, by nie umrzeć powtór­nie, tym razem defi­ni­tyw­nie.

Kosz­mar w bewa­tro­nie wydaje się zakoń­czony z chwilą dotar­cia na miej­sce kata­strofy ekipy ratow­ni­czej, co w real­nym świe­cie mogło trwać nie dłu­żej niż godzinę. W tym cza­sie wydani na pastwę żywiołu tury­ści – po nie­któ­rych peł­gają pło­mie­nie – mają za sobą udział w czte­rech fil­mach, przy czym ostatni jakby zry­wał się momen­tami i prze­zie­rał prze­zeń auten­tyczny świat. Tylko czy rze­czy­wi­ście auten­tyczny?

W lite­ra­tu­rze znaj­du­jemy przy­kłady podob­nych sytu­acji, kiedy ktoś ponosi śmierć, ale jego mózg wciąż gene­ruje uspo­ka­ja­jące wizje, że deli­kwent się ura­to­wał i wkro­czył w nową, nie tak opre­syjną rze­czy­wi­stość. W opo­wia­da­niu Ambrose’a Bierce’a Most wie­szają za zdradę żoł­nie­rza, ale boha­ter, z któ­rego punktu widze­nia pro­wa­dzona jest nar­ra­cja, kona­jąc, two­rzy roz­bu­do­waną fan­ta­zję, że oto stry­czek zrywa się, a on ucho­dzi przed pogo­nią. W powie­ści Chy­trus Wil­liama Gol­dinga mary­narz ze stor­pe­do­wa­nego pod­czas II wojny świa­to­wej okrętu tonie, nie zdą­żyw­szy się pozbyć cięż­kich, prze­szka­dza­ją­cych w pły­wa­niu butów. Tonący ma jed­nak wizję, że buty zrzu­cił i dotarł do ster­czą­cej z morza nagiej skały, gdzie pijąc desz­czówkę i żywiąc się mał­żami, czeka na ratu­nek. W dwóch powie­ściach J.G. Bal­larda, Wyspa i Fabryka bez­kre­snych snów, boha­te­ro­wie giną w wypadku samo­cho­do­wym i lot­ni­czym; jest to tylko wstęp do roz­bu­do­wa­nej rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej stop­niowo się urzą­dzają, ale oka­zuje się ona coraz bar­dziej roz­chwiana i nie­obli­czalna. W powie­ści Nie­po­cie­szony Kazuo Ishi­guro boha­ter, z zawodu muzyk wir­tuoz, przy­bywa z kon­cer­tami do mia­sta; zamiast grać, wdaje się w akcję pomocy miesz­kań­com w róż­nych opre­sjach życio­wych. Począt­kowo osiąga suk­cesy, ale z cza­sem sprawy mają się coraz gorzej. W końcu uświa­da­mia sobie, że mia­sto jest ema­na­cją jego psy­chiki i roz­ra­chun­kiem z życiem, które dobie­gło końca, by odwo­łać się do opi­nii Domi­niki Ora­mus z książki O pomie­sza­niu gatun­ków, z któ­rej pocho­dzą przy­to­czone przy­kłady.

Wizje „pośmiertne” w wyko­na­niu róż­nych prze­cież auto­rów mają wiele cech wspól­nych. Boha­ter znaj­duje się w dzi­wacz­nym oto­cze­niu, rzą­dzą­cych nim praw nie rozu­mie, więc pró­buje prze­cze­kać. Oswa­ja­jąc nową rze­czy­wi­stość, osiąga pewne suk­cesy, lecz prę­dzej czy póź­niej dostrzega coraz wię­cej oznak roz­kładu: wraki aut, zwa­lone domy, ruiny, wśród któ­rych plą­czą się zdez­o­rien­to­wani ludzie. Domi­nika Ora­mus chce w tym widzieć czy­ściec, do któ­rego tra­fiają dusze uka­tru­pio­nych boha­te­rów, do mnie jed­nak bar­dziej prze­ma­wia wer­sja, że to pośmiertne roje­nia mózgów, które prze­cież nie od razu zaprze­stają ema­na­cji koja­rzo­nej z pracą umy­słu. Pro­ces ten nie koń­czy się sko­kowo, jak by chcieli spece od trans­plan­ta­cji, któ­rzy u ofiar kata­strof pio­ru­nem ogła­szają usta­nie funk­cji mózgu, aby jak naj­szyb­ciej pobrać cenne narządy. Świa­do­mość, jak wszyst­kie pro­cesy w przy­ro­dzie, gaśnie stop­niowo, z pewną iner­cją. O kształ­cie krzy­wej, według któ­rej pro­ces ten postę­puje, można by dys­ku­to­wać, praw­do­po­dob­nie zależy ona od stop­nia destruk­cji orga­ni­zmu i cech indy­wi­du­al­nych. U jed­nych prze­bie­ga­łaby zatem bar­dziej stromo, u innych – łagod­niej; w każ­dym razie i tu, i tu jest dość czasu na powsta­nie wizji podob­nych do opi­sa­nych przez Dicka, Gol­dinga czy Bal­larda. Czas zresztą jest tu poję­ciem względ­nym: w sekundy czy minuty umie­ra­jący prze­żywa dłu­gie sekwen­cje uro­jo­nego życia.

Czy z podobną sytu­acją mamy do czy­nie­nia w Oku na nie­bie? Dick przed­sta­wia nam fan­ta­sma­go­rie, wyge­ne­ro­wane zanim ratow­nicy dotarli do ciał i zajęli się reani­ma­cją. Czy­tel­nik wie­rzy świę­cie, że Hamil­ton, jego żona Mar­sha, Murzyn Laws i zamożna pani Prit­chet wró­cili do swego świata, w któ­rym rze­czy są na swoim miej­scu, a zja­wi­ska można prze­wi­dzieć. Bio­rąc jed­nak pod uwagę przy­to­czone przy­kłady, jak rów­nież pozo­stałą twór­czość Dicka na czele z Ubi­kiem, można zary­zy­ko­wać pogląd, że fan­ta­sma­go­rie po tra­ge­dii w bewa­tro­nie powstały pośmiert­nie, że nie są wytwo­rem mózgów chwi­lowo tylko pozba­wio­nych przy­tom­no­ści. Innymi słowy, wbrew pierw­szemu powierz­chow­nemu odczy­ta­niu, wszy­scy uczest­nicy wypadku zgi­nęli, nim dotarła pomoc (spa­dli wszak z wyso­ko­ści 60 stóp, czyli ponad 18 metrów!), a mnie­ma­nie o powro­cie do ame­ry­kań­skiej rze­czy­wi­sto­ści połowy lat pięć­dzie­sią­tych XX wieku jest bar­dzo subiek­tywne i niczym nie uza­sad­nione. Dick nie­wiele daje argu­men­tów za taką tezą, powieść koń­czy się zbyt szybko, wiemy jed­nak, że tydzień po wyda­rze­niu boha­te­ro­wie są w nad­spo­dzie­wa­nie dobrej kon­dy­cji fizycz­nej, podob­nie jak w pierw­szej fan­ta­sma­go­rii, opi­sa­nej bez­po­śred­nio po bewa­tro­no­wym kata­kli­zmie. Zasta­na­wia­ją­cym sygna­łem jest ugry­zie­nie Hamil­tona przez skorka, czyli pospo­litą szczy­pawkę, będące nawią­za­niem do ata­ku­ją­cego w jed­nej z wizji roju psz­czół. Ktoś sko­men­to­wał, że to żart Dicka obli­czony na zakwe­stio­no­wa­nie pew­no­ści czy­tel­nika (i boha­te­rów), że już wszystko się wyja­śniło i naprawdę zna­leźli się na przy­stanku doce­lo­wym swej psy­chicz­nej podróży. A jeśli kosz­mar trwa na­dal?

Klu­czowe dla zapro­po­no­wa­nej inter­pre­ta­cji Oka na nie­bie wydaje się jego podo­bień­stwo do nie­zrów­na­nego Ubika. Nie tylko o ana­lo­gie sytu­acyjne tu cho­dzi, ale przede wszyst­kim o onto­lo­gię. Ubik jest oczy­wi­ście dzie­łem znacz­nie bogat­szym pod każ­dym wzglę­dem, wie­lo­wy­mia­ro­wym, w któ­rym każdy szcze­gół tkwi na swoim miej­scu – wcze­sne Oko na nie­bie spra­wia przy nim nie­kiedy wra­że­nie kon­spektu. Pewne wątki Dick potrak­to­wał wybit­nie skró­towo, część sytu­acji porzu­cił, nie wyko­rzy­staw­szy ich w stu pro­cen­tach lite­racko, jakby bar­dzo się spie­szył (istot­nie, jak podaje Sutin, powieść powstała w ciągu dwóch tygo­dni na początku 1955 roku). Tu i tu boha­te­ro­wie two­rzą zespół złą­czony wspól­nym losem, z jed­nym nie­for­mal­nym przy­wódcą. W Ubiku jest to Joe Chip, w Oku na nie­bie – elek­tro­nik Jack Hamil­ton.

W tej ostat­niej powie­ści intry­gu­jące jest roze­zna­nie boha­te­rów, że zna­leźli się w pro­jek­cji pocho­dzą­cej od kogoś z grupy; wie­dzę tę uzy­skują bez żad­nego przy­go­to­wa­nia ze strony autora, spada ona na nich jak obja­wie­nie. Ubik jest pod tym wzglę­dem mądrzej­szy i bar­dziej sub­telny; tu do końca nie wia­domo, z jakim pro­ce­sem ma do czy­nie­nia Joe Chip, acz im bli­żej końca, tym wyraź­niej dociera doń, że wraz z innymi mógł zgi­nąć w zama­chu bom­bo­wym. Utwier­dzają go w tym prze­kropne wier­szyki, jak by powie­dział zmarły przed paroma laty zapo­wia­dacz pogody Andrzej Zalew­ski, poja­wia­jące się w for­mie napi­sów na ścia­nie toa­lety czy „wiel­kim kolo­ro­wym ekra­nie typu 3-D”. Komu­ni­katy z zewnątrz infor­mują boha­te­rów o ich aktu­al­nym sta­tu­sie sło­wami:

WSKOCZ­CIE DO KLO­ZETU I STAŃ­CIE NA GŁO­WIE

JA ŻYJĘ – A WYŚCIE POMARLI, PANO­WIE

albo:

NACHYL SIĘ NAD WANNĄ,

WSKOCZ DO NIEJ PO SZYJĘ

WSZY­SCY UMAR­LI­ŚCIE – JA JEDYNY ŻYJĘ.

Inne napisy sta­rają się dodać Joemu Chi­powi otu­chy albo instru­ują go co do dal­szego postę­po­wa­nia. Podobne napisy wystę­pują także w Oku na nie­bie, infor­mu­jąc boha­te­rów, że pomoc jest bli­sko, ale rów­nie dobrze można je rozu­mieć jako komu­ni­styczny slo­gan nawo­łu­jący do akcji, coś jak dawne „Pro­le­ta­riu­sze wszyst­kich kra­jów, łącz­cie się”:

Nad­cho­dzimy

Trzy­maj­cie się

Wal­czący o pokój

Powstań­cie

Odpo­wied­nik Joego Chipa w Oku na nie­bie, Jack Hamil­ton, także łamie sobie głowę nad zagadką sta­tus quo ekipy. W zakoń­cze­niu Ubika Glen Run­ci­ter, który zdaje się dzia­łać w świe­cie rze­czy­wi­stym, natra­fia w kie­szeni na monetę z pro­fi­lem Joego Chipa na awer­sie; to sygnał, że defor­ma­cja wylała się poza nakre­ślone jej gra­nice. Takim zna­kiem w wypadku Hamil­tona może być owo uką­sze­nie skorka: włą­czyła się kolejna pro­jek­cja, nic się rady­kal­nie nie odmie­niło, zamiast brzę­czą­cych psz­czół mamy tylko nie­ha­ła­śliwe szczy­pawki. Względ­nie spo­kojny kra­jo­braz ostat­niej fan­ta­sma­go­rii można przy­pi­sać temu, że two­rzy go ktoś bar­dziej zrów­no­wa­żony, być może sam Jack Hamil­ton.

Zauważmy, jaką grubą kre­ską rysuje Dick ele­menty poszcze­gól­nych wizji. We frag­men­cie opi­su­ją­cym reli­gię Bába Dru­giego znaj­du­jemy takie rze­czy jak obo­wiąz­kowe modły przed uru­cho­mie­niem auta (ina­czej sil­nik nie zasko­czy), wielką gębę anioła pod­po­wia­da­ją­cego wyznaw­com pra­wi­dłowe odpo­wie­dzi w kon­fron­ta­cji z poga­ni­nem, żarzące się pie­kło na Ziemi widzia­nej z góry czy tytu­łowe oko na nie­bie, nale­żące do czczo­nego tam boga. Gdy jed­nak poga­nin wykaże nie­czy­ste moty­wa­cje orto­dok­syj­nych wyznaw­ców Bába Dru­giego, anioł bły­ska­wicz­nie zsyła na nich plagi na znak potę­pie­nia. Podob­nie w wizji domi­nu­ją­cego w Ame­ryce komu­ni­zmu: zbrojne oddziały robot­ni­ków strze­lają do obmier­z­łych kapi­ta­li­stów z kara­bi­nów maszy­no­wych i obrzu­cają ich gra­na­tami, a wszystko to pod ogrom­nym por­tre­tem Buł­ga­nina (sic!), odpo­wie­dzialnego w rzą­dzie bol­sze­wi­ków za dostawy prądu elek­trycz­nego. Uli­cami mia­sta snują się wynędz­niali pro­le­ta­riu­sze, któ­rych nie stać na zakup cze­go­kol­wiek w ocie­ka­ją­cych prze­py­chem skle­pach. Ale i tu chaos z entro­pią zbie­rają swe ponure żniwo: „Przez chwilę kon­struk­cja wozu sta­wiała opór. Potem z jękiem pro­te­stu resztki sil­nika zsu­nęły się z zardze­wia­łych wspor­ni­ków na chod­nik. Blok sil­nika prze­ła­mał się na dwoje i powoli, rów­no­mier­nie zaczął się roz­sy­py­wać”.

Oczy­wi­ście zawar­tość każ­dej z pro­jek­cji zależy w decy­du­ją­cym stop­niu od gene­ru­ją­cego ją umy­słu, odnio­słem jed­nak wra­że­nie, że owa gruba kre­ska użyta została, by odróż­nić wydu­mi­ska od naszej rze­czy­wi­sto­ści. Takiemu poglą­dowi prze­czy jed­nak nary­so­wana z podobną prze­sadą kata­strofa w bewa­tro­nie czy prze­słu­cha­nie Jacka Hamil­tona przez pra­co­dawcę w związku z podej­rze­niem, że jego żona ma sym­pa­tie pro­ko­mu­ni­styczne. Sta­nowi to pod­stawę do zwol­nie­nia Jacka z pracy tuż przed zwie­dza­niem bewa­tro­no­wego cudu tech­niki. Miara absurdu w pro­ce­du­rze zwal­nia­nia zdol­nego inży­niera może by i pora­żała, ale żyjemy w kraju, z któ­rego jesz­cze nie wywie­trzały do końca opary komu­ni­zmu, więc wiemy, że nie takie rze­czy tu się zda­rzały, cho­ciaż à rebo­urs. Ame­ryka w okre­sie pisa­nia Oka na nie­bie była pod wpły­wem poli­tyki sena­tora Jose­pha McCar­thy’ego, widzą­cego komu­ni­stów wszę­dzie i w wiel­kiej licz­bie; praw­do­po­dob­nie atmos­fera tej nagonki podzia­łała na Dicka sty­mu­lu­jąco i zna­la­zła odbi­cie na kar­tach powie­ści.

Skoro jed­nak sceny ryso­wane grubą kre­ską znaj­dują się i w pro­jek­cjach, i w real­no­ści Dic­ko­wej powie­ści, czy nie unie­waż­nia to wnio­sku, iż koń­cowy powrót boha­te­rów do ich wła­snej rze­czy­wi­sto­ści jest jeno pozorny, że pro­jek­cja trwa dalej, wszy­scy bowiem wizytę w syn­chro­tro­nie przy­pła­cili życiem? Otóż nie, pod warun­kiem że za taką pro­jek­cję uznamy także rze­czy­wi­stość „star­tową”, w któ­rej ośmioro deli­kwen­tów nie­szczę­śli­wie obrało kie­ru­nek na syn­chro­tron. Zagwozdka polega na tym, czyja by to mogła być pro­jek­cja, ale przy takiej inter­pre­ta­cji dobrze sytu­ujemy się w cen­trum filo­zo­fii Dicka, który świat cały podej­rze­wał o misty­fi­ka­cję. Powieść byłaby zatem serią fan­ta­sma­go­rii, z któ­rych począt­kowa pocho­dzi­łaby na przy­kład od umy­słu Boga, jeśli szu­kać nieco na siłę, a dopiero kolejne od potur­bo­wa­nych w bewa­tro­nie boha­te­rów.

W takim uję­ciu Oko na nie­bie byłoby więc star­szą sio­strą póź­niej­szego o czter­na­ście lat Ubika. Sio­strą mniej dosko­nałą, zarówno z powodu mniej­szych umie­jęt­no­ści począt­ku­ją­cego wtedy pisa­rza, jak i jego prze­my­śleń na temat natury świata, które dopiero z cza­sem nabrały poloru i suge­styw­no­ści. Dick w tej powie­ści jakby wypró­bo­wy­wał swoje narzę­dzia, wiele roz­wią­zań spra­wia wra­że­nie czy­sto intu­icyj­nych, ale całość jest na tyle fascy­nu­jąca, że został zauwa­żony i na dobrą sprawę od Oka na nie­bie zaczęła się jego kariera pisar­ska. Dla Dicka jest to powieść ważna także z tego względu, że pisząc ją, odkrył swoją obse­sję tema­tyczną, motyw, który póź­niej tro­pił i do któ­rego wra­cał w licz­nych swo­ich dzie­łach.

Law­rence Sutin wska­zuje, że Oko na nie­bie należy do triady tema­tycz­nej, do któ­rej oprócz Ubika zali­cza jesz­cze Labi­rynt śmierci. Zwłasz­cza ta ostat­nia powieść wydaje się bliź­nia­czą wer­sją Oka, choć o jej wpły­wie na Ubika nie może być mowy, jako że powstała póź­niej. Dick po pro­stu upar­cie wra­cał do pew­nych moty­wów i póty nie spo­czął, póki mu się zda­wało, że w kwe­stii świa­tów two­rzo­nych przez ludz­kie umy­sły ma jesz­cze coś do doda­nia. Jak boha­te­ro­wie z bewa­tronu, tak i astro­nauci ze statku Per­sus 9 żyją złu­dze­niem wspól­nego byto­wa­nia na pla­ne­cie Del­mak-0, gdzie spo­ty­kają ich raczej nie­przy­jemne przy­gody. Tu i tu jed­nak trwają ich zma­ga­nia, by roz­pra­co­wać sta­tus onto­lo­giczny świata i prze­nik­nąć do tego, co się kryje dalej. Jest to cen­tralny pro­blem Dic­ko­wej twór­czo­ści.

Tury­ści z bewa­tronu pod pew­nymi wzglę­dami mają się naj­go­rzej z całej tej trójcy powie­ści. Boha­te­ro­wie Labi­ryntu śmierci giną wpraw­dzie jeden po dru­gim, ale godzą się na to dobro­wol­nie w ramach gry, którą wspól­nie zapro­gra­mo­wali. Ci z Oka na nie­bie nie mają na podo­rę­dziu nic, co zara­dzi­łoby ich kło­po­tom, w szcze­gól­no­ści zaś uni­wer­sal­nego pre­pa­ratu Ubik. Może gdyby dys­po­no­wali na przy­kład magicz­nym tal­kiem, który roz­sy­pany tu i ówdzie likwi­do­wałby co więk­sze ano­ma­lie, ich los byłby bar­dziej godny pozaz­drosz­cze­nia.

W Labi­ryn­cie mamy do czy­nie­nia z wie­loma świa­tami, choć autor przed­sta­wia szcze­gó­ło­wiej tylko jeden z nich. W Oku na nie­bie z tych świa­tów two­rzy się cały róża­niec, boć nie wiemy na pewno, czy na opi­sa­nych przez Dicka rzecz się koń­czy, choć na pewno koń­czy się powieść. Wzo­rem Ubika aż pro­si­łoby się o zapi­sa­nie na chmu­rze, na pudełku zapa­łek czy w toa­le­cie wier­szyka:

CZY TO NIEBO, CZY PIE­KŁO, CZY CZARNY KRY­MI­NAŁ

WSZY­SCY­ŚMY POMARLI, I TAKI JEST FINAŁ.

Ale to był dopiero począ­tek.

Marek Ora­mus

sier­pień 2014

Oko na niebie

1

Deflek­tor wiązki pro­to­nów bewa­tronu w Bel­mont zawiódł swo­ich twór­ców dru­giego paź­dzier­nika 1959 roku o czwar­tej po połu­dniu. Wszystko odbyło się bły­ska­wicz­nie. Nie­do­sta­tecz­nie odchy­lona wiązka o ener­gii sze­ściu miliar­dów elek­tro­no­wol­tów wymknęła się spod kon­troli i skie­ro­wała ku skle­pie­niu komory bewa­tronu, zamie­nia­jąc w popiół plat­formę obser­wa­cyjną nad pier­ście­niem elek­tro­ma­gnesu.

Stało na niej w tym cza­sie osiem osób – grupa tury­stów z prze­wod­ni­kiem. Pozba­wieni opar­cia runęli na pod­łogę komory. Ranni, leżeli tam w cięż­kim szoku aż do chwili, gdy zani­kło pole magne­tyczne i czę­ściowo zneu­tra­li­zo­wano twarde pro­mie­nio­wa­nie.

Z tej ósemki czworo wyma­gało pobytu w szpi­talu. Dwoje, nieco mniej popa­rzo­nych, pod­dano obser­wa­cji, a pozo­stałą dwójkę prze­ba­dano, opa­trzono i pusz­czono do domu. Gazety z San Fran­ci­sco i Oakland dokład­nie opi­sały wypa­dek. Praw­nicy poszko­do­wa­nych oddali sprawę do sądu. Paru pra­cow­ni­ków zwią­za­nych z bewa­tro­nem wylą­do­wało na bruku, tak jak i sam układ odchy­la­nia Wil­coxa-Jonesa ze swymi roz­en­tu­zja­zmo­wa­nymi twór­cami. Poja­wili się robot­nicy i przy­stą­pili do usu­wa­nia szkód.

Incy­dent trwał led­wie chwilę. Do awa­rii doszło o 16.00, a o 16.02 w ośmioro ludzi spa­da­ją­cych z sześć­dzie­się­ciu stóp ude­rzyła sil­nie nała­do­wana wiązka pro­to­nów z koli­stej komory magne­tycz­nej. Prze­wod­nik, młody Murzyn, spadł pierw­szy i pierw­szy ude­rzył o pod­łogę. Ostatni był młody inży­nier z pobli­skiego zakładu pro­du­ku­ją­cego kie­ro­wane poci­ski rakie­towe. Kiedy grupa wcho­dziła na plat­formę, zawró­cił w kie­runku kory­ta­rza, się­ga­jąc do kie­szeni po papie­rosy.

Być może, gdyby nie usi­ło­wał rato­wać żony, nie spadłby z resztą grupy. W ostat­nim prze­bły­sku świa­do­mo­ści upu­ścił papie­rosy i na oślep sta­rał się pochwy­cić trze­po­czący rękaw płasz­cza Mar­shy…

Cały ranek Hamil­ton sie­dział w labo­ra­to­rium, pocąc się ze stra­chu i nie robiąc nic poza tem­pe­ro­wa­niem ołów­ków. Wokół niego per­so­nel kon­ty­nu­ował bada­nia, kor­po­ra­cja dzia­łała. W połu­dnie zja­wiła się Mar­sha, jak zwy­kle pro­mienna i śliczna. Ta słodko pach­nąca i bar­dzo kosz­towna istota, którą udało mu się usi­dlić, natych­miast wyrwała go z zamy­śle­nia. Zdo­bycz tę cenił bar­dziej niż swój sprzęt hi-fi czy kolek­cję dobrej whi­sky.

– Co się stało? – spy­tała, przy­sia­da­jąc na brzegu jego sza­rego meta­lo­wego biurka. Splo­tła dło­nie w ręka­wicz­kach i nie­spo­koj­nie machała nogami. – Pospieszmy się i chodźmy coś zjeść. Zapo­mnia­łeś, że dziś zaczyna pra­co­wać ten deflek­tor, który chcia­łeś obej­rzeć? Gotów?

– Gotów, ale do komory gazo­wej – odparł głu­cho Hamil­ton. – Już się szy­kuje na moje przy­ję­cie.

Brą­zowe oczy Mar­shy powięk­szyły się. Oży­wiła się i zapy­tała poważ­nym, dra­ma­tycz­nym tonem:

– O co cho­dzi, kocha­nie? Znów tajem­nica służ­bowa, o któ­rej nie wolno ci mówić? Dla­czego mi nie powie­dzia­łeś, że dzieje się dziś coś waż­nego? Przy śnia­da­niu byłeś roz­ba­wiony i bez­tro­ski.

– Wtedy jesz­cze o tym nie wie­dzia­łem.

Spoj­rzaw­szy na zega­rek, Hamil­ton wstał ocię­żale.

– Zjedzmy dobry obiad, bo dla mnie może on być ostatni – powie­dział i dodał: – Ta wycieczka rów­nież.

Lecz nie dotarł do bramy wyj­ścio­wej Cali­for­nia Main­te­nance Labs ani nawet do restau­ra­cji znaj­du­ją­cej się poza strze­żo­nym obsza­rem zabu­do­wań i urzą­dzeń. Zatrzy­mał go umun­du­ro­wany posła­niec, który podał mu sta­ran­nie zło­żoną kartkę papieru.

– Panie Hamil­ton, to dla pana. Od puł­kow­nika T.E. Edwardsa.

Hamil­ton roz­wi­nął papier trzę­są­cymi się rękami.

– Tak – powie­dział do żony. – To jest to. Idź do klubu. Jeśli nie wrócę w ciągu godziny, jedź do domu i otwórz puszkę wie­przo­winy z fasolą.

– Ale… – zaczęła zanie­po­ko­jona. – Jesteś taki wzbu­rzony. Wiesz, o co cho­dzi?

Tak, wie­dział. Pochy­lił się i poca­ło­wał jej czer­wone, wil­gotne, lekko drżące usta. Potem ruszył szybko za goń­cem w głąb kory­ta­rza i dotarł do biur puł­kow­nika Edwardsa, gdzie wszedł do sali kon­fe­ren­cyj­nej o wyso­kim stan­dar­dzie, w któ­rej grube ryby kor­po­ra­cji zebrały się na pod­nio­słe obrady.

Gdy usiadł, sil­nie odczuł obec­ność biz­nes­me­nów w śred­nim wieku: dym z cygar, woń dez­odo­ran­tów i czar­nej pasty do butów. Wokół dłu­giego stołu kon­fe­ren­cyj­nego niósł się jed­no­stajny pomruk. U szczytu stołu sie­dział sam stary T.E., obwa­ro­wany potęż­nym sto­sem for­mu­la­rzy i rapor­tów. W zasa­dzie każdy z urzęd­ni­ków miał wła­sną stertę papie­rów, otwartą aktówkę, popiel­niczkę i szklankę let­niej wody. Naprze­ciw puł­kow­nika Edwardsa sie­dział przy­sa­dzi­sty umun­du­ro­wany kapi­tan działu bez­pie­czeń­stwa, Char­ley McFeyffe, który wyła­wiał w fabryce sowiec­kich agen­tów.

– Jesteś – mruk­nął puł­kow­nik T.E. Edwards, surowo spo­glą­da­jąc znad oku­la­rów. – To nie zaj­mie dużo czasu. Na porządku dzien­nym mamy tylko jeden punkt, nie będziesz musiał sie­dzieć dłu­żej.

Hamil­ton nic nie odpo­wie­dział. Spięty cze­kał na roz­wój wyda­rzeń.

– Cho­dzi o twoją żonę – zaczął Edwards, śli­niąc tłu­sty kciuk i kart­ku­jąc raport. – Rozu­miem, że odkąd Suther­land zre­zy­gno­wał, jedy­nie ty byłeś odpo­wie­dzialny za nasze labo­ra­to­rium. Prawda?

Hamil­ton ski­nął głową. Jego spo­czy­wa­jące na stole dło­nie wyraź­nie zbie­lały. Jak gdy­bym był już mar­twy, ze strycz­kiem na szyi – pomy­ślał cierpko. Wiszący jak jedna z szy­nek Hor­mela w mrocz­nych cze­lu­ściach rzeźni.

– Twoją żonę uznano za nie­pewną – zagrzmiał Edwards. Jego pokryte pla­mami wątro­bo­wymi dło­nie unio­sły się i opa­dły, gdy rzu­cił plik kar­tek. – Mam tu raport. Przy­niósł mi go McFeyffe. – Wska­zał na mil­czą­cego kapi­tana z ochrony zakładu. – Powi­nie­nem dodać, że nie­chęt­nie.

– Dia­blo nie­chęt­nie – wtrą­cił McFeyffe, patrząc na Hamil­tona.

Jego szare twarde oczy bła­gały o wyba­cze­nie. Hamil­ton zigno­ro­wał go, przy­bie­ra­jąc kamienny wyraz twa­rzy.

– Oczy­wi­ście znasz sytu­ację – cią­gnął Edwards. – Jeste­śmy kon­cer­nem pry­wat­nym, ale naszym klien­tem jest rząd. Poci­ski kupuje tylko Wuj Sam. Musimy się więc pil­no­wać. Zwra­cam ci na to uwagę, cho­ciaż będziesz mógł zade­cy­do­wać sam. Sprawa doty­czy przede wszyst­kim cie­bie. Dla nas ważne jest jedy­nie to, że kie­ru­jesz labo­ra­to­rium. Tylko to nas inte­re­suje.

Spoj­rzał na Hamil­tona jak na kogoś obcego, mimo że zatrud­nił go dzie­sięć lat temu, w 1949 roku, kiedy był on jesz­cze mło­dym, inte­li­gent­nym i zapa­lo­nym inży­nie­rem elek­tro­ni­kiem, świeżo upie­czo­nym absol­wen­tem MIT.

– Czy to ozna­cza – zapy­tał ochry­ple Hamil­ton, obser­wu­jąc swoje zaci­ska­jące się kon­wul­syj­nie dło­nie – że Mar­sha nie ma prawa wstępu do zakładu?

– Nie – odparł Edwards – to ozna­cza, że ty nie będziesz miał dostępu do pouf­nych mate­ria­łów, dopóki sytu­acja się nie wyja­śni.

– Ale to prze­kre­śla… – Hamil­ton usły­szał swój brzmiący w kamien­nej ciszy głos – cały sens mojej pracy.

Nikt się nie ode­zwał. Zgro­ma­dzeni na sali urzęd­nicy mil­czeli, obwa­ro­wani sto­sami papie­rów i aktó­wek. Gdzieś w kącie brzę­czał kli­ma­ty­za­tor.

– A niech to wszy­scy dia­bli – powie­dział nagle gło­śno i wyraź­nie Hamil­ton.

Zasze­le­ściło kilka dru­ków. Edwards zer­k­nął na niego kątem oka wyraź­nie zacie­ka­wiony. McFeyffe zapa­lił cygaro i ner­wowo prze­cią­gnął ciężką ręką po prze­rze­dzo­nych wło­sach. W swoim zwy­kłym, brą­zo­wym mun­du­rze wyglą­dał jak brzu­chaty poli­cjant z dro­gówki.

– Przed­staw mu zarzuty – powie­dział. – Daj mu szansę obrony, T.E. Ma do tego prawo.

Przez chwilę puł­kow­nik Edwards usil­nie zasta­na­wiał się nad rapor­tem działu bez­pie­czeń­stwa. Twarz poczer­wie­niała mu z wście­kło­ści. Cisnął doku­menty przez stół do McFeyffe’a.

– Twój dział to wysma­żył – mruk­nął, umy­wa­jąc ręce od sprawy. – Ty mu powiedz.

– Macie zamiar czy­tać to tutaj? – zapro­te­sto­wał Hamil­ton. – W obec­no­ści trzy­dzie­stu urzęd­ni­ków firmy?

– Wszy­scy widzieli raport – powie­dział spo­koj­nie Edwards. – Powstał mie­siąc temu i krą­żył odtąd wśród per­so­nelu. W końcu, mój chłop­cze, jesteś ważną osobą. Nie potrak­to­wa­li­by­śmy two­jej sprawy lekko.

– Po pierw­sze – ode­zwał się wciąż zakło­po­tany McFeyffe – sprawę prze­ję­li­śmy od FBI. Oni ją nam prze­ka­zali.

– Zażą­da­łeś tego? – zgryź­li­wie dopy­ty­wał się Hamil­ton. – Czy też tak po pro­stu zda­rzyło się, że dane krą­żyły sobie po całym kraju?

McFeyffe poczer­wie­niał.

– Wycho­dzi na to, że o nie popro­si­li­śmy. Ruty­nowe zapy­ta­nie. Mój Boże, Jack, ja też mam swoją teczkę. Jest nawet teczka Nixona.

– Nie musisz czy­tać tych śmieci – powie­dział drżą­cym gło­sem Hamil­ton. – Mar­sha wstą­piła do Par­tii Postę­po­wej w 1948 roku, gdy była stu­dentką pierw­szego roku. Wspo­ma­gała finan­sowo Komi­tet do Spraw Hisz­pań­skich Uchodź­ców. Pre­nu­me­ro­wała „In Fact”. Sły­sza­łem o wszyst­kim już wcze­śniej.

– Prze­czy­taj mate­riały bie­żące – pole­cił Edwards.

Uważ­nie prze­wer­to­waw­szy raport, McFeyffe zna­lazł ostat­nie infor­ma­cje.

– Pani Hamil­ton wystą­piła z Par­tii Postę­po­wej w 1950 roku. „In Fact” nie jest już wyda­wane. W 1952 roku uczęsz­czała na spo­tka­nia Cali­for­nia Arts Scien­ces and Pro­fes­sions, czo­ło­wej orga­ni­za­cji o pro­ko­mu­ni­stycz­nych inkli­na­cjach. Pod­pi­sała apel sztok­holm­ski. Przy­łą­czyła się do Civil Liber­ties Union, uwa­ża­nej przez nie­któ­rych za pro­le­wi­cową.

– Co to zna­czy „pro­le­wi­cowa”? – zapy­tał Hamil­ton.

– Popie­ra­jąca grupy lub osoby sym­pa­ty­zu­jące z ruchem komu­ni­stycz­nym – bez­na­mięt­nie kon­ty­nu­ował McFeyffe. – Ósmego maja 1953 roku pani Hamil­ton napi­sała list do „San Fran­ci­sco Chro­nicle”, pro­te­stu­jąc prze­ciw wyda­le­niu ze Sta­nów Char­liego Cha­plina, noto­rycz­nego sym­pa­tyka czer­wo­nych. Pod­pi­sała pety­cję o rewi­zję pro­cesu jaw­nych zdraj­ców – Rosen­ber­gów. W roku 1954 w Ala­me­dzie na zebra­niu League of Women Voters opo­wie­działa się za przy­ję­ciem do ONZ komu­ni­stycz­nych Chin. W 1955 wstą­piła w Oakland do oddziału orga­ni­za­cji Mię­dzy­na­ro­dowa Współ­praca albo Śmierć, dzia­ła­ją­cej też w kra­jach za żela­zną kur­tyną. W 1956 wpła­ciła pie­nią­dze na rzecz Towa­rzy­stwa Roz­woju Lud­no­ści Kolo­ro­wej. – Podał sumę: – Czter­dzie­ści osiem dola­rów pięć­dzie­siąt pięć cen­tów.

Zapa­dła cisza.

– To już wszystko? – zapy­tał Hamil­ton.

– Tak, to całość mate­ria­łów doty­czą­cych sprawy.

– Czy wspo­mina się w nich także – Hamil­ton usi­ło­wał mówić spo­koj­nym tonem – że Mar­sha pre­nu­me­ro­wała chi­ca­gow­ską „Tri­bune”, w 1952 pro­wa­dziła kam­pa­nię na rzecz Adlaia Ste­ven­sona, a w 1953 prze­ka­zała pie­nią­dze Towa­rzy­stwu Opieki nad Zwie­rzę­tami?

– Nie widzę związku – stwier­dził ziry­to­wany Edwards.

– To dopeł­nia obrazu! Rze­czy­wi­ście, Mar­sha pre­nu­me­ro­wała „In Fact”, a także „New Yor­kera”. Wystą­piła z Par­tii Postę­po­wej, kiedy zro­bił to Wal­lace, przy­łą­czyła się do Mło­dych Demo­kra­tów. Czy mówi się o tym w rapor­cie? Oczy­wi­ście była cie­kawa komu­ni­zmu, ale czy to zna­czy, że jest komu­nistką? Wszystko, co tutaj powie­dzie­li­ście, spro­wa­dza się do tego, że Mar­sha czyta lewi­cowe pisma i słu­cha lewi­co­wych mów­ców, co wcale nie dowo­dzi, że apro­buje komu­nizm, należy do par­tii, dąży do oba­le­nia rządu czy też…

– Nie twier­dzimy, że twoja żona jest komu­nistką – prze­rwał mu McFeyffe. – Uwa­żamy nato­miast, że jest poli­tycz­nie nie­pewna, a więc taka moż­li­wość ist­nieje.

– Dobry Boże – ode­zwał się bez­rad­nie Hamil­ton. – Czyż­by­ście spo­dzie­wali się po mnie, że udo­wod­nię, iż to nie­prawda? Czy tak?

– Taka moż­li­wość ist­nieje – powtó­rzył Edwards. – Jack, spró­buj pomy­śleć roz­sąd­nie, nie dener­wuj się i prze­stań wrzesz­czeć. Może Mar­sha jest czer­wona, może nie. Nie w tym rzecz. Zgro­ma­dzony mate­riał świad­czy, że twoja żona inte­re­suje się poli­tyką, i to rady­kalną. A to nie jest dobrze widziane.

– Mar­sha inte­re­suje się wszyst­kim, jest inte­li­gentna i wykształ­cona. Ma całe dnie na zaj­mo­wa­nie się róż­nymi spra­wami, czy więc powinna tylko sie­dzieć w domu… – Hamil­ton szu­kał słów – i ście­rać kurze z para­pe­tów? Zaj­mo­wać się goto­wa­niem i szy­ciem?

– Mamy tutaj próbkę zain­te­re­so­wań two­jej żony – powie­dział McFeyffe. – Natu­ral­nie nic z tej listy nie jest osta­tecz­nie obcią­ża­jące. Ale kiedy się to wszystko zsu­muje, uśredni… po pro­stu wygląda to par­szy­wie, Jack. Twoja żona jest zamie­szana w zbyt wiele przed­się­wzięć pro­le­wi­co­wych.

– Winna z powodu waszych uro­jeń. Mar­sha jest aktywna, cie­kawa życia. Ale czy to dowo­dzi, że zga­dza się ze wszyst­kim, co tamci mówią?

– Nie możemy poznać jej myśli. Ty także nie. Oce­nić możemy tylko to, co robi: do jakich grup należy, jakie pety­cje pod­pi­suje, kogo wpiera finan­sowo. To jedyne dane, jakie mamy – i to wła­śnie musimy roz­wa­żyć. Mówisz, że Mar­sha cho­dzi na te spo­tka­nia, ale nie popiera poglą­dów tam gło­szo­nych. Wyobraźmy sobie, że poli­cja roz­pę­dza jakąś nie­przy­zwo­itą imprezkę, aresz­tuje dziew­czynki i ich opie­ku­nów, a widzo­wie uchy­lają się przed odpo­wie­dzial­no­ścią, twier­dząc, że ich to tak naprawdę nie inte­re­so­wało. – McFeyffe roz­ło­żył ręce. – Czy zna­leź­liby się tam, gdyby nie spra­wiało to im przy­jem­no­ści? Raz… być może. Z cie­ka­wo­ści… ale nie sys­te­ma­tycz­nie. Twoja żona jest zwią­zana z lewi­co­wymi orga­ni­za­cjami od dzie­się­ciu lat. Zaczęła się nimi inte­re­so­wać, będąc osiem­na­sto­latką. Miała dużo czasu, aby wyro­bić sobie poglądy na temat komu­ni­zmu. Jed­nak cią­gle wraca do tych spraw. Poja­wia się, gdy są orga­ni­zo­wane jakieś komu­ni­styczne grupy pro­te­stu­jące prze­ciwko lin­czowi na Połu­dniu czy też pod­no­szące krzyk prze­ciwko wydat­kom zbro­je­nio­wym. To, że Mar­sha czyta chi­ca­gow­ską „Tri­bune”, wydaje mi się nie bar­dziej ważne niż to, że jakiś roz­pust­nik cho­dzi do kościoła. Dowo­dzi to tylko, że ma on wiele wcie­leń, nie­kiedy nawet sprzecz­nych ze sobą, ale fakt pozo­staje fak­tem: w jed­nym z wcie­leń akcep­tuje spro­śno­ści. Nie jest bez zasad, ponie­waż uczęsz­cza do kościoła, ale jest roz­pustny. Twoja żona w dziewięćdzie­się­ciu dzie­wię­ciu pro­cen­tach może być prze­ciętną Ame­ry­kanką z krwi i kości. Może dobrze goto­wać, ostroż­nie pro­wa­dzić wóz, pła­cić poda­tek docho­dowy, łożyć na cele dobro­czynne, piec cia­steczka na akcje cha­ry­ta­tywne. Ale w jed­nym pro­cen­cie może być zwią­zana z par­tią komu­ni­styczną. I w tym rzecz!

– Jasno posta­wi­łeś sprawę – stwier­dził nie­chęt­nie Hamil­ton.

– Wie­rzę, że tak jest. Znam cie­bie i Mar­shę od czasu, gdy zaczą­łeś tu pra­co­wać. Lubię was oboje, Edwards też. Wszy­scy was lubią. Ale to nie ma zna­cze­nia. Dopóki nie będziemy mogli posłu­gi­wać się tele­pa­tią, by przej­rzeć czy­jeś myśli, musimy pole­gać na danych sta­ty­stycz­nych. Nie możemy udo­wod­nić, że Mar­sha jest agen­tem obcego wywiadu, a ty nie możesz udo­wod­nić, że tak nie jest. W takiej sytu­acji jeste­śmy zmu­szeni powąt­pie­wać w jej lojal­ność. Po pro­stu na inną postawę nie możemy sobie pozwo­lić.

Pocie­ra­jąc obwi­słą wargę, McFeyffe spy­tał:

– Zda­rzyło ci zasta­na­wiać się nad tym, czy ona jest komu­nistką?

Oblany ner­wo­wym potem Hamil­ton w mil­cze­niu patrzył na lśniący blat stołu. Zawsze zakła­dał, że Mar­sha mówi prawdę – komu­nizm tylko ją cie­ka­wił. Lecz teraz po raz pierw­szy obu­dziło się w nim bole­sne, drę­czące podej­rze­nie. Sta­ty­stycz­nie rzecz bio­rąc, wszystko było moż­liwe.

– Zapy­tam ją – powie­dział gło­śno.

– Zapy­tasz? – rzu­cił McFeyffe. – I co ona ci powie?

– Że nie, oczy­wi­ście.

Edwards, krę­cąc głową, wtrą­cił:

– To na nic, Jack. Gdy wszystko prze­my­ślisz, przy­znasz nam rację.

Hamil­ton wstał.

– Ona czeka w klu­bie. Mogli­by­ście przy­pro­wa­dzić ją tutaj i sami zadać pyta­nia.

– Nie zamie­rzam z tobą dys­ku­to­wać – powie­dział Edwards. – Twoja żona została uznana za osobę nie­pewną i do odwo­ła­nia jesteś zawie­szony w czyn­no­ściach. Albo dasz nam prze­ko­nu­jący dowód, że Mar­sha nie jest komu­nistką, albo się jej pozbę­dziesz. – Wzru­szył ramio­nami. – Cho­dzi o twój zawód, chłop­cze. O pracę two­jego życia.

McFeyffe wstał i cięż­kim kro­kiem obszedł stół. Spo­tka­nie mające oczy­ścić Hamil­tona z zarzu­tów zakoń­czyło się. Wziąw­szy go pod ramię, ruszył zde­cy­do­wa­nie do drzwi.

– Wyjdźmy stąd gdzieś, gdzie będziemy mogli ode­tchnąć. Co myślisz o drinku? We troje: ty, Mar­sha i ja. Whi­sky kwa­śnieje tam w dole, przy Safe Har­bor. Może wstą­pimy na jed­nego?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Eye in the Sky

Copy­ri­ght © 1957, Phi­lip K. Dick

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e‑book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2013, 2020, 2025

Wyko­rzy­sta­nie prze­kładu za zgodą Wydaw­nic­twa AMBER Sp. z o.o.

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor serii: Rado­sław Kot

Redak­tor tego wyda­nia: Grze­gorz Dziam­ski

Gra­fiki: Woj­ciech Siud­mak

Wyda­nie III e‑book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Oko na nie­bie, wyd. II popra­wione, Poznań 2015)

ISBN 978-83-7818-371-6

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer