Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
15 osób interesuje się tą książką
Najlepszy horror 2024 roku.
Do czego może popchnąć poczucie winy?
Hadleigh Keene zmarła wracając ze Szpitala Psychiatrycznego Hollyhock. Przyczyny śmierci pozostają nieznane. Morgan - siostra Hadleigh - czuje się winna.
Rok później sprawa wciąż jest nierozwiązana. Morgan tworzy więc fałszywą tożsamość cierpiącej gospodyni domowej Charlotte Turner i zgłasza się do szpitala. Szybko odkrywa, że w Hollyhock coś jest nie tak. Panujące w szpitalu osobliwe rytuały sprawiają, że wkrótce zaczynają ją dręczyć niepokojące wizje. Charlotte zdaje się żyć własnym życiem i z każdym dniem coraz bardziej dominuje.
Kiedy tożsamość Morgan zaczyna się kruszyć, kobieta rusza śladami Hadleigh i odkrywa mroczne sekrety Hollyhock, pogrzebane głębiej, niż można by przypuszczać.
„Pięknie opowiedziana historia, utrzymana w perfekcyjnym tempie — Chris Panatier odsłania każdy element z namysłem i precyzją, proponuje serię szokujących zwrotów akcji i finał, którego kompletnie się nie spodziewałam. To po mistrzowsku napisany horror, który działa na wszystkich poziomach. Jestem nim zachwycona.”
Laurel Hightower, autorka powieści Crossroads
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 382
Dla Elizabeth Jane Cochran
Powieść zawiera opisy sytuacji i obrazy, które części czytelników wydadzą się drastyczne lub mogą wywołać u nich traumę. Są to między innymi przedstawienia choroby psychicznej, przemocy, myśli i prób samobójczych, napaści na tle seksualnym, obrażenia i pośrednio pokazane zabicie dziecka.
O, Ziemio, Ziemio, wracam do ciebie,
Tam gdzie spoczęło niegdyś me ciało
O, Ziemio, Ziemio, wracam do ciebie
Gdzie to, co niewinne, w proch się rozsypało
Lawrence Rothman
Strony księgi mojego życia, dawniej pomijane, zostały otwarte, a przeszłość stała się teraźniejszością.
Nellie Bly
Ustawa o Ochronie Rodziny (Nebraska Family Protection Act)
ROZDZIAŁ 142-3620
142-3620 – Małżonek chory psychicznie; kurator procesowy, pełnomocnik; ustanowienie; orzeczenie o obowiązku alimentacyjnym
[…]
(2)(a) Postanowienie o przymusowym umieszczeniu w szpitalu psychiatrycznym
Nikogo nie można przyjąć do placówki leczenia chorób psychicznych bez zachowania należytej procedury prawnej. Według niniejszego przepisu składa się ona ze złożenia stosownego wniosku i posiedzenia w sądzie właściwym dla miejsca zamieszkania osoby, której dotyczy wniosek. W razie stwierdzenia ubóstwa sąd wyznaczy pełnomocnika z urzędu. Niniejszy przepis nie ma zastosowania w sytuacji, gdy mężczyzna występuje z wnioskiem o przymusowe umieszczenie w szpitalu psychiatrycznym swojej żony.
[…]
Kobieta człapie boso po oblodzonej drodze z farmy na targ. Skórę ma spękaną od mrozu, poranioną do żywego pod smaganą wiatrem szpitalną koszulą. Znieczulona nie reaguje na jątrzącą się ranę w brzuchu, jest obojętna na zniszczone ciało i macki śmierci, które już zapuściły w nim korzenie. Ma w sobie tylko jeden przymus.
Być daleko.Jak najdalej stąd.
Wyblakła fasada Hollyhock wyłania się zza horyzontu jak dotknięty klątwą księżyc na tle bezkresnego nieba. Jednopasmówka wiedzie prosto, a z obu stron napierają na nią wysokie trawy prerii. Wydaje się, że każde martwe źdźbło chce za wszelką cenę utrzymać samochód w obranym kierunku. Oboje – kierowca i kobieta na siedzeniu pasażera – od dłuższego czasu milczą. Gdy cel podróży wyłania się przed nimi, mężczyzna się do niej odwraca. Kobieta wyczuwa, że chce coś powiedzieć. Jakoś ją pocieszyć. Jednak tam, gdzie ma się znaleźć, nie ma miejsca na pocieszenie. Oboje to wiedzą.
– Jeszcze możemy zawrócić.
Kobieta chowa dłonie pod pachy i wbija palce w dziergany sweter. Nawet przy włączonym ogrzewaniu nie udaje jej się rozgrzać. Ramię boli mocniej niż zwykle, przesyła przez żebra echa przeszłości. Po wszystkim, co przeżyli – po roku przygotowań do tego dnia – wie, że nie może się teraz zatrzymać. Ma dług do spłacenia. A jednak nie odrzuca jego propozycji wprost. Jakby, nie korzystając z niej teraz, zostawiała sobie możliwość ratunku na później.
– Jesteś najodważniejszą osobą, jaką znam. Już samo to, że dotarłaś tak daleko…
– Nie jestem odważna.
Choć widziała to miejsce na zdjęciach i całymi miesiącami przyglądała mu się z daleka, ujrzenie zakładu na własne oczy wcale nie czyni go mniej osobliwym na tle bezkresnej równiny. To nadal anomalia. Coś, co nie powinno istnieć. Można wręcz się zastanawiać, dlaczego ktoś w ogóle postanowił zbudować takie paskudztwo. Wokół nie ma nic. Ani miasta, ani innych budynków. Nawet teraz, ze wszystkim, co wie, zadaje pytanie: dlaczego? Choć zna odpowiedź.
Zatraca się w nieoznakowanej drodze, której czerń przypomina bardziej rozpadlinę niż coś ułożonego na ziemi. Na asfalcie nie namalowano linii oddzielającej pasy, a jednak pośrodku biegnie smuga światła. Wygląda, jakby pulsowała.
Samochód wpada w krótki poślizg na zamarzniętym odcinku jezdni, gwałtownie szarpie, po czym odzyskuje przyczepność. Kobieta czuje, że serce podskakuje jej do gardła. Opuszcza brodę, zamyka oczy i spowalnia oddech.
– Znasz ją. Byłaś nią przez rok – odzywa się kierowca. – Cicha. Uprzejma. Oficjalna. Ale bez przesady.
– Wiem.
– Poza tym ufna, wręcz łatwowierna. Żadna tam rozrabiara. Trzymała się zasad.
– Wiem – powtarza z naciskiem.
Mężczyzna chrząka.
– Przepraszam. Dasz radę. Zaczynam ględzić, kiedy się denerwuję.
– Nic nie szkodzi – odpowiada, splatając i rozplatając palce. – Ja też jestem zestresowana.
Droga się kończy i przechodzi w wysypany żwirem podjazd. Koła zaczynają dudnić. Kobieta podnosi wzrok, a ośrodek dla obłąkanych wypełnia prawie całe pole widzenia. Jest taki sam jak na starych zdjęciach: szeroki budynek, wyższy pośrodku nad głównym wejściem, z dwoma ciężkimi skrzydłami rozpostartymi symetrycznie w kierunku północnym i południowym. Cegła jest pokryta niezliczonymi warstwami łuszczącej się białej farby, co powoduje, że Hollyhock House sprawia wrażenie szarawego i zniszczonego przez pogodę. Poza tym jednak twardo i nieprzejednanie stoi na swoim miejscu. Do krawędzi nie zbliżają się żadne drzewo ani krzew – jakby budynek wydał ostrzeżenie, a roślinność je uszanowała.
Ona też to czuje. Bez żadnych wątpliwości. Magnetyczne odpychanie. Odwaga w tym wypadku oznacza ignorowanie fal złej energii, którą budynek zdaje się emitować. Niezwracanie uwagi na ostrzeżenia respektowane przez drzewa. To ma być tylko trzydzieści dni. Trzydzieści dni na zrobienie tego, co zrobić należy. Na poznanie prawdy. Ma dług do spłacenia.
Wjeżdżają na wolne miejsce parkingowe przeznaczone dla przyszłych pacjentek. Silnik gaśnie i zapada cisza. Kierowca nie wykonuje żadnego ruchu – to subtelny sygnał dla pasażerki, że wciąż może pociągnąć za linkę i powoli opaść na ziemię. Ona jednak jeży się na taką propozycję, choć wie, że stoją za nią dobre intencje. Gdyby teraz zawróciła, nie mogłaby dłużej ze sobą żyć. Już teraz ledwo jest w stanie wytrzymać. Otwiera drzwi i wysiada. Wiatr chłoszcze ją w policzek, jakby udzielając nagany.
– Zrób ostatni test – mówi kierowca i wyciąga z wewnętrznej kieszeni płaszcza urządzenie z małym ekranem.
Ona kiwa głową, kładzie prawą dłoń pod lewym obojczykiem i uciska palcem konkretne miejsce. Mężczyzna patrzy na ekran.
– Działa – oznajmia, otwiera drzwi po stronie kierowcy i wysiada. Spotykają się wzrokiem nad dachem samochodu, a para z ich ust pędzi wzdłuż samochodu, jakby chciała uciec jak najszybciej.
– Pani Turner – mówi mężczyzna.
– Panie Turner – odpowiada kobieta.
Fragment transkrypcji
[Przesłuchanie prowadzi INSPEKTOR ABRAM GASTRELL – Z KOMISARIATU POLICJI w Scottsbluff]
GASTRELL: Nagrywamy.
ŚWIADEK: Dzień dobry.
GASTRELL: Wszystko w porządku?
ŚWIADEK: Tak, tylko trochę mi zimno.
GASTRELL: Proszę włożyć moją kurtkę. Jak tam kość policzkowa? Dać pani woreczek z lodem?
ŚWIADEK: Woreczek z lodem? Nie, dziękuję.
GASTRELL: Czyli jest pani gotowa?
ŚWIADEK: [Potakuje]
GASTRELL: W porządku. Jest ósma trzydzieści dwie, piątek, szesnasty marca. Mówi inspektor Abram Gastrell z policji w Scottsbluff, towarzyszy mi ŚWIADEK. Czy może pani się przedstawić?
ŚWIADEK: Charlotte Andrew Turner.
GASTRELL: Jest tu pani, żeby dobrowolnie złożyć zeznania dotyczące zdarzeń z ostatnich trzydziestu sześciu godzin, które miały miejsce w Hollyhock House. Zgadza się?
ŚWIADEK: Tak.
GASTRELL: Urządzenie przypięte do klapy mojego munduru rejestruje przebieg śledztwa. To oznacza również nagrywanie naszych interakcji i przesyłanie obrazu i dźwięku na żywo do innych wydziałów biorących udział w operacji. Wyraża pani na to zgodę?
ŚWIADEK: Tak, w porządku. Yyy… panie inspektorze?
GASTRELL: Słucham?
ŚWIADEK: Gdzie jest pan Turner?
GASTRELL: Chodzi o pani męża, Andrew Eversa Turnera?
ŚWIADEK: Tak jest.
GASTRELL: Jeszcze się z nami nie skontaktował. Ustaliliśmy, że niejaki Andrew Turner nieco ponad rok temu wynajął dom w Hay Springs przy Soapweek Place.
ŚWIADEK: To nasz dom. Chcemy tam założyć rodzinę.
GASTRELL: Czy tenże pan Turner zaczął pracować w Parker Tool and Die mniej więcej w okresie, gdy wynajęła pani dom?
ŚWIADEK: Tak. To właśnie Andrew. Czyli powinniście móc go znaleźć.
GASTRELL: Pani Turner…
ŚWIADEK: Sprawdziliście u Parkera?
GASTRELL: Tak, oczywiście.
ŚWIADEK: Ale ile razy? Czy…
GASTRELL: Osobiście rozmawiałem z panem Parkerem. Pani mąż nie pojawił się w pracy od dwudziestego siódmego lutego.
ŚWIADEK: Przepraszam, ale to po prostu trochę dziwne, że nikt nie wie, gdzie on jest. Miał być przy moim wypisie z Hollyhock House.
GASTRELL: Hollyhock już nie istnieje, pani Turner.
ŚWIADEK: Chcę tylko się z nim zobaczyć.
GASTRELL: Rozumiem. Może podczas naszej rozmowy przypomni pani sobie dodatkowe szczegóły, które pomogą nam go namierzyć. Szczerze mówiąc, nie mieści mi się w głowie, ile pani przeszła w ciągu ostatnich dni. Zapewniam, że również chcę to wyjaśnić. Lokalne oddziały próbują poskładać wszystko w całość, ale niewiele tu sensu. Mam nadzieję, że pomoże nam pani rozwiać wątpliwości. Może tak być?
ŚWIADEK: W porządku.
GASTRELL: Małymi kroczkami. Obiecuję, że dam znać, jeśli dowiem się czegoś nowego o panu Turnerze.
ŚWIADEK: Dobrze. Po prostu powinien być teraz ze mną. Zakładamy rodzinę.
GASTRELL: Daję pani słowo, że zrobimy, co w naszej mocy, by go znaleźć. Przejdźmy do Hollyhock.
ŚWIADEK: Okej.
GASTRELL: Czy może pani opisać, co tak naprawdę tam się działo? Zanim panią odebrano?
ŚWIADEK: Co się działo w Hollyhock House? To chyba nie jest dobry pomysł.
GASTRELL: Słucham?
ŚWIADEK: Takich kwestii nie można tak po prostu na kogoś zrzucić. Nie chciałabym, by mózg panu eksplodował.
GASTRELL: Zacznijmy od początku. Zdaje sobie pani sprawę, że jestem policjantem?
ŚWIADEK: Tak. W pełni.
GASTRELL: Muszę usłyszeć, co tam się wydarzyło. Zrozumieć, jak to się mogło… w taki sposób pogmatwać.
ŚWIADEK: Tak, ale…
GASTRELL: Musi pani ze mną współpracować.
ŚWIADEK: Próbuję.
GASTRELL: Zaginęły dziesiątki osób. Musimy wiedzieć, gdzie są, co się stało i czy można je uratować.
ŚWIADEK: Nie sądzę, by było można cokolwiek dla nich zrobić. To przykre, ale zarazem piękne.
GASTRELL: Piękne?
ŚWIADEK: Hmm.
GASTRELL: Jak może pani tak mówić?
ŚWIADEK: Widziałam.
GASTRELL: Proszę posłuchać. Tak się złożyło, że jest pani jedynym świadkiem. Proszę nie odgrywać strażniczki tajemnicy…
ŚWIADEK: Wcale jej nie odgrywam. Jestem Ustami Ziemi, proszę pana. Różą Jerycha.
GASTRELL: Słucham? Czym pani jest?
ŚWIADEK: No właśnie. Nawet gdybym powiedziała wszystko, i tak by pan nie zrozumiał. Byłoby bez porównania łatwiej, gdybyśmy dysponowali nagraniami! Dowiedziałby się pan wszystkiego u źródła.
GASTRELL: Istnieją nagrania?
ŚWIADEK: Może Pani Doktor przechowywała kopie u siebie w domu. Moglibyście tam poszukać.
GASTRELL: Ma pani na myśli dyrektorkę Hollyhock, Altheę Edevane?
ŚWIADEK: Tak.
GASTRELL: Właśnie trwa rewizja jej posiadłości. Ale ja potrzebuję informacji teraz. Gdzie były pozostałe osoby, kiedy to wszystko się zaczęło? Gdzie powinniśmy szukać, jeśli chcemy mieć szansę na znalezienie ludzi, którzy nie mieli tyle szczęścia co pani?
ŚWIADEK: Istnieją zwierzęta z bardzo małymi żołądkami, które wybuchają, jeśli karmi się je zbyt szybko. Złote rybki. Małe ptaki. Umysł działa tak samo, proszę pana.
GASTRELL: Chryste Panie.
ŚWIADEK: Mnie też to frustruje. Chcę odzyskać męża. A panu zależy na informacjach.
GASTRELL: Czy pani… próbuje ze mną negocjować?
ŚWIADEK: Absolutnie nie. Po prostu jestem empatyczna.
GASTRELL: Wygląda mi pani na taką.
ŚWIADEK: Teraz pan ironizuje.
GASTRELL: I do tego na spostrzegawczą.
ŚWIADEK: Jestem bardzo empatyczną osobą. Znam się na uczuciach i tak dalej.
GASTRELL: Gdzie szukać ocalałych, pani Turner?
ŚWIADEK: Nie ma takich.
GASTRELL: Słucham?
ŚWIADEK: Nie ma sensu przyspieszać poszukiwań, bo nikt nie przeżył.
GASTRELL: Myślę, że pani nie może tego wiedzieć.
ŚWIADEK: Ma pan prawo do swojego zdania.
GASTRELL: Proszę mi powiedzieć, co się wydarzyło, pani Turner. Co dokładnie się stało.
ŚWIADEK: Ziemia znalazła usta i zrobiła wydech.
GASTRELL: Co to, do cholery, ma w ogóle znaczyć?
ŚWIADEK: Wiadomość nadesłaną z sześciu kierunków. Przywołaną talizmanem podczas seansu spirytystycznego.
GASTRELL: No dobrze. Zróbmy choć na chwilę krok do tyłu. Dlaczego w ogóle trafiła pani do Hollyhock?
ŚWIADEK: Żeby wyzdrowieć, rzecz jasna. Andrew i ja chcieliśmy mieć dzieci, ale nie było ze mną dobrze. Problemy emocjonalne. Trzeba było mnie wyleczyć przed narodzinami maleństwa. Przyjęto mnie do Hollyhock i wyleczono.
GASTRELL: Wyleczono? Z czego?
ŚWIADEK: Z psychozy domowej.
GASTRELL: Aha. Z psychozy domowej. A między nami: wierzy pani, że coś takiego istnieje?
ŚWIADEK: Och tak, jak najbardziej. Nasz lekarz rodzinny, doktor Hughes Barker z Hay Springs, postawił tę diagnozę i wypisał skierowanie do Hollyhock. Doktor Edevane ją potwierdziła.
GASTRELL: Chciała pani tam trafić?
ŚWIADEK: Co to w ogóle za pytanie? Z prawnego punktu widzenia nie miałam wyboru.
GASTRELL: Oczywiście. Rozumiem.
ŚWIADEK: Ale tak. Chciałam, żeby z Andrew się udało. Uznałam, że warto spędzić trzydzieści dni w ośrodku, jeśli to mi pomoże. Próbowałam optymalnie wykorzystać ten czas, bo chciałam jak najlepiej dla naszej rodziny. Dla Andrew. Dla siebie. Dla naszych przyszłych dzieci. Przystąpiłam do tego z otwartym umysłem. To ważne. Tylko tak można zostać wyleczoną. Mnie się udało.
GASTRELL: Jak tam było, kiedy pani przyjechała?
ŚWIADEK: Powie mi pan, kiedy znajdą Andrew?
GASTRELL: Oczywiście.
ŚWIADEK: Wszystko zaczęło się w pewnym pokoju.
GASTRELL: Od niego więc rozpocznijmy.
HOLLYHOCK HOUSE
SKRZYDŁO PÓŁNOCNE
Kiedy szłyśmy wypolerowanym korytarzem, w świetle lamp włosy asystentki lśniły jak lato. Zapatrzyłam się na jej muśnięte słońcem loki, tak ciężkie i bujne, że w każdej chwili mogłyby się zamienić w płyn i utopić moje myśli. Asystentka – a może raczej sanitariuszka – miała plakietkę z imieniem Enid. Już je znałam, choć nie wiedziałam skąd. Przystanęła i przekręciła klamkę.
– Jesteśmy na miejscu, pani Turner.
– Proszę mi mówić Charlotte.
– Oczywiście – odparła i wskazała w głąb pokoju.
Weszłam do środka.
– Jak tu pięknie.
– Miło mi, że tak myślisz. To jest Pokój Powitalny. Spędzisz tu jedną noc, a jutro zostaniesz przyjęta do programu z pozostałymi. Możesz teraz wziąć prysznic i się przebrać. Na komodzie znajdziesz komplet ubrań. Za jakiś czas przyniosę ci tu kolację.
– Dzięki – odpowiedziałam i odwróciłam się do drzwi, ale się zatrzasnęły.
Był to pokój z jednym łóżkiem i kojarzył mi się z bardziej eleganckim hotelem (nigdy nie mieszkałam w hotelu, ale widziałam je w telewizji). Przy łóżku stała lampka, a tapeta z ornamentem balansowała na cienkiej granicy między czymś pięknym a paskudnym. Ponieważ nie miałam możliwości zmiany wystroju, z miejsca postawiłam na piękno. Uznałam to za miłą odmianę po nudnym kwiatowym nadruku w naszej domowej sypialni – był niewątpliwie paskudny, choć nigdy nie powiedziałabym tego Andrew, bo on wybrał wzór. Na tym więc stanęło: tapeta w Pokoju Powitalnym była piękna. Zaczęłam śledzić wzrokiem skomplikowane zawijasy i zakrętasy, od ściany do ściany.
Na biurku leżały mały notatnik i gruby fioletowy marker – prawdopodobnie po to, by nikt nie mógł się nim dźgnąć. Po zdjęciu zakrętki zaczęłam się zastanawiać, czy jest wystarczająco szeroki, by utknąć mi w tchawicy. Nie rozważałam tego na serio, ale byłam pewna, że inne tak. Tak zwane trudne przypadki. Pomyślałam, że mogłabym coś nabazgrać, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Chyba nigdy nie miałam lekcji plastyki.
Zgodnie z poleceniem wzięłam prysznic, korzystając z dostarczonych butelek z mydłem w płynie i szamponem. Obie cuchnęły, a ziołowe nuty były tak intensywne, że podczas szorowania czułam to w ustach. By nie tracić czasu na zmywanie z siebie mydła, wyszłam spod prysznica i owinęłam się ręcznikami.
Ubrania zapewnione przez placówkę leżały na komodzie. Podniosłam je i zobaczyłam, że wyposażono mnie w uroczo fantazyjny strój. Była to w zasadzie sukienka z ciężkiego białego materiału. Wzdłuż gorsetu, przez talię, aż do dołu biegły wąskie marszczenia. Poza tym sukienka miała wysoki kołnierz i długie bufiaste rękawy. Od talii do szyi biegły dwa rzędy guzików. Rozłożyłam strój na łóżku, a potem uniosłam spódnicę. W pasie przyszyte były legginsy o waflowym splocie, przypominające bieliznę termiczną, tylko grubsze. Moją pierwszą myślą było, że powinnam być wdzięczna za wszystko, co pomoże przetrwać chłód. Drugą: trudno będzie w tym korzystać z łazienki. Mój mało pojemny pęcherz to znany fakt.
Włożyłam źle dopasowane majtki i niepraktyczny stanik, położyłam się na materacu, pozbierałam sukienkę i zaczęłam wciskać stopy w doszyte legginsy. Wsunęłam ramiona i ręce w bluzę, a potem spędziłam sporo czasu na zapinaniu licznych guzików. Zdyszana, przed małym lustrem, czułam się, jakbym odbyła podróż w odległą przeszłość.
Siedząc sztywno na łóżku, pochyliłam głowę ku poduszce, żeby uchronić tchawicę przed sztywnym kołnierzem. Mimo to sukienka wciąż drażniła mi szyję, więc przeniosłam się do biurka przy oknie. W końcu znalazłam pozycję, która odpowiadała zarówno szyi, jak i kołnierzowi, i zainteresowałam się widokiem. Na dworze panował absolutny bezruch, niezakłócony przez rudziki, zięby i wrony, choć zwykle nie odlatują na zimę. Krajobraz aż po sam horyzont był pusty i martwy. Nawet chmury wisiały nieruchomo. Parking wyglądał jak sztuczny – przypominał te w centrum wioski w zestawie kolejki elektrycznej. Przyszło mi do głowy, że zaraz sięgnie tu ręka olbrzymiego dziecka i zacznie wszystko przestawiać. To była przyjemna myśl – bawiące się dziecko.
Za parkingiem śnieg przecinała czarna wstęga szosy, którą Andrew i ja przyjechaliśmy tu z Hay Springs. Mimo że podróż skończyła się naszą tymczasową rozłąką i umieszczeniem mnie w ośrodku, sama w sobie była wspaniała. Andrew był przesłodki i bardzo mnie wspierał. Prawie przez cały czas słuchaliśmy mojej ulubionej muzyki, a kiedy zaczynałam śpiewać, wtórował mi. Od miesięcy tak dużo nie rozmawialiśmy. Mówiliśmy głównie o naszej przyszłości – zakładając, że moje leczenie przebiegnie zgodnie z planem – a nawet pozwoliliśmy sobie na rozważanie różnych imion dla dziecka! Kiedy dotarliśmy na miejsce, nie posiadałam się z ekscytacji. Owszem, byłam zdenerwowana – w końcu przyjechałam na leczenie psychiatryczne – ale też liczyłam na nowy początek. Nawet kiedy się rozstawaliśmy, byłam zaaferowana. Zostałam przy oknie aż do powrotu Enid. Pachniała jak te olejki, które mają mieć na nas pozytywny wpływ. Chyba mówi się na nie „olejki końca”. Chodzi o ich właściwości prozdrowotne: „w końcu” człowiek jest wyleczony.
Zważyła mnie, zmierzyła temperaturę i ciśnienie, a potem wręczyła mi test ciążowy. Kiedy próbowałam tłumaczyć, że Andrew i ja rzadko współżyliśmy, odkąd się zaczęły nasze problemy, powiedziała: „To tylko tak dla pewności”. Uznałam, że widocznie nie chcą poddawać kobiet w ciąży terapii elektrowstrząsami, choć kiedy siedziałam na sedesie, by zrobić test, nie byłam pewna, czy w dalszym ciągu się je wykonuje. Enid patrzyła, jak oddaję mocz, co mnie zdziwiło, ale uznałam, że muszę się przyzwyczaić, a poza tym chciałam ją zadowolić. Test oczywiście dał wynik negatywny.
Kiedy zapadał zmrok, nadeszła pora kolacji. Enid zjawiła się z eleganckim wózkiem, którego można by oczekiwać w hotelu typu Ritz Carlton lub Plaza. Na ten widok ryknęłam gęsim rechotem i ewidentnie przestraszyłam biedną kobietę. Ale jak mogłam się nie roześmiać? Podobne zestawy widywałam dotąd tylko w telewizji, ale zamiast wielu dań otrzymałam wszystko na jednej srebrzystej tacy podzielonej na przegródki. Przesunęłam palcem po jej błyszczącej krawędzi, sycąc oczy eleganckimi uchwytami. Szkoda, że tego nie widzicie.
Mój głód był tak dojmujący, że dziwacznie dobrane potrawy mnie olśniły. Rozbroiły. Z perspektywy czasu oceniam, że nieprzypadkowo – chcieli mnie uspokoić, sprawić, żebym zmiękła i dało się mnie łatwiej kontrolować. Ale wszystko było tak olśniewające, tak pięknie podane, że bez wyrzutów sumienia uległam ich zakusom. Poza tym wcale nie trzeba było mnie kontrolować. Postanowiłam, że zostanę gorliwą uczestniczką. „Kiedy życie daje ci cytryny, zrób…”. Zapomniałam, jak to leciało dalej.
W każdej przegródce było smakowite kulinarne cudo. W tych drobnych w tylnym rogu tacy znalazłam przyprawione orzechy włoskie, pestki granatu świecące jak rubiny, kawałek świeżego koziego sera i nasiona słonecznika. Obok umieszczono połówkę grejpfruta pokrojoną na cząstki i kleks jogurtu – tak świeżego i aromatycznego, że ślinianki pękały mi na sam widok. Daniem głównym okazał się filet z delikatnie gotowanego łososia, udekorowany pieczonymi pomidorkami koktajlowymi i podany ze świeżo upieczoną, jeszcze gorącą bułeczką. Obok tacy stało maleńkie białe naczynie z porcelany, a w nim kopczyk lodu z ostrygą w połówce muszli. Ostrygą! W Nebrasce! Zimą! Co za bezczelna ekstrawagancja.
Andrew i ja nigdy nie jedliśmy tak w domu. Sama taca byłaby najcenniejszym – i najpiękniejszym – przedmiotem pod naszym skromnym dachem. Siedząc przed takim posiłkiem, czułam się wyjątkowo. Jak władczyni starożytnej krainy. Kleopatra! Enid zostawiła mnie samą, a na koniec oznajmiła, że mam zjeść wszystko.
Czułam się, jakby to był mój pierwszy posiłek.
Nabrałam na łyżkę to, co było najbliżej. Maczałam kawałki łososia w jogurcie i orzechach, a potem rozgryzałam miąższ pokrojonego grejpfruta. Kolejne były pomidory – ich ciepło rozlewało mi się po każdym zakamarku ust – a następnie przystąpiłam do jedzenia małych i tłustych ziaren słonecznika. Pochłonęłam bułkę, jakby miała mi uciec, wygrzebałam ostrygę z jej lśniącego domku i połknęłam w całości. To prawda, co mówią: można poczuć smak oceanu. Czy to nie dziwna myśl? Nigdy nie byłam nad oceanem, a tym bardziej nie kosztowałam jego słonej wody, ale wiedziałam, że tak właśnie jest. I zobaczyłam to. Obraz przemknął mi przez głowę, gdy przełykałam ostrygę. Niespokojne szare niebo dotykające wzburzonej wody i latające wokół rozwrzeszczane mewy. Piasek pod palcami nóg i między palcami rąk. Jednocześnie ciepły i chłodny. Magia.
Im pełniejszy miałam brzuch, tym lepszy był mój nastrój. Pomyślałam, że mój stan naprawdę może tu się poprawić. Może Hollyhock było mostem, a po drugiej stronie czekała prawdziwa rodzina. Właśnie na mnie. Musiałam tylko przejść przez most.
Pestki granatu zostawiłam na sam koniec, bo były takie piękne. Trzymając jedną pod światło, podziwiałam jej zaokrąglone ścianki i maleńkie nasionko zawieszone w środku. Jadłam po jednej, rozkoszując się wstrząsem goryczy, gdy pękały między zębami trzonowymi.
Dołączonemu zestawowi herbat towarzyszył rozgrzany do czerwoności kamienny czajnik z kubeczkiem wetkniętym w pokrywkę jak pasujący kawałek puzzli. Prawie poparzyłam sobie język, bo tak szybko wypiłam trzy filiżanki jedna po drugiej. Chciałam sprawdzić każdy z egzotycznych smaków: pokrzywy, przywrotnika i buzdyganka. Przez to musiałam oczywiście iść do łazienki. Nie chciało mi się nawet zamknąć drzwi. Kiedy usiadłam na sedesie, poczułam falę wyrzutów sumienia, że tak wspaniale się bawię pod nieobecność Andrew. Wytłumaczyłam sobie jednak, że to wszystko dlatego, że nie muszę zmywać naczyń.
Podtarłam się i wstałam. Kiedy pochylałam się nad spłuczką, przeszył mnie ból gdzieś ze środka – tak intensywny, że aż się zgięłam wpół. Pomyślałam, że to za wcześnie na skurcze menstruacyjne. Choć w zasadzie ostatnio byłam rozkojarzona i mogłam źle policzyć dni. Ale nie. To był ból innego rodzaju.
Doszłam do wniosku, że jestem przeczulona. To jak ze spaniem w nowym miejscu – słyszymy hałasy, ale okazuje się, że to tylko złudzenie. Kiedy wszystko wokół jest obce, łatwo zacząć wsłuchiwać się w siebie z przesadną uwagą i wyłapywać to, co zwykle umyka. Uniosłam sukienkę i ostrożnie usiadłam na łóżku. Zalałam resztką wody zużytą torebkę herbaty i zaczęłam popijać małymi łykami.
Enid wróciła po wózek, jak tylko dopiłam do końca. Ucieszyłam się na jej widok. Podchodząc wolnym krokiem do lusterka nad komodą, zastanawiałam się, jak to możliwe, że przyszła tak od razu. Postukałam w szybę, podejrzewając, że to jedno z tych dwustronnych luster, które się widzi w dramatach policyjnych. Na pewno mnie obserwowały. Na tę myśl wzruszyłam ramionami. Niech sobie obserwują!
– Będziesz tu do rana – poinformowała Enid, gdy pakowała sztućce.
Uśmiechnęłam się szeroko, by to zauważyła.
– W porządku – odparłam.
Posiłek mnie uspokoił. Może zadziałała tak któraś z herbat. Albo poświęcana mi uwaga. W Hollyhock House wszystko kręciło się wokół mnie. Chyba nigdy wcześniej nie czułam się otoczona taką opieką. Do głowy przyszła mi zwariowana myśl: nie tylko pogodziłam się z terapią, lecz niecierpliwie na nią czekałam. Nie każdy ma szansę zacząć od nowa, a ja postanowiłam poczynić ten krok z otwartym umysłem. Rozpięłam guziki kołnierzyka, położyłam się na łóżku i podziwiałam włosy Enid. Jej głowę okalały złociste sploty, z tyłu przetykane drobnymi gałązkami różnokolorowych ziół.
– Co się wydarzy rano? – spytałam.
Dłonie Enid (jak zawsze) poruszały się z determinacją, gdy układała na wózku naczynia z kolacji.
– Doktor Edevane przeprowadzi krótki wywiad kontrolny, a potem dołączysz do innych kobiet z programu. – Enid otworzyła drzwi i wyprowadziła wózek na korytarz. – Na biurku jest dzbanek ze świeżą wodą. Gdybyś potrzebowała czegoś jeszcze, można nas wezwać w ten sposób. – Postukała w przycisk na ścianie nad włącznikiem światła i wyszła. Jej uśmiech pozostawił po sobie blask w sali.
– Dobranoc! – zawołałam za nią w nadziei, że usłyszała w moim głosie radość.
Drzwi zablokowały światło z korytarza i lampka się wyłączyła. Podeszłam do przycisku i próbowałam go nacisnąć, ale sala pozostała pogrążona w ciemności. W porządku, pomyślałam. Przyswoję sobie harmonogram. To będzie coś nowego. Prawdziwy reset. Podeszłam do okna i odsunęłam firanki. Wieczorny horyzont był wstęgą płonącego fioletu i pomarańczu. Wróciłam do łóżka i położyłam głowę na poduszkach – zbyt zrelaksowana, zanadto zmęczona, by się zakopać pod kołdrą. Oddech miałam spokojny, a w żołądku czułam ciepło. Zamknęłam oczy i pozwoliłam, by Hollyhock mnie zabrało.
Po przebudzeniu wzięłam rozpustnie długi prysznic, który złagodził ból brzucha, a następnie wślizgnęłam się w sukienkę z Hollyhock jak nurek głębinowy w kombinezon. Potem siedziałam przy biurku i patrzyłam na śnieg, czekając, aż przyjdzie po mnie Enid. Z nieba spadały wirujące płatki śniegu, niczym drobne dzieci chmur skazane na wieczny cykl powrotów – jako śnieg, woda lub para – aż po kres czasu. Koncepcja ponownych narodzin: powstania jako jedno i odrodzenia się jako coś innego, podniosła mnie na duchu. Wszystko było tak, jak powinno. Wszystko było wszystkim, o ile takie stwierdzenie ma sens. Dla mnie wtedy miało i z każdym dniem nabierało go coraz więcej.
Zjawiła się Enid i wyszłyśmy z Pokoju Powitalnego.
Sieć korytarzy doprowadziła nas do głównej odnogi Skrzydła Północnego. Przystanęłyśmy pomiędzy dwoma pokojami pacjentów. Tak jak wieczorem poprzedniego dnia, Enid mnie zważyła, zmierzyła mi ciśnienie i temperaturę. Po zanotowaniu wyników (wszystkie były książkowe) podała mi mały kubeczek z suplementami, które miałam popić wodą, i poinformowała, że w Hollyhock obowiązuje ścisła polityka antylekowa, z wyjątkiem najpoważniejszych przypadków. Powiedziałam o swoich bólach brzucha. Enid położyła tam dłoń i nie odrywała tak długo, że poczułam ciepło. Następnie stwierdziła, że ból minie.
Poprowadziła mnie do Hollyhock Hall – wielkiej, jasno oświetlonej jadalni. Ogromne okna po obu stronach sięgały od podłogi do sufitu, a dzięki nim pomieszczenie było skąpane w liliowym świetle zimowego poranka. Chropowate szyby zbrojone metalową siatką sprawiały, że świat na zewnątrz wyglądał jak smagane wiatrem morze pod zasnutym chmurami niebem. Po naszej stronie sali znajdowała się linia wydawania posiłków, a po przeciwnej były podwójne drzwi. Nad nimi wisiał wielki zegar pozbawiony cyfr.
Enid poprowadziła mnie do linii, a potem wyszła. Obserwowałam ją, dopóki nie zniknęła za drzwiami pod zegarem, i byłam zazdrosna o uwagę, którą teraz poświęci jakiejś innej pacjentce.
Szybko jednak poczułam radość na myśl o śniadaniu, którego sama nie musiałam przygotowywać, jedzonego z talerzy, których nie musiałam zmywać. Sympatyczna kobieta załadowała mi tacę na bogato: dostałam specjalnie przygotowany omlet warzywno-grzybowy, dwie kiełbaski, tost i miskę owoców. W wydłużonej przegródce tacki znalazła się lekko osolona połówka awokado z pestką. Wybrałam herbatę z buzdyganka, choć miałam przeczucie, że w domu byłam miłośniczką kawy. Hollyhock miało w sobie coś takiego, co przytępiało mi myśli o domu. Skłamałabym, twierdząc, że mi to nie przeszkadzało.
Wzięłam tacę i wybrałam stolik, przy którym nikt nie siedział. Wiedziałam, że muszę zacząć szukać przyjaciół, ale na razie chciałam się cieszyć jedzeniem. Oczywiście, kiedy tylko usiadłam, poderwała się siedząca przy pobliskim stoliku kobieta – jakbyśmy siedziały po przeciwnych stronach huśtawki – i podeszła do mnie. Była przysadzista i miała kwadratową twarz, na której znać było zmęczenie jakimś długo dźwiganym ciężarem. Od razu wiedziałam, że należy do ludzi, którzy wyglądają na starszych, niż są. Pod spracowaną skórą kryły się młode mięśnie. Postawiła tacę po drugiej stronie i tak gwałtownie klapnęła na ławkę, że jej kubek z herbatą prawie się przewrócił.
– Lepiej zepnij włosy – poradziła. Sama miała dwa warkocze związane w węzły po bokach głowy.
– Cześć. Nie ma problemu – odpowiedziałam. – A dlaczego?
Wpakowała sobie do ust pół kiełbaski.
– Honora – przedstawiła się i energicznie wyciągnęła do mnie rękę nad stołem. Rozszerzany rękaw jej koszuli był podciągnięty do przedramienia, przez co ukazywał mięśnie poruszające się jak struny instrumentu. Miała duże ręce. Duże ramiona. Sprawiała wrażenie, jakby drzemała w niej ogromna siła. Nie widziałam takiej u żadnej innej kobiety. Cokolwiek robiła przed przybyciem do Hollyhock, wiązało się to z ciężką pracą fizyczną. Może przerzucała siano? Chwyciłam wyciągniętą rękę, a ona prawie zmiażdżyła mi kości. Przedstawiłam się z grymasem bólu na twarzy.
Schowałam pod stołem obolałą dłoń, żeby ją rozmasować.
– Mówiłaś coś o spięciu włosów?
– Lubią za nie ciągnąć, Charlotte – odparła, rozkładając ręce, jakby to było coś oczywistego.
– Naprawdę? – Rozejrzałam się. Wszystkie kobiety wydawały się łagodne i kulturalne.
– Dla twojego dobra mam nadzieję, że nie będą tego robić – stwierdziła Honora i zmierzyła wzrokiem moją tacę. – Nie czepiają się każdej. Będziesz to jadła?
Zdezorientowana jej rozmownością, ledwo spostrzegłam, co jest grane, gdy złapała jedną z moich kiełbasek. Po chwili wpakowała ją sobie do wolnej części ust i wybuchnęła śmiechem.
– Tak, miałam zamiar to zjeść – odparłam.
Honora żuła mięso, patrząc w przestrzeń. Mięśnie jej czaszki poruszały się jak u lwicy przeżuwającej kość. Odgryzłam kawałek omletu i okazał się on mieszaniną smaków pyszniejszą, niż można się spodziewać po zestawie jajek, pieczarek i papryki. Kiedy przełykałam, moje zdenerwowanie z powodu kradzieży kiełbaski zaczęło topnieć.
– Zostawiam kiełbaskę na koniec – obwieściła Honora i wylizała resztki. – Co więc cię tu sprowadziło, Charlotte?
– Psychoza domowa.
– Czyli masz męża.
– Skąd wiesz?
– Daj spokój. Nikt nie dostaje tej diagnozy, jeśli nie zasugeruje jej mąż.
– Diagnozę postawił prawdziwy lekarz. A ja chcę zrobić to, co najlepsze dla mojej rodziny, więc postanowiłam się z tym pogodzić.
– Kiedy po raz ostatni słyszałaś o mężczyźnie z psychozą domową, co?
– No… nigdy, ale…
Honora pokręciła głową i wydęła wargi.
– Zawsze winni są mężowie. On pracuje. On podróżuje. On wychodzi z kolegami. Robi Bóg wie co z Bóg wie kim i nikt się nad tym dłużej nie zastanawia, nikt tego nie kwestionuje. Wreszcie w kobiecie coś pęka pod wpływem izolacji albo po prostu zwyczajnie się wkurza, a psychiatra, do którego trafia, nazywa to schizofrenią. Może nam się poprawi, a może nie. Tak czy inaczej, ma pretekst do przerzucenia się na nową żonę. Bo ta poprzednia sfiksowała, łapiesz?
– Naprawdę nie sądzę, by tak było z Andrew – odparłam, gdy już z wdzięcznością o nim pomyślałam. – Czy wszystkie pozostałe kobiety cierpią na to samo?
– Lwia część – stwierdziła Honora, oparła łokieć o stół i wskazała palcem. – Tam siedzi Eliza, widzisz?
– Mhm.
– Spaliła swój dom, a kiedy ją spytali, dlaczego to zrobiła, odpowiedziała, że chciała, by mąż przestał wychodzić do pracy. Dasz wiarę? Po wszystkim umieścił ją tutaj.
– No cóż, w końcu spaliła dom – odparłam z ulgą, że ja pod wpływem urojeń nie dokonałem podpalenia.
– Sęk w tym – kontynuowała Honora – że Eliza jest większą wariatką niż szop, który nie potrafi dosięgnąć własnego tyłka. A macie tę samą diagnozę.
– To pech – zgodziłam się. – Nosimy ten sam stygmat.
– Stygmat?
– Tak jest – potwierdziłam. – Piętno. – Przeciągnęłam kawałek jajka po tłuszczu na talerzu i wzięłam oczyszczający oddech. – No cóż. Nie mogę się martwić o Elizę. Zostało mi dwadzieścia dziewięć dni na uporządkowanie własnego umysłu.
– Czy z tobą jest naprawdę coś nie tak? Nie wydajesz mi się szczególnie chora.
Wzruszyłam ramionami.
– Ty mnie też.
– O nie, nie – powiedziała, dziabiąc się widelcem w bok głowy. – Ja jestem całkowicie popsuta. Popieprzona.
– Honoro – zaczęłam, bardzo się starając, by mój głos brzmiał sympatycznie. – Mnie wydajesz się całkowicie normalna.
Zeskrobała z tacy resztki i zjadła. Nawet kiedy przeżuwała, jej usta były skierowane ku dołowi i zaciśnięte – jakby odpychała falę jakiegoś uczucia. Wiedziałam, że drążenie tematu byłoby nietaktowne, więc wydukałam, że wszystko w porządku, bo to nie moja sprawa.
– Czy kiedykolwiek przyszło ci do głowy, że możesz być złym człowiekiem?
– Yyy… Nie… Mam nadzieję, że nie jestem. I nie mam wątpliwości, że i ty nie jesteś złym człowiekiem, Honoro.
– Czy środek się liczy, jeśli zewnętrzna powłoka jest zła?
– Oczywiście, że tak.
– Hmm… nie jestem pewna, że reszta świata tak to widzi.
– Nie powinnaś się przejmować, jak widzi to reszta świata. Poza tym nie sądzę, by można było dzielić ludzi na dobrych i złych – odparłam w przekonaniu, że to coś mądrego, co mógłby powiedzieć Andrew. – Uważam, że zachowania ludzi wynikają z tego, ile są w stanie znieść. Ci mniej odporni na ból mogą być bardziej skłonni do ranienia innych, bo nie dostali narzędzi do przepracowania tego, co przeżywają. Czują się bezbronni albo przyparci do muru. Właśnie wtedy widzimy ludzi postępujących niewłaściwie.
– To tylko wymyślny sposób na powiedzenie, że każdy ma swoją granicę wytrzymałości, Charlotte. Czy twój mąż znalazł cię w koledżu?
– Nie, poznaliśmy się… – mówię i urywam. Nie pamiętam, gdzie się poznaliśmy, prawda? Ach tak, na meczu. Meczu baseballowym. Grały dwie drużyny, a my byliśmy na widowni. Tak właśnie się poznaliśmy (chyba). To jak prawdziwa miłość z marzeń. Wszystko jest za mgłą.
Honora kontynuowała:
– Świata nie obchodzi, co jest w środku, jeśli zrobisz coś, co się nie mieści w głowie. Niektóre czyny są na tyle złe, że intencje danej osoby nie mają tak naprawdę znaczenia.
Poczułam, że pod grubym kołnierzykiem napina mi się skóra.
– O czym my mówimy, Honoro?
Jej wyraz twarzy się zmienił, sięgnęła nad stołem, zabrała mój kubek i dopiła herbatę.
– Po południowej stronie głównego budynku mają małe ogrodzone podwórko ze starymi huśtawkami – oznajmiła, wykonując nieokreślony gest nad moim ramieniem. – Kobiety na nich siedzą i prawie w ogóle się nie bujają. Możesz je wołać, ale i tak nie usłyszysz odpowiedzi.
Przeszedł mnie dreszcz.
– Nie lubię huśtawek – odparłam. Nie mam pojęcia dlaczego.
– Nie chodzi mi o huśtawki, Charlotte, tylko o pacjentki, które tam chodzą.
– Co to za jedne?
– Krąży pogłoska, że prawdziwe psycholki, beznadziejne przypadki. Tylko czekać, aż sama do nich dołączę – odparła i wstała, bo już zjadła swój posiłek i część mojego.
– Honoro? – zwróciłam się do niej, jakbym właśnie została opuszczona, choć przecież na początku chciałam jeść w samotności. Byłam taka szczęśliwa, a teraz ona mówiła smutne rzeczy. – Próbujesz mnie przestraszyć?
Westchnęła i przestąpiła z nogi na nogę.
– Mówię tylko, że powinnaś nosić włosy spięte u góry, nic więcej.
Poczułam wewnętrzną iskrę buntu wobec czegoś, co niewątpliwie było próbą prześladowania nowej pacjentki.
– Nosiłam je tak związane w domu, żeby się nie brudziły i dlatego, że Andrew lubił taką fryzurę. Teraz mam trochę czasu na bycie sobą. Poza tym żadna z tych kobiet nie wygląda, jakby ciągnęła za włosy.
Honora wzruszyła ramionami i zaczęła odchodzić ze swoją tacą.
– O te tutaj nie musisz się martwić.
Odstawiła tacę na miejsce przy linii wydawania posiłków, a potem ruszyła w stronę podwójnych drzwi pod zegarem i zniknęła za nimi. Rozejrzałam się po sali, nagle świadoma własnych włosów, miękko opadających na szyję i ramiona. Włosy wszystkich innych pacjentek były związane.
Fragment transkrypcji
GASTRELL: Jest poniedziałek, dziewiętnasty marca, godzina dziesiąta dwadzieścia dwie. Mówi inspektor Gastrell z policji w Scottsbluff. Jestem tu ze świadkiem – Charlotte Andrew Turner. Wczorajsze przesłuchanie zostało przerwane z powodów zdrowotnych. Czy już czuje się pani lepiej?
ŚWIADEK: To był tylko spadek poziomu cukru we krwi. Już wszystko w porządku. Doktor Bentham, która u państwa pracuje, jest bardzo miła.
GASTRELL: Tylko się upewniam, że nic pani nie jest.
ŚWIADEK: Nie, nic.
GASTRELL: Jeśli będzie pani chciała czegoś na wzmocnienie, proszę się częstować cukierkami z tamtej miski.
ŚWIADEK: O smaku persymony?
GASTRELL: Persymony? Nie. To cukierki toffi.
ŚWIADEK: Ach, w porządku.
GASTRELL: Wyjdę na chwilę porozmawiać z doktor Bentham. Proszę sobie spokojnie pić herbatę. Spróbować cukierka. Ja będę na korytarzu. W razie czego może pani mnie zawołać.
ŚWIADEK: Dobrze.
Fragment transkrypcji
GASTRELL: Czyli może dalej zeznawać, tak?
DOKTOR HEEDA BENTHAM: Pod względem fizycznym był to tylko niski poziom cukru we krwi. Jeśli chodzi o psychikę, wiesz, co myślę. Przeszła poważny epizod dysocjacyjny i powinna zostać poddana obserwacji w odpowiedniej placówce. Przecież to pacjentka, która uciekła ze szpitala psychiatrycznego.
GASTRELL: A raczej wyszła, gdy to miejsce przestało istnieć, ale w porządku.
BENTHAM: Mam poważne obawy. Jej pamięć działa bez zarzutu, ale tam gdzie powinna być najbardziej godna zaufania, zawodzi. Charlotte nie jest na przykład pewna, jak poznała swojego męża albo co to jest baseball.
GASTRELL: Ale może na skutek traumy, prawda?
BENTHAM: Możliwe. Ale mówię ci, z nią jest coś nie tak. Kto mówi w taki sposób? W sposobie mówienia jest nienaturalna, dziwnie oficjalna. Sztywna. Syntetyczna. Prawie jak jakiś wyrób fabryczny.
GASTRELL: Tak, zauważyłem. Ale właściwie wszystko mi jedno, jak brzmi jej głos. Interesuje mnie, co mówi.
BENTHAM: Ja zaznaczyłam swoje stanowisko jasno. Ze względu na nią i na siebie. Nie będę ryzykowała prawa do wykonywania zawodu, wyrażając zgodę na dalsze zadawanie jej pytań.
GASTRELL: Przyjmuję do wiadomości twoje obiekcje. Gdyby ona nie była jedynym świadkiem zdarzenia, które zaowocowało śmiercią grupy ludzi i zmieniło kawałek płaskowyżu w… to, czym jest teraz, pozwoliłbym ci ją zabrać. Ale może tylko ona jest w stanie kiedykolwiek opowiedzieć o zdarzeniu. Nigdy nie będę miał takiej okazji jak teraz. Zwłaszcza jeśli zabiorą ją do innego zakładu dla czubków.
BENTHAM: Nie używamy tego terminu.
GASTRELL Jesteś teraz policjantką językową?
BENTHAM: Ejże. Policja to twoja działka. Lepiej wracaj, zanim pojawią się nowe naciski, bym ją przeniosła.
Dyrektorka Hollyhock House, doktor Althea Edevane, siedziała na krześle, tyłem do ogromnej, niezwykle ozdobnej konstrukcji z drewna. Wyglądało to jak klatka, w której urządzono naturalne środowisko dla ptaka lub innego zwierzęcia. Gałęzie i patyki tworzyły schronienie dla czegoś, co się czaiło w środku. Cienka siatka rozciągnięta między ramami sugerowała, że to ptaki. Każde inne zwierzę rozerwałoby ją pazurami. Nie słyszałam jednak świergotania.
Lekarka wyglądała jak ktoś, kto prowadzi ekskluzywny ośrodek odnowy biologicznej dla bajecznie bogatych. Jej porcelanowa cera miała woskowy połysk świadczący o kosztownej i bardzo starannej pielęgnacji – prawie nie było widać oznak wieku, może poza delikatnymi kurzymi łapkami w kącikach oczu. Z radością zauważyłam też zmarszczki mimiczne jak u osoby, która często się śmieje. Gęste włosy lekarki były mocno splecione we francuski warkocz, w większości siwy, choć z nielicznymi upartymi pasmami koloru kasztanowego. Z jednej strony wystawał gustowny zielony element, jak piórko w kapeluszu. Zastanawiałam się, czy to goździki, choć wcześniej widywałam je tylko na półkach z przyprawami, a nie jako żywą roślinę. Bo to przecież rośliny, prawda?
Jej strojem była sukienka z tego samego marszczonego materiału co wszystkie, a dodatkiem – skromne czarne pantofle z klamrą. Widziałam ruch bezbarwnych warg, kiedy mówiła, ale większość treści mi umykała, bo błądziłam wzrokiem po wnętrzu klatki, wypatrując goździków.
– Pani Turner? Pytałam o pani wrażenia do tej pory.
– Słucham? – odparłam. Poczułam się przyłapana na odpłynięciu myślami.
– Wiem, jest to ekscentryczne – przyznała, wskazując klatkę czy cokolwiek to było. – Odwracacz uwagi, który pewnie powinnam była zostawić w domu. Ale tyle się od nich uczę. Chociaż jaki w tym sens, skoro i tak nigdy mnie nie ma i nie mogę obserwować, jak rosną, prawda?
Przekrzywiłam głowę, starając się zobaczyć, o czym właściwie mówi.
– Ogończyki – wyjaśniła. – Niestety, kiedy już są najedzone, słabo się ruszają. – Zatrzepotała palcami. – Może uda się pani któregoś dojrzeć, zanim skończy nam się czas. W każdym razie chciałam zapytać, jak się pani aklimatyzuje.
– No cóż – zaczęłam, celowo patrząc jej w oczy, by w ten sposób pokazać szczerość. – Trafiłam tu dopiero niedawno. Posiłki są… – Zawiesiłam głos, próbując znaleźć słowo, które oddałoby ich cudowność w moich oczach. – Transdecentne.
– Chyba chciała pani powiedzieć „transcendentne” – odparła Edevane i zachichotała. – Czyli udało nam się osiągnąć zamierzony efekt.
– Naprawdę się nie spodziewałam tak niesamowitego jedzenia w szpitalu psychiatrycznym.
– Chcemy, żebyście się czuły ożywione, pełne energii. Dobre jedzenie to najlepszy pierwszy krok w tym kierunku. Zgodzi się pani ze mną, pani Turner? Chyba że mogłabym mówić po imieniu.
– Tak, proszę. Charlotte będzie w sam raz – zapewniłam i pomyślałam, że ta kobieta jest bardzo sympatyczna. Czyżbym się zarumieniła?
– Ciało odpowiada adekwatnie do bodźców, które otrzymuje, prawda? – kontynuowała. – Zaserwuj byle co, to w zamian otrzymasz banał. Dieta złożona z różnorodnego jedzenia wysokiej jakości nie tylko jest odżywcza, ale i ma swoją symbolikę. Chcę, żeby budziła w was ekscytację. Powinna napełnić brzuch, lecz również obudzić głód potencjału: umysłowego i fizycznego.
– Tak – odparłam zachwycona. – Na tym właśnie mi zależy. – Poczułam się, jakby otworzyła mi umysł i ciało.
– Gdybyśmy podawali wam tylko miseczki mdłej owsianki i herbatniki Grahama, co by to w was obudziło? Według mnie niewiele. Swoją drogą, Sylvester Graham właśnie dlatego wynalazł te pozbawione smaku „deseczki” jak z kartonu: by zdusić seksualne żądze kobiet. Wiedziałaś o tym?
– Nie – przyznałam. Cóż to była za fascynująca kobieta. Miała taką wiedzę. Kiedy wspomniała o seksie, na pewno się zarumieniłam.
– Obiecuję, że w Hollyhock nie znajdziesz jego purytańskich waflowatych wyrobów. Próbujemy przypominać kobietom o ich naturze i pasjach, a nie je zakopywać. – Wzięła głęboki wdech, a potem wypuściła powietrze. – Wiem, że to może się wydawać sprzeczne ze światem, w którym żyjemy, ale nie można represjonować ludzi bez końca. Trzeba im pokazać, kim są, a potem nauczyć się poruszać po ich rzeczywistości. Tak zaprojektowałam tutejsze doświadczenie, by było dla naszych pacjentek impulsem do przebudzenia. Jedzenie to zaledwie niewielka cząstka całości. Wszystko mocno przypomina mój sposób hodowli tych motylków.
– Nie pomyślałam o tym w ten sposób. Wszystko wydaje się takie przemyślane.
– Mam nadzieję. Twój mąż zapłacił dużo pieniędzy, żebyś mogła tu się leczyć. – Po tych słowach się uśmiechnęła i nie dodała nic więcej.
Jej oczy były jak kałuże w jaskini – bladozielone lub bladobłękitne, w zależności od światła. Źrenice się rozszerzyły, jakby nad naszymi głowami przeleciała chmura. Oczywiście nic takiego nie nastąpiło, bo siedziałyśmy w jej przestronnym gabinecie pod stylowym żyrandolem. Zanotowałam w myślach, by spróbować odtworzyć w naszym domu niektóre z tych ozdobnych akcentów.
– Zatem – kontynuowała – te sesje psychoterapii będą naszą szansą na wyleczenie twojej choroby. Spędzimy nieco dłuższy czas z twoim przytomnym umysłem i spróbujemy coś wzburzyć w podświadomości. Ale najpierw powiedz mi trochę więcej o sobie. Coś, czego mogę nie znaleźć w twojej karcie.
Nie spodziewałam się ciepła od dyrektorki ośrodka psychiatrycznego. Entuzjastycznym tonem zaczęłam opowiadać:
– Andrew i ja przeprowadziliśmy się do Hay Springs zimą zeszłego roku. Oboje wychowywaliśmy się w małych miasteczkach na Wschodzie i zależało nam na znalezieniu przyjaznej społeczności z dobrymi szkołami. Tak by było nas stać na przyjemny dom, w którym moglibyśmy wychowywać dzieci.
Jej usta nieznacznie się wygięły ku dołowi.
– Mówisz to prawie tak, jakbyś czytała z dossier.
– A co to jest dossier?
– Nieważne. – Machnęła ręką. – W jakiej branży pracuje Andrew?
– Sprzedaje urządzenia do precyzyjnej obróbki, ale nie podam szczegółów, bo tego nie rozumiem.
– A ja i tak bym nie udawała, że temat mnie interesuje – odparła lekarka, a potem wybuchnęła delikatnym śmiechem.
Poczułam, że wypełnia mnie radość.
– Wygląda na to, że przez następny tydzień ja też nie będę musiała udawać! – powiedziałam. To wszystko było takie wyzwalające.
– Zabawna jesteś, Charlotte. Coś ci powiem: w czasach początków tej placówki, dawno temu, panie organizowały pokazy talentów i konkursy piękności. Kiedy słucham, jak sypiesz żartami, przychodzi mi do głowy, że może powinnyśmy do tego wrócić.
– Okej – odparłam, czując, że moje policzki płoną. – Tylko że nie wiem, czy mam jakieś talenty.
– Może powinnaś lepiej poznać siebie, Charlotte? Kiedy będziesz miała zajęcia z prac ręcznych, spróbuj robienia na drutach, haftowania, wyplatania koszyków. Poczytaj nasze książki o tym, jak kobiety najlepiej wykorzystują swoją pozycję w innych krajach, jak rozsadzają ramy swoich światów wewnętrznych.
– Tak zrobię.
– Dobrze… Kiedyś poproszę Enid, by się zastanowiła nad zorganizowaniem pokazu talentów. – Lekarka zapisała coś na podkładce i zmieniła pozycję na krześle. Pod sukienką poruszały się kontury jej ciała. Było silne i sprężyste, co świadczyło o regularnych, pełnych dyscypliny ćwiczeniach. – Może opowiedz swoimi słowami, co cię sprowadza do Hollyhock.
Ujęła to tak, jakby chodziło o wakacyjny kurort albo uczelnię. Moje samopoczucie pozwalało stwierdzić, że nie jest to wcale tak odległe od rzeczywistości.
– Myślę, że już znasz odpowiedź.
– Znam, ale wgląd w twoją perspektywę pomaga mi w pracy – odparła lekarka. Czubek jej nosa był cienki i błyszczący. Jeśli miała makijaż, to minimalny.
– Myślę, że trafiłam tu w taki sam sposób jak większość kobiet.
– Mówisz, jakbyś była rozgoryczona, Charlotte.
– Nie… – odparłam i się zawahałam, bo usłyszałam w głowie to, co Honora opowiadała o żonach i mężach. – Dostałam szansę na uratowanie małżeństwa i rodziny. Ale któż nie miałby w sobie choćby odrobiny żalu, że najwyraźniej to kobieta musi się naprawić, a mężczyzna nie ma obowiązku dokonania w sobie jakichkolwiek zmian?
– Wątpisz, że jesteś chora?
– Nie – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Doktor Barker postawił mi diagnozę. Po prostu… zawsze taka byłam. A wszystko wydarzyło się nagle, rozumiesz?
– Pewnie zawsze byłaś w grupie ryzyka, Charlotte. To jak z wrodzoną wadą serca odkrytą w późnym okresie życia. Objawy takie jak twoje bardzo często ulegają zaostrzeniu w stresujących sytuacjach, zwłaszcza przy predyspozycjach genetycznych. A małżeństwo to istna kopalnia stresu.
– Ale skoro tak, to dlaczego choroba dotyka tylko kobiety?
Lekarka uniosła brwi i się uśmiechnęła.
– Nie sądziłam, że tak szybko rozpoczniemy pełną dyskusję o DSM 11 – powiedziała, opadając na oparcie krzesła. – „Psychoza domowa” to tylko nazwa, którą nadajemy zaburzeniom z pogranicza schizofrenii, kiedy zostają zaobserwowane w kontekście zajmowania się domem. Niestety, nawet w dzisiejszych czasach najczęściej robią to kobiety. Nie bez powodu schorzenie, o którym mówimy, dawniej nosiło nazwę „schizofrenii gospodyni domowej”. Trochę tylko złagodzono etykietę. Nie myśl jednak, że mężczyźni nie cierpią na zaburzenia z pogranicza schizofrenii typowe dla ich fizjologii i ról społecznych – wyjaśniła i wskazała regał z książkami. – Widzisz tamten przykurzony zielony tom? To moja praca naukowa właśnie na ten temat, na wypadek gdybyś kiedyś miała ochotę przeczytać. Ale wstrzymaj się z tym do czasu, aż będziesz miała kłopoty z zasypianiem. – Lekarka zaniosła się szczerym chichotem. – Połowa naszej grupy badawczej to byli mężczyźni, a odkrycia…
Moją uwagę przyciągnęła część regału tuż pod rozprawą – w miejscu, gdzie stare książki medyczne w ciężkich tomiszczach tkwiły pomiędzy dwiema podpórkami z kamienia. Jedną z nich był kruk w szarym łupkowym kolorze, a drugim – drzewo z tego samego materiału. Gałęzie drzewa połyskiwały dzięki zawieszonym na nich ozdobom: były tam para srebrnych okrągłych kolczyków, kilka bransoletek i delikatnych naszyjników, którym towarzyszyły zawieszki z motywem ukrzyżowania. Z kolei kruk miał w dziobie medalion.
Na półce poniżej znajdowało się ogromne zdjęcie lekarki z małym chłopczykiem o bystrym spojrzeniu – niewątpliwie jej synkiem. Po bokach ustawione były jego szkolne portrety – od przedszkolaka po ucznia wczesnych klas podstawówki. Podobna seria zdjęć, tylko nowych, przedstawiających tego samego chłopca w różnym otoczeniu i stroju, wisiała na ścianie.
Znów dobiegł mnie głos lekarki:
– …ale nie twierdzę, że kobiety są równie licznie reprezentowane wśród nowych przypadków i nie neguję, że mamy do czynienia z falą nadrozpoznań tej choroby. To chciałaś usłyszeć?
– Skąd mam wiedzieć, że nie jestem jedną z kobiet, które zostały błędnie zdiagnozowane?
Jej oczy emanowały własną energią. Zdawało się, że jest w nich mądrość niedostępna innym. Lekarka wstała i odparła:
– Oj, nie sądzę, by w twoim wypadku popełniono błąd.
Z gracją podeszła do biurka i chwyciła teczkę. W klatce coś zatrzepotało, a ja zareagowałam na to cichym:
– Uuu.
– Oj – powiedziała i siadając, spojrzała przez ramię. – Czyżby postanowiły zaszczycić nas swoją obecnością?
Mignęło mi skrzydełko.
– Czy to są… motyle? – zapytałam.
– Owszem. To niemądre, że je tu trzymam. Nie tylko pacjentki Hollyhock zmagają się z zaburzeniami psychicznymi. Ja też, jak widzisz, mam skłonność do obsesji.
Odchyliłam się w bok, żeby lepiej widzieć.
– Uważam, że to urocze.
– Mam tam większość znanych ogończyków: zielone, jałowcowe, zebrowate, królewskie, srebrnopaskowe, koralowe, krzaczaste, może nawet ze dwa złociste. Około dwudziestu sześciu gatunków bez poczwarek. Ich nie liczę, bo mogą się nie wykluć, tylko zawinąć i nigdy nie wyjść z kokonu. – Poklepała teczkę dłońmi i z teatralną elegancją rozłożyła ją sobie na kolanach. – A jeśli chodzi o ciebie, zobaczmy. – Odchrząknęła. – Pacjentka wykazuje liczne objawy schizofrenogenne charakterystyczne dla tak zwanej psychozy domowej. Są to między innymi: urojenia ksobne, chaotyczna mowa, przejawy ambicji, nieumiejętność koncentracji i histeria. Dowody anegdotyczne wskazują na kobietę zaburzoną. – Podniosła wzrok. – Nie owijał w bawełnę, co?
– Czym są urojenia ksobne?
– Przekonaniem, że jakieś zewnętrzne, niezwiązane z tobą, nieszkodliwe zjawiska są wymierzone przeciwko tobie, odnoszą się właśnie do ciebie, gdy tak naprawdę nie mają z tobą bezpośredniego związku – wyjaśniła, nie przestając kartkować mojej historii choroby. – Dowiedziawszy się, że sąsiadka, pani Alice James, zaczęła chodzić na lekcje gotowania, pani Turner poszła do jej kuchni i zaczęła opróżniać półkę z przyprawami. Dalej jest napisane, że się włamałaś w tym celu.
– Drzwi były otwarte.
– I wygląda na to, że przesłuchiwała cię policja: Pani Turner, powołując się na niezawodne źródło, twierdziła, że pani James zamierza podać zatrute ciasteczka w Święto Dziękczynienia. A potem publicznie oskarżyła ją o czary. – Lekarka uniosła wzrok. – Nie było tak?
– Było, ale moje działania wynikały z paranoi, a nie z urojeń.
Lekarka zareagowała uśmiechem.
– Zauważyłam już, że poczucia humoru ci nie brakuje. Ale rzeczywiście jesteś chora. – Zamknęła teczkę. – Charlotte, nie będę udawała, że ignoruję rolę społeczeństwa w występowaniu nerwic, które dotykają nas, kobiety. Sama musisz umieć się poruszać po świecie poza tymi murami. To podróż pełna niekończącej się frustracji, labirynt, który ma wejście, ale dla wielu nie ma wyjścia. Małżeństwo tylko wszystko komplikuje. Mogę ci zaproponować szansę na wzmocnienie poczucia tożsamości, niezależnego od męża. Będziesz znała i doceniała swoją wewnętrzną wartość jako człowieka i kobiety, nawet wykonując te codzienne czynności, które stanowią obciążenie dla gospodyni domowej. Odnajdziesz równowagę dzięki naszym dwóm modułom: Prace Porządkowe i Prowadzenie Domu. Niektórzy mogliby uznać, że to staroświeckie podejście, ale uwierz mi: jest metoda w tym… no, sama wiesz, jak to dalej leci. (Nie wiem). Tutaj zresetujesz umysł i perspektywę, a kiedy dostaniesz wypis, pan Turner otrzyma coś w rodzaju czystej karty. Możesz budować na czystej karcie, Charlotte. To jak dom z fundamentami. Rodzina. Dzieci. – Doktor ponownie skrzyżowała nogi i przekrzywiła głowę w oczekiwaniu na moją odpowiedź.
Nie wiedziałam, co chce usłyszeć, ale odparłam:
– Chcę wierzyć, że da się mi pomóc.
– Da się. Jesteś w Hollyhock, Charlotte – powiedziała z szerokim uśmiechem. – Stąd wiem, że twój mąż cię kocha. Sprowadził cię do nas.
– Tak. Tak, to prawda.
– Każda kobieta leczona tutaj ma szansę stać się kimś znacznie więcej, niż mogłaby sobie wyobrazić. Ale sam proces zależy od ciebie. Chcesz tego?
– Chcę.
– Musisz tylko zrobić swoje. Otworzyć umysł. Dać się prowadzić procesowi terapeutycznemu. – Zerknęła na zegarek i wstała, dlatego i ja się podniosłam z krzesła. – Na następnej sesji zaczniemy medytacje prowadzone. Któregoś dnia poznasz siebie i zawirujesz razem z nami – powiedziała i zakręciła palcem w powietrzu.
Kiedy mnie wyprowadzała z gabinetu, zauważyłam błysk przy posążku kruka. Medalion jeszcze drżał, jakby chwilę wcześniej ktoś go potrącił.
Pokój Zajęć Grupowych znajdował się w rozwidleniu dwóch korytarzy, dzięki czemu miał cztery wejścia – po jednym w każdym rogu. Ściany pokrywała solidna drewniana zabudowa: na dole szafki, a wyżej umieszczono oszklone półki, na których znajdowały się przedmioty pasujące do kultury wellness i grube, oprawione w skórę książki. Poczułam się jak w starej bibliotece. Może zresztą kiedyś pomieszczenie pełniło taką funkcję. Obecnie służyło za siedlisko dla masy drewnianych składanych krzeseł i kilku grupek pacjentek psychiatrycznych.
Przy jednym z wejść znajdował się stojak z wodą i lodem. Na powierzchni unosiły się kawałki jakiegoś zbitego pomarańczowego owocu. Nalałam sobie szklankę i upiłam łyk. Smak był orzeźwiający, z nutą gładkiej słodyczy kantalupy, tyle że owoc nie był melonem. Bardziej przypominał cytrusy. Uznałam, że to persymona, choć nigdy jej nie widziałam. Wiele rzeczy robiłam tu po raz pierwszy.
Członkinie grupy tworzyły kwadrat, każda z nas miała kogoś naprzeciwko siebie. W przeciwległym rogu zauważyłam Honorę. Pomachała mi, a ja z radością odwzajemniłam ten gest. Rozmawiałyśmy tylko przy śniadaniu, ale polubiłam ją, mimo że ukradła mi jedzenie. Wydawała się taka… autentyczna.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
