Odludzie - Krystian Kłomicki - ebook

Odludzie ebook

Krystian Kłomicki

3,4

Opis

Andrzej Winiewski, rozczarowany swoim dotychczasowym życiem, odchodzi z Policji na wcześniejszą emeryturę. Niespodziewana wiadomość o spadku sprawia, że postanawia odmienić koleje losu i przeprowadza się do uroczego drewnianego pałacyku, położonego z dala od siedzib ludzkich. Tu wiedzie sielankowy żywot, nie dostrzegając dziwnych zdarzeń wokół siebie. Tajemnicze zniknięcia, przeklęte miejsca, czające się w mroku zło i... słowiańskie demony.
Czy policyjny instynkt w końcu da o sobie znać? Czy Winiewski odzyska spokój i beztroskę?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 297

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (63 oceny)
19
13
14
9
8
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
szachimacio

Całkiem niezła

To mogłaby być całkiem dobra książka w tym gatunku. Niestety zabrakło duuużo, by taką się stała. Mam wrażenie, że autor szedł w kierunku Stefana Dardy, ale zboczył ze ścieżki, która do tej drogi prowadziła. Kto wie, może następna jego książka będzie lepsza... Gdzieś tam jest ku temu potencjał.
00
SilentVampire

Nie polecam

DNF, 70 strona
00
Merisita

Nie polecam

Pierwszy raz prawie zasnęłam czytając horror.. nie polecam, nudne jak flaki z olejem, styl pisania taki sobie, akcji i klimatu nie ma
00
tomaszp84

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna książka, szybko się czyta. Polecam
00

Popularność




Copyright © Wydawnictwo Dom Horroru, 2019

Dom Horroru

Gorlicka 66/26

51-314 Wrocław

Copyright © Krystian Kłomnicki, Odludzie, 2019

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Redakcja i korekta: Paweł Rosłon

Projekt okładki: Joanna Invi Jankowska, Zaćma Visual Studio

Skład: Sandra Gatt Osińska

Wydanie I

ISBN: 978-83-66518-23-0

www.domhorroru.pl

facebook.com/domhorroru

instagram.com/domhorroru

Skąd przychodzisz tak nierano?

Kto jesteś? Jakie twe miano?

Kiedy się tobie przypatruję z bliska,

Zdaje się, że cię kiedyś widziałem w tej stronie.

Powiedz, mój bracie, jakiegoś ty rodu?

Żebym cię znalazł, muszę między zgrają

Błądzić z długiego wyszedłszy ukrycia;

Lecz nie dbam, jak mnie ludzie powitają;

Wszystkiegom doznał za życia.

A. Mickiewicz, „Dziady” cz. IV

1

– Bardzo mi przykro, że dowiaduje się pan o spadku tak późno. Dwie dekady to jednak bardzo długo. Budynek mógł zostać bardzo poważnie nadgryziony zębem czasu. Właścicielka, która wynajmowała dom pańskiemu dziadkowi, znalazła to na strychu swej starej chaty. Przyszła z tym od razu do mnie. Uczciwa kobieta.

Andrzej Winiewski stał i patrzył przez okno. Zdawał się nie słyszeć prawnika.

– Ile jestem panu winien? – zapytał i odwrócił się wreszcie.

– Drobnostka. Podrzuciłem to panu, bo akurat miałem po drodze i cieszę się, że udało mi się pana odnaleźć. – Prawnik machnął ręką obojętnie.

Zaraz po wyjściu notariusza, z klatki schodowej zaczęły docierać dźwięki liry korbowej. Zaciekawiony Andrzej podszedł do drzwi i spojrzał przez wizjer, ale niczego nie dostrzegł. Nacisnął klamkę i wyjrzał za próg. Muzyka rozpłynęła się bez echa. Korytarz był pusty.

Spakował swoje rzeczy, a miał ich niewiele. Rozliczył się z kobietą, u której wynajmował mieszkanie, i wsiadł do samochodu, opuszczając Częstochowę, jak sądził, na zawsze. Przejście na wcześniejszą emeryturę było skrupulatnie przemyślanym wyborem. Nim dowiedział się o drewnianej chacie odziedziczonej po zmarłym dawno temu dziadku, którego zresztą nie znał, myślał o zatrudnieniu w ochronie jakiegoś supermarketu. Jako czterdziestoletni były policjant musiał coś zrobić ze swoim życiem. Zakładając, że obecnie ludzie dożywają do osiemdziesiątki, był na półmetku. Kiedy zjawił się ten prawnik z aktem notarialnym oraz testamentem własnoręcznie napisanym przez Kazimierza Winiewskiego, wszystkie dotychczasowe plany zmieniły się o sto osiemdziesiąt stopni.

Mężczyzna był bardzo ciekaw rodzinnej schedy i dopiero w połowie drogi do Zacisza, położonego pomiędzy Maluszynem a Kurzelowem, uświadomił sobie, że być może na miejscu zastanie tylko ruiny albo chałupę do generalnego remontu, na który go nie stać. Teraz dopiero dotarło do niego, że zbyt pochopnie zrezygnował z lokum u Szczepańskiej. Zatrzymał auto i wysiadł, aby w spokoju wypalić papierosa. Myślał o powrocie do Częstochowy i o przedłużeniu umowy najmu z właścicielką mieszkania choćby o miesiąc. Wszystko jednak przemawiało za tym, by jechać dalej – by nie zawracać za wszelką cenę! Wsiadł do poloneza i ruszył przed siebie ku miejscu przeznaczenia, nie wiedząc, co go tam czeka.

Samochód na śląskich rejestracjach zjechał z mostu w Maluszynie i zwolnił przed zakrętem w lewo, a kilkadziesiąt metrów dalej skręcił w prawo. W Gościencinie kierowca poloneza z pasją przyglądał się mijanym starym chatom. Asfalt był podziurawiony jak szwajcarski ser. Nawet trzydzieści na godzinę wydawało się zbyt dużą prędkością. Winiewski zatrzymał auto na poboczu, chcąc się upewnić, że domy wyglądające tak samo nie są pustostanami. W pobliskim oknie poruszyła się firanka. Na podwórku jednej z posesji, przy budzie ustawionej pod rozpadającą się stodołą, miotał się pies na łańcuchu. Wbrew pozorom wioska tętniła życiem. Pojechał dalej i zatrzymał się dopiero przed budynkiem, w którym mieścił się sklep. Po prawej stał niewielki kościół.

Przy schodach prowadzących do sklepu stał starszy mężczyzna wspierający się na lasce. Obserwował uważnie przybysza. Andrzej spytał go o dom, którego szukał.

– Przejechałeś pan. Trzeba zwrócić na Kurzelów. Skręcisz pan w prawo, a potem w zjazd prosto do lasu. Dojechałbyś pan i tędy, ale utopisz tym autkiem. – Wskazał drogę ciągnącą się przez łąki. – Panie, ta chałupa stoi w środku lasu. Od lat nikt w niej nie mieszka. Może się już rozwaliła – mruknął do siebie.

Andrzej, za radą starca, zawrócił. Przy zdewastowanej drodze asfaltowej, ciągnącej się kilometrami przez las, ustawiono drewniany pal, oznaczający zjazd do Zacisza. Dopiero teraz Andrzej zauważył ledwo dający się odczytać napis, wyryty na umocowanej na wierzchołku słupa desce. Drogą prowadzącą przez wykarczowaną część lasu przejechał jeszcze cztery kilometry, zapuszczając się w głąb boru, nim dotarł na miejsce, którego szukał.

2

Winiewski wpatrywał się w drewniany dom. Pękaty budynek wydawał się przygnieciony tonami betonowych dachówek. Przypominał stary, dziewiętnastowieczny dworek. Jego ściany były poczerniałe, a dwupołaciowy dach pokrywała wyblakła czerwona dachówka, w wielu miejscach porośnięta zielono-czarnym mchem. Wszystkie okna przysłonięto okiennicami. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że dom jest w niezłym stanie. Andrzejowi ulżyło. Przynajmniej z zewnątrz wyglądał przyzwoicie. Nowy właściciel był ciekaw wnętrza. Wyjął duży mosiężny klucz. Do niego przypięty był jeszcze jeden, mniejszy, który otwierał kłódkę spinającą łańcuch na drewnianej furtce.

Zahipnotyzowany stał na wprost tego, co do niego należało. Nie odrywał wzroku od budynku, który zdawał się wpatrywać w niego przesłaniającymi bezdenną czeluść okiennicami. Mężczyzna zrobił krok do przodu, lecz zatrzymał się, bowiem napełniał go nieuzasadniony niepokój. Zerknął na klucz, który mimowolnie coraz mocniej zaciskał w dłoni, i z powrotem spojrzał na dom. Po raz pierwszy od kilkunastu lat odczuwał silny, nieuzasadniony strach. Uświadomił sobie, że wstrzymuje oddech, jakby się bał, że ktoś go usłyszy. Wypuścił powietrze drżącym wydechem i przełykając ślinę, skierował się w stronę drzwi.

Gdy udało mu się otworzyć okiennice na parterze, wyjrzał przez duże okno w salonie. W pomieszczeniu unosił się zapach stęchłej wilgoci. Na zewnątrz szalał wiatr i szybko szarzało. Andrzej podpalił knot lampy naftowej stojącej na środku pokoju. Płomień od razu rozjaśnił wnętrze. Wiele lat temu odcięto elektryczność. Zaplanował, że z samego rana uda się do dostawcy z prośbą o podłączenie przewodów i nowego licznika.

Rozejrzał się i zbliżył do kominka znajdującego się naprzeciwko okna. Przykucnął, przyświecając w palenisko. Szary popiół oraz czarne resztki zwęglonego drewna błyszczały od wilgoci. Wyprostował się i przeciągnął wzrokiem po dużym, niemal pustym salonie. Przy ścianie stał niewielki kredens, a pod oknem stół i dwa krzesła. Drewniana podłoga skrzypiała przy każdym kroku. Mężczyzna czuł, jak pod butami uginają się deski. Dom wydawał się w lepszym stanie, niż przypuszczał. Spojrzał na zegarek. Postanowił podjechać do sklepu po coś do jedzenia. Zamknął drzwi na klucz, zaś okiennice pozostawił otwarte. Na kominku umieścił zapaloną lampę, aby ewentualni nieproszeni goście zrozumieli, że w budynku ktoś przebywa.

W Gościencinie zaparkował przed domem, w którym mieścił się sklep. Schody oblegało kilku pijących piwo mężczyzn. Głośno rozmawiali, ale kiedy Andrzej zbliżył się do nich, zgodnie umilkli.

– Dzień dobry – przywitał się, próbując wyminąć miejscowych.

Dwóch odpowiedziało coś pod nosem. Gdy nieznajomy znalazł się w sklepie, faceci na zewnątrz półgębkiem dyskutowali, kim może być ów miastowy. Andrzej słyszał te rozmowy.

Za ladą stała dziewczyna. W prawej dłoni trzymała komórkę, od której nie odrywała wzroku. Wolną ręką sięgnęła pod ladę i wyjęła zeszyt. Andrzej domyślił się, że na kreskę dawała między innymi piwo. Przywitał się. Oderwała wzrok od telefonu, słysząc nieznajomy głos.

– Jest jeszcze chleb? – spytał.

– Tylko połówka – odparła i sięgnęła po pieczywo.

Omiatał wzrokiem półki, szukając czegoś, co mógłby zjeść bez gotowania. Wziął wędzonego dorsza na kolację oraz puszkowaną mielonkę turystyczną, którą postanowił zjeść na śniadanie.

– Poproszę jeszcze kawę.

Andrzej zapłacił za zakupy i włożył je do jednorazowej torby. Już chciał opuścić sklep, gdy kobieta zatrzymała go pytaniem:

– Jak się czuje pani Malinowska?

– Przepraszam, ale nie znam – odparł Andrzej, marszcząc czoło.

– Pan wybaczy. Myślałam, że krewny Emilii Malinowskiej zjechał na weekend.

– Nazywam się Andrzej Winiewski. Odziedziczyłem dom na Zaciszu.

– Po Kazimierzu Winiewskim? – Jej oczy zrobiły się bardzo duże.

Gwar na zewnątrz ucichł, a kobieta przeniosła wzrok na wejście do sklepu, gdzie stał mężczyzna przypatrujący się klientowi. Szybkim krokiem podszedł do lady i coś niewyraźnie powiedział. Ekspedientka zareagowała automatycznie, sięgając do skrzynki po butelkę piwa śląskiego. Kwotę zanotowała w zeszycie, który wyjęła wcześniej spod lady. Klient szybko opuścił sklep. Na zewnątrz nie było jednak słychać już głosów, a kobieta nic więcej nie powiedziała.

Kiedy Andrzej schodził po schodach, mężczyźni przypatrywali się mu w milczeniu. Gdy odjeżdżał spod sklepu, zerknął jeszcze na grupkę odprowadzających go wzrokiem piwoszy. Nie rozumiał tych spojrzeń. Cóż, westchnął, pojawienie się na wsi kogoś nowego jest dla miejscowych atrakcją.

3

Nowy właściciel leśnej chaty zbudził się wcześnie rano. Dobrze się wyspał. Odważyłby się nawet stwierdzić, że po raz pierwszy od wielu lat aż tak dobrze. Rozpalił w kominku. Palenisko wyczyścił wieczorem, po powrocie ze sklepu. Komin na szczęście nie był zapchany. Ułożył rozpałkę, a na niej kilka suchych polan, które znalazł w komórce. Już po chwili w palenisku strzelał ogień. Do salonu, w którym tak dobrze przespał noc, wdzierał się oślepiający blask słońca. Andrzej nie był jeszcze w innych pomieszczeniach. Postanowił obejrzeć je z samego rana. Próbował sobie przypomnieć sen, ale tej nocy chyba nic mu się nie przyśniło. Teraz marzył jedynie o kubku gorącej kawy.

W komórce znalazł aluminiowy czajnik i kilka metalowych naczyń, wszystko w bardzo dobrym stanie. Po wyczyszczeniu znaleziska postawił czajnik na ruszcie kominka. Potrzebował kofeiny. Pijąc pierwszą poranną kawę w nowym miejscu, obserwował wschodzące słońce, którego żółtoczerwony blask przeciskał się pomiędzy grubymi pniami dębów. Wschodowi towarzyszył spokojny ptasi śpiew. Andrzej nie miał pojęcia, co to za ptak, ale jego świergot był piękniejszy niż jakakolwiek muzyka. Spokój, który zawładnął umysłem Winiewskiego, zdawał się być efekt tego właśnie śpiewu.

Siedząc na progu chaty, dopił kawę i odstawił metalowy garnuszek na schody. Przez sztachety patrzył na pustą drogę. Cisza zdawała się pogłębiać, przecinał ją jedynie coraz wnikliwszy, hipnotyzujący śpiew ptaka. Andrzej poczuł się senny i choć przespał spokojnie wiele godzin, nabrał ochoty na drzemkę. Mała czarna nie zadziałała. Powieki robiły się coraz cięższe, zaś odgłosy lasu zdawały się rozbrzmiewać już tylko w jego głowie.

Słońce przygrzewało coraz silniej, a powieki stawały się coraz cięższe. Gdy je zamknął, usłyszał hałas. Za płotem swojej posesji dostrzegł radiowóz, z którego wysiadł policjant. Funkcjonariusz zbliżył się do furtki, ale jej nie otwierał. Złapał się pod boki i wpatrywał się w siedzącego na progu mężczyznę. Wyraźnie znudzony glina zsunął do tyłu służbową czapkę i przyłożył dłoń nad oczy.

– Można?!

Andrzej podniósł się leniwie i chwilę stał, by złapać równowagę, gdyż przy wstawaniu nagle zakręciło mu się w głowie. Zbliżył się do furtki i wyszedł na drogę do niespodziewanego pierwszego gościa. Rozumiał, że ten musi poznać nowego mieszkańca.

– Pan nietutejszy? – spytał funkcjonariusz policji.

– Teraz już swój – odparł nowy mieszkaniec Zacisza.

– Nie rozumiem. – Gliniarz poprawił czapkę.

– Wczoraj się tu wprowadziłem – wyjaśnił Andrzej.

– No właśnie, wczoraj. Nic pan dziwnego nie zauważył?

– Może pan jaśniej, aspirancie? – Winiewski nie rozumiał, o co może chodzić gliniarzowi.

– O, wreszcie ktoś, kto potrafi odróżnić stopień aspiranta od dwóch przybitych do belki gwiazdek.

– Służyłem w policji dwadzieścia lat… – wyznał Andrzej z dumą.

– Doprawdy? – Glina znów zsunął czapkę na tył głowy. Jego czoło błyszczało od potu.

Andrzej dałby sobie rękę uciąć, że facet był wczorajszy.

– Kilka tygodni temu odszedłem na emeryturę ze stopniem podkomisarza – wyjaśnił Winiewski.

– Uuuu. – Glina przetarł rękawem zroszone czoło. Był zaskoczony. Ten facet wyglądał raczej na nauczyciela gimnastyki w gimnazjum, a nie na oficera policji. – Czy robił pan wczoraj zakupy u Piwowarskiej?

– A czy trzeba się tłumaczyć z tego miejscowej policji? – Winiewski zmrużył powieki.

– Tylko wtedy, gdy idzie o zaginięcie.

Andrzej pytająco zmarszczył brwi.

– Szukam ekspedientki. Tej, która wczoraj panu sprzedała… – mężczyzna wyjął zza pleców notes i do niego zajrzał – kawę, pół chleba żytniego, dorsza wędzonego i… konserwę – odczytał.

– A jaką?

– Mmm… Tego nie wiem.

Andrzej rozumiał, że jest podejrzany o przetrzymywanie kobiety w domu, zaś piwosze, którzy bacznie się mu przypatrywali, wszystko świetnie potrafili glinie opisać, mimo że w sklepie w tym czasie był tylko jeden z nich, i tylko przez chwilę. Przyszło mu do głowy, że przypatrywali mu się wszyscy, kiedy stał odwrócony plecami do wejścia.

– Jeśli chce pan zobaczyć puszkę, to mam ją w domu, bo jeszcze nie zdążyłem otworzyć. Przy okazji sprawdzi pan, czy nie ma u mnie tej dziewczyny – powiedział Andrzej z powagą w głosie.

– Niech pan sobie nie żartuje. Pytam wszystkich, czy czegoś nie widzieli, a pan chyba jako były policjant najlepiej to rozumie. Nie wróciła do domu na noc. Podobno nigdy wcześniej się jej to nie zdarzyło. Poza tym ktoś widział, jak z szosy dziewczyna skręcała w dróżkę prowadzącą do Zacisza.

– Niczego podejrzanego nie zauważyłem, a co do dziewczyny, to kiedyś musi nastąpić ten jej pierwszy raz. Chyba jest za wcześnie, by przesądzać o jej zaginięciu?

Glina wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby i rzucił okiem w kierunku domu.

– W takim razie nie będę panu przeszkadzał, bo na pewno ma pan kupę roboty przy tej chałupie. Stała pusta przez tyle lat! Pan przeprowadził się do nas na stałe?

Andrzej potwierdził delikatnym ruchem głowy. Nie miał ochoty na dalszą rozmowę.

– Do widzenia. – Funkcjonariusz zasalutował.

Winiewski wzrokiem odprowadzał gościa, który wsiadł do radiowozu i ze zgrzytem skrzyni biegów zawrócił pod bramą. Gospodarz z przymrużonymi powiekami wpatrywał się w słońce, które było już wysoko, i nasłuchiwał śpiewu ptaszyska, ale już go nie wyłapał z odgłosów lasu. Znużony wrócił do domu.

4

Po obejrzeniu górnej kondygnacji budynku Andrzej, mimo że nie znał się na budownictwie, uznał, iż jego nowy – choć tak bardzo stary – dom jest w całkiem dobrym stanie. Został wykonany z grubych bali, które, wewnątrz niczym nieokryte, nadawały pomieszczeniom swoistego uroku. Na pierwsze piętro prowadziły solidne i szerokie na ponad metr drewniane schody. Po wejściu na górę nowy właściciel ze zdziwieniem stwierdził, że ma do dyspozycji aż pięć sporych pomieszczeń, w tym duży salon – podobnie jak na parterze, z pokaźnych rozmiarów kominkiem. Dodatkowo było tam wyjście na taras. Po otwarciu okiennic okazało się, że w kilku oknach będzie trzeba wymienić szyby, bowiem większość popękała. Andrzej postanowił przewietrzyć cały dom i po otwarciu wszystkich okien wrócił do salonu na górze, który od razu przypadł mu do gustu. Wyszedł na taras i z pasją obserwował okolicę. Wszędzie był tylko las i niczym niezakłócony spokój. Szybko zapomniał o porannej wizycie miejscowego gliny i o powodzie jego zaniepokojenia, a popijając wystudzoną kawę, delektował się wreszcie wolnym czasem. Po raz pierwszy w życiu do niczego mu się nie spieszyło.

– Dom i ustronne miejsce, tylko to jest potrzebne człowiekowi do życia – powiedział, dziękując w duchu nieżyjącemu dziadkowi za ten niebagatelny prezent.

Niedługo potem Andrzej przeniósł wszystkie swoje rzeczy z dołu do górnego salonu. Wchodząc ostrożnie po schodach, trzymał w wysuniętej ręce lampę naftową, zaś stopnie, na których stawał delikatnie, skrzypiały. Zatrzymał się nagle i odwrócił się. W ciemności, której nie potrafił rozjaśnić płomień, próbował coś dostrzec.

Zdawało mu się, iż mrok w dole schodów jest jedynie przepaścią, w której smuga światła się urywa. Zawrócił. Z każdym krokiem pod wpływem płomienia lampy naftowej ciemność usuwała się, jakby ów płomień wypierał mrok z korytarza na zewnątrz domu. Przełknął ślinę, rozumiejąc, że poruszający się w kloszu lampy ogień tańczy z ciemnością, która po zapadnięciu zmroku wypełniła wnętrze drewnianej chaty. Uspokojony zjawiskiem, którego istotę wyjaśnił, zaczął z powrotem wchodzić na piętro i nie patrzył już więcej za siebie.

Kiedy znalazł się w salonie, usiadł w starym, ale dobrze zachowanym fotelu stojącym na wprost kominka. W palenisku ogień z trzaskiem pożerał kawałki dębiny, której woń rozchodziła się po pomieszczeniu i przypominała mu zapach piekącego się chleba. Patrzył w ogień, który pochłaniał coraz to chudsze polana. Ściany z bali koloru orzechowego drżały w blasku tańczących w palenisku płomieni. Andrzej poczuł senność, a ogień we wnęce kominka, w który patrzył, rozmazywał mu się w oczach. Na zewnątrz podniósł się wiatr i cała chata zatrzeszczała. Zdawała się pękać. Ale te odgłosy, to wiedział nawet on, były naturalnym efektem pracy drewnianej konstrukcji, a pod wpływem silniejszego wiatru było to wyraźniej słychać.

Andrzej rozbudził się i wciągnął w nozdrza pachnące dębiną powietrze. Kiedy wstał z fotela, mebel również zatrzeszczał. Te dźwięki były coraz milsze dla jego uszu. Stary, drewniany, trzeszczący dom oraz strzelające w kominku płomienie grały kojącą muzykę. Wyszedł na taras, by zapalić papierosa. Czasem nie miał papierosa w ustach przez tydzień, a czasem palił jednego do kawy albo wieczorem, tak jak teraz. Nie myślał o rzuceniu, bo nie mógł tego nazwać nałogiem.

Oparł się o barierkę i patrzył przed siebie. Z poczuciem beztroski obserwował rozpościerające się nad drzewami rozgwieżdżone niebo, a z tej wysokości widział tysiące koron drzew, które rozciągały się w nieskończoność. Przez środek nieboskłonu błyszczał pas Drogi Mlecznej. Andrzej poczuł ciepły podmuch na twarzy, w okamgnieniu podniósł się wiatr, a liście stojących na podwórku drzew gwałtownie i głośno zaszumiały, zaś niebo okryło się chmurami. Silny i ciepły ruch powietrza oplótł budynek, który znów opierał się sile wiatru. Skutkiem tego mocowania były miłe dla mieszkańca domu dźwięki.

Do salonu wrócił dopiero, gdy ciepły powiew przerodził się w zimną wichurę. Zamknął drzwi oraz okno z pękniętą szybą, która delikatnie grała w ramie, i podkręcił płomień lampy. Rozejrzał się po wnętrzu i nagle uświadomił sobie, że nie schodził jeszcze do piwnicy. Przejrzał wszystkie kąty na parterze, piętrze oraz na strychu, ale o piwnicy zupełnie zapomniał. Wziął lampę i postanowił zwiedzić podpiwniczenie chaty z bali, mając nadzieję znaleźć tam coś przydatnego.

Schody prowadzące do piwnicy również były z dębowego drzewa. Trzeszczały bardziej niż te prowadzące na piętro. Ów dźwięk napełnił go niepokojem. Mężczyzna światłem lampy omiatał wilgotne ściany korytarza. Drewniany budynek wzniesiony został na kamieniach.

Winiewski zatrzymał się i wsłuchiwał w szalejący na zewnątrz wiatr, zaś drewniana konstrukcja wydawała raz głośniejsze, a raz cichsze postękiwania. Nowy gospodarz uniósł lampę i wysunął ją przed siebie, dostrzegając uchylone zniszczone drzwi, zza których wylewała się gęsta ciemność. Delikatnie się poruszały. Nagle rozległo się stłumione uderzenie w ścianę domu. Winiewski uznał, że to oderwana gałąź z drzewa rosnącego kilka metrów od jednej ze szczytowych ścian.

Andrzej na sekundę wstrzymał oddech i przełykając ślinę, odruchowo sięgnął do pasa, ale niestety nie miał już broni służbowej. Tylko się uśmiechnął. Głośno wydmuchując powietrze, szedł przed siebie. Drzwi, w stronę których zmierzał, uderzały o coś, co leżało za nimi na podłodze, a połówka szyby, która w nich pozostała, drżała, wydając głuche dźwięki. Mężczyzna zatrzymał się tuż przed drzwiami i przycisnął je lewym butem do czegoś, na czym się zablokowały. Teraz, prócz dźwięku drżącego kawałka szkła w drzwiach, słyszał wyjący wiatr, który przy silniejszym podmuchu przerażająco gwizdał w pomieszczeniu.

Winiewski nie zastanawiał się długo. Pchnął drzwi z całej siły. Blokada odpuściła. Wszedł do pomieszczenia i podkręcił płomień, by lepiej widzieć wnętrze. Niewielkie okienko było otwarte na oścież, jednak było ono na tyle małe, że chyba tylko chudy pięciolatek mógłby się przez nie przecisnąć. Po oględzinach Andrzej wykluczył włamanie. Piwnica była sporych rozmiarów. Pod ścianami ustawiono półki, uginające się od leżących na nich przeróżności. Wszystko pokrył żółtawy kurz. Gdy Winiewski zamknął okienko, wycie wiatru zmalało. Przetoczył światłem po wnętrzu i zatrzymał wzrok na wbitym w ziemię kilofie oraz leżącym obok niego szpadlu, które blokowały drzwi. Pomieszczenie nie miało posadzki. Postanowił, że zejdzie do piwnicy w dzień, by rozejrzeć się na spokojnie.

Kiedy wrócił do salonu na piętrze, dołożył drwa do paleniska i zmęczony położył się spać w śpiworze na materacu.

5

Andrzej wysprzątał poloneza. Nie pamiętał, kiedy ostatnio to robił. Przy okazji sprawdził poziom oleju w silniku oraz płynu w chłodnicy. Po przeglądzie pojazdu zamknął maskę, odwrócił się i z pasją wpatrywał się w swój dom.

Ciemna drewniana budowla, jakby przycupnięta, przyglądała się mu, a dach wydawał się swym ciężarem wgniatać budynek w ziemię. Chata pęczniała na jego oczach, a jej okna stawały się bezdennie czarne. Andrzej zerknął w bezchmurne niebo, które powinno się odbijać w szybach, jednak tak się nie działo. Zewnętrzne ściany na tle drzew okalających budynek stawały się coraz czarniejsze, zapadały w tej czerni. Jak okna. Ten dom zarówno podobał mu się, jak i go przerażał.

Niepokojący spokój wciągał Andrzeja. Był wyciszony jak nigdy dotąd. To miejsce intrygowało. Wcześniej czegoś podobnego nie doświadczał. Nie mieszkał na wsi nawet przez krótki czas. Przeżył czterdzieści lat w mieście, które nigdy nie przestawało hałasować. Przywykł do tego, jednak teraz nie zgodziłby się na powrót tam, skąd przyjechał, nawet gdyby mu dopłacono. Zacisze to było jego miejsce, to tu nie miał telefonu, radia, telewizji ani internetu. To wszystko nie istniało, a przecież był od tego uzależniony. Dotychczas sypiał z telefonem na poduszce. Musiał mieć zawsze blisko odbiornik radiowy, by słuchać RMF Classic, a przed zaśnięciem – włączony telewizor. Rano, gdy tylko się budził, uruchamiał komputer i sprawdzał maile. Teraz zaczął wieść zupełnie inne życie. Czuł się tak, jakby od zawsze tu mieszkał.

Otworzył bramę i wyjechał z podwórka swoim polonezem, nazywanym „akwarium”, a gdy dotarł do szosy, skierował się w stronę Maluszyna. Musiał uzupełnić zapasy. Obserwował raz jedną, raz drugą stronę drogi. Przez kilka kilometrów ciągnął się las i choć teraz mieszkał wśród drzew, wciąż odczuwał silną potrzebę patrzenia na nie. Nie miał ich dość. Przed oczami migały setki pni. Gdy las zaczął ciemnieć, coś wyłoniło się spomiędzy drzew i powiększało się jak plama atramentu wylana na białą kartkę. Andrzej nie patrzył na drogę, tylko na to, co wychodziło z głębi czarnego boru – czarne niczym bezgwiezdne niebo odbijające się w oknach jego domu. Widziadło zniknęło, gdy uświadomił sobie, że myśli o swojej chacie.

Winiewski nawet nie zauważył, kiedy znalazł się przed sklepem w Gościencinie. Nie pamiętał drogi. Czuł się tak, jakby zasnął za kierownicą, dojeżdżając tu jak lunatyk. Tym razem przed sklepem, w którym ostatnio robił zakupy, pod parasolem, siedziało trzech mężczyzn i słuchało starszej kobiety, która intensywnie coś im tłumaczyła. Andrzej nie wsłuchiwał się w to. Szybko przeskakiwał kolejne stopnie. Za ladą nie było dziewczyny, która ostatnim razem go obsługiwała. Zrozumiał, że się nie odnalazła. Mogła też być na urlopie, a on wcale nie musiał o tym wiedzieć. Bo i skąd?

– Dzień dobry! – powiedział głośno Winiewski.

Sprzedawczyni odpowiedziała na przywitanie, nim jednak Andrzej zdołał o cokolwiek poprosić, za jego plecami odezwała się kobieta, która wcześniej była przed sklepem.

– Pani da mi jeszcze białego sera, bo stary ciągle go żre z cebulą i nie dałby mi żyć, gdybym wróciła do domu bez jego ulubionej kolacji.

Właścicielka sklepu obsłużyła klientkę. Wyjęła zeszyt spod lady, ten sam, w którym notowała dziewczyna przy Winiewskim, i zapisała sumę pod nazwiskiem dłużniczki.

– I co, znalazł się Bogdan? – spytała stojąca za ladą kobieta.

– A gdzie tam! Pani, ludzie to już gadają, że to twoja sklepowa poszła z nim w długą. Młoda panna i ładna, to i chłopa potrzebuje, a że nasz Boguś tylko w mundurze przystojny, to dała się omamić dwóm gwiazdkom przybitym do belki… – Obie kobiety roześmiały się głośno. Klientka opuściła sklep, lecz słychać ją było jeszcze, bo dalej o czymś prawiła siedzącym pod parasolem mężczyznom.

– Czy jest chleb? – Andrzej taksował wzrokiem półki.

– Nie mam już wolnego, bo u mnie tylko na zapisy. Zostały mi trzy bułki – powiedziała ekspedientka.

– Poproszę. – Andrzej musiał zadowolić się tym, co zostało. Jeszcze raz przeleciał wzrokiem po regałach i już wiedział, czego potrzebuje. Wziął produkty na biały barszcz, bo nagle poczuł chęć na to sycące danie. Na śniadanie oraz na kolację postanowił zrobić sobie jajecznicę na smażonej kiełbasie i cebuli. – Wezmę jeszcze dwa żywce. – Chęć na piwo przyszła równie nieoczekiwanie, jak na barszcz. Mimo że rzadko pił alkohol, czasem zaopatrywał się w sześciopak piwa i pochłaniał go przy jednym posiedzeniu. Bywało też, że zapas leżał nietknięty przez kilka tygodni.

Zapłacił za zakupy, ale nie zamierzał jeszcze opuszczać sklepu.

– Czy ma pani naftę i zapałki? – Przypomniało mu się, że musi uzupełnić lampy naftowe. Zapomniał o wybraniu się do miasteczka w celu przywrócenia elektryczności w jego domu.

– Ostatnie dwie butelki, ale z zapałkami to będzie kłopot, bo właśnie się skończyły. Na szczęście jutro będzie dostawa towaru. A co, pan nietutejszy? – Musiała o to zapytać.

– Jak najbardziej tutejszy – powiedział to w taki sposób, jakby od dawna mieszkał na Zaciszu.

– Ale ja widzę pana po raz pierwszy! – Nie siliła się na delikatność, bowiem dobrze znała wszystkich nie tylko w swojej wsi, ale i w pobliskich wioskach.

– Mieszkam na Zaciszu, w domu po Winiewskim – mówił, wkładając butelki z naftą do torby.

– Kupił pan ten dom?

– Odziedziczyłem po dziadku. – Uśmiechnął się pod nosem.

– To Winiewski miał wnuka? – Była bardzo zaskoczona, ponieważ wszyscy w okolicy dobrze znali starego Kazimierza, który nigdy nie wspominał o potomkach. Podobno jego jedyny syn był bezpłodny i umarł bardzo młodo, no chyba, że dziadek za młodu strzelił jeszcze coś na boku albo pierworodny wcale nie strzelał ślepakami.

Kobieta bacznie przyglądała się mężczyźnie. Był młody, ale obrączki nie widziała na jego serdecznym palcu. Bardzo ją ciekawiło, czy sprowadził się na stałe z rodziną, aby zrobić z tego pałacu dom letniskowy, czy może wzbogacić się, sprzedając spadek.

– Jak się panu i rodzinie mieszka? – Musiała dopytać.

Dom, w którym zamieszkał Andrzej, nie miał najlepszej opinii. Nikt tam nie bywał. Nawet gliniarz, który tak samo jak młoda sklepowa przepadł bez wieści, omijał to dziwne miejsce, które sam właściciel, Kazimierz Winiewski, obchodził szerokim łukiem. Gdyby to była normalna chałupa, to ludzie już dawno rozebraliby ją na drewno. Byłoby z niej materiału na niejeden drewniany garaż.

– Nie jestem żonaty i nie mam dzieci – wyjaśnił. Chciał zakończyć dalsze przesłuchiwanie go. Uznał, że wystarczająco zaspokoił ciekawość kobiety.

– Kawaler? Muszę pana zmartwić, bo z pannami to u nas krucho i nie dość, że mało było, to resztę wymiotło do miasta. Te, co zostały, można policzyć na palcach jednej ręki. Na przykład nasza Julka, którą zdaje się nasz stójkowy zawinął. – Chciała się roześmiać, ale zachłysnęła się własną śliną i zaniosła kaszlem, a gdy jej przeszło, dodała: – Dziwi mnie tylko, że nie odebrała ostatniej wypłaty. Za co będzie hulać?

Andrzejowi wydawało się, że to właśnie najbardziej przejmowało kobietę, ale skoro martwiła się nieodebraną przez dziewczynę pensją, znaczyło, że musiała być uczciwą pracodawczynią.

– Jak się panu mieszka w tym domu? – Pochylona nad ladą kobieta zadała to pytanie szeptem.

– Nie narzekam. To bardzo spokojne i piękne miejsce – odparł i szykował się do opuszczenia sklepu, gdy ekspedientka, zżerana śmiertelną ciekawością, rzuciła pytanie:

– Nie boi się pan sam przebywać w tym domu? Stary, to znaczy pański dziadek, nie mieszkał w nim, tylko wynajmował pokój u mojej kuzynki, a pietra przyprawił wszystkim na długie lata.

Do sklepu wszedł podchmielony mężczyzna trzymający w rękach butelkę po piwie.

– Marynia, jedno śląskie na zeszyt – powiedział, wyciągając każde słowo i jak na złość przerywając kobiecie nadzwyczaj ciekawy wywiad.

Andrzej opuścił sklep bez słowa. Był wdzięczny losowi za pojawienie się pijaczka. Wsiadł za kierownicę poloneza i patrzył w dal przez przednią szybę. O niczym nie myślał. Po prostu utkwił wzrok w jednym miejscu. Ocknął się dopiero po pięciu minutach i automatycznie przekręcił kluczyk w stacyjce, po czym odjechał, jakby instynktownie w kierunku Zacisza.

Andrzej Winiewski siedział w fotelu, który wystawił na taras, i popijał zupełnie już wystygłą kawę w metalowym kubku. Dwóch piw nawet nie tknął. Nie pamiętał, gdzie je postawił. Może nawet nie wyjął alkoholu z poloneza. Na zewnątrz było ciepło i spokojnie, a on jak zahipnotyzowany wpatrywał się w świecącą pełną tarczę księżyca, którą co chwilę odsłaniały cienkie chmury. Raz ciemniało, a raz rozjaśniało się na zewnątrz, a jemu obserwowanie wolno przepływających chmur sprawiało nie lada przyjemność. Zdawało się go to regenerować emocjonalnie. Kilka dni w tym miejscu zrobiło z niego zupełnie innego człowieka. Z salonu dobiegało strzelanie drwa w kominku, a gdzieś wśród rosnących na podwórzu drzew rozchodził się spokojny śpiew tego samego ptaka, którego słuchał o świcie. Wszędzie panował błogi spokój.

Andrzej westchnął, a w jego głowie nie istniała najmniejsza myśl. Po prostu siedział na werandzie swojego pałacu i delektował się tym zaściankowym rajem, a wszystko było tak, jak być powinno. Płomień na knocie stojącej na stoliku lampy zmniejszał się bardzo szybko, aż wreszcie zgasł. Wtedy przypomniał sobie, że zamierzał uzupełnić zbiornik naftą.

6

Przespał całą noc. Zupełnie inaczej niż w Częstochowie, gdzie ciągle się budził. Teraz był wyspany i wypoczęty. Tylko głód był w stanie zmusić go do działania. Umył się w misce. Uświadomił sobie, że nie ma łazienki. Dom, który można było przekształcić może nawet w pensjonat, nie posiadał ani łazienki, ani toalety. Najwidoczniej dziadek dbał o higienę w ten sam sposób, myjąc się w dużej emaliowanej misie. Ogolił się przed podręcznym lusterkiem, aż jednorazówka, której użył już po raz trzeci, zaczęła ciągnąć zarost. Zabrakło mu również żelu do golenia, więc musiał namydlić twarz, ale tego rodzaju piana nie dawała odpowiedniego komfortu. Żel, który pod wpływem wody na twarzy przemieniał się w delikatną niczym puch piankę, łagodził niedogodności porannych zabiegów dokonywanych nawet używaną jednorazówką.

Andrzej stał pośrodku podwórza i naprzemiennie patrzył to na chatę, to na czerwony jak krew, wyciskający się spomiędzy drzew brzask, a ciemny front budynku, wraz z oknami, czarnymi niczym bezdenna czeluść, zamiast blednąć w blasku wschodzącego słońca, stawały się jeszcze bardziej smoliste. Niepokojącemu wschodowi towarzyszył spokojny ptasi śpiew, który oznajmiał początek kolejnego dnia sielanki, którą od kilku dni beztrosko wiódł Winiewski.

Gdy otworzył bramę, w oddali dojrzał radiowóz, obok którego kręcili się jacyś ludzie. Zainteresowało to byłego policjanta, który bez namysłu wsiadł do poloneza i wyjechał z podwórka. Zbliżając się do stojącego na poboczu drogi radiowozu, układał w głowie listę sprawunków do zrobienia w Gościencinie. Postanowił, że tym razem na pewno zaopatrzy się w kilka zgrzewek wody, której brakowało w domu. Gwałtownie wcisnął pedał hamulca, zatrzymując się kilkanaście metrów za radiowozem. O mały włos przejechałby miejsce, które go zainteresowało. Cofnął i zaparkował przed policyjnym samochodem. Przypomniał sobie służbę, ale nie tęsknił do niej. Dwie kobiety i dwóch mężczyzn w podeszłym wieku okrążało pojazd i przez szyby zaglądało do jego wnętrza. Andrzej również zajrzał do środka. W aucie nie było kierowcy.

– Czy ktoś z państwa widział policjanta? – spytał Winiewski.

– Ni ma go, panie, myślelimy, że stójkowy poszoł do lasu, wi pan, na stronę. Dwie godziny to auto tu wystaje, a po nim ani śladu. Może skóńczył szychtę i poszedł do dumu? – mówił mężczyzna, który mógł mieć siedemdziesiąt lat.

– Co ty, stary, pleciesz? Gdzie by Boguś zostawił służbowy samochód blisko chałupy Winiewskiego?

– Eee tam. Grzybów ni ma. Idę do dumu! – Dziadek machnął ręką i skierował się w stronę szosy.

– Lucek, weźmiemy u Maryni żołądkową?! – Drugi, o lasce, pognał za Luckiem.

Andrzej bez najmniejszego problemu otworzył samochód i rozejrzał się po wnętrzu. W stacyjce był kluczyk. Wysunął się z auta tak, żeby niczego nie dotykać, i podszedł do kobiety, która coś szeptała do drugiej. Obie chichotały pod nosem.

– Skąd wiadomo, że auto stoi od dwóch godzin? – spytał.

– A bo jak szlimy na grzyby, to stało i teroz tyż stoi – odparła któraś.

– Trzeba to zgłosić na posterunek. – Andrzej zatrzymał wzrok, miał bowiem wrażenie, że ktoś ich obserwuje. Może nawet sam Boguś, który po prostu postanowił pójść na grzyby.

– A na co? Panie, co tu dużo godać, bo to roz pochloł w piątek? Auto często wystaje od piątku do rana w poniedziałek, a ludzie na to ręką machają. Chłop nie jest zły. Nikt na niego nie będzie donosił.

– Poza tym tylko Boguś u nos szychtuje. Na całą okolicę, panie, jedyny stójkowy! – dodała druga kobieta.

Andrzej nigdy nie spotkał się z czymś podobnym i szybko zrozumiał, że w wioskach niemal odciętych od reszty świata toczy się zupełnie inne życie, którego on nie zna i o którym nigdy nawet nie słyszał.

– Co z radiowozem? – rzucił pytanie w próżnię. Bił się z myślami, idąc bowiem za rozsądkiem, powinien skontaktować się z przełożonymi funkcjonariusza, ale zaraz pomyślał, że jeśli facet poszedł w tango z tą panną, która mogłaby być jego córką, i pije na umór, jak miał to w zwyczaju, o czym zdaje się wiedzą tu wszyscy mieszkańcy okolicznych wiosek, a przez jego donos glina straci robotę, to nie będzie miał czego szukać na Zaciszu. Miejscowi w odwecie umilą mu życie. Postanowił nie reagować.

– Panie, idź pan na grzyby!

Kobiety roześmiały się i oddaliły.

Andrzej jeszcze przez chwilę wpatrywał się w stojący na poboczu radiowóz. Po krótkiej analizie faktów doszedł do wniosku, że kierowca świadomie zjechał z drogi, chcąc zostawić samochód na dłuższy czas, tak jak to zwykle robił, gdy wpadał w cug. Nie miał zamiaru się w to mieszać. Odpuścił. Wybrał się do Gościencina po zakupy.

Po powrocie ze sklepu zaparzył sobie mocnej kawy i choć odczuwał ssanie w żołądku, nie miał ochoty przyrządzać posiłku. Rozpalił w kominku i wyszedł na taras, gdzie delikatny ciepły wiatr przynosił ledwie słyszalne bicie dzwonów z oddali. Spojrzał na zegarek. Było południe. Z bladego nieba spomiędzy srebrzystych chmur przebijał skrawek słońca, jednak pogoda psuła się z minuty na minutę. Niebo zaciągnęło się burymi chmurami, które zaczęły schodzić coraz niżej, a liście na drzewach zaszumiały, targane silnym podmuchem wiatru, który przyganiał coraz cięższe i ciemniejsze zwały kłębów. Pierwsze ciepłe krople deszczu spadły na twarz mężczyzny, a zaraz potem lunął zimny i gęsty deszcz, tłukąc w dachówki.

Andrzej wszedł do salonu i usiadł w fotelu przed kominkiem, wsłuchując się w szelest deszczu, który wpadał do wewnątrz przez uchylone drzwi tarasu i mieszał się z dźwiękiem trzaskających w palenisku płomieni. Mężczyzna pomyślał, że gdyby nie ten kominek, dom byłby zupełnie inny, pusty. Dzięki niemu zdawał się żyć i mieć duszę. Niczego mu nie brakowało. Ani przez chwilę nie zastanawiał się nad samotnością, bo przecież od zawsze był sam. Przywykł. Nigdy nie czuł się osamotniony. Służba zastąpiła mu wszystko.

Następnego dnia, gdy Andrzej dojeżdżał do stojącego na poboczu radiowozu, zwolnił i przypatrywał mu się uważnie. Na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło. Wcisnął pedał gazu i pojechał dalej. Na zewnątrz szybko zapadał zmrok. Mężczyzna nie myślał o niczym. Kierował się do wsi. Tym razem miał zamiar zrobić większe zakupy, aby tak często nie jeździć do Gościencina. Droga stawała się coraz węższa i dłuższa, a rosnący las wydawał się na nią wchodzić, jakby chciał, by kierowca wjechał pomiędzy drzewa. Światła mijania skracały się dość szybko, więc Andrzej był zmuszony zwolnić do trzydziestki. Widział na odległość najwyżej pięciu metrów. Gęsta mgła, która pojawiła się znikąd, utrudniała jazdę, a droga nagle zniknęła.

Polonez zatrzymał się po środku szosy, kiedy mgła zaczęła dotykać jego przodu. Kierowca obawiał się zjechać na pobocze, nie był bowiem pewny, czy ono tam jest. Nie gasił silnika. Wysiadł z samochodu i poczuł ochotę na papierosa, niestety zostawił paczkę w domu. Niepokoiła go ogarniająca zewsząd cisza. Włączył światła awaryjne w obawie, że ktoś wjedzie w jego samochód. Nie było nic widać na wyciągnięcie ręki. Nie mógł tak jednak stać bez końca i czekać, aż mgła się rozejdzie. Nie miał wyjścia. Musiał jechać dalej, wolno i ostrożnie. Pomyślał, że może to być tylko miejscowe zamglenie, a dalej będzie już normalnie.

Nie spoglądał na prędkościomierz. Żeby cokolwiek zobaczyć, musiał przykleić nos do przedniej szyby. Jazda we mgle dłużyła się. Winiewski zaczął się denerwować, że powrót do domu będzie równie czasochłonny, i pożałował, że wybrał się na zakupy po zmroku. Po niemal półtoragodzinnej jeździe, która normalnie na tym dystansie zajmowała mu piętnaście minut, mgła zaczęła się przerzedzać i kilkadziesiąt metrów przed sobą Andrzej dojrzał jakieś światło. Mgła schodziła coraz niżej, a on widział jedynie ciemny kształt, wyróżniający się w mroku nocy. Poznał, że światło pali się w domu, więc zatrzymał auto i ostrożnie wysiadł, nie gasząc motoru. Był zdumiony tym, co zobaczył. Otóż stał przed bramą swojej drewnianej chaty, a w salonie na piętrze paliła się lampa naftowa, którą tam zostawił. Nie potrafił zrozumieć, jaką drogą tu dojechał. Rozglądał się wokoło i widział tylko ciemne pnie drzew. Liście szumiały spokojnie, acz niepokojąco, jakby dopiero co uspokojone tym, że gospodarz jest z powrotem na swoich włościach. Był przekonany, że w tej mgle po prostu skręcił za wcześnie i zrobił koło przez las. Nie zastanawiając się nad tym dłużej, zaparkował poloneza na podwórku, zamknął bramę i wszedł do domu.

7

Z tarasu na piętrze Andrzej zauważył kogoś stojącego przy furtce. W blasku porannego słońca postać ta była czarna jak noc. Mężczyzna zawołał, by do niego zejść. Kiedy Winiewski zbliżył się do furtki, ciemną postacią okazał się młody ksiądz.

– Niech będzie pochwalony! – Duchowny wyciągnął do gospodarza prawą dłoń.

Andrzej odwzajemnił pozdrowienie i wyszedł za furtkę. Odruchowo zerknął w stronę, gdzie jeszcze wczoraj stał na poboczu radiowóz, a którego teraz nie było. Zrozumiał, że Boguś się odnalazł i z okazji poniedziałku zaczął służbę. Ucieszył się na myśl, że nie poinformował przełożonych miejscowego gliny o rzekomym zniknięciu, bo teraz mógłby tego ciężko pożałować. Jego chata stała na odludziu, więc nie powinien się mieszać w sprawy mieszkańców okolicznych wiosek, którzy najlepiej wiedzą, co jest dla nich dobre, a czego pouczającym przykładem była przygoda ze zniknięciem imprezowicza w mundurze.

– W czym mogę księdzu pomóc? – Chciał zapytać, czy ten chodzi po kolędzie, ale przecież nie była na to jeszcze pora.

– Szukam Gościencina…

– Niepotrzebnie ksiądz zbaczał z drogi. – Andrzej wszedł mu w słowo. – Trzeba teraz wrócić do szosy i skręcić w prawo, iść przed siebie i tuż przed skrętem na Maluszyn zawinąć w lewo. Wtedy dojdzie ksiądz do wsi, której szuka – wyjaśnił, a wikary zerknął na stojące na podwórzu auto. Gospodarz pojął bez słów. – Chętnie księdza podwiozę – dodał.

– Byłbym bardzo wdzięczny, bo koniecznie muszę widzieć się z tutejszym proboszczem. Zostałem skierowany na misję duszpasterską do jego parafii i powinienem być już wczoraj, ale pobłądziłem. Przenocowała mnie miła starsza pani, która tak jak pan mieszka na odludziu, w małej chatce w Niedźwiadku. – Duchowny wpatrywał się w budynek i mimo iż podobał mu się, to odczuwał niewyjaśniony niepokój, gdy patrzył w przepastne okna.

Już po chwili polonez leniwie toczył się zniszczoną szosą, a młody wikary z niepokojem wpatrywał się w rosnący przy niej las. Gdy oderwał wzrok od jego głębokiej ciemności, zerknął na siedzącego za kierownicą mężczyznę i rzekł:

– Nawet nie wyobrażałem sobie takiego pustkowia. – W jego głosie pobrzmiewał smutek. Nie doczekawszy się komentarza, z powrotem przeniósł wzrok na czający się w zadrzewieniu mrok.

– A skąd ksiądz przybywa? – spytał w końcu Andrzej.

– Jestem dopiero co po święceniach, a ukończyłem Wyższe Seminarium Diecezjalne w Częstochowie…

– Przy ulicy świętej Barbary – wtrącił Winiewski.

– Skąd pan wie?

– Sam niedawno sprowadziłem się z Częstochowy, gdzie mieszkałem przez całe życie, i znam to miasto jak własną kieszeń – pochwalił się.

Wikary tylko się uśmiechnął. Dziwnie się czuł w nowym i obcym miejscu. Miał nadzieję na przydział w jego rodzinnej wsi, ale wszystko wyszło inaczej. Przyzwyczajał się do myśli, że będzie musiał się tu jakoś odnaleźć.

– Jesteśmy prawie na miejscu – powiedział Andrzej i zatrzymał samochód przed kościołem. Ze sto metrów dalej stał sklep, w którym robił zakupy. Może za ladą będzie już stała ta brunetka? – pomyślał. Skoro Boguś zwinął radiowóz, pewnie zakończyli swoje gody.

– Bóg zapłać – powiedział ksiądz i z kieszeni sutanny wydobył pięćdziesiąt złotych.

– Nie trzeba… I tak miałem przyjechać do wsi, żeby zrobić zakupy. Było mi to jak najbardziej po drodze – tłumaczył Andrzej, wzbraniając się przed przyjęciem pieniędzy od duchownego.

Pasażer podziękował i wysiadł z samochodu, a Andrzej zerknął na dziedziniec plebanii, gdzie na szczycie schodów stał proboszcz z włożonymi w kieszenie sutanny dłońmi. Odprowadzał Andrzeja wzrokiem, gdy ten zmierzał w stronę sklepu.

Jednak nie zastał za ladą dziewczyny, lecz jej pracodawczynię. Nie pytał jej, czy młoda ekspedientka się odnalazła, bo nie chciał być posądzony o nadmierne zainteresowanie. Była ładna, ale on stronił od takich znajomości. Nie potrzebował towarzystwa. Jak na złość znów trafił na braki w asortymencie. Kobieta zapewniła go, że jutro będzie dostawa i jeśli przyjedzie zaraz po śniadaniu, to na pewno odłoży dla niego te produkty, o które pyta. Nie gwarantowała mu jednak, że po południu jeszcze coś zostanie. Dzisiaj musiał zadowolić się czerstwym chlebem oraz dwoma pętkami kiełbasy, którą postanowił upiec nad ogniem w kominku. Dobrał musztardę sarepską oraz chrzan Krakusa. Wziął jeszcze cztery piwa, ale szybko z nich zrezygnował, bo przypomniał sobie o nietkniętych dwóch butelkach, które miał w domu. Zauważył, że kobieta mu się przygląda. Kiedy zerknął jej w oczy, ona delikatnie chwyciła się pod szyją. Nie mogła przełknąć śliny, jakby coś zaparło jej dech i zaczęło brakować jej powietrza. Pomyślał, że za chwilę padnie martwa na podłogę. Nie rozumiał, co ją tak przerażało. Gdy Andrzej oderwał od niej wzrok, ta zaczęła łapczywie łapać oddech. Kiedy tylko klient opuścił sklep, wyszła zza lady, stanęła w progu i uważnie go obserwowała.

– Cholera, to rzeczywiście potomek starego Winiewskiego! – powiedziała głośno i dałaby głowę, że to właśnie on na nią patrzył zza grobu oczami tego mężczyzny. Splunęła na schody i wróciła za ladę.

Wcześniej nie dowierzała. Sądziła, że facet po prostu kupił chałupisko po Kazimierzu Winiewskim i tylko podawał się za jego spadkobiercę, bo nie chciał świecić pieniędzmi przed ludziskami, którzy w większości utrzymywali się z dorywczych oraz interwencyjnych robót organizowanych przez urząd gminy. Ale jeśli stary nie miał potomka, to ten facet niby od kogo miałby odkupić ten drewniany pałac? Mimo że piętrówka z bali warta była sporo, ani ona, ani nikt inny z Gościencina i pobliskich wiosek nie chcieliby jej nawet za darmo.

Zza chmur wyjrzała połówka księżyca, którego biały blask poraził go w oczy. Przeniósł spojrzenie w okno na górze, w którym paliło się słabe światło. Z odległości może stu metrów obserwował swój dom. Nie mógł nasycić się jego widokiem. Patrzył nawet nocą. Zadeptał niedopałek na drodze i przez dłuższą chwilę chłonął spokój, jaki go otaczał. Ciepły wiatr poruszał liśćmi, które pod wpływem delikatnego podmuchu zdawały się coś szeptać.

Andrzej Winiewski mógł śmiało powiedzieć, że był spełniony i niczego mu nie brakowało. Przetaczał wzrokiem po rosnących dookoła drzewach, a otaczał go jedynie las, z którego spoglądało na niego coś, co go uspakajało, mimo iż jednocześnie odczuwał niewielki niepokój, jakby coś niewyobrażalnie przerażającego miało dopiero nadejść. Światło księżyca wpadało pomiędzy drzewa i ożywiało je. Wyglądały jak ludzie w tłumie, którzy mieszają się ze sobą i szepczą coś jednogłośnie. Uważnie nasłuchiwał, ale nie rozumiał tego szeptu. Zapalił kolejnego papierosa i przypatrywał się budynkowi, a ten wydawał się znów przyglądać jemu. Mierzyli się wzrokiem. Trzeszczenie chaty słyszał nawet z tej odległości. Każda belka, deska w podłodze i każdy stopień schodów nawoływały go, przestrzegały, by nie oddalał się zbytnio, bo chcą czuć jego obecność.

Andrzej wrócił do domu i bardzo szybko zasnął.

8

Już od samego rana lało jak z cebra. Z nieba leciały strumienie wody niczym z ogrodowego węża. Andrzej siedział pod zadaszeniem, skąd patrzył ponad drzewa, i przyglądał się, jak czarne kawały ciężkich chmur odrywają się od sinego i nisko wiszącego nieboskłonu. Ten widok sprawiał mu przyjemność, choć również go niepokoił. Woda na podwórzu nie wsiąkała w glebę. Na jej powierzchni nie wytwarzały się bańki, lecz pod wpływem silnego uderzenia deszczu powstawały wiry. Po raz pierwszy widział taką ulewę. Pogoda zupełnie pokrzyżowała jego plany. Nie byłby w stanie teraz jechać polonezem, którego instalacja elektryczna przy wysokiej wilgotności powietrza po prostu zawodziła. Silnik gasł i nie można było go odpalić. Wychodziło na to, że do jutra będzie głodował. Nie przejął się tym. Czasami dla zdrowia warto pościć. Tak właśnie zrobi. Kontent z pomysłu zamierzał napić się zielonej herbaty, którą przywiózł jeszcze z Częstochowy.

Po południu zza chmur wyjrzało słońce. Ciepłe promienie przeszły przez pękniętą szybę i spoczęły na twarzy śpiącego w fotelu mężczyzny. Koc, którym był przykryty, leżał u jego stóp, a ogień w kominku zupełnie wygasł. Andrzej wyszedł na taras i podziwiał przepiękny krajobraz – nad ciągnącym się, wydawałoby się, bezgranicznie borem niebo rozdzierało się z różowych chmur. Zaniepokoiło go coś w tym pięknym widoku. Poczuł jeżące się na ciele włosy. Znajomy śpiew ptaka ukrytego gdzieś w koronie drzewa zdawał się zapowiadać nowy dzień, lecz słońce chyliło się już ku zachodowi. Widział, jak w zatrważającym tempie schodzi w dół i wbija się w kopułę złożoną z tysięcy koron drzew. Wydawało się to nienaturalne, ale bardzo piękne. Chmury na zachodzie z różowych stawały się czerwone, aż wreszcie nabrały barwy krwi. Po chwili soczysty karmazyn zbrązowiał niczym psująca się, skrzepnięta posoka. Jeszcze przez chwilę Winiewski widział skrawek czerwonej tarczy, nim utonęła zupełnie za lasem. Zapadł wreszcie zmrok, a ptasi śpiew zgasł wraz z pożegnalnym blaskiem słońca.

Andrzej nie potrafił sobie przypomnieć, gdzie zgubił ostatni dzień. Po prostu przespał go. Od rana do zmierzchu lało, a on nie wypił nawet jednego łyka kawy. Obniżone ciśnienie krwi zawsze zamykało jego powieki. W taką pogodę potrafił spać i tylko spać.

Nad ranem ktoś stał przy furtce i machał słabym światłem. Andrzej patrzył z tarasu w stronę ciemnej sylwetki. Jeszcze nie zdążył się dobrze przebudzić, bo do świtu pozostała co najmniej godzina. Ubrał się i zszedł na dół. Przez chwilę tkwił w progu wyjściowych drzwi i obserwował poruszające się światło.

– Halo! Halo!

Winiewskiemu zdawało się, że skądś zna ten głos. Szybko uświadomił sobie, że należy do wikarego, którego niedawno podwoził na plebanię w Gościencinie. Podszedł do furtki.

– Co ksiądz tu robi o tej godzinie? – Uniósł lampę naftową, przysuwając mu ją do twarzy.

– Czy jest u pana ksiądz proboszcz? – spytał duchowny.

– Słucham? – Andrzej nie rozumiał, po co klecha miałby do niego przychodzić i zostawać na noc. Nawet go nie znał, a widział tylko przez chwilę i to z daleka, gdy podwoził wikarego pod kościół.

– Ksiądz Antoni wczoraj popołudniu wybrał się przecież do pana…

– Najwidoczniej nie dotarł. Przez cały czas byłem w domu – odparł Andrzej.

– To dziwne, bo gdy tylko mu powiedziałem, że pan mnie podwiózł, usilnie chciał poznać nowego mieszkańca. Chciał dowiedzieć się, kto przejął dom po Winiawskim.

– Winiewskim. – Andrzej poprawił duchownego.

– Przepraszam, ale mam słabą pamięć do nazwisk. Proboszcz nie wrócił na noc. Martwię się, że mógł pobłądzić. Mimo że całe życie tutaj spędził, to jednak w jego wieku można już o pewnych rzeczach zapomnieć. On cierpi na miażdżycę – wyjaśnił.

– Przykro mi, ale nie mogę księdzu pomóc – uciął Andrzej, zmęczony wizytą nieproszonego gościa.

– Chyba powinienem zadzwonić na policję. Czy mógłbym skorzystać z telefonu?

– Niestety, ale nie mam nawet komórki.

– W takich przypadkach właśnie przydaje się telefon. Przysięgam, że jutro się o niego postaram. A może jest u pani Gajewskiej? – Wikary patrzył w oczy Andrzeja, oczekując potwierdzenia, że to możliwe.

– Nie znam. – odparł mocno zdegustowany już Winiewski. Nie interesowało go, gdzie łażą ci księża.

– To ta kobieta, która i mnie udzieliła schronienia.

– Proszę więc odwiedzić tę kobietę. – Andrzej czuł silne ssanie w żołądku. Jak tylko się rozwidni zamierzał wybrać się po zakupy do Gościencina. Przez jego głowę przemknęła myśl, że może powinien pojechać tym razem do Kurzelowa i tam porządnie się zaopatrzyć. Chcąc mieć z głowy wikarego, spytał: – Jak ksiądz do mnie dotarł?

– Pożyczyłem rower od właścicielki sklepu, obudziłem ich tak wcześnie, jednak jak na złość zerwał się łańcuch i zostawiłem go na poboczu. Tutaj dostałem się piechotą.

– Proszę poczekać. Ubiorę się i podwiozę księdza. I tak wybierałem się do wsi. – Andrzej sądził, że tylko w ten sposób będzie się mógł pozbyć natręta.

– Bóg zapłać – odparł duchowny i ucieszył się, że nie będzie musiał wracać pieszo.

Gdy skrawek czerwono-żółtawej tarczy słonecznej się wynurzył, zaświtało, a przypominający rozcieńczoną w wodzie krew blask zalał dosłownie wszystko. Polonez jechał wolno po zniszczonej nawierzchni w stronę osady, w której przypuszczalnie zatrzymał się proboszcz. Andrzej rozglądał się po okolicy, w której jeszcze nie był. Po kilku minutach w blasku wychodzącego słońca pojawiła się stara, kryta słomą chata. Domek był niewielki i tak zniszczony, że trudno było uwierzyć, iż jeszcze stoi, a już w ogóle w to, że ktoś w nim mieszka. Z drewnianego ogrodzenia została jedynie furtka z trzema sztachetami. Gdy tylko samochód się zatrzymał, wikary wysiadł jak poparzony, podciągnął sutannę i potykając się o grudy ziemi, pobiegł w stronę wejścia do domu. Drzwi były zamknięte. Zajrzał przez niewielkie okienko i zapukał w szybę. Andrzejowi wydawało się, że liche szkło zaraz wpadnie do środka. Podziwiał nadgorliwość młodego księdza. Był dopiero drugi dzień w Gościencinie i nie znając zwyczajów proboszcza, robił wszystko, by ten przestał go lubić. Może stary nie życzył sobie, aby za nim łazić. Prawdopodobnie wymówił się młodemu wizytą u niego. Andrzej zbliżył się do drzwi i nacisnął klamkę. Te otworzyły się ze skrzypnięciem.

Wikary bez namysłu wszedł do izby, a stojący za plecami duchownego Winiewski rozglądał się po pustym pomieszczeniu. Było tylko jedno.

– Nic z tego nie rozumiem… – powiedział duchowny pod nosem.

– Widziałem w tej okolicy wiele takich domów. Są do siebie bardzo podobne. Może to było dalej? – zasugerował Andrzej.

Wikary kiwnął głową i wyszedł na zewnątrz.

– Ma pan rację. Pojedźmy dalej. Zapłacę panu za paliwo. – Nie poddawał się.

– Jestem przekonany, że proboszcz nie zapuszcza się aż tak daleko, a że mieszka tu prawie całe życie, to zna te okolice i…

Wikary pomyślał dokładnie o tym samym i pokręcił głową. Poprosił Winiewskiego, by go odwiózł na plebanię. Po drodze zabrali jeszcze pozostawiony na poboczu rower.

9

Po gotówkę Andrzej musiał udać się do bankomatu do Maluszyna, w sklepie w Gościencinie bowiem nie mógł płacić kartą. Pomyślał, że przy okazji zatankuje poloneza do pełna, bo tylko patrzeć, jak zacznie się świecić lampka rezerwy i będzie musiał z kanistrem w ręku szukać stacji paliw. Dwa dni temu emerytura wpłynęła na jego konto. Postanowił wyciągnąć całą kwotę. Sięgnął do gałki radia i przekręcił ją, ale w starym unitrowskim odbiorniku samochodowym tylko trzeszczało. Szukał ulubionej stacji, ale nie mógł znaleźć żadnej. Dziwił się, ponieważ odbiornik był przestrajany, o czym zapewniał go sprzedawca.

Zjechał na pobocze. Zatrzymał samochód i szukał stacji radiowej, nerwowo kręcąc gałką. Po chwili zdegustowany wyłączył radioodbiornik. Otaczały go lasy, może dlatego antena nie łapała żadnej stacji, nawet tej nadawanej z Torunia. Nie było powodu, aby zastanawiać się nad tym dłużej. Nie brakowało mu muzyki. Chciał tylko usłyszeć, co się dzieje na świecie. Postanowił chwilę odpocząć, siedząc za kierownicą. Poczuł się nagle zmęczony. Im był dalej od Zacisza, tym bardziej się niepokoił. Zgasił motor i wyprostował ręce na kierownicy. Po kilku odprężających sekundach spojrzał na zegarek, który wskazywał jedenastą. Odsapnął. Naszła go nieodparta ochota na mocną kawę, która na pewno postawiłaby go na nogi. Wysiadł z poloneza, by wyprostować kości.

Niebo było zaciągnięte kłębiastymi chmurami, które bez ruchu wisiały w miejscu i wyglądały jak wymalowane na wielkim płótnie. Nie było wiatru, więc nie zmieniały kształtu. Przyglądał się ze spokojem temu krajobrazowi. Gdyby był artystą, chciałby malować tylko takie widoki. Polska jest naprawdę pięknym krajem, stwierdził. Wystarczy pojechać gdzieś za miasto, aby się o tym przekonać. Zamknął samochód na klucz i postanowił, że się przespaceruje. Wszedł do świerkowego lasu, przez który prowadziła piaszczysta dróżka, i nasłuchiwał, ale nie słyszał ptactwa. Zatrzymał się. Przyroda wyglądała jak to niebo – jak wymalowana.

Głęboka cisza niepokoiła go. Na łonie natury odczuł jeszcze większą senność niż w samochodzie. W oddali, może w połowie leśnej dróżki, coś majaczyło. Ruszył przed siebie, zapominając o załatwieniu tych kilku spraw w Maluszynie. Stracił poczucie czasu. Droga wydłużała się, a jemu wydawało się, że idzie już od ponad godziny. Zbliżał się do tego, czego nie mógł wcześniej rozpoznać i wreszcie się zatrzymał. Odwrócił się w stronę, skąd przyszedł, i patrzył w mrok, w który uciekała dróżka. Wszędzie były tylko drzewa. Pomyślał, że niebo musiało się zaciągnąć ciężkimi chmurami. Znów spojrzał przed siebie i teraz widział wyraźnie – pomiędzy drzewami czerniała szczytowa część chaty. Reszta zaś kryła się za drzewami. Nie mógł nie iść dalej. Teraz był zupełnie odprężony, a ten niepokój, który wcześniej odczuwał bez powodu, opuścił go niepostrzeżenie. Mężczyzna doznał uczucia ulgi. Wreszcie odnalazł to, czego tak pragnął.

Andrzej był zdumiony rozciągającym się przed nim widokiem. Stał przed czarną fasadą swojego domu. Z okien ziała przepastna czerń. Potrząsnął głową, bowiem zdarzyło mu się to już po raz drugi. Pomyślał, że wszystkie dróżki i drogi prowadzą do jego upragnionej chaty. Mimo zdziwienia ucieszył się na jej widok. Odruchowo spojrzał na zegarek, który wskazywał kwadrans po dwunastej i gdy sobie przypomniał o sprawach, które miał załatwić, oraz o pozostawionym na poboczu polonezie, zapragnął jak najszybciej uporać się z tym, co planował od rana, by wrócić do domu, usiąść przed kominkiem i patrzeć w ogień. Kiedy powziął taką decyzję, wrócił do samochodu i bez analizy tego, co mu się właśnie przytrafiło, pojechał do Maluszyna.

Tak mu się spieszyło do domu, że w Maluszynie zatankował tylko pół zbiornika. W drodze powrotnej zajechał pod gościenecki sklep. Tam zatrzymał go mężczyzna i zaprosił na piwo pod parasol. Andrzej odmówił, tłumacząc, że prowadzi samochód. Miejscowy zaproponował piwo bezalkoholowe.

– Zenek Kostrzewa – przedstawił się mężczyzna, podając dłoń Andrzejowi, który odwzajemnił gest. Palce mężczyzny były silne, twarde i spracowane. – Wyrabiam trumny i mam zakład pogrzebowy pod Maluszynem, a to niedaleko stąd. Autem to jak rzut beretem – wyjaśnił.

Winiewski pomyślał, że czas zacząć poznawać ludzi. Przecież nie może ich unikać tylko dlatego, że mieszka na odludziu. Choć natknął się już na młodego duchownego oraz gliniarza, powinien sam zagadywać do mieszkańców Gościencina, gdzie często bywał.

– To ty zamieszkujesz to chałupisko po Kaziku? Mój ojciec przyjaźnił się z nim i nawet pomagał mu ten dom budować. Solidna chałupa. Takie drewno przetrwa dłużej niż niejeden mur. Dziś już nie buduje się z takiego drewna. Ech, co tu dużo gadać. Niestety nikt nie wie, co się stało z moim ojcem. Ale ja mam swoje przypuszczenia. Mój stary lubił wypić i pewnie zamknął oczy na dobre w lesie, w którym pobłądził po pijaku. Wiadomo, zwierzyna zrobiła swoje, więc nikt go nie szukał, bo kto by chciał przetrzepywać tyle hektarów? – mówił Zenek, pociągając piwo z butelki.

Andrzej nerwowo spoglądał na zegarek. Nie miał ochoty na dłuższą rozmowę. Zapragnął rozpalić w kominku, wpatrywać się w ogień oblizujący kawałki dębiny i zaspokoić ssanie w żołądku.

– Widzę, że ci się spieszy. W takim razie nie będę cię zatrzymywał. – Mężczyzna wyciągnął do niego rękę, a gdy Andrzej ją uścisnął, facet nachylił się do niego i rzekł przyciszonym głosem: – Wpadnę do ciebie, oczywiście jeśli można, hę? Mam interes i jestem pewien, że spodoba ci się moja propozycja. – Stolarz wyprostował się i dodał już głośniej: – Ale nie wiem, czy tam trafię, bo bardzo dawno nie byłem w tym miejscu. Ostatnim razem to chyba jeszcze za dzieciaka… – Wytrząsnął pianę z butelki i skierował się do sklepu.

Ze szczytu schodów, oparty o barierkę, inny mieszkaniec wioski przypatrywał się Andrzejowi. Dopił piwo, a butelkę postawił na betonie. Chwycił skrzynkę z jabłkami, która stała u jego stóp, i wniósł ją do sklepu.

Andrzej nie zastanawiał się nad tym, co za interes może mieć do niego trumniarz. Ludzie wciąż mu się dziwnie przypatrywali. W końcu był tu nowy. Nikt go nie znał i nikt nic o nim nie wiedział, więc tym bardziej patrzyli na miastowego jak na dziwaka, bo zamieszkał na odludziu. Nic go to jednak nie obchodziło. Zapakował zakupy do poloneza i odjechał.

Wnętrze pomieszczenia rozświetlał ogień z kominka, a porywisty wiatr wył do komina. Huczało i gwizdało w palenisku, gdy silniejszy podmuch wpadł przez wlot i poruszył płomieniem, który wskrzesił do ruchu cień siedzącego przed ogniem mężczyzny. Właściciel starej chałupy patrzył w ogień i o niczym nie myślał. Na zewnątrz wiatr przybierał na sile, a dom znów zaczął przemawiać do swojego mieszkańca skrzypieniem i pukaniem. Pęknięte szyby w oknie salonu drżały pod naporem nagłych i mocnych podmuchów, a błogi spokój spadał na Andrzeja, który szybko zasnął.

10

Gdy Winiewski wyszedł na taras, zauważył faceta siłującego się z furtką. Wciskał rękę pomiędzy dębowe sztachety i próbował dotknąć klamki od strony podwórka. Ręka intruza uwięzła pomiędzy deskami, które napięły się, jakby chciały zmiażdżyć mu dłoń w nadgarstku. Obcy drgnął, gdy go zobaczył. Jego spojrzenie przeraziło intruza.

– Co pan robi?! – spytał Andrzej. Był wściekły na człowieka, który próbował wprosić się na jego podwórko.

– To ja! Zenek! Byliśmy umówieni. Nie pamiętasz? Wołałem cię, ale chyba mnie nie słyszałeś, więc pomóż mi do licha, bo tracę czucie w ręce! – Facet za furtką wpadał w panikę.

Sztachety napierały coraz mocniej, a Kostrzewa odczuwał silny ból w nadgarstku. Winiewski wreszcie pomógł mu wydostać rękę z pułapki. Zenek odsapnął i rozmasował spuchnięty obolały nadgarstek. Patrzył na budynek, który robił na nim niebywałe wrażenie. Pomyślał, że to prawdziwa willa, którą można by było sprzedać jakiemuś Ślązakowi, który przyjeżdżałby tu na wakacje z rodziną. Można by tu też zaaranżować agroturystykę. Nie pamiętał, aby ten dom tak okazale wyglądał.

Andrzej wyszedł do Zenka na drogę. Facet sprzed sklepu w Gościencinie rzeczywiście zapowiadał się z jakimś interesem. Zenek zrozumiał, że nowy gospodarz nie chce go zaprosić nawet na podwórko.

– Pamiętam – przyznał Andrzej.

– Przejdę od razu do rzeczy. Chodzi mi o ten dom. – Wskazał ruchem głowy na budynek. – Chcę go od ciebie odkupić. – Nie przerywał rozmasowywania bolącego nadgarstka.

Andrzej Winiewski zmarszczył czoło i poczuł palące spojrzenie na plecach.

– Przykro mi, ale nie jest na sprzedaż. Zamierzam tu mieszkać. To mój jedyny dach nad głową. – Odwrócił się i z uśmiechem na ustach patrzył w czarne okna przytulnego gniazdka.

Zenek był bardzo rozczarowany, ale nie dał tego po sobie poznać. Sam nie miał pojęcia, dlaczego ponad wszystko zapragnął tej hacjendy, która przecież stała tu przez tyle lat pusta i nikt się nią nie interesował. Ludzie – choć chata po Kazimierzu Winiewskim stała w głębi lasu daleko od pobliskich wsi i zwykle omijali ją szerokim łukiem – nagle teraz zaczęli do niej lgnąć.

– Nie będę cię męczył, ale przemyśl to na spokojnie. Przecież mamy dużo czasu. Jestem przedsiębiorcą pogrzebowym, więc masz przed sobą klienta z pokaźnym portfelem. – Kostrzewa mówił prawdę.

Andrzeja nie obchodziły finanse. Emerytura wystarczała, by przeżyć. Po co więc sprzedawać dom, którego nigdy wcześniej nie miał? Żeby kupić drugi? Polubił to miejsce.

– Przykro mi. – Spojrzał na zegarek, ale nie widział cyferek. Przed oczami wyrósł mu tylko czerwony rozmazany bohomaz. – Przepraszam, ale muszę cię pożegnać, bo bardzo mi się spieszy. – Winiewski nie podał ręki mężczyźnie. Wszedł na podwórko i szybkim krokiem udał się w stronę domu. Czuł, jak budynek przyciąga go do siebie niczym potężny elektromagnes.

Zenon Kostrzewa jeszcze przez kilkanaście minut taksował pałacyk. Zbudowany z dłużyc dębowych mógł naprawdę być sporo wart. Wycenę mogło obniżyć umiejscowienie chaty, ale on oczami wyobraźni już widział, jak zostaje przeniesiona na jego działkę, na której zamierzał postawić córce dom. Musiał z nią koniecznie o tym porozmawiać.

11

Z korony drzewa rosnącego przy szczycie drewnianej chaty z wrzaskiem wystrzeliło w górę stado wron, potem liście zaszumiały głośno. Ułamana gałąź spadła na ziemię, a ta zadudniła pod ciężarem grubego kawałka dębu. Andrzej otworzył powieki. W kominku zdążyło już wygasnąć. Gdy mężczyzna rozgarnął popiół, żarzyło się jeszcze kilka kawałków tego, co zostało z polan. Dorzucił więc do kominka, a ogień ogarnął suche drwa, jakby od wieków tylko czekał, aż ktoś dołoży nowe szczapy. Winiewski powiesił nad ogniem czajnik. Musiał napić się mocnej kawy. Zerknął na zegarek, który nosił na lewej ręce od dnia, kiedy dostał go na pierwszą komunię. Unitra warel, zegarek, o który dziś trudno, był jedyną pamiątką po ojcu, którego nie znał, a widział tylko raz w życiu właśnie na swojej pierwszej komunii świętej. Urządzenie miało tylko jedną wadę – szybko zużywały się w nim baterie. Czerwone cyfry wskazywały drugą po południu. Mężczyzna wyszedł na podwórze.

Obserwował niebo. Wysoko nad jego posesją krążyły dziesiątki czarnych ptaków, a ich jazgot rozchodził się we wszystkie strony. Wyglądały jak sępy krążące nad dogorywającym posiłkiem, które tylko czekają, kiedy ofiara skończy życie, a one wreszcie się do niej dobiorą i do białej kości ogołocą z mięsa.

Wyszedł na drogę. Nawet na nią nie spojrzał. Patrzył na swój dom. Podziwiał jego okazałość. Budynek był solidny, wykonany z pasją. Winiewski nie mógł uwierzyć, że stał pusty przez dwadzieścia lat. Wszystko wyglądało, jakby jego poprzedni mieszkaniec opuścił go dzień przed przybyciem nowego właściciela. Andrzej niczego by w nim nie zmienił. Wciągał w nozdrza jesienne powietrze, które pachniało ściółką. Wyciągnął się, lecz nie odrywał wzroku od domu. Zdawało mu się, że ten śledzi każdy jego ruch i obserwuje, czy czasem za daleko się nie oddala. Mimowolnie uśmiechnął się do swojej chaty, oczekując, że ona odwzajemni przyjazny grymas. Z komina wydobywał się szary dym, który przypomniał mu o wstawionej wodzie. Powolnym krokiem skierował się ku drzwiom. Wewnątrz chaty czuł się najlepiej. Mógłby spędzać całe dnie, siedząc przed kominkiem i gapiąc się w ogień, wsłuchując się, jak dom trzeszczy. Ten dźwięk sprawiał mu tyle przyjemności! Czuł, że więź pomiędzy nim a domem dziadka z godziny na godzinę staje się coraz mocniejsza. Pijąc kawę z metalowego kubka, wsłuchiwał się w pękające drwa. Kilka iskier odbiło się od żaroodpornej osłony. Usłyszał uporczywy dźwięk, przypominający rowerowy dzwonek. Odstawił kubek na półkę kominka i wyszedł na taras, z którego spojrzał w stronę furtki. Podpierający się jedną nogą wikary siedział na rowerze, a gdy ujrzał Andrzeja na tarasie, z radością mu pomachał. Winiewski nie rozumiał, czego ten znów chce. Niechętnie zszedł do duchownego, a gdy się zbliżył, pochwalił Boga.

– Proboszcz wrócił? – zapytał o to tylko dlatego, że nie miał innego tematu do rozmowy z młodym natrętem.

– Niestety nie. I nie wiem, co się z nim stało. Doszły mnie słuchy, że być może… ludzie tak gadają… – rozejrzał się na boki i powiedział szeptem – że jest u swojej – pokazał cudzysłów palcami – nielegalnej rodziny, więc postanowiłem odpuścić. Nie chcę, aby przeze mnie ksiądz proboszcz miał problemy, a to sprawa wyłącznie jego sumienia. – Wikary oparł rower o płot. – Jak się panu mieszka na tym odludziu? Wiedzie pan pustelnicze życie. Podobnie jak ja.