Odkupienie Morgan Bright - Chris Panatier - ebook + książka
NOWOŚĆ

Odkupienie Morgan Bright ebook

Panatier Chris

4,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

15 osób interesuje się tą książką

Opis

Najlepszy horror 2024 roku.

Do czego może popchnąć poczucie winy?

Hadleigh Keene zmarła wracając ze Szpitala Psychiatrycznego Hollyhock. Przyczyny śmierci pozostają nieznane. Morgan - siostra Hadleigh - czuje się winna.

Rok później sprawa wciąż jest nierozwiązana. Morgan tworzy więc fałszywą tożsamość cierpiącej gospodyni domowej Charlotte Turner i zgłasza się do szpitala. Szybko odkrywa, że w Hollyhock coś jest nie tak. Panujące w szpitalu osobliwe rytuały sprawiają, że wkrótce zaczynają ją dręczyć niepokojące wizje. Charlotte zdaje się żyć własnym życiem i z każdym dniem coraz bardziej dominuje.

Kiedy tożsamość Morgan zaczyna się kruszyć, kobieta rusza śladami Hadleigh i odkrywa mroczne sekrety Hollyhock, pogrzebane głębiej, niż można by przypuszczać.

„Pięknie opowiedziana historia, utrzymana w perfekcyjnym tempie — Chris Panatier odsłania każdy element z namysłem i precyzją, proponuje serię szokujących zwrotów akcji i finał, którego kompletnie się nie spodziewałam. To po mistrzowsku napisany horror, który działa na wszystkich poziomach. Jestem nim zachwycona.”

Laurel Hightower, autorka powieści Crossroads

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 382

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:



Dedykacja

Dla Eli­za­beth Jane Cochran

OSTRZEŻENIE OD AUTORA

Powieść zawiera opisy sytu­acji i obrazy, które czę­ści czy­tel­ni­ków wyda­dzą się dra­styczne lub mogą wywo­łać u nich traumę. Są to mię­dzy innymi przed­sta­wie­nia cho­roby psy­chicz­nej, prze­mocy, myśli i prób samo­bój­czych, napa­ści na tle sek­su­al­nym, obra­że­nia i pośred­nio poka­zane zabi­cie dziecka.

Cytaty

O, Zie­mio, Zie­mio, wra­cam do cie­bie,

Tam gdzie spo­częło nie­gdyś me ciało

O, Zie­mio, Zie­mio, wra­cam do cie­bie

Gdzie to, co nie­winne, w proch się roz­sy­pało

Law­rence Rothman

Strony księgi mojego życia, daw­niej pomi­jane, zostały otwarte, a prze­szłość stała się teraź­niej­szo­ścią.

Nellie Bly

Znowelizowane Ustawy Stanu Nebraska

Ustawa o Ochro­nie Rodziny (Nebra­ska Family Pro­tec­tion Act)

ROZ­DZIAŁ 142-3620

142-3620 – Mał­żo­nek chory psy­chicz­nie; kura­tor pro­ce­sowy, peł­no­moc­nik; usta­no­wie­nie; orze­cze­nie o obo­wiązku ali­men­ta­cyj­nym

[…]

(2)(a) Posta­no­wie­nie o przy­mu­so­wym umiesz­cze­niu w szpi­talu psy­chia­trycz­nym

Nikogo nie można przy­jąć do pla­cówki lecze­nia cho­rób psy­chicz­nych bez zacho­wa­nia nale­ży­tej pro­ce­dury praw­nej. Według niniej­szego prze­pisu składa się ona ze zło­że­nia sto­sow­nego wnio­sku i posie­dze­nia w sądzie wła­ści­wym dla miej­sca zamiesz­ka­nia osoby, któ­rej doty­czy wnio­sek. W razie stwier­dze­nia ubó­stwa sąd wyzna­czy peł­no­moc­nika z urzędu. Niniej­szy prze­pis nie ma zasto­so­wa­nia w sytu­acji, gdy męż­czy­zna wystę­puje z wnio­skiem o przy­mu­sowe umiesz­cze­nie w szpi­talu psy­chia­trycz­nym swo­jej żony.

[…]

ŚNIEŻNA WĘDROWCZYNI

Kobieta czła­pie boso po oblo­dzo­nej dro­dze z farmy na targ. Skórę ma spę­kaną od mrozu, pora­nioną do żywego pod sma­ganą wia­trem szpi­talną koszulą. Znie­czu­lona nie reaguje na jątrzącą się ranę w brzu­chu, jest obo­jętna na znisz­czone ciało i macki śmierci, które już zapu­ściły w nim korze­nie. Ma w sobie tylko jeden przy­mus.

Być daleko.Jak naj­da­lej stąd.

Jeden

Wybla­kła fasada Hol­ly­hock wyła­nia się zza hory­zontu jak dotknięty klą­twą księ­życ na tle bez­kre­snego nieba. Jed­no­pa­smówka wie­dzie pro­sto, a z obu stron napie­rają na nią wyso­kie trawy pre­rii. Wydaje się, że każde mar­twe źdźbło chce za wszelką cenę utrzy­mać samo­chód w obra­nym kie­runku. Oboje – kie­rowca i kobieta na sie­dze­niu pasa­żera – od dłuż­szego czasu mil­czą. Gdy cel podróży wyła­nia się przed nimi, męż­czy­zna się do niej odwraca. Kobieta wyczuwa, że chce coś powie­dzieć. Jakoś ją pocie­szyć. Jed­nak tam, gdzie ma się zna­leźć, nie ma miej­sca na pocie­sze­nie. Oboje to wie­dzą.

– Jesz­cze możemy zawró­cić.

Kobieta chowa dło­nie pod pachy i wbija palce w dzier­gany swe­ter. Nawet przy włą­czo­nym ogrze­wa­niu nie udaje jej się roz­grzać. Ramię boli moc­niej niż zwy­kle, prze­syła przez żebra echa prze­szło­ści. Po wszyst­kim, co prze­żyli – po roku przy­go­to­wań do tego dnia – wie, że nie może się teraz zatrzy­mać. Ma dług do spła­ce­nia. A jed­nak nie odrzuca jego pro­po­zy­cji wprost. Jakby, nie korzy­sta­jąc z niej teraz, zosta­wiała sobie moż­li­wość ratunku na póź­niej.

– Jesteś naj­od­waż­niej­szą osobą, jaką znam. Już samo to, że dotar­łaś tak daleko…

– Nie jestem odważna.

Choć widziała to miej­sce na zdję­ciach i całymi mie­sią­cami przy­glą­dała mu się z daleka, ujrze­nie zakładu na wła­sne oczy wcale nie czyni go mniej oso­bli­wym na tle bez­kre­snej rów­niny. To na­dal ano­ma­lia. Coś, co nie powinno ist­nieć. Można wręcz się zasta­na­wiać, dla­czego ktoś w ogóle posta­no­wił zbu­do­wać takie paskudz­two. Wokół nie ma nic. Ani mia­sta, ani innych budyn­ków. Nawet teraz, ze wszyst­kim, co wie, zadaje pyta­nie: dla­czego? Choć zna odpo­wiedź.

Zatraca się w nie­ozna­ko­wa­nej dro­dze, któ­rej czerń przy­po­mina bar­dziej roz­pa­dlinę niż coś uło­żo­nego na ziemi. Na asfal­cie nie nama­lo­wano linii oddzie­la­ją­cej pasy, a jed­nak pośrodku bie­gnie smuga świa­tła. Wygląda, jakby pul­so­wała.

Samo­chód wpada w krótki poślizg na zamar­z­nię­tym odcinku jezdni, gwał­tow­nie szar­pie, po czym odzy­skuje przy­czep­ność. Kobieta czuje, że serce pod­ska­kuje jej do gar­dła. Opusz­cza brodę, zamyka oczy i spo­wal­nia oddech.

– Znasz ją. Byłaś nią przez rok – odzywa się kie­rowca. – Cicha. Uprzejma. Ofi­cjalna. Ale bez prze­sady.

– Wiem.

– Poza tym ufna, wręcz łatwo­wierna. Żadna tam roz­ra­biara. Trzy­mała się zasad.

– Wiem – powta­rza z naci­skiem.

Męż­czy­zna chrząka.

– Prze­pra­szam. Dasz radę. Zaczy­nam glę­dzić, kiedy się dener­wuję.

– Nic nie szko­dzi – odpo­wiada, spla­ta­jąc i roz­pla­ta­jąc palce. – Ja też jestem zestre­so­wana.

Droga się koń­czy i prze­cho­dzi w wysy­pany żwi­rem pod­jazd. Koła zaczy­nają dud­nić. Kobieta pod­nosi wzrok, a ośro­dek dla obłą­ka­nych wypeł­nia pra­wie całe pole widze­nia. Jest taki sam jak na sta­rych zdję­ciach: sze­roki budy­nek, wyż­szy pośrodku nad głów­nym wej­ściem, z dwoma cięż­kimi skrzy­dłami roz­po­star­tymi syme­trycz­nie w kie­runku pół­noc­nym i połu­dnio­wym. Cegła jest pokryta nie­zli­czo­nymi war­stwami łusz­czą­cej się bia­łej farby, co powo­duje, że Hol­ly­hock House spra­wia wra­że­nie sza­ra­wego i znisz­czo­nego przez pogodę. Poza tym jed­nak twardo i nie­prze­jed­na­nie stoi na swoim miej­scu. Do kra­wę­dzi nie zbli­żają się żadne drzewo ani krzew – jakby budy­nek wydał ostrze­że­nie, a roślin­ność je usza­no­wała.

Ona też to czuje. Bez żad­nych wąt­pli­wo­ści. Magne­tyczne odpy­cha­nie. Odwaga w tym wypadku ozna­cza igno­ro­wa­nie fal złej ener­gii, którą budy­nek zdaje się emi­to­wać. Nie­zwra­ca­nie uwagi na ostrze­że­nia respek­to­wane przez drzewa. To ma być tylko trzy­dzie­ści dni. Trzy­dzie­ści dni na zro­bie­nie tego, co zro­bić należy. Na pozna­nie prawdy. Ma dług do spła­ce­nia.

Wjeż­dżają na wolne miej­sce par­kin­gowe prze­zna­czone dla przy­szłych pacjen­tek. Sil­nik gaśnie i zapada cisza. Kie­rowca nie wyko­nuje żad­nego ruchu – to sub­telny sygnał dla pasa­żerki, że wciąż może pocią­gnąć za linkę i powoli opaść na zie­mię. Ona jed­nak jeży się na taką pro­po­zy­cję, choć wie, że stoją za nią dobre inten­cje. Gdyby teraz zawró­ciła, nie mogłaby dłu­żej ze sobą żyć. Już teraz ledwo jest w sta­nie wytrzy­mać. Otwiera drzwi i wysiada. Wiatr chłosz­cze ją w poli­czek, jakby udzie­la­jąc nagany.

– Zrób ostatni test – mówi kie­rowca i wyciąga z wewnętrz­nej kie­szeni płasz­cza urzą­dze­nie z małym ekra­nem.

Ona kiwa głową, kła­dzie prawą dłoń pod lewym oboj­czy­kiem i uci­ska pal­cem kon­kretne miej­sce. Męż­czy­zna patrzy na ekran.

– Działa – oznaj­mia, otwiera drzwi po stro­nie kie­rowcy i wysiada. Spo­ty­kają się wzro­kiem nad dachem samo­chodu, a para z ich ust pędzi wzdłuż samo­chodu, jakby chciała uciec jak naj­szyb­ciej.

– Pani Tur­ner – mówi męż­czy­zna.

– Panie Tur­ner – odpo­wiada kobieta.

KOMISARIAT POLICJI W SCOTTSBLUFF – PRZESŁUCHANIE

Frag­ment trans­kryp­cji

[Prze­słu­cha­nie pro­wa­dzi INSPEK­TOR ABRAM GASTRELL – Z KOMI­SA­RIATU POLI­CJI w Scot­ts­bluff]

GASTRELL: Nagry­wamy.

ŚWIA­DEK: Dzień dobry.

GASTRELL: Wszystko w porządku?

ŚWIA­DEK: Tak, tylko tro­chę mi zimno.

GASTRELL: Pro­szę wło­żyć moją kurtkę. Jak tam kość policz­kowa? Dać pani wore­czek z lodem?

ŚWIA­DEK: Wore­czek z lodem? Nie, dzię­kuję.

GASTRELL: Czyli jest pani gotowa?

ŚWIA­DEK: [Pota­kuje]

GASTRELL: W porządku. Jest ósma trzy­dzie­ści dwie, pią­tek, szes­na­sty marca. Mówi inspek­tor Abram Gastrell z poli­cji w Scot­ts­bluff, towa­rzy­szy mi ŚWIA­DEK. Czy może pani się przed­sta­wić?

ŚWIA­DEK: Char­lotte Andrew Tur­ner.

GASTRELL: Jest tu pani, żeby dobro­wol­nie zło­żyć zezna­nia doty­czące zda­rzeń z ostat­nich trzy­dzie­stu sze­ściu godzin, które miały miej­sce w Hol­ly­hock House. Zga­dza się?

ŚWIA­DEK: Tak.

GASTRELL: Urzą­dze­nie przy­pięte do klapy mojego mun­duru reje­struje prze­bieg śledz­twa. To ozna­cza rów­nież nagry­wa­nie naszych inte­rak­cji i prze­sy­ła­nie obrazu i dźwięku na żywo do innych wydzia­łów bio­rą­cych udział w ope­ra­cji. Wyraża pani na to zgodę?

ŚWIA­DEK: Tak, w porządku. Yyy… panie inspek­to­rze?

GASTRELL: Słu­cham?

ŚWIA­DEK: Gdzie jest pan Tur­ner?

GASTRELL: Cho­dzi o pani męża, Andrew Eversa Tur­nera?

ŚWIA­DEK: Tak jest.

GASTRELL: Jesz­cze się z nami nie skon­tak­to­wał. Usta­li­li­śmy, że nie­jaki Andrew Tur­ner nieco ponad rok temu wyna­jął dom w Hay Springs przy Soapweek Place.

ŚWIA­DEK: To nasz dom. Chcemy tam zało­żyć rodzinę.

GASTRELL: Czy tenże pan Tur­ner zaczął pra­co­wać w Par­ker Tool and Die mniej wię­cej w okre­sie, gdy wyna­jęła pani dom?

ŚWIA­DEK: Tak. To wła­śnie Andrew. Czyli powin­ni­ście móc go zna­leźć.

GASTRELL: Pani Tur­ner…

ŚWIA­DEK: Spraw­dzi­li­ście u Par­kera?

GASTRELL: Tak, oczy­wi­ście.

ŚWIA­DEK: Ale ile razy? Czy…

GASTRELL: Oso­bi­ście roz­ma­wia­łem z panem Par­ke­rem. Pani mąż nie poja­wił się w pracy od dwu­dzie­stego siód­mego lutego.

ŚWIA­DEK: Prze­pra­szam, ale to po pro­stu tro­chę dziwne, że nikt nie wie, gdzie on jest. Miał być przy moim wypi­sie z Hol­ly­hock House.

GASTRELL: Hol­ly­hock już nie ist­nieje, pani Tur­ner.

ŚWIA­DEK: Chcę tylko się z nim zoba­czyć.

GASTRELL: Rozu­miem. Może pod­czas naszej roz­mowy przy­po­mni pani sobie dodat­kowe szcze­góły, które pomogą nam go namie­rzyć. Szcze­rze mówiąc, nie mie­ści mi się w gło­wie, ile pani prze­szła w ciągu ostat­nich dni. Zapew­niam, że rów­nież chcę to wyja­śnić. Lokalne oddziały pró­bują poskła­dać wszystko w całość, ale nie­wiele tu sensu. Mam nadzieję, że pomoże nam pani roz­wiać wąt­pli­wo­ści. Może tak być?

ŚWIA­DEK: W porządku.

GASTRELL: Małymi krocz­kami. Obie­cuję, że dam znać, jeśli dowiem się cze­goś nowego o panu Tur­ne­rze.

ŚWIA­DEK: Dobrze. Po pro­stu powi­nien być teraz ze mną. Zakła­damy rodzinę.

GASTRELL: Daję pani słowo, że zro­bimy, co w naszej mocy, by go zna­leźć. Przejdźmy do Hol­ly­hock.

ŚWIA­DEK: Okej.

GASTRELL: Czy może pani opi­sać, co tak naprawdę tam się działo? Zanim panią ode­brano?

ŚWIA­DEK: Co się działo w Hol­ly­hock House? To chyba nie jest dobry pomysł.

GASTRELL: Słu­cham?

ŚWIA­DEK: Takich kwe­stii nie można tak po pro­stu na kogoś zrzu­cić. Nie chcia­ła­bym, by mózg panu eks­plo­do­wał.

GASTRELL: Zacznijmy od początku. Zdaje sobie pani sprawę, że jestem poli­cjan­tem?

ŚWIA­DEK: Tak. W pełni.

GASTRELL: Muszę usły­szeć, co tam się wyda­rzyło. Zro­zu­mieć, jak to się mogło… w taki spo­sób pogma­twać.

ŚWIA­DEK: Tak, ale…

GASTRELL: Musi pani ze mną współ­pra­co­wać.

ŚWIA­DEK: Pró­buję.

GASTRELL: Zagi­nęły dzie­siątki osób. Musimy wie­dzieć, gdzie są, co się stało i czy można je ura­to­wać.

ŚWIA­DEK: Nie sądzę, by było można cokol­wiek dla nich zro­bić. To przy­kre, ale zara­zem piękne.

GASTRELL: Piękne?

ŚWIA­DEK: Hmm.

GASTRELL: Jak może pani tak mówić?

ŚWIA­DEK: Widzia­łam.

GASTRELL: Pro­szę posłu­chać. Tak się zło­żyło, że jest pani jedy­nym świad­kiem. Pro­szę nie odgry­wać straż­niczki tajem­nicy…

ŚWIA­DEK: Wcale jej nie odgry­wam. Jestem Ustami Ziemi, pro­szę pana. Różą Jery­cha.

GASTRELL: Słu­cham? Czym pani jest?

ŚWIA­DEK: No wła­śnie. Nawet gdy­bym powie­działa wszystko, i tak by pan nie zro­zu­miał. Byłoby bez porów­na­nia łatwiej, gdy­by­śmy dys­po­no­wali nagra­niami! Dowie­działby się pan wszyst­kiego u źró­dła.

GASTRELL: Ist­nieją nagra­nia?

ŚWIA­DEK: Może Pani Dok­tor prze­cho­wy­wała kopie u sie­bie w domu. Mogli­by­ście tam poszu­kać.

GASTRELL: Ma pani na myśli dyrek­torkę Hol­ly­hock, Altheę Ede­vane?

ŚWIA­DEK: Tak.

GASTRELL: Wła­śnie trwa rewi­zja jej posia­dło­ści. Ale ja potrze­buję infor­ma­cji teraz. Gdzie były pozo­stałe osoby, kiedy to wszystko się zaczęło? Gdzie powin­ni­śmy szu­kać, jeśli chcemy mieć szansę na zna­le­zie­nie ludzi, któ­rzy nie mieli tyle szczę­ścia co pani?

ŚWIA­DEK: Ist­nieją zwie­rzęta z bar­dzo małymi żołąd­kami, które wybu­chają, jeśli karmi się je zbyt szybko. Złote rybki. Małe ptaki. Umysł działa tak samo, pro­szę pana.

GASTRELL: Chry­ste Panie.

ŚWIA­DEK: Mnie też to fru­struje. Chcę odzy­skać męża. A panu zależy na infor­ma­cjach.

GASTRELL: Czy pani… pró­buje ze mną nego­cjo­wać?

ŚWIA­DEK: Abso­lut­nie nie. Po pro­stu jestem empa­tyczna.

GASTRELL: Wygląda mi pani na taką.

ŚWIA­DEK: Teraz pan iro­ni­zuje.

GASTRELL: I do tego na spo­strze­gaw­czą.

ŚWIA­DEK: Jestem bar­dzo empa­tyczną osobą. Znam się na uczu­ciach i tak dalej.

GASTRELL: Gdzie szu­kać oca­la­łych, pani Tur­ner?

ŚWIA­DEK: Nie ma takich.

GASTRELL: Słu­cham?

ŚWIA­DEK: Nie ma sensu przy­spie­szać poszu­ki­wań, bo nikt nie prze­żył.

GASTRELL: Myślę, że pani nie może tego wie­dzieć.

ŚWIA­DEK: Ma pan prawo do swo­jego zda­nia.

GASTRELL: Pro­szę mi powie­dzieć, co się wyda­rzyło, pani Tur­ner. Co dokład­nie się stało.

ŚWIA­DEK: Zie­mia zna­la­zła usta i zro­biła wydech.

GASTRELL: Co to, do cho­lery, ma w ogóle zna­czyć?

ŚWIA­DEK: Wia­do­mość nade­słaną z sze­ściu kie­run­ków. Przy­wo­łaną tali­zma­nem pod­czas seansu spi­ry­ty­stycz­nego.

GASTRELL: No dobrze. Zróbmy choć na chwilę krok do tyłu. Dla­czego w ogóle tra­fiła pani do Hol­ly­hock?

ŚWIA­DEK: Żeby wyzdro­wieć, rzecz jasna. Andrew i ja chcie­li­śmy mieć dzieci, ale nie było ze mną dobrze. Pro­blemy emo­cjo­nalne. Trzeba było mnie wyle­czyć przed naro­dzi­nami maleń­stwa. Przy­jęto mnie do Hol­ly­hock i wyle­czono.

GASTRELL: Wyle­czono? Z czego?

ŚWIA­DEK: Z psy­chozy domo­wej.

GASTRELL: Aha. Z psy­chozy domo­wej. A mię­dzy nami: wie­rzy pani, że coś takiego ist­nieje?

ŚWIA­DEK: Och tak, jak naj­bar­dziej. Nasz lekarz rodzinny, dok­tor Hughes Bar­ker z Hay Springs, posta­wił tę dia­gnozę i wypi­sał skie­ro­wa­nie do Hol­ly­hock. Dok­tor Ede­vane ją potwier­dziła.

GASTRELL: Chciała pani tam tra­fić?

ŚWIA­DEK: Co to w ogóle za pyta­nie? Z praw­nego punktu widze­nia nie mia­łam wyboru.

GASTRELL: Oczy­wi­ście. Rozu­miem.

ŚWIA­DEK: Ale tak. Chcia­łam, żeby z Andrew się udało. Uzna­łam, że warto spę­dzić trzy­dzie­ści dni w ośrodku, jeśli to mi pomoże. Pró­bo­wa­łam opty­mal­nie wyko­rzy­stać ten czas, bo chcia­łam jak naj­le­piej dla naszej rodziny. Dla Andrew. Dla sie­bie. Dla naszych przy­szłych dzieci. Przy­stą­pi­łam do tego z otwar­tym umy­słem. To ważne. Tylko tak można zostać wyle­czoną. Mnie się udało.

GASTRELL: Jak tam było, kiedy pani przy­je­chała?

ŚWIA­DEK: Powie mi pan, kiedy znajdą Andrew?

GASTRELL: Oczy­wi­ście.

ŚWIA­DEK: Wszystko zaczęło się w pew­nym pokoju.

GASTRELL: Od niego więc roz­pocz­nijmy.

OŚRODEK DLA OBŁĄKANYCH W STANIE NEBRASKA

HOL­LY­HOCK HOUSE

SKRZY­DŁO PÓŁ­NOCNE

Plan szpitala – parter

Kiedy szły­śmy wypo­le­ro­wa­nym kory­ta­rzem, w świe­tle lamp włosy asy­stentki lśniły jak lato. Zapa­trzy­łam się na jej muśnięte słoń­cem loki, tak cięż­kie i bujne, że w każ­dej chwili mogłyby się zamie­nić w płyn i uto­pić moje myśli. Asy­stentka – a może raczej sani­ta­riuszka – miała pla­kietkę z imie­niem Enid. Już je zna­łam, choć nie wie­dzia­łam skąd. Przy­sta­nęła i prze­krę­ciła klamkę.

– Jeste­śmy na miej­scu, pani Tur­ner.

– Pro­szę mi mówić Char­lotte.

– Oczy­wi­ście – odparła i wska­zała w głąb pokoju.

Weszłam do środka.

– Jak tu pięk­nie.

– Miło mi, że tak myślisz. To jest Pokój Powi­talny. Spę­dzisz tu jedną noc, a jutro zosta­niesz przy­jęta do pro­gramu z pozo­sta­łymi. Możesz teraz wziąć prysz­nic i się prze­brać. Na komo­dzie znaj­dziesz kom­plet ubrań. Za jakiś czas przy­niosę ci tu kola­cję.

– Dzięki – odpo­wie­dzia­łam i odwró­ci­łam się do drzwi, ale się zatrza­snęły.

Był to pokój z jed­nym łóż­kiem i koja­rzył mi się z bar­dziej ele­ganc­kim hote­lem (ni­gdy nie miesz­ka­łam w hotelu, ale widzia­łam je w tele­wi­zji). Przy łóżku stała lampka, a tapeta z orna­men­tem balan­so­wała na cien­kiej gra­nicy mię­dzy czymś pięk­nym a paskud­nym. Ponie­waż nie mia­łam moż­li­wo­ści zmiany wystroju, z miej­sca posta­wi­łam na piękno. Uzna­łam to za miłą odmianę po nud­nym kwia­to­wym nadruku w naszej domo­wej sypialni – był nie­wąt­pli­wie paskudny, choć ni­gdy nie powie­dzia­ła­bym tego Andrew, bo on wybrał wzór. Na tym więc sta­nęło: tapeta w Pokoju Powi­tal­nym była piękna. Zaczę­łam śle­dzić wzro­kiem skom­pli­ko­wane zawi­jasy i zakrę­tasy, od ściany do ściany.

Na biurku leżały mały notat­nik i gruby fio­le­towy mar­ker – praw­do­po­dob­nie po to, by nikt nie mógł się nim dźgnąć. Po zdję­ciu zakrętki zaczę­łam się zasta­na­wiać, czy jest wystar­cza­jąco sze­roki, by utknąć mi w tcha­wicy. Nie roz­wa­ża­łam tego na serio, ale byłam pewna, że inne tak. Tak zwane trudne przy­padki. Pomy­śla­łam, że mogła­bym coś naba­zgrać, ale nic nie przy­cho­dziło mi do głowy. Chyba ni­gdy nie mia­łam lek­cji pla­styki.

Zgod­nie z pole­ce­niem wzię­łam prysz­nic, korzy­sta­jąc z dostar­czo­nych bute­lek z mydłem w pły­nie i szam­po­nem. Obie cuch­nęły, a zio­łowe nuty były tak inten­sywne, że pod­czas szo­ro­wa­nia czu­łam to w ustach. By nie tra­cić czasu na zmy­wa­nie z sie­bie mydła, wyszłam spod prysz­nica i owi­nę­łam się ręcz­ni­kami.

Ubra­nia zapew­nione przez pla­cówkę leżały na komo­dzie. Pod­nio­słam je i zoba­czy­łam, że wypo­sa­żono mnie w uro­czo fan­ta­zyjny strój. Była to w zasa­dzie sukienka z cięż­kiego bia­łego mate­riału. Wzdłuż gor­setu, przez talię, aż do dołu bie­gły wąskie marsz­cze­nia. Poza tym sukienka miała wysoki koł­nierz i dłu­gie bufia­ste rękawy. Od talii do szyi bie­gły dwa rzędy guzi­ków. Roz­ło­ży­łam strój na łóżku, a potem unio­słam spód­nicę. W pasie przy­szyte były leg­ginsy o waflo­wym splo­cie, przy­po­mi­na­jące bie­li­znę ter­miczną, tylko grub­sze. Moją pierw­szą myślą było, że powin­nam być wdzięczna za wszystko, co pomoże prze­trwać chłód. Drugą: trudno będzie w tym korzy­stać z łazienki. Mój mało pojemny pęcherz to znany fakt.

Wło­ży­łam źle dopa­so­wane majtki i nie­prak­tyczny sta­nik, poło­ży­łam się na mate­racu, pozbie­ra­łam sukienkę i zaczę­łam wci­skać stopy w doszyte leg­ginsy. Wsu­nę­łam ramiona i ręce w bluzę, a potem spę­dzi­łam sporo czasu na zapi­na­niu licz­nych guzi­ków. Zdy­szana, przed małym lustrem, czu­łam się, jak­bym odbyła podróż w odle­głą prze­szłość.

Sie­dząc sztywno na łóżku, pochy­li­łam głowę ku poduszce, żeby uchro­nić tcha­wicę przed sztyw­nym koł­nie­rzem. Mimo to sukienka wciąż draż­niła mi szyję, więc prze­nio­słam się do biurka przy oknie. W końcu zna­la­złam pozy­cję, która odpo­wia­dała zarówno szyi, jak i koł­nie­rzowi, i zain­te­re­so­wa­łam się wido­kiem. Na dwo­rze pano­wał abso­lutny bez­ruch, nie­za­kłó­cony przez rudziki, zięby i wrony, choć zwy­kle nie odla­tują na zimę. Kra­jo­braz aż po sam hory­zont był pusty i mar­twy. Nawet chmury wisiały nie­ru­chomo. Par­king wyglą­dał jak sztuczny – przy­po­mi­nał te w cen­trum wio­ski w zesta­wie kolejki elek­trycz­nej. Przy­szło mi do głowy, że zaraz się­gnie tu ręka olbrzy­miego dziecka i zacznie wszystko prze­sta­wiać. To była przy­jemna myśl – bawiące się dziecko.

Za par­kin­giem śnieg prze­ci­nała czarna wstęga szosy, którą Andrew i ja przy­je­cha­li­śmy tu z Hay Springs. Mimo że podróż skoń­czyła się naszą tym­cza­sową roz­łąką i umiesz­cze­niem mnie w ośrodku, sama w sobie była wspa­niała. Andrew był prze­słodki i bar­dzo mnie wspie­rał. Pra­wie przez cały czas słu­cha­li­śmy mojej ulu­bio­nej muzyki, a kiedy zaczy­na­łam śpie­wać, wtó­ro­wał mi. Od mie­sięcy tak dużo nie roz­ma­wia­li­śmy. Mówi­li­śmy głów­nie o naszej przy­szło­ści – zakła­da­jąc, że moje lecze­nie prze­bie­gnie zgod­nie z pla­nem – a nawet pozwo­li­li­śmy sobie na roz­wa­ża­nie róż­nych imion dla dziecka! Kiedy dotar­li­śmy na miej­sce, nie posia­da­łam się z eks­cy­ta­cji. Ow­szem, byłam zde­ner­wo­wana – w końcu przy­je­cha­łam na lecze­nie psy­chia­tryczne – ale też liczy­łam na nowy począ­tek. Nawet kiedy się roz­sta­wa­li­śmy, byłam zaafe­ro­wana. Zosta­łam przy oknie aż do powrotu Enid. Pach­niała jak te olejki, które mają mieć na nas pozy­tywny wpływ. Chyba mówi się na nie „olejki końca”. Cho­dzi o ich wła­ści­wo­ści proz­dro­wotne: „w końcu” czło­wiek jest wyle­czony.

Zwa­żyła mnie, zmie­rzyła tem­pe­ra­turę i ciśnie­nie, a potem wrę­czyła mi test cią­żowy. Kiedy pró­bo­wa­łam tłu­ma­czyć, że Andrew i ja rzadko współ­ży­li­śmy, odkąd się zaczęły nasze pro­blemy, powie­działa: „To tylko tak dla pew­no­ści”. Uzna­łam, że widocz­nie nie chcą pod­da­wać kobiet w ciąży tera­pii elek­trow­strzą­sami, choć kiedy sie­dzia­łam na sede­sie, by zro­bić test, nie byłam pewna, czy w dal­szym ciągu się je wyko­nuje. Enid patrzyła, jak oddaję mocz, co mnie zdzi­wiło, ale uzna­łam, że muszę się przy­zwy­czaić, a poza tym chcia­łam ją zado­wo­lić. Test oczy­wi­ście dał wynik nega­tywny.

Kiedy zapa­dał zmrok, nade­szła pora kola­cji. Enid zja­wiła się z ele­ganc­kim wóz­kiem, któ­rego można by ocze­ki­wać w hotelu typu Ritz Carl­ton lub Plaza. Na ten widok ryk­nę­łam gęsim recho­tem i ewi­dent­nie prze­stra­szy­łam biedną kobietę. Ale jak mogłam się nie roze­śmiać? Podobne zestawy widy­wa­łam dotąd tylko w tele­wi­zji, ale zamiast wielu dań otrzy­ma­łam wszystko na jed­nej sre­brzy­stej tacy podzie­lo­nej na prze­gródki. Prze­su­nę­łam pal­cem po jej błysz­czą­cej kra­wę­dzi, sycąc oczy ele­ganc­kimi uchwy­tami. Szkoda, że tego nie widzi­cie.

Mój głód był tak doj­mu­jący, że dzi­wacz­nie dobrane potrawy mnie olśniły. Roz­bro­iły. Z per­spek­tywy czasu oce­niam, że nie­przy­pad­kowo – chcieli mnie uspo­koić, spra­wić, żebym zmię­kła i dało się mnie łatwiej kon­tro­lo­wać. Ale wszystko było tak olśnie­wa­jące, tak pięk­nie podane, że bez wyrzu­tów sumie­nia ule­głam ich zaku­som. Poza tym wcale nie trzeba było mnie kon­tro­lo­wać. Posta­no­wi­łam, że zostanę gor­liwą uczest­niczką. „Kiedy życie daje ci cytryny, zrób…”. Zapo­mnia­łam, jak to leciało dalej.

W każ­dej prze­gródce było sma­ko­wite kuli­narne cudo. W tych drob­nych w tyl­nym rogu tacy zna­la­złam przy­pra­wione orze­chy wło­skie, pestki gra­natu świe­cące jak rubiny, kawa­łek świe­żego koziego sera i nasiona sło­necz­nika. Obok umiesz­czono połówkę grejp­fruta pokro­joną na cząstki i kleks jogurtu – tak świe­żego i aro­ma­tycz­nego, że śli­nianki pękały mi na sam widok. Daniem głów­nym oka­zał się filet z deli­kat­nie goto­wa­nego łoso­sia, ude­ko­ro­wany pie­czo­nymi pomi­dor­kami kok­taj­lo­wymi i podany ze świeżo upie­czoną, jesz­cze gorącą bułeczką. Obok tacy stało maleń­kie białe naczy­nie z por­ce­lany, a w nim kop­czyk lodu z ostrygą w połówce muszli. Ostrygą! W Nebra­sce! Zimą! Co za bez­czelna eks­tra­wa­gan­cja.

Andrew i ja ni­gdy nie jedli­śmy tak w domu. Sama taca byłaby naj­cen­niej­szym – i naj­pięk­niej­szym – przed­mio­tem pod naszym skrom­nym dachem. Sie­dząc przed takim posił­kiem, czu­łam się wyjąt­kowo. Jak wład­czyni sta­ro­żyt­nej kra­iny. Kle­opa­tra! Enid zosta­wiła mnie samą, a na koniec oznaj­miła, że mam zjeść wszystko.

Czu­łam się, jakby to był mój pierw­szy posi­łek.

Nabra­łam na łyżkę to, co było naj­bli­żej. Macza­łam kawałki łoso­sia w jogur­cie i orze­chach, a potem roz­gry­za­łam miąższ pokro­jo­nego grejp­fruta. Kolejne były pomi­dory – ich cie­pło roz­le­wało mi się po każ­dym zaka­marku ust – a następ­nie przy­stą­pi­łam do jedze­nia małych i tłu­stych zia­ren sło­necz­nika. Pochło­nę­łam bułkę, jakby miała mi uciec, wygrze­ba­łam ostrygę z jej lśnią­cego domku i połknę­łam w cało­ści. To prawda, co mówią: można poczuć smak oce­anu. Czy to nie dziwna myśl? Ni­gdy nie byłam nad oce­anem, a tym bar­dziej nie kosz­to­wa­łam jego sło­nej wody, ale wie­dzia­łam, że tak wła­śnie jest. I zoba­czy­łam to. Obraz prze­mknął mi przez głowę, gdy prze­ły­ka­łam ostrygę. Nie­spo­kojne szare niebo doty­ka­jące wzbu­rzo­nej wody i lata­jące wokół roz­wrzesz­czane mewy. Pia­sek pod pal­cami nóg i mię­dzy pal­cami rąk. Jed­no­cze­śnie cie­pły i chłodny. Magia.

Im peł­niej­szy mia­łam brzuch, tym lep­szy był mój nastrój. Pomy­śla­łam, że mój stan naprawdę może tu się popra­wić. Może Hol­ly­hock było mostem, a po dru­giej stro­nie cze­kała praw­dziwa rodzina. Wła­śnie na mnie. Musia­łam tylko przejść przez most.

Pestki gra­natu zosta­wi­łam na sam koniec, bo były takie piękne. Trzy­ma­jąc jedną pod świa­tło, podzi­wia­łam jej zaokrą­glone ścianki i maleń­kie nasionko zawie­szone w środku. Jadłam po jed­nej, roz­ko­szu­jąc się wstrzą­sem gory­czy, gdy pękały mię­dzy zębami trzo­no­wymi.

Dołą­czo­nemu zesta­wowi her­bat towa­rzy­szył roz­grzany do czer­wo­no­ści kamienny czaj­nik z kubecz­kiem wetknię­tym w pokrywkę jak pasu­jący kawa­łek puz­zli. Pra­wie popa­rzy­łam sobie język, bo tak szybko wypi­łam trzy fili­żanki jedna po dru­giej. Chcia­łam spraw­dzić każdy z egzo­tycz­nych sma­ków: pokrzywy, przy­wrot­nika i buz­dy­ganka. Przez to musia­łam oczy­wi­ście iść do łazienki. Nie chciało mi się nawet zamknąć drzwi. Kiedy usia­dłam na sede­sie, poczu­łam falę wyrzu­tów sumie­nia, że tak wspa­niale się bawię pod nie­obec­ność Andrew. Wytłu­ma­czy­łam sobie jed­nak, że to wszystko dla­tego, że nie muszę zmy­wać naczyń.

Pod­tar­łam się i wsta­łam. Kiedy pochy­la­łam się nad spłuczką, prze­szył mnie ból gdzieś ze środka – tak inten­sywny, że aż się zgię­łam wpół. Pomy­śla­łam, że to za wcze­śnie na skur­cze men­stru­acyjne. Choć w zasa­dzie ostat­nio byłam roz­ko­ja­rzona i mogłam źle poli­czyć dni. Ale nie. To był ból innego rodzaju.

Doszłam do wnio­sku, że jestem prze­czu­lona. To jak ze spa­niem w nowym miej­scu – sły­szymy hałasy, ale oka­zuje się, że to tylko złu­dze­nie. Kiedy wszystko wokół jest obce, łatwo zacząć wsłu­chi­wać się w sie­bie z prze­sadną uwagą i wyła­py­wać to, co zwy­kle umyka. Unio­słam sukienkę i ostroż­nie usia­dłam na łóżku. Zala­łam resztką wody zużytą torebkę her­baty i zaczę­łam popi­jać małymi łykami.

Enid wró­ciła po wózek, jak tylko dopi­łam do końca. Ucie­szy­łam się na jej widok. Pod­cho­dząc wol­nym kro­kiem do lusterka nad komodą, zasta­na­wia­łam się, jak to moż­liwe, że przy­szła tak od razu. Postu­ka­łam w szybę, podej­rze­wa­jąc, że to jedno z tych dwu­stron­nych luster, które się widzi w dra­ma­tach poli­cyj­nych. Na pewno mnie obser­wo­wały. Na tę myśl wzru­szy­łam ramio­nami. Niech sobie obser­wują!

– Będziesz tu do rana – poin­for­mo­wała Enid, gdy pako­wała sztućce.

Uśmiech­nę­łam się sze­roko, by to zauwa­żyła.

– W porządku – odpar­łam.

Posi­łek mnie uspo­koił. Może zadzia­łała tak któ­raś z her­bat. Albo poświę­cana mi uwaga. W Hol­ly­hock House wszystko krę­ciło się wokół mnie. Chyba ni­gdy wcze­śniej nie czu­łam się oto­czona taką opieką. Do głowy przy­szła mi zwa­rio­wana myśl: nie tylko pogo­dzi­łam się z tera­pią, lecz nie­cier­pli­wie na nią cze­ka­łam. Nie każdy ma szansę zacząć od nowa, a ja posta­no­wi­łam poczy­nić ten krok z otwar­tym umy­słem. Roz­pię­łam guziki koł­nie­rzyka, poło­ży­łam się na łóżku i podzi­wia­łam włosy Enid. Jej głowę oka­lały zło­ci­ste sploty, z tyłu prze­ty­kane drob­nymi gałąz­kami róż­no­ko­lo­ro­wych ziół.

– Co się wyda­rzy rano? – spy­ta­łam.

Dło­nie Enid (jak zawsze) poru­szały się z deter­mi­na­cją, gdy ukła­dała na wózku naczy­nia z kola­cji.

– Dok­tor Ede­vane prze­pro­wa­dzi krótki wywiad kon­tro­lny, a potem dołą­czysz do innych kobiet z pro­gramu. – Enid otwo­rzyła drzwi i wypro­wa­dziła wózek na kory­tarz. – Na biurku jest dzba­nek ze świeżą wodą. Gdy­byś potrze­bo­wała cze­goś jesz­cze, można nas wezwać w ten spo­sób. – Postu­kała w przy­cisk na ścia­nie nad włącz­ni­kiem świa­tła i wyszła. Jej uśmiech pozo­sta­wił po sobie blask w sali.

– Dobra­noc! – zawo­ła­łam za nią w nadziei, że usły­szała w moim gło­sie radość.

Drzwi zablo­ko­wały świa­tło z kory­ta­rza i lampka się wyłą­czyła. Pode­szłam do przy­ci­sku i pró­bo­wa­łam go naci­snąć, ale sala pozo­stała pogrą­żona w ciem­no­ści. W porządku, pomy­śla­łam. Przy­swoję sobie har­mo­no­gram. To będzie coś nowego. Praw­dziwy reset. Pode­szłam do okna i odsu­nę­łam firanki. Wie­czorny hory­zont był wstęgą pło­ną­cego fio­letu i poma­rań­czu. Wró­ci­łam do łóżka i poło­ży­łam głowę na podusz­kach – zbyt zre­lak­so­wana, zanadto zmę­czona, by się zako­pać pod koł­drą. Oddech mia­łam spo­kojny, a w żołądku czu­łam cie­pło. Zamknę­łam oczy i pozwo­li­łam, by Hol­ly­hock mnie zabrało.

Po prze­bu­dze­niu wzię­łam roz­pust­nie długi prysz­nic, który zła­go­dził ból brzu­cha, a następ­nie wśli­zgnę­łam się w sukienkę z Hol­ly­hock jak nurek głę­bi­nowy w kom­bi­ne­zon. Potem sie­dzia­łam przy biurku i patrzy­łam na śnieg, cze­ka­jąc, aż przyj­dzie po mnie Enid. Z nieba spa­dały wiru­jące płatki śniegu, niczym drobne dzieci chmur ska­zane na wieczny cykl powro­tów – jako śnieg, woda lub para – aż po kres czasu. Kon­cep­cja ponow­nych naro­dzin: powsta­nia jako jedno i odro­dze­nia się jako coś innego, pod­nio­sła mnie na duchu. Wszystko było tak, jak powinno. Wszystko było wszyst­kim, o ile takie stwier­dze­nie ma sens. Dla mnie wtedy miało i z każ­dym dniem nabie­rało go coraz wię­cej.

Zja­wiła się Enid i wyszły­śmy z Pokoju Powi­tal­nego.

Sieć kory­ta­rzy dopro­wa­dziła nas do głów­nej odnogi Skrzy­dła Pół­noc­nego. Przy­sta­nę­ły­śmy pomię­dzy dwoma poko­jami pacjen­tów. Tak jak wie­czo­rem poprzed­niego dnia, Enid mnie zwa­żyła, zmie­rzyła mi ciśnie­nie i tem­pe­ra­turę. Po zano­to­wa­niu wyni­ków (wszyst­kie były książ­kowe) podała mi mały kube­czek z suple­men­tami, które mia­łam popić wodą, i poin­for­mo­wała, że w Hol­ly­hock obo­wią­zuje ści­sła poli­tyka anty­le­kowa, z wyjąt­kiem naj­po­waż­niej­szych przy­pad­ków. Powie­dzia­łam o swo­ich bólach brzu­cha. Enid poło­żyła tam dłoń i nie odry­wała tak długo, że poczu­łam cie­pło. Następ­nie stwier­dziła, że ból minie.

Popro­wa­dziła mnie do Hol­ly­hock Hall – wiel­kiej, jasno oświe­tlo­nej jadalni. Ogromne okna po obu stro­nach się­gały od pod­łogi do sufitu, a dzięki nim pomiesz­cze­nie było ską­pane w lilio­wym świe­tle zimo­wego poranka. Chro­po­wate szyby zbro­jone meta­lową siatką spra­wiały, że świat na zewnątrz wyglą­dał jak sma­gane wia­trem morze pod zasnu­tym chmu­rami nie­bem. Po naszej stro­nie sali znaj­do­wała się linia wyda­wa­nia posił­ków, a po prze­ciw­nej były podwójne drzwi. Nad nimi wisiał wielki zegar pozba­wiony cyfr.

Enid popro­wa­dziła mnie do linii, a potem wyszła. Obser­wo­wa­łam ją, dopóki nie znik­nęła za drzwiami pod zega­rem, i byłam zazdro­sna o uwagę, którą teraz poświęci jakiejś innej pacjentce.

Szybko jed­nak poczu­łam radość na myśl o śnia­da­niu, któ­rego sama nie musia­łam przy­go­to­wy­wać, jedzo­nego z tale­rzy, któ­rych nie musia­łam zmy­wać. Sym­pa­tyczna kobieta zała­do­wała mi tacę na bogato: dosta­łam spe­cjal­nie przy­go­to­wany omlet warzywno-grzy­bowy, dwie kieł­ba­ski, tost i miskę owo­ców. W wydłu­żo­nej prze­gródce tacki zna­la­zła się lekko oso­lona połówka awo­kado z pestką. Wybra­łam her­batę z buz­dy­ganka, choć mia­łam prze­czu­cie, że w domu byłam miło­śniczką kawy. Hol­ly­hock miało w sobie coś takiego, co przy­tę­piało mi myśli o domu. Skła­ma­ła­bym, twier­dząc, że mi to nie prze­szka­dzało.

Wzię­łam tacę i wybra­łam sto­lik, przy któ­rym nikt nie sie­dział. Wie­dzia­łam, że muszę zacząć szu­kać przy­ja­ciół, ale na razie chcia­łam się cie­szyć jedze­niem. Oczy­wi­ście, kiedy tylko usia­dłam, pode­rwała się sie­dząca przy pobli­skim sto­liku kobieta – jak­by­śmy sie­działy po prze­ciw­nych stro­nach huś­tawki – i pode­szła do mnie. Była przy­sa­dzi­sta i miała kwa­dra­tową twarz, na któ­rej znać było zmę­cze­nie jakimś długo dźwi­ga­nym cię­ża­rem. Od razu wie­dzia­łam, że należy do ludzi, któ­rzy wyglą­dają na star­szych, niż są. Pod spra­co­waną skórą kryły się młode mię­śnie. Posta­wiła tacę po dru­giej stro­nie i tak gwał­tow­nie klap­nęła na ławkę, że jej kubek z her­batą pra­wie się prze­wró­cił.

– Lepiej zepnij włosy – pora­dziła. Sama miała dwa war­ko­cze zwią­zane w węzły po bokach głowy.

– Cześć. Nie ma pro­blemu – odpo­wie­dzia­łam. – A dla­czego?

Wpa­ko­wała sobie do ust pół kieł­ba­ski.

– Honora – przed­sta­wiła się i ener­gicz­nie wycią­gnęła do mnie rękę nad sto­łem. Roz­sze­rzany rękaw jej koszuli był pod­cią­gnięty do przed­ra­mie­nia, przez co uka­zy­wał mię­śnie poru­sza­jące się jak struny instru­mentu. Miała duże ręce. Duże ramiona. Spra­wiała wra­że­nie, jakby drze­mała w niej ogromna siła. Nie widzia­łam takiej u żad­nej innej kobiety. Cokol­wiek robiła przed przy­by­ciem do Hol­ly­hock, wią­zało się to z ciężką pracą fizyczną. Może prze­rzu­cała siano? Chwy­ci­łam wycią­gniętą rękę, a ona pra­wie zmiaż­dżyła mi kości. Przed­sta­wi­łam się z gry­ma­sem bólu na twa­rzy.

Scho­wa­łam pod sto­łem obo­lałą dłoń, żeby ją roz­ma­so­wać.

– Mówi­łaś coś o spię­ciu wło­sów?

– Lubią za nie cią­gnąć, Char­lotte – odparła, roz­kła­da­jąc ręce, jakby to było coś oczy­wi­stego.

– Naprawdę? – Rozej­rza­łam się. Wszyst­kie kobiety wyda­wały się łagodne i kul­tu­ralne.

– Dla two­jego dobra mam nadzieję, że nie będą tego robić – stwier­dziła Honora i zmie­rzyła wzro­kiem moją tacę. – Nie cze­piają się każ­dej. Będziesz to jadła?

Zdez­o­rien­to­wana jej roz­mow­no­ścią, ledwo spo­strze­głam, co jest grane, gdy zła­pała jedną z moich kieł­ba­sek. Po chwili wpa­ko­wała ją sobie do wol­nej czę­ści ust i wybuch­nęła śmie­chem.

– Tak, mia­łam zamiar to zjeść – odpar­łam.

Honora żuła mięso, patrząc w prze­strzeń. Mię­śnie jej czaszki poru­szały się jak u lwicy prze­żu­wa­ją­cej kość. Odgry­złam kawa­łek omletu i oka­zał się on mie­sza­niną sma­ków pysz­niej­szą, niż można się spo­dzie­wać po zesta­wie jajek, pie­cza­rek i papryki. Kiedy prze­ły­ka­łam, moje zde­ner­wo­wa­nie z powodu kra­dzieży kieł­ba­ski zaczęło top­nieć.

– Zosta­wiam kieł­ba­skę na koniec – obwie­ściła Honora i wyli­zała resztki. – Co więc cię tu spro­wa­dziło, Char­lotte?

– Psy­choza domowa.

– Czyli masz męża.

– Skąd wiesz?

– Daj spo­kój. Nikt nie dostaje tej dia­gnozy, jeśli nie zasu­ge­ruje jej mąż.

– Dia­gnozę posta­wił praw­dziwy lekarz. A ja chcę zro­bić to, co naj­lep­sze dla mojej rodziny, więc posta­no­wi­łam się z tym pogo­dzić.

– Kiedy po raz ostatni sły­sza­łaś o męż­czyź­nie z psy­chozą domową, co?

– No… ni­gdy, ale…

Honora pokrę­ciła głową i wydęła wargi.

– Zawsze winni są mężo­wie. On pra­cuje. On podró­żuje. On wycho­dzi z kole­gami. Robi Bóg wie co z Bóg wie kim i nikt się nad tym dłu­żej nie zasta­na­wia, nikt tego nie kwe­stio­nuje. Wresz­cie w kobie­cie coś pęka pod wpły­wem izo­la­cji albo po pro­stu zwy­czaj­nie się wku­rza, a psy­chia­tra, do któ­rego tra­fia, nazywa to schi­zo­fre­nią. Może nam się poprawi, a może nie. Tak czy ina­czej, ma pre­tekst do prze­rzu­ce­nia się na nową żonę. Bo ta poprzed­nia sfik­so­wała, łapiesz?

– Naprawdę nie sądzę, by tak było z Andrew – odpar­łam, gdy już z wdzięcz­no­ścią o nim pomy­śla­łam. – Czy wszyst­kie pozo­stałe kobiety cier­pią na to samo?

– Lwia część – stwier­dziła Honora, oparła łokieć o stół i wska­zała pal­cem. – Tam sie­dzi Eliza, widzisz?

– Mhm.

– Spa­liła swój dom, a kiedy ją spy­tali, dla­czego to zro­biła, odpo­wie­działa, że chciała, by mąż prze­stał wycho­dzić do pracy. Dasz wiarę? Po wszyst­kim umie­ścił ją tutaj.

– No cóż, w końcu spa­liła dom – odpar­łam z ulgą, że ja pod wpły­wem uro­jeń nie doko­na­łem pod­pa­le­nia.

– Sęk w tym – kon­ty­nu­owała Honora – że Eliza jest więk­szą wariatką niż szop, który nie potrafi dosię­gnąć wła­snego tyłka. A macie tę samą dia­gnozę.

– To pech – zgo­dzi­łam się. – Nosimy ten sam styg­mat.

– Styg­mat?

– Tak jest – potwier­dzi­łam. – Piętno. – Prze­cią­gnę­łam kawa­łek jajka po tłusz­czu na tale­rzu i wzię­łam oczysz­cza­jący oddech. – No cóż. Nie mogę się mar­twić o Elizę. Zostało mi dwa­dzie­ścia dzie­więć dni na upo­rząd­ko­wa­nie wła­snego umy­słu.

– Czy z tobą jest naprawdę coś nie tak? Nie wyda­jesz mi się szcze­gól­nie chora.

Wzru­szy­łam ramio­nami.

– Ty mnie też.

– O nie, nie – powie­działa, dzia­biąc się widel­cem w bok głowy. – Ja jestem cał­ko­wi­cie popsuta. Popie­przona.

– Honoro – zaczę­łam, bar­dzo się sta­ra­jąc, by mój głos brzmiał sym­pa­tycz­nie. – Mnie wyda­jesz się cał­ko­wi­cie nor­malna.

Zeskro­bała z tacy resztki i zja­dła. Nawet kiedy prze­żu­wała, jej usta były skie­ro­wane ku dołowi i zaci­śnięte – jakby odpy­chała falę jakie­goś uczu­cia. Wie­dzia­łam, że drą­że­nie tematu byłoby nie­tak­towne, więc wydu­ka­łam, że wszystko w porządku, bo to nie moja sprawa.

– Czy kie­dy­kol­wiek przy­szło ci do głowy, że możesz być złym czło­wie­kiem?

– Yyy… Nie… Mam nadzieję, że nie jestem. I nie mam wąt­pli­wo­ści, że i ty nie jesteś złym czło­wie­kiem, Honoro.

– Czy śro­dek się liczy, jeśli zewnętrzna powłoka jest zła?

– Oczy­wi­ście, że tak.

– Hmm… nie jestem pewna, że reszta świata tak to widzi.

– Nie powin­naś się przej­mo­wać, jak widzi to reszta świata. Poza tym nie sądzę, by można było dzie­lić ludzi na dobrych i złych – odpar­łam w prze­ko­na­niu, że to coś mądrego, co mógłby powie­dzieć Andrew. – Uwa­żam, że zacho­wa­nia ludzi wyni­kają z tego, ile są w sta­nie znieść. Ci mniej odporni na ból mogą być bar­dziej skłonni do ranie­nia innych, bo nie dostali narzę­dzi do prze­pra­co­wa­nia tego, co prze­ży­wają. Czują się bez­bronni albo przy­parci do muru. Wła­śnie wtedy widzimy ludzi postę­pu­ją­cych nie­wła­ści­wie.

– To tylko wymyślny spo­sób na powie­dze­nie, że każdy ma swoją gra­nicę wytrzy­ma­ło­ści, Char­lotte. Czy twój mąż zna­lazł cię w kole­dżu?

– Nie, pozna­li­śmy się… – mówię i ury­wam. Nie pamię­tam, gdzie się pozna­li­śmy, prawda? Ach tak, na meczu. Meczu base­bal­lo­wym. Grały dwie dru­żyny, a my byli­śmy na widowni. Tak wła­śnie się pozna­li­śmy (chyba). To jak praw­dziwa miłość z marzeń. Wszystko jest za mgłą.

Honora kon­ty­nu­owała:

– Świata nie obcho­dzi, co jest w środku, jeśli zro­bisz coś, co się nie mie­ści w gło­wie. Nie­które czyny są na tyle złe, że inten­cje danej osoby nie mają tak naprawdę zna­cze­nia.

Poczu­łam, że pod gru­bym koł­nie­rzy­kiem napina mi się skóra.

– O czym my mówimy, Honoro?

Jej wyraz twa­rzy się zmie­nił, się­gnęła nad sto­łem, zabrała mój kubek i dopiła her­batę.

– Po połu­dnio­wej stro­nie głów­nego budynku mają małe ogro­dzone podwórko ze sta­rymi huś­taw­kami – oznaj­miła, wyko­nu­jąc nie­okre­ślony gest nad moim ramie­niem. – Kobiety na nich sie­dzą i pra­wie w ogóle się nie bujają. Możesz je wołać, ale i tak nie usły­szysz odpo­wie­dzi.

Prze­szedł mnie dreszcz.

– Nie lubię huś­ta­wek – odpar­łam. Nie mam poję­cia dla­czego.

– Nie cho­dzi mi o huś­tawki, Char­lotte, tylko o pacjentki, które tam cho­dzą.

– Co to za jedne?

– Krąży pogło­ska, że praw­dziwe psy­cholki, bez­na­dziejne przy­padki. Tylko cze­kać, aż sama do nich dołą­czę – odparła i wstała, bo już zja­dła swój posi­łek i część mojego.

– Honoro? – zwró­ci­łam się do niej, jak­bym wła­śnie została opusz­czona, choć prze­cież na początku chcia­łam jeść w samot­no­ści. Byłam taka szczę­śliwa, a teraz ona mówiła smutne rze­czy. – Pró­bu­jesz mnie prze­stra­szyć?

Wes­tchnęła i prze­stą­piła z nogi na nogę.

– Mówię tylko, że powin­naś nosić włosy spięte u góry, nic wię­cej.

Poczu­łam wewnętrzną iskrę buntu wobec cze­goś, co nie­wąt­pli­wie było próbą prze­śla­do­wa­nia nowej pacjentki.

– Nosi­łam je tak zwią­zane w domu, żeby się nie bru­dziły i dla­tego, że Andrew lubił taką fry­zurę. Teraz mam tro­chę czasu na bycie sobą. Poza tym żadna z tych kobiet nie wygląda, jakby cią­gnęła za włosy.

Honora wzru­szyła ramio­nami i zaczęła odcho­dzić ze swoją tacą.

– O te tutaj nie musisz się mar­twić.

Odsta­wiła tacę na miej­sce przy linii wyda­wa­nia posił­ków, a potem ruszyła w stronę podwój­nych drzwi pod zega­rem i znik­nęła za nimi. Rozej­rza­łam się po sali, nagle świa­doma wła­snych wło­sów, miękko opa­da­ją­cych na szyję i ramiona. Włosy wszyst­kich innych pacjen­tek były zwią­zane.

KOMISARIAT POLICJI W SCOTTSBLUFF – PRZESŁUCHANIE

Frag­ment trans­kryp­cji

GASTRELL: Jest ponie­dzia­łek, dzie­więt­na­sty marca, godzina dzie­siąta dwa­dzie­ścia dwie. Mówi inspek­tor Gastrell z poli­cji w Scot­ts­bluff. Jestem tu ze świad­kiem – Char­lotte Andrew Tur­ner. Wczo­raj­sze prze­słu­cha­nie zostało prze­rwane z powo­dów zdro­wot­nych. Czy już czuje się pani lepiej?

ŚWIA­DEK: To był tylko spa­dek poziomu cukru we krwi. Już wszystko w porządku. Dok­tor Ben­tham, która u pań­stwa pra­cuje, jest bar­dzo miła.

GASTRELL: Tylko się upew­niam, że nic pani nie jest.

ŚWIA­DEK: Nie, nic.

GASTRELL: Jeśli będzie pani chciała cze­goś na wzmoc­nie­nie, pro­szę się czę­sto­wać cukier­kami z tam­tej miski.

ŚWIA­DEK: O smaku per­sy­mony?

GASTRELL: Per­sy­mony? Nie. To cukierki toffi.

ŚWIA­DEK: Ach, w porządku.

GASTRELL: Wyjdę na chwilę poroz­ma­wiać z dok­tor Ben­tham. Pro­szę sobie spo­koj­nie pić her­batę. Spró­bo­wać cukierka. Ja będę na kory­ta­rzu. W razie czego może pani mnie zawo­łać.

ŚWIA­DEK: Dobrze.

KOMISARIAT POLICJI W SCOTTSBLUFF – PRZESŁUCHANIE

Frag­ment trans­kryp­cji

GASTRELL: Czyli może dalej zezna­wać, tak?

DOK­TOR HEEDA BEN­THAM: Pod wzglę­dem fizycz­nym był to tylko niski poziom cukru we krwi. Jeśli cho­dzi o psy­chikę, wiesz, co myślę. Prze­szła poważny epi­zod dyso­cja­cyjny i powinna zostać pod­dana obser­wa­cji w odpo­wied­niej pla­cówce. Prze­cież to pacjentka, która ucie­kła ze szpi­tala psy­chia­trycz­nego.

GASTRELL: A raczej wyszła, gdy to miej­sce prze­stało ist­nieć, ale w porządku.

BEN­THAM: Mam poważne obawy. Jej pamięć działa bez zarzutu, ale tam gdzie powinna być naj­bar­dziej godna zaufa­nia, zawo­dzi. Char­lotte nie jest na przy­kład pewna, jak poznała swo­jego męża albo co to jest base­ball.

GASTRELL: Ale może na sku­tek traumy, prawda?

BEN­THAM: Moż­liwe. Ale mówię ci, z nią jest coś nie tak. Kto mówi w taki spo­sób? W spo­so­bie mówie­nia jest nie­na­tu­ralna, dziw­nie ofi­cjalna. Sztywna. Syn­te­tyczna. Pra­wie jak jakiś wyrób fabryczny.

GASTRELL: Tak, zauwa­ży­łem. Ale wła­ści­wie wszystko mi jedno, jak brzmi jej głos. Inte­re­suje mnie, co mówi.

BEN­THAM: Ja zazna­czy­łam swoje sta­no­wi­sko jasno. Ze względu na nią i na sie­bie. Nie będę ryzy­ko­wała prawa do wyko­ny­wa­nia zawodu, wyra­ża­jąc zgodę na dal­sze zada­wa­nie jej pytań.

GASTRELL: Przyj­muję do wia­do­mo­ści twoje obiek­cje. Gdyby ona nie była jedy­nym świad­kiem zda­rze­nia, które zaowo­co­wało śmier­cią grupy ludzi i zmie­niło kawa­łek pła­sko­wyżu w… to, czym jest teraz, pozwo­lił­bym ci ją zabrać. Ale może tylko ona jest w sta­nie kie­dy­kol­wiek opo­wie­dzieć o zda­rze­niu. Ni­gdy nie będę miał takiej oka­zji jak teraz. Zwłasz­cza jeśli zabiorą ją do innego zakładu dla czub­ków.

BEN­THAM: Nie uży­wamy tego ter­minu.

GASTRELL Jesteś teraz poli­cjantką języ­kową?

BEN­THAM: Ejże. Poli­cja to twoja działka. Lepiej wra­caj, zanim poja­wią się nowe naci­ski, bym ją prze­nio­sła.

Dyrek­torka Hol­ly­hock House, dok­tor Althea Ede­vane, sie­działa na krze­śle, tyłem do ogrom­nej, nie­zwy­kle ozdob­nej kon­struk­cji z drewna. Wyglą­dało to jak klatka, w któ­rej urzą­dzono natu­ralne śro­do­wi­sko dla ptaka lub innego zwie­rzę­cia. Gałę­zie i patyki two­rzyły schro­nie­nie dla cze­goś, co się cza­iło w środku. Cienka siatka roz­cią­gnięta mię­dzy ramami suge­ro­wała, że to ptaki. Każde inne zwie­rzę roze­rwa­łoby ją pazu­rami. Nie sły­sza­łam jed­nak świer­go­ta­nia.

Lekarka wyglą­dała jak ktoś, kto pro­wa­dzi eks­klu­zywny ośro­dek odnowy bio­lo­gicz­nej dla bajecz­nie boga­tych. Jej por­ce­la­nowa cera miała woskowy połysk świad­czący o kosz­tow­nej i bar­dzo sta­ran­nej pie­lę­gna­cji – pra­wie nie było widać oznak wieku, może poza deli­kat­nymi kurzymi łap­kami w kąci­kach oczu. Z rado­ścią zauwa­ży­łam też zmarszczki mimiczne jak u osoby, która czę­sto się śmieje. Gęste włosy lekarki były mocno sple­cione we fran­cu­ski war­kocz, w więk­szo­ści siwy, choć z nie­licz­nymi upar­tymi pasmami koloru kasz­ta­no­wego. Z jed­nej strony wysta­wał gustowny zie­lony ele­ment, jak piórko w kape­lu­szu. Zasta­na­wia­łam się, czy to goź­dziki, choć wcze­śniej widy­wa­łam je tylko na pół­kach z przy­pra­wami, a nie jako żywą roślinę. Bo to prze­cież rośliny, prawda?

Jej stro­jem była sukienka z tego samego marsz­czo­nego mate­riału co wszyst­kie, a dodat­kiem – skromne czarne pan­to­fle z klamrą. Widzia­łam ruch bez­barw­nych warg, kiedy mówiła, ale więk­szość tre­ści mi umy­kała, bo błą­dzi­łam wzro­kiem po wnę­trzu klatki, wypa­tru­jąc goź­dzi­ków.

– Pani Tur­ner? Pyta­łam o pani wra­że­nia do tej pory.

– Słu­cham? – odpar­łam. Poczu­łam się przy­ła­pana na odpły­nię­ciu myślami.

– Wiem, jest to eks­cen­tryczne – przy­znała, wska­zu­jąc klatkę czy cokol­wiek to było. – Odwra­cacz uwagi, który pew­nie powin­nam była zosta­wić w domu. Ale tyle się od nich uczę. Cho­ciaż jaki w tym sens, skoro i tak ni­gdy mnie nie ma i nie mogę obser­wo­wać, jak rosną, prawda?

Prze­krzy­wi­łam głowę, sta­ra­jąc się zoba­czyć, o czym wła­ści­wie mówi.

– Ogoń­czyki – wyja­śniła. – Nie­stety, kiedy już są naje­dzone, słabo się ruszają. – Zatrze­po­tała pal­cami. – Może uda się pani któ­re­goś doj­rzeć, zanim skoń­czy nam się czas. W każ­dym razie chcia­łam zapy­tać, jak się pani akli­ma­ty­zuje.

– No cóż – zaczę­łam, celowo patrząc jej w oczy, by w ten spo­sób poka­zać szcze­rość. – Tra­fi­łam tu dopiero nie­dawno. Posiłki są… – Zawie­si­łam głos, pró­bu­jąc zna­leźć słowo, które odda­łoby ich cudow­ność w moich oczach. – Trans­de­centne.

– Chyba chciała pani powie­dzieć „trans­cen­dentne” – odparła Ede­vane i zachi­cho­tała. – Czyli udało nam się osią­gnąć zamie­rzony efekt.

– Naprawdę się nie spo­dzie­wa­łam tak nie­sa­mo­wi­tego jedze­nia w szpi­talu psy­chia­trycz­nym.

– Chcemy, żeby­ście się czuły oży­wione, pełne ener­gii. Dobre jedze­nie to naj­lep­szy pierw­szy krok w tym kie­runku. Zgo­dzi się pani ze mną, pani Tur­ner? Chyba że mogła­bym mówić po imie­niu.

– Tak, pro­szę. Char­lotte będzie w sam raz – zapew­ni­łam i pomy­śla­łam, że ta kobieta jest bar­dzo sym­pa­tyczna. Czyż­bym się zaru­mie­niła?

– Ciało odpo­wiada ade­kwat­nie do bodź­ców, które otrzy­muje, prawda? – kon­ty­nu­owała. – Zaser­wuj byle co, to w zamian otrzy­masz banał. Dieta zło­żona z róż­no­rod­nego jedze­nia wyso­kiej jako­ści nie tylko jest odżyw­cza, ale i ma swoją sym­bo­likę. Chcę, żeby budziła w was eks­cy­ta­cję. Powinna napeł­nić brzuch, lecz rów­nież obu­dzić głód poten­cjału: umy­sło­wego i fizycz­nego.

– Tak – odpar­łam zachwy­cona. – Na tym wła­śnie mi zależy. – Poczu­łam się, jakby otwo­rzyła mi umysł i ciało.

– Gdy­by­śmy poda­wali wam tylko miseczki mdłej owsianki i her­bat­niki Gra­hama, co by to w was obu­dziło? Według mnie nie­wiele. Swoją drogą, Sylve­ster Gra­ham wła­śnie dla­tego wyna­lazł te pozba­wione smaku „deseczki” jak z kar­tonu: by zdu­sić sek­su­alne żądze kobiet. Wie­dzia­łaś o tym?

– Nie – przy­zna­łam. Cóż to była za fascy­nu­jąca kobieta. Miała taką wie­dzę. Kiedy wspo­mniała o sek­sie, na pewno się zaru­mie­ni­łam.

– Obie­cuję, że w Hol­ly­hock nie znaj­dziesz jego pury­tań­skich waflo­wa­tych wyro­bów. Pró­bu­jemy przy­po­mi­nać kobie­tom o ich natu­rze i pasjach, a nie je zako­py­wać. – Wzięła głę­boki wdech, a potem wypu­ściła powie­trze. – Wiem, że to może się wyda­wać sprzeczne ze świa­tem, w któ­rym żyjemy, ale nie można repre­sjo­no­wać ludzi bez końca. Trzeba im poka­zać, kim są, a potem nauczyć się poru­szać po ich rze­czy­wi­sto­ści. Tak zapro­jek­to­wa­łam tutej­sze doświad­cze­nie, by było dla naszych pacjen­tek impul­sem do prze­bu­dze­nia. Jedze­nie to zale­d­wie nie­wielka cząstka cało­ści. Wszystko mocno przy­po­mina mój spo­sób hodowli tych motyl­ków.

– Nie pomy­śla­łam o tym w ten spo­sób. Wszystko wydaje się takie prze­my­ślane.

– Mam nadzieję. Twój mąż zapła­cił dużo pie­nię­dzy, żebyś mogła tu się leczyć. – Po tych sło­wach się uśmiech­nęła i nie dodała nic wię­cej.

Jej oczy były jak kałuże w jaskini – bla­do­zie­lone lub bla­do­błę­kitne, w zależ­no­ści od świa­tła. Źre­nice się roz­sze­rzyły, jakby nad naszymi gło­wami prze­le­ciała chmura. Oczy­wi­ście nic takiego nie nastą­piło, bo sie­dzia­ły­śmy w jej prze­stron­nym gabi­ne­cie pod sty­lo­wym żyran­do­lem. Zano­to­wa­łam w myślach, by spró­bo­wać odtwo­rzyć w naszym domu nie­które z tych ozdob­nych akcen­tów.

– Zatem – kon­ty­nu­owała – te sesje psy­cho­te­ra­pii będą naszą szansą na wyle­cze­nie two­jej cho­roby. Spę­dzimy nieco dłuż­szy czas z twoim przy­tom­nym umy­słem i spró­bu­jemy coś wzbu­rzyć w pod­świa­do­mo­ści. Ale naj­pierw powiedz mi tro­chę wię­cej o sobie. Coś, czego mogę nie zna­leźć w two­jej kar­cie.

Nie spo­dzie­wa­łam się cie­pła od dyrek­torki ośrodka psy­chia­trycz­nego. Entu­zja­stycz­nym tonem zaczę­łam opo­wia­dać:

– Andrew i ja prze­pro­wa­dzi­li­śmy się do Hay Springs zimą zeszłego roku. Oboje wycho­wy­wa­li­śmy się w małych mia­stecz­kach na Wscho­dzie i zale­żało nam na zna­le­zie­niu przy­ja­znej spo­łecz­no­ści z dobrymi szko­łami. Tak by było nas stać na przy­jemny dom, w któ­rym mogli­by­śmy wycho­wy­wać dzieci.

Jej usta nie­znacz­nie się wygięły ku dołowi.

– Mówisz to pra­wie tak, jak­byś czy­tała z dossier.

– A co to jest dossier?

– Nie­ważne. – Mach­nęła ręką. – W jakiej branży pra­cuje Andrew?

– Sprze­daje urzą­dze­nia do pre­cy­zyj­nej obróbki, ale nie podam szcze­gó­łów, bo tego nie rozu­miem.

– A ja i tak bym nie uda­wała, że temat mnie inte­re­suje – odparła lekarka, a potem wybuch­nęła deli­kat­nym śmie­chem.

Poczu­łam, że wypeł­nia mnie radość.

– Wygląda na to, że przez następny tydzień ja też nie będę musiała uda­wać! – powie­dzia­łam. To wszystko było takie wyzwa­la­jące.

– Zabawna jesteś, Char­lotte. Coś ci powiem: w cza­sach począt­ków tej pla­cówki, dawno temu, panie orga­ni­zo­wały pokazy talen­tów i kon­kursy pięk­no­ści. Kiedy słu­cham, jak sypiesz żar­tami, przy­cho­dzi mi do głowy, że może powin­ny­śmy do tego wró­cić.

– Okej – odpar­łam, czu­jąc, że moje policzki płoną. – Tylko że nie wiem, czy mam jakieś talenty.

– Może powin­naś lepiej poznać sie­bie, Char­lotte? Kiedy będziesz miała zaję­cia z prac ręcz­nych, spró­buj robie­nia na dru­tach, hafto­wa­nia, wypla­ta­nia koszy­ków. Poczy­taj nasze książki o tym, jak kobiety naj­le­piej wyko­rzy­stują swoją pozy­cję w innych kra­jach, jak roz­sa­dzają ramy swo­ich świa­tów wewnętrz­nych.

– Tak zro­bię.

– Dobrze… Kie­dyś popro­szę Enid, by się zasta­no­wiła nad zor­ga­ni­zo­wa­niem pokazu talen­tów. – Lekarka zapi­sała coś na pod­kładce i zmie­niła pozy­cję na krze­śle. Pod sukienką poru­szały się kon­tury jej ciała. Było silne i sprę­ży­ste, co świad­czyło o regu­lar­nych, peł­nych dys­cy­pliny ćwi­cze­niach. – Może opo­wiedz swo­imi sło­wami, co cię spro­wa­dza do Hol­ly­hock.

Ujęła to tak, jakby cho­dziło o waka­cyjny kurort albo uczel­nię. Moje samo­po­czu­cie pozwa­lało stwier­dzić, że nie jest to wcale tak odle­głe od rze­czy­wi­sto­ści.

– Myślę, że już znasz odpo­wiedź.

– Znam, ale wgląd w twoją per­spek­tywę pomaga mi w pracy – odparła lekarka. Czu­bek jej nosa był cienki i błysz­czący. Jeśli miała maki­jaż, to mini­malny.

– Myślę, że tra­fi­łam tu w taki sam spo­sób jak więk­szość kobiet.

– Mówisz, jak­byś była roz­go­ry­czona, Char­lotte.

– Nie… – odpar­łam i się zawa­ha­łam, bo usły­sza­łam w gło­wie to, co Honora opo­wia­dała o żonach i mężach. – Dosta­łam szansę na ura­to­wa­nie mał­żeń­stwa i rodziny. Ale któż nie miałby w sobie choćby odro­biny żalu, że naj­wy­raź­niej to kobieta musi się napra­wić, a męż­czy­zna nie ma obo­wiązku doko­na­nia w sobie jakich­kol­wiek zmian?

– Wąt­pisz, że jesteś chora?

– Nie – odpo­wie­dzia­łam zgod­nie z prawdą. – Dok­tor Bar­ker posta­wił mi dia­gnozę. Po pro­stu… zawsze taka byłam. A wszystko wyda­rzyło się nagle, rozu­miesz?

– Pew­nie zawsze byłaś w gru­pie ryzyka, Char­lotte. To jak z wro­dzoną wadą serca odkrytą w póź­nym okre­sie życia. Objawy takie jak twoje bar­dzo czę­sto ule­gają zaostrze­niu w stre­su­ją­cych sytu­acjach, zwłasz­cza przy pre­dys­po­zy­cjach gene­tycz­nych. A mał­żeń­stwo to istna kopal­nia stresu.

– Ale skoro tak, to dla­czego cho­roba dotyka tylko kobiety?

Lekarka unio­sła brwi i się uśmiech­nęła.

– Nie sądzi­łam, że tak szybko roz­pocz­niemy pełną dys­ku­sję o DSM 11 – powie­działa, opa­da­jąc na opar­cie krze­sła. – „Psy­choza domowa” to tylko nazwa, którą nada­jemy zabu­rze­niom z pogra­ni­cza schi­zo­fre­nii, kiedy zostają zaob­ser­wo­wane w kon­tek­ście zaj­mo­wa­nia się domem. Nie­stety, nawet w dzi­siej­szych cza­sach naj­czę­ściej robią to kobiety. Nie bez powodu scho­rze­nie, o któ­rym mówimy, daw­niej nosiło nazwę „schi­zo­fre­nii gospo­dyni domo­wej”. Tro­chę tylko zła­go­dzono ety­kietę. Nie myśl jed­nak, że męż­czyźni nie cier­pią na zabu­rze­nia z pogra­ni­cza schi­zo­fre­nii typowe dla ich fizjo­lo­gii i ról spo­łecz­nych – wyja­śniła i wska­zała regał z książ­kami. – Widzisz tam­ten przy­ku­rzony zie­lony tom? To moja praca naukowa wła­śnie na ten temat, na wypa­dek gdy­byś kie­dyś miała ochotę prze­czy­tać. Ale wstrzy­maj się z tym do czasu, aż będziesz miała kło­poty z zasy­pia­niem. – Lekarka zanio­sła się szcze­rym chi­cho­tem. – Połowa naszej grupy badaw­czej to byli męż­czyźni, a odkry­cia…

Moją uwagę przy­cią­gnęła część regału tuż pod roz­prawą – w miej­scu, gdzie stare książki medyczne w cięż­kich tomisz­czach tkwiły pomię­dzy dwiema pod­pór­kami z kamie­nia. Jedną z nich był kruk w sza­rym łup­ko­wym kolo­rze, a dru­gim – drzewo z tego samego mate­riału. Gałę­zie drzewa poły­ski­wały dzięki zawie­szo­nym na nich ozdo­bom: były tam para srebr­nych okrą­głych kol­czy­ków, kilka bran­so­le­tek i deli­kat­nych naszyj­ni­ków, któ­rym towa­rzy­szyły zawieszki z moty­wem ukrzy­żo­wa­nia. Z kolei kruk miał w dzio­bie meda­lion.

Na półce poni­żej znaj­do­wało się ogromne zdję­cie lekarki z małym chłop­czy­kiem o bystrym spoj­rze­niu – nie­wąt­pli­wie jej syn­kiem. Po bokach usta­wione były jego szkolne por­trety – od przed­szko­laka po ucznia wcze­snych klas pod­sta­wówki. Podobna seria zdjęć, tylko nowych, przed­sta­wia­ją­cych tego samego chłopca w róż­nym oto­cze­niu i stroju, wisiała na ścia­nie.

Znów dobiegł mnie głos lekarki:

– …ale nie twier­dzę, że kobiety są rów­nie licz­nie repre­zen­to­wane wśród nowych przy­pad­ków i nie neguję, że mamy do czy­nie­nia z falą nad­roz­po­znań tej cho­roby. To chcia­łaś usły­szeć?

– Skąd mam wie­dzieć, że nie jestem jedną z kobiet, które zostały błęd­nie zdia­gno­zo­wane?

Jej oczy ema­no­wały wła­sną ener­gią. Zda­wało się, że jest w nich mądrość nie­do­stępna innym. Lekarka wstała i odparła:

– Oj, nie sądzę, by w twoim wypadku popeł­niono błąd.

Z gra­cją pode­szła do biurka i chwy­ciła teczkę. W klatce coś zatrze­po­tało, a ja zare­ago­wa­łam na to cichym:

– Uuu.

– Oj – powie­działa i sia­da­jąc, spoj­rzała przez ramię. – Czyżby posta­no­wiły zaszczy­cić nas swoją obec­no­ścią?

Mignęło mi skrzy­dełko.

– Czy to są… motyle? – zapy­ta­łam.

– Ow­szem. To nie­mą­dre, że je tu trzy­mam. Nie tylko pacjentki Hol­ly­hock zma­gają się z zabu­rze­niami psy­chicz­nymi. Ja też, jak widzisz, mam skłon­ność do obse­sji.

Odchy­li­łam się w bok, żeby lepiej widzieć.

– Uwa­żam, że to uro­cze.

– Mam tam więk­szość zna­nych ogoń­czy­ków: zie­lone, jałow­cowe, zebro­wate, kró­lew­skie, srebr­no­pa­skowe, kora­lowe, krza­cza­ste, może nawet ze dwa zło­ci­ste. Około dwu­dzie­stu sze­ściu gatun­ków bez poczwa­rek. Ich nie liczę, bo mogą się nie wykluć, tylko zawi­nąć i ni­gdy nie wyjść z kokonu. – Pokle­pała teczkę dłońmi i z teatralną ele­gan­cją roz­ło­żyła ją sobie na kola­nach. – A jeśli cho­dzi o cie­bie, zobaczmy. – Odchrząk­nęła. – Pacjentka wyka­zuje liczne objawy schi­zo­fre­no­genne cha­rak­te­ry­styczne dla tak zwa­nej psy­chozy domo­wej. Są to mię­dzy innymi: uro­je­nia ksobne, cha­otyczna mowa, prze­jawy ambi­cji, nie­umie­jęt­ność kon­cen­tra­cji i histe­ria. Dowody aneg­do­tyczne wska­zują na kobietę zabu­rzoną. – Pod­nio­sła wzrok. – Nie owi­jał w bawełnę, co?

– Czym są uro­je­nia ksobne?

– Prze­ko­na­niem, że jakieś zewnętrzne, nie­zwią­zane z tobą, nie­szko­dliwe zja­wi­ska są wymie­rzone prze­ciwko tobie, odno­szą się wła­śnie do cie­bie, gdy tak naprawdę nie mają z tobą bez­po­śred­niego związku – wyja­śniła, nie prze­sta­jąc kart­ko­wać mojej histo­rii cho­roby. – Dowie­dziaw­szy się, że sąsiadka, pani Alice James, zaczęła cho­dzić na lek­cje goto­wa­nia, pani Tur­ner poszła do jej kuchni i zaczęła opróż­niać półkę z przy­pra­wami. Dalej jest napi­sane, że się wła­ma­łaś w tym celu.

– Drzwi były otwarte.

– I wygląda na to, że prze­słu­chi­wała cię poli­cja: Pani Tur­ner, powo­łu­jąc się na nie­za­wodne źró­dło, twier­dziła, że pani James zamie­rza podać zatrute cia­steczka w Święto Dzięk­czy­nie­nia. A potem publicz­nie oskar­żyła ją o czary. – Lekarka unio­sła wzrok. – Nie było tak?

– Było, ale moje dzia­ła­nia wyni­kały z para­noi, a nie z uro­jeń.

Lekarka zare­ago­wała uśmie­chem.

– Zauwa­ży­łam już, że poczu­cia humoru ci nie bra­kuje. Ale rze­czy­wi­ście jesteś chora. – Zamknęła teczkę. – Char­lotte, nie będę uda­wała, że igno­ruję rolę spo­łe­czeń­stwa w wystę­po­wa­niu ner­wic, które doty­kają nas, kobiety. Sama musisz umieć się poru­szać po świe­cie poza tymi murami. To podróż pełna nie­koń­czą­cej się fru­stra­cji, labi­rynt, który ma wej­ście, ale dla wielu nie ma wyj­ścia. Mał­żeń­stwo tylko wszystko kom­pli­kuje. Mogę ci zapro­po­no­wać szansę na wzmoc­nie­nie poczu­cia toż­sa­mo­ści, nie­za­leż­nego od męża. Będziesz znała i doce­niała swoją wewnętrzną war­tość jako czło­wieka i kobiety, nawet wyko­nu­jąc te codzienne czyn­no­ści, które sta­no­wią obcią­że­nie dla gospo­dyni domo­wej. Odnaj­dziesz rów­no­wagę dzięki naszym dwóm modu­łom: Prace Porząd­kowe i Pro­wa­dze­nie Domu. Nie­któ­rzy mogliby uznać, że to sta­ro­świec­kie podej­ście, ale uwierz mi: jest metoda w tym… no, sama wiesz, jak to dalej leci. (Nie wiem). Tutaj zre­se­tu­jesz umysł i per­spek­tywę, a kiedy dosta­niesz wypis, pan Tur­ner otrzyma coś w rodzaju czy­stej karty. Możesz budo­wać na czy­stej kar­cie, Char­lotte. To jak dom z fun­da­men­tami. Rodzina. Dzieci. – Dok­tor ponow­nie skrzy­żo­wała nogi i prze­krzy­wiła głowę w ocze­ki­wa­niu na moją odpo­wiedź.

Nie wie­dzia­łam, co chce usły­szeć, ale odpar­łam:

– Chcę wie­rzyć, że da się mi pomóc.

– Da się. Jesteś w Hol­ly­hock, Char­lotte – powie­działa z sze­ro­kim uśmie­chem. – Stąd wiem, że twój mąż cię kocha. Spro­wa­dził cię do nas.

– Tak. Tak, to prawda.

– Każda kobieta leczona tutaj ma szansę stać się kimś znacz­nie wię­cej, niż mogłaby sobie wyobra­zić. Ale sam pro­ces zależy od cie­bie. Chcesz tego?

– Chcę.

– Musisz tylko zro­bić swoje. Otwo­rzyć umysł. Dać się pro­wa­dzić pro­ce­sowi tera­peu­tycz­nemu. – Zer­k­nęła na zega­rek i wstała, dla­tego i ja się pod­nio­słam z krze­sła. – Na następ­nej sesji zaczniemy medy­ta­cje pro­wa­dzone. Któ­re­goś dnia poznasz sie­bie i zawi­ru­jesz razem z nami – powie­działa i zakrę­ciła pal­cem w powie­trzu.

Kiedy mnie wypro­wa­dzała z gabi­netu, zauwa­ży­łam błysk przy posążku kruka. Meda­lion jesz­cze drżał, jakby chwilę wcze­śniej ktoś go potrą­cił.

Pokój Zajęć Gru­po­wych znaj­do­wał się w roz­wi­dle­niu dwóch kory­ta­rzy, dzięki czemu miał cztery wej­ścia – po jed­nym w każ­dym rogu. Ściany pokry­wała solidna drew­niana zabu­dowa: na dole szafki, a wyżej umiesz­czono oszklone półki, na któ­rych znaj­do­wały się przed­mioty pasu­jące do kul­tury wel­l­ness i grube, opra­wione w skórę książki. Poczu­łam się jak w sta­rej biblio­tece. Może zresztą kie­dyś pomiesz­cze­nie peł­niło taką funk­cję. Obec­nie słu­żyło za sie­dli­sko dla masy drew­nia­nych skła­da­nych krze­seł i kilku gru­pek pacjen­tek psy­chia­trycz­nych.

Przy jed­nym z wejść znaj­do­wał się sto­jak z wodą i lodem. Na powierzchni uno­siły się kawałki jakie­goś zbi­tego poma­rań­czo­wego owocu. Nala­łam sobie szklankę i upi­łam łyk. Smak był orzeź­wia­jący, z nutą gład­kiej sło­dy­czy kan­ta­lupy, tyle że owoc nie był melo­nem. Bar­dziej przy­po­mi­nał cytrusy. Uzna­łam, że to per­sy­mona, choć ni­gdy jej nie widzia­łam. Wiele rze­czy robi­łam tu po raz pierw­szy.

Człon­ki­nie grupy two­rzyły kwa­drat, każda z nas miała kogoś naprze­ciwko sie­bie. W prze­ciw­le­głym rogu zauwa­ży­łam Honorę. Poma­chała mi, a ja z rado­ścią odwza­jem­ni­łam ten gest. Roz­ma­wia­ły­śmy tylko przy śnia­da­niu, ale polu­bi­łam ją, mimo że ukra­dła mi jedze­nie. Wyda­wała się taka… auten­tyczna.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki