Odezwij się - Magdalena Zimniak - ebook + audiobook + książka

Odezwij się ebook i audiobook

Magdalena Zimniak

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Nagłe zaginięcie, strach, tajemnice. Wszystkie tropy prowadzą donikąd...

 

Zaginięcie dwójki dzieci spada na z pozoru idealne małżeństwo Mielczarków jak grom z jasnego nieba. Ucieczka? Rodzice są pewni, że porwanie. Policja natomiast sugeruje, że Ada, od lat zmagająca się z nerwicą natręctw, mogła zrealizować „fantazje” i skrzywdzić brata.

W nowym thrillerze psychologicznym autorka „Białych róż dla Matyldy” serwuje czytelnikom potężny ładunek emocjonalny i zaskakujące zwroty akcji. Trudno oderwać się od tej historii. A potem trudno o niej zapomnieć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 411

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 23 min

Lektor: Donata Cieślik

Oceny
4,0 (61 ocen)
26
17
12
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Isenor_Tarpanito

Dobrze spędzony czas

Książka "Odezwij się" to jeden wielki ładunek emocjonalny z zaskakującymi zwrotami akcji. To jest książka łatwa, to książka który wyciska łzy.
00
senioritag

Dobrze spędzony czas

Lektorka trochę psuje robotę.
00

Popularność




Copyright © by Magdalena Zimniak

Copyright © by Grupa Wydawnicza Literatura Inspiruje Sp. z o.o., 2017

Wszelkie prawa zastrzeżone

All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w jakikolwiek inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

Redakcja: Sylwia Drożdżyk-Reszka

Korekta: Justyna Jakubczyk, Jolanta Chrostowska-Sufa

Projekt graficzny okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Skład i łamanie: Marek Zinkiewicz

ISBN: 978-83-65223-99-9

Słupsk/Warszawa 2017

Wydawnictwo Prozami

[email protected]

www.prozami.pl

www.literaturainspiruje.pl

Skład wersji elektronicznej: Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

Dla mojej Ani.Wiesz, jak bardzo Cię kocham i podziwiam.

Prolog

Środek nocy. Nie ma sensu sprawdzać, która jest godzina. Ciemność mnie nie przeraża, wcale nie jest nieprzenikniona, chociaż latarnia przed moim oknem zgasła. Gorszy mrok jest we mnie, jednak nie dość gęsty, żeby skryć kłębiące się obrazy. Wstrętne, odrażające, ale to przecież ja je tworzę. Ja! Sama jestem wstrętna i odrażająca. Wstaję i zaczynam chodzić. Jeśli wykonam sto dwadzieścia pięć okrążeń pokoju, wszystko przepadnie bez śladu. Jeden. Coś mnie dławi, ściska za gardło. Panie Jezu, pomóż. Nie mogę się teraz modlić. Dwa. Pan Bóg mnie kocha, nawet kiedy… Trzy. Później, najpierw muszę się tego pozbyć. Cztery. Odczarować. Pięć. Wiem, że nie ma czarów. Sześć. Odczarowania też nie ma. Siedem. Nieważne. Osiem. Nie myśleć, nie teraz. Dziewięć. Skoncentrować się tylko na liczeniu. Dziesięć. Tylko liczenie. Jedenaście. Tylko. Dwanaście. Liczenie. Trzynaście. Wszyscy śpią. Czternaście. Nie wiedzą. Mama. Piętnaście. Tata. Szesnaście. Rafałek. O Boże. Siedemnaście. Nie myśleć. Osiemnaście. Nie. Dziewiętnaście. Myśleć. Dwadzieścia. Dwadzieścia jeden. Dwadzieścia dwa. Dwadzieścia trzy…

Sto dwadzieścia pięć. Zrobione. Idę do łazienki. Ignoruję mdłości i spryskuję lustro płynem do mycia szyb. Wkładam całą siłę w polerowanie. Tafla staje się nieskazitelna. Patrzę na swoje odbicie. Akceptuję się mimo wszystkich ohydnych obrazów. Prawie akceptuję. Dobrze. Coraz lepiej. Jeszcze tylko toaleta. Sypię proszek. Szoruję. Muszę umyć ręce. Prawdopodobnie zostawiłam ślady na umywalce. Ją też trzeba wyczyścić. Zachlapałam lustro, więc jeszcze raz je myję i ponownie patrzę sobie w oczy. Wystarczy.

Wreszcie mogę uklęknąć. Panie Jezu, przebacz mi. Wiem, że kochasz mnie taką, jaką jestem. Dziękuję za wszystko. Za cały otaczający świat. Za miłość. Za piękno. Za rodzinę. Za to, że jesteś ze mną i nie odrzucasz mnie, nawet kiedy… Dziękuję. Brak mi słów. Wezmę różaniec i zmówię dziesiątek.

Już dobrze. Będę spać do rana. Wszystko dobrze.

Obrazki z życia rodziny

Nie pamiętała, że dzisiaj Rafałek skończył pół roku, uświadomił jej to Andrzej. Wracając z uczelni, kupił nawet szampana, którego wypił sam, bo karmiące matki nie pozwalają sobie na alkohol. Gwoli sprawiedliwości, przyniósł też ciasto, które bardzo smakowało Adzie. Joanna wolała nie ryzykować. Synek miał skłonność do alergii i lekarka zaleciła przestrzegać diety. W każdym razie Andrzej pamiętał. On, który rzadko zawracał sobie głowę rocznicami. Dobry ojciec. Mąż też dobry, dbający o żonę i jej integrację psychiczną. Kiedy Ada poszła do pokoju, a Rafałek odłożony do łóżeczka nie obudził się natychmiast, odbyli poważną rozmowę. Zdecydowali, że wynajmą nianię, a Joanna wróci do pracy. Ściśle mówiąc, Andrzej zdecydował. Ona słuchała, potakiwała. Słowa wpadały i wypadały. Trochę męczyły, ale do tego już przywykła.

Serce biło tak ciężko, jakby wypiła za dużo kaw. Kawę, jak wiele innych przyjemności, odstawiła jeszcze w ciąży. Mąż obok spał spokojnie. Rafałka nie było słychać, co jak zwykle ją niepokoiło. Wstawała nawet sprawdzić, czy oddycha. Nie próbowała odtwarzać przebiegu rozmowy, argumentów za i przeciw. Decyzja zapadła, a Joannie było wszystko jedno. Kilka dni temu odebrała telefon od dyrektorki, więc zapewne nadal był wakat. Znalezienie opiekunki również nie powinno stanowić problemu.

Nie lubiła siebie. Kiedyś było inaczej. Miała jakieś pragnienia, wyrażała własne zdanie. Odkąd narodził się Rafałek, głównie potakiwała, jakby bojąc się, że jakikolwiek sprzeciw uruchomi lawinę, nad którą nie zdoła zapanować. Gniew zepchnęła do zakamarka, który starannie omijała. Całkowicie świadomie natomiast koncentrowała się na żalu. Nocą wstawała do synka, karmiła, odkładała do łóżeczka, ale sama nie wracała spać. Siedziała w fotelu zdrętwiała, zalana łzami. W końcu głowa opadała i Joanna zasypiała, lecz budził ją płacz dziecka. Karmiła ponownie, ponownie odkładała, zajmowała miejsce w fotelu. Mąż nawet nie zauważał, że nie ma jej w łóżku. Niczego nie zauważał. Rano pośpiesznie zjadał przygotowane przez nią śniadanie i odwoził Adę do szkoły. Odbierała ją już Joanna. Z wózkiem oczywiście. Córka całowała ją w policzek, świergotała do Rafałka, a potem opowiadała coś o szkole. Joanna była tak zmęczona, że niemal nic do niej nie docierało. Przytakiwała, jak miała to ostatnio w zwyczaju. Podawała Adzie obiad, goniła ją do lekcji. Wracał Andrzej i rozpoczynał zabawy z dziećmi. Świetny tatuś. Słuchała śmiechu Ady i Rafałka i czuła, jakby ktoś wbijał jej nóż w serce. Oto ona – ograniczona do roli karmiącej matki i gospodyni domowej. Podejrzewała, że ma depresję poporodową. Przy pierwszym dziecku była tylko euforia. Pewnie dlatego, że robiła wszystko wspólnie z Andrzejem. Przewijali razem, kąpali, wstawali w nocy. Niemal karmili razem; kiedy przystawiała Adę do piersi, on, jeśli tylko był w pobliżu, trzymał ją za rękę. W ciągu dnia dzwonił kilka razy, pytał, jak sobie radzą. Przy tym wszystkim starczało im siły na seks. Teraz sypiali ze sobą mniej więcej dwa razy w miesiącu, a z relacji z dziećmi zabierał jej to, co najlepsze. Ona była od czarnej roboty, on od zabawy. Ada uwielbiała tatusia. Rafałek na sam jego widok śmiał się i wyciągał rączki.

Nikt nawet nie próbował się dowiedzieć, czy Joanna wróciła do pisania. Co z tego, że wydała jakieś tam dwa kryminały? Tantiemy w budżecie domowym były niezauważalne. Krytycy niewiele mieli do powiedzenia. Czytelnicy nie zasypywali jej listami, domagając się kolejnych książek.

Gorycz przegranego życia. Na całej linii. Teraz coś miało się zmienić. Usiłowała wykrzesać odrobinę entuzjazmu. Wracała do pracy, co oczywiście oznaczało szkołę. Pisanie to hobby, które mogła realizować w wolnych chwilach. Andrzej na pewno uważał, że wolności i czasu jej nie brakuje.

Rafałek zaczął płakać. Trzeba przyznać, że przespał kilka godzin. Andrzej przewrócił się na drugi bok, naciągając kołdrę na głowę. Klasyka. Wstała i przystawiła dziecko do piersi.

Rzeczywiście, Joanna poczuła się lepiej, ale dotyczyło to jedynie czasu, który spędzała z dala od rodziny. Kiedy tylko otwierała drzwi mieszkania, nadchodziło uczucie zniewolenia i litości nad sobą. Kochała ich wszystkich, jednak potrzebowała głębszego oddechu. Coraz później wracała do domu. Siadywała w parku i pisała. Oddzielała się szklaną ścianą od rzeczywistości, pogrążała w świecie zbrodniarzy i detektywów. Wykorzystując przezroczystość szkła, obserwowała, co się dzieje, ale nawet karmiąc dziecko czy podając obiad, znajdowała się po drugiej stronie. Taka mała ucieczka.

Któregoś dnia wczesną wiosną siedziała w parku, śmigając długopisem w zeszycie, opisując brawurowy pościg za przestępcą.

– Czapka chciała pani odfrunąć.

Podniosła wzrok. Facet był dość przystojny, dość wysoki, dość dobrze zbudowany. Niewystarczająco, żeby matka dwojga dzieci, żona miłego wykładowcy uniwersyteckiego, mogła się nim zainteresować. Zresztą mógłby sobie wyglądać nawet jak George Clooney, pozostałaby odporna. Chyba że czułaby się niezrozumiana i niedoceniona. Nie, nawet wtedy. Chyba że dostrzegłaby w jego oczach błysk, który ją pociągał, a którego nie potrafiłaby zdefiniować. Taki błysk miał kiedyś jej mąż.

– Dziękuję. Położyłam ją na ławce, widocznie wiatr…

Uśmiechnął się.

– To ciepło jest zdradliwe. Nie powinna pani w ogóle jej zdejmować.

– Przecież pan też nie ma czapki.

– Ja akurat nigdy nie noszę. Jestem niezniszczalny.

Odbierając czapkę, zerknęła na jego dłonie. Zauważyła długie palce, zapewne miłe w dotyku.

– Jest pan pianistą?

Spojrzał zdziwiony.

– Nie, jestem lekarzem. Jednak… – zawahał się – w dzieciństwie grałem na pianinie – dokończył, jakby powierzał jej sekret.

Zaczęli iść razem i wydało jej się to zupełnie naturalne. Zanim się zorientowała, rozmawiali, jakby znali się od lat. Opowiedziała o rodzinie, omijając kłopoty małżeńskie. Powiedziała, że jest nauczycielką polskiego, a po chwili wahania, że wydała dwie książki. To zainteresowało go najbardziej. Drążył, pytał o tematykę, o powieść, nad którą Joanna teraz pracuje. Dawno nie mówiła tyle o swoich sprawach, może nawet zdarzyło się to pierwszy raz. Odprowadził ją pod dom.

– Jestem Robert Worondek.

– Joanna Mielczarek.

Wyciągnęła rękę. Ścisnął ją i przytrzymał moment dłużej, niż to się zwykle robi. Rzeczywiście, palce były miłe w dotyku. Nie zaproponował spotkania, nie poprosił o numer telefonu.

– Do widzenia.

To wbrew znaczeniu brzmiało zbyt definitywnie, lepiej byłoby…

– Do zobaczenia.

Właśnie. Odwróciła się i wbiegła po schodach. Serce biło jej tak, jakby znów zaczęła uprawiać jogging. Powiedział „do zobaczenia”. Zwykła figura retoryczna. Semantycznie to samo co jej pożegnanie.

Tego wieczoru tkwiła za szybą jak zwykle, ale tworzona książka niewiele ją interesowała.

Następnego dnia znów poszła do parku. Odszukała ławkę, na której siedziała wczoraj. Wyciągnęła zeszyt i długopis, ale nie potrafiła skupić się nad powieścią. Świat morderców i policjantów przestał ją pociągać. Głowę wypełniał Robert. Przyjdzie. Nie przyjdzie. Przyjdzie. Gimbaza – jak to mówili jej licealiści.

– Chciałem prosić o autograf.

Podskoczyła na dźwięk jego głosu. Trzymał jej książki. Obie. Usiadł obok. Ich ramiona się stykały. Chciała napisać specjalną dedykację, ale coś przeszkadzało jej zebrać myśli. Robertowi – dziękuję za spotkanie. Joanna. Zero polotu, jednak wydawał się tak zachwycony, że niemal uwierzyła we własną błyskotliwość.

Przychodził codziennie. Z żarem mówił o jej książkach, odnajdywał ją w okruchach wydarzeń, w bohaterach. Po tygodniu przyjęła zaproszenie na kawę. Codziennie chodzili do innej knajpki. Któregoś dnia zaproponował nieco dalszą wyprawę. Pojechali do motelu pod Warszawą. Powiedział, że zatrzymywał się tu z matką, kiedy wracali z gór. Dodał, że dla niego to wyjątkowe miejsce, więc chciał wrócić tu z wyjątkową osobą. Czuła się wyróżniona. Zauważyła, że można wynająć pokój na godziny, ale on nie zrobił w tym kierunku żadnej aluzji. Zjedli obiad w kameralnej motelowej restauracji, a potem całowali się w samochodzie jak dwójka gówniarzy. Następnego dnia sytuacja się powtórzyła. Kolejnego Joanna odstawiła niedopitą kawę i powiedziała:

– Chodźmy do pokoju.

Skinął głową i wstał, nie kończąc deseru.

Recepcjonista przyglądał się jej ze wzgardliwym uśmiechem, a potem przeniósł spojrzenie na jej biust. Uznał ją za tanią dziwkę – i to ją podnieciło. Robert pociągnął ją za rękę. W pokoju niemal rzucili się na siebie, zdzierając ubrania. Wiła się, wbijała mu paznokcie w skórę, krzyczała. Chciała jeszcze i jeszcze. Zachowywała się jak panienka z filmu porno.

Odwiózł ją do domu. Pod blokiem całował i pieścił bez dzikiej żądzy z pokoju na godziny. Z czułością.

– Kocham cię.

Nie odpowiedziała.

– Bądźcie szczęśliwi. Niech Pan Bóg obdarzy was wszelkimi błogosławieństwami. Kocham was.

Wmieszała w to Boga, jak to zwykle ona. Joanna przyzwyczaiła się tak bardzo, że zazwyczaj tego nie zauważała. Teraz jednak była boleśnie świadoma znaczenia słów. Dziewczynka uśmiechała się, a jednak w jej oczach było coś jeszcze. Strach? Zmęczenie? Stres? Czym mogła się martwić?

Rafałek usnął wcześnie, a oni zjedli w trójkę kolację przy świecach. Joanna nie zauważyła w zachowaniu córki niepokojących objawów i doszła do wniosku, że coś jej się wydawało. Ada i Andrzej żartowali, wciągali ją do swojego świata. Zupełnie, jakby wszystko było normalnie. Uświadomiła sobie, że dawno już nie znajdowała się po tej stronie rzeczywistości. Zatraciła proporcje, spoglądając na życie przez szklaną ścianę.

Pocałowała córkę na dobranoc, poprawiła kołdrę synkowi. Przytuliła się do Andrzeja, ale wymówiła od seksu. Nie ze względu na Roberta, nawet nie ze względu na siebie. Jej mąż nie zasługiwał, żeby być drugim.

Następnego dnia oznajmiła Robertowi, że nie może się z nim więcej spotykać. Jego oczy gasły.

– Kocham cię – powiedział.

– Znajdziesz kogoś, kto bardziej zasługuje na miłość.

Pierwszy z brzegu banał, jaki przyszedł jej do głowy. Robert ujął jej rękę. Miała ochotę ją wyrwać.

– Ty też mnie kochasz, prawda? Weź dzieci i wyjedźmy stąd.

Nie dała rady powiedzieć, że go nie kocha. Powstrzymywały ją skrupuły w stosunku do kochanka lub raczej wstyd, że pozwoliła sobie na romans bez prawdziwego uczucia, że je wymyśliła, tak jak wymyślała policjantów i przestępców.

– Nie mogę.

– Wczoraj… było tak dobrze. Zawsze tak może być.

Chyba mówił o orgazmie. Zrobiło jej się niedobrze. Kochanka też wymyśliła. Ten człowiek był zupełnie obcy. Skończyć to spotkanie. Przestać z nim rozmawiać. Jak najszybciej.

– Robert… nie mogę. Mam rodzinę.

To nie była ostatnia rozmowa. Wiedziała, że powinna wykazać większą stanowczość, powiedzieć, że ten jednorazowy wyskok nic dla niej nie znaczył. Kilka razy zaczepił ją, kiedy wracała ze szkoły.

– Kocham męża i nie chcę go opuszczać. Wreszcie się na to zdobyła.

– A ja?

– To… było chwilowe szaleństwo.

Liść oderwał się od gałęzi. Wirował, unosił w powietrzu, jakby bronił się przed dotknięciem ziemi. Dziwne, nie czuć było wiatru.

– Nie będę stawał na drodze – usłyszała i zwróciła wzrok na Roberta. Przez moment wydawało się jej, że w jego oczach znów jest ten nieuchwytny blask.

– Życzę ci szczęścia – szepnęła.

Kolejny banał. Poszukała wzrokiem liścia, lecz go nie dostrzegła. „Widocznie dotknął bruku” – pomyślała i niemal wybuchnęła śmiechem.

– Dam sobie radę. Pocałuj mnie… ostatni raz.

Nie mogła odmówić. Rozchyliła usta, przyjęła pocałunek. Nic nie czuła. Koniec. Ulga. Tylko ulga.

– No, mała, jesteś niezła. Jeśli przyjdzie ci ochota na powtórkę, daj ogłoszenie do gazety.

Próbował żartować, nie zostawiać jej z wyrzutami sumienia, przynajmniej w stosunku do niego. Roześmiała się z trudem.

Zaczęła biegać do kościoła, wyspowiadała się, dostała rozgrzeszenie. Nie wystarczało jej to. W środku nadal czuła się brudna. Wstręt do siebie zatruwał codzienność. Powoli jednak znikał, wspomnienia blakły. Stało się i już się nie powtórzy. Może to było potrzebne, żeby przekonała się, co jest naprawdę ważne? Zapomniała.

Trzy lata później

Z pamiętnika Ady

To ja. Ada Mielczarek. Dziwnie przedstawiać się w pa­ miętniku z imienia i nazwiska, ale od czegoś powinnam przecież zacząć. Kiedyś zajrzę do dziennika na sam począ­ tek i znajdę podstawy, których będę mogła się uchwycić. To trochę mi się kojarzy z Igrzyskami śmierci. „My name is Katniss Everdeen”. Uwielbiam całą trylogię. Uwielbiam Katniss. Chciałabym być jak ona.

Kilka słów wprowadzenia, oprócz tego, że nazywam się Ada Mielczarek. Mam trzynaście lat, a świat wokół jest przyjazny. Chodzę do pierwszej klasy gimnazjum. Nie nazywam nikogo przyjacielem czy przyjaciółką, ale mam koleżanki, z którymi czasami spotykam się po lek­ cjach. Lubię je. Chłopaka nigdy nie miałam. Pod koniec podstawówki zakochałam się, mało oryginalnie, w naj­ większym ciachu w szkole. Przeszło mi w czasie wakacji. Teraz zdaję sobie sprawę, że w gruncie rzeczy wcale nie był w moim typie. Za bardzo fejmił. Obecnie podoba mi się Karol z mojej klasy. Robi mi się gorąco, gdy na mnie patrzy. Tańczyłam z nim na szkolnej dyskotece, ale prawie się nie odzywaliśmy. Przegadaliśmy za to całą domówkę u Krysi, z którą siedzę w ławce. Nie zaprosił mnie nigdzie, ale na razie to mi do niczego niepotrzebne. Cieszę się tym, co jest.

Moja mama jest nauczycielką polskiego, a oprócz tego pisze kryminały. Do tej pory wydała cztery. Nadal często się przytulamy. Czasem nawet proszę, żeby opowiedziała mi bajkę. Wzbrania się, ale w końcu opowiada. Najczę­ ściej wieczorem, kiedy leżymy razem. Lubię wtedy czuć się jak dziecko i nie sądzę, żeby kiedyś mi przeszło. Opo­ wiadam jej wszystkie głupoty o szkole i dziewczynach. Niekiedy dostajemy głupawki i nie możemy przestać się śmiać. Jeśli ktoś mi się podoba, też napomknę. Tylko jej, koleżanki nie wiedzą. Zawsze słucha uważnie. Jest bardzo dobra i kochana. Chodzimy razem na shoppingi i chociaż nie lubię atmosfery centrów handlowych, z nią jest spo­ ko. Daje mi do przeczytania swoje książki i pyta, co po­ prawić. Nie potrafię nic doradzić, dla mnie jej powieści są doskonałe. Twierdzi, że takie opinie dają jej kopa do pisania. Mam jednak przyjaciółkę. Ona nią jest. Ja też na­ pisałam kilka opowiadań. Pokazuję mamie, a ona powta­ rza, że są bardzo dojrzałe, tylko powinnam panować nad skłonnością do patosu. Przypuszcza, że odziedziczyłam ją po niej. To zwykła skromność czy chęć pocieszenia mnie? W jej tekstach tego nie ma. Jedno opko, za jej namową, poprawiłam w miejscach, które mi wskazała, i wysłałam na konkurs dla dorosłych. Dostałam wyróżnienie. Ucie­ szyłam się, ale nie wiążę swojej przyszłości z pisaniem. Nie przypuszczam, żebym umiała stworzyć powieść. Nie jestem nawet pewna, czy bym chciała. Nie, nie chciała­ bym. To zajmuje zbyt wiele czasu, który wolę poświęcić na coś innego.

Tata też jest super. O swoich sprawach opowiadam mamie, tatę to trochę nudzi, ale czasem dyskutujemy na poważne tematy. Tata jest fizykiem i pracuje na uni­ wersytecie. Mówi mi o antymaterii i teoriach załamania czasoprzestrzeni. Nie wszystko rozumiem, ale to mnie fascynuje. Sama chciałabym studiować fizykę. To, co mam w szkole, jest trochę nudne, ale pocieszam się, że muszę przejść przez pierwszy etap. Naukowcem jednak raczej nie chciałabym być. Nie nadaję się do ślęczenia nad zagadnieniami oddalonymi od zwykłych ludzkich spraw.

Mam też czteroletniego brata, Rafałka. Ciemne włoski, ciemne oczka i dołeczki w policzkach. Jest bardzo po­ dobny do mamy. Do mnie też, tylko ładniejszy. Tata jest blondynem. Czasem się śmieje i pyta, czy mama nie za­ patrzyła się na listonosza. Mama udaje, że się zastanawia, w końcu odpowiada, że żaden z jej znajomych listonoszy nie ma dołeczków. Tata ma. Rafałek ma. Ja też.

Bardzo ich wszystkich kocham.

Po dwóch dniach

Ostatnio opisałam swoją rodzinę. Tylko. Nie potrafiłam się zmusić, żeby wyrzucić to, co najgorsze. Przynajmniej na papier. Wyrzucić. Gdyby to było takie proste. Nie mam nadziei, że napiszę i usunę to z siebie.

Nigdy z nikim o tym nie rozmawiałam, nie licząc spo­ wiedzi. Zawsze chodziłam do innego księdza, dostawa­ łam rozgrzeszenie. Spowiednicy mówili, żebym się nie przejmowała, zajmowała myśli czym innym. Od pół roku się nie spowiadam. Boję się, że tym razem odeślą mnie od konfesjonału. Nawet nie to. Bóg jest miłosierny, przeba­ cza. Wiem o tym. Przepełnia mnie strach, że to przyjdzie w konfesjonale i spowiedź okaże się nieważna.

Znowu uciekam. Postaram się trzymać tematu. Jeśli ujmę to w słowa, może nie będzie tak strasznie.

To przyszło kilka miesięcy przed urodzeniem się Rafał­ ka. Nie pamiętam dokładnie kiedy, ale mama była w wi­ docznej ciąży, a ja się cieszyłam, że będę mieć brata. By­ liśmy na niedzielnej mszy i nagle naszła mnie potworna chęć powiedzenia okropnego słowa. Tak okropnego, że wolę go nie pisać. Całą mszę słyszałam w głowie ten wstrętny wyraz, calusieńką. Próbowałam się modlić, ale on mi przeszkadzał. Wieczorem poprosiłam mamę, że­ byśmy znów poszły do kościoła. Mama zaproponowała, żebym pomodliła się w domu, jeśli muszę, ale prawie wpadłam w histerię, więc ustąpiła. Nawet się trochę wte­ dy pokłóciła z tatą, który krzyczał, że nie można spełniać każdej mojej zachcianki. Tata chodzi z nami czasami do kościoła, ale twierdzi, że jest antyklerykałem. Nie jestem pewna, czy wierzy w Boga.

Kiedy szłyśmy, uważałam, żeby nastąpić na każdą linię oddzielającą jedną płytę chodnikową od drugiej. Mama zapytała, czy to jakaś gra. Potrząsnęłam tylko głową. Nie umiałam wytłumaczyć dlaczego, ale musiałam tak iść. By­ łam przekonana, że stanie się coś strasznego, jeśli posta­ wię inny krok. W kościele nie poszłam do ławki. Całą mszę klęczałam na posadzce. Mama ze mną nie walczyła. Póź­ niej nawet nie zapytała, o co chodzi. Ledwie wstałam; ko­ lana i kręgosłup mnie bolały, ale czułam ulgę. To straszne słowo rozwiało się, przestało mieć znaczenie. Wieczorem pomodliłam się jeszcze na różańcu. Od tej pory codzien­ nie to robię.

Kilka dni później wróciło to słowo. Wracało regular­ nie, przychodziły też inne, najgorsze, jakie kiedykolwiek słyszałam. Najczęściej w kościele. Powtarzałam te same czynności, żeby o nich zapomnieć. Zawsze uważałam, żeby następować na linie łączące płyty chodnikowe. Zawsze. Niezależnie od tego, czy pojawiały się złe my­ śli. Do dziś tak chodzę. Nauczyłam się robić to tak, żeby nikt nie zwracał uwagi na sposób, w jaki chodzę. Wiem, że nie ma racjonalnego uzasadnienia dla tego rytuału, ale nie mogłabym go przerwać. Innych zresztą też. Po­ jawiły się nowe zachowania. Za każdym razem, kiedy wchodzę do łazienki, czyszczę lustro. Bez względu na to, jak bardzo lśni i jak mocno chce mi się siusiu, zaczynam od tego. Jeśli skorzystam z ubikacji, wszystko jedno, czy w domu, czy poza nim, szoruję ją proszkiem. To akurat zrozumiałe. Nie zniosłabym, gdyby ktoś się ode mnie zaraził. Nie wiadomo wprawdzie, żebym była chora na cokolwiek, ale lepiej się zabezpieczyć. Proszek zawsze mam ze sobą. Nawet jeśli się nie załatwiam, robię to. Na wszelki wypadek. Choroby przecież nie muszą po­ chodzić ode mnie. Mama zauważyła, że czyszczę lustro i toaletę. Nie zdaje sobie sprawy, że wykonuję to za każ­ dym razem. Śmieje się i mówi, że bardzo im pomagam i jestem wielkim czyściochem. Tata kiedyś się zdenerwo­ wał, gdy za długo czekał na łazienkę. Powiedział, że nie mieszkam sama i muszę mieć wzgląd na innych. Mama wtedy podniosła głos i stwierdziła, że właśnie ze wzglę­ du na innych dbam o czystość.„Fanaberia, a nie dbałość o czystość – odrzekł tata. – Lepiej by posprzątała w po­ koju”. Poszłam i posprzątałam. Bardzo nie lubię, kiedy się złości. Od tej pory staram się, żeby łazienka była wolna, jeśli ktoś chce skorzystać. Tata już nic nie mówi. Czasem tylko przewraca oczami, gdy poczuje zapach proszku po moim wyjściu.

Pojawiły się nie tylko nowe czynności. Mam też inne myśli. Złe. Bardzo złe. Wchodzą we mnie, zabijają wszyst­ ko inne. Czasem na lekcji, czasem w kościele, czasem, kie­ dy leżę już w łóżku. Wtedy odechciewa mi się spać. Wstaję i okrążam pokój sto dwadzieścia pięć razy. Liczę. Później się modlę na różańcu. Jak powiedziałam, robię to co­ dziennie, również kiedy straszne myśli się nie pojawiają. Mam wrażenie, że Pan Jezus i Jego Mama się mną brzy­ dzą. Wiem, że to nieprawda. Ich miłość nie zna granic. Po­ ciesza mnie to.

O innych myślach na razie nie napiszę. Jutro. Jeśli ten pamiętnik naprawdę ma mi pomóc, muszę wydobywanie prawdy rozłożyć na raty.

***

Joanna zaparkowała i potrząsnęła męża za ramię.

– Jesteśmy na miejscu, śpiochu.

Mruknął coś w odpowiedzi, nie otwierając oczu. Kiedy rezerwowała bilety, nie przypuszczała, że będzie aż tak wykończony. Ostatni projekt okazał się trudniejszy, niż ktokolwiek sądził. Andrzej przynosił pracę do domu i zarywał noce. Najgorsze jednak, że źle znosił stres, burczał na dzieci i złościł się na żonę. Atmosfera bywała tak ciężka, że Joanna miała niekiedy ochotę walić pięściami w stół albo jeszcze lepiej – okładać męża. Hamowała się ze względu na dzieciaki. Rafałek był maleńki, a Ada wydawała się istotą z innego świata. Nie chodziło o inteligencję i zasób słownictwa. Joanna przez lata pracy z młodzieżą spotkała wiele wyjątkowych osób. Jej córka jednak nie przystawała do żadnego schematu. Skąd wzięła się u niej niedzisiejsza religijność? Czy ktoś oprócz niej modli się regularnie na różańcu? Zapewne tylko zakonnice i stare dewoty. Skąd u tej dziewczynki taka wrażliwość? Sto złotych za wyróżnienie w konkursie literackim powędrowało do Afryki na chłopca adoptowanego przez klasę w podstawówce. Koleżanka ze szkoły, z którą Ada zamieniła może ze trzy zdania, zachorowała na raka mózgu. Po operacji nastąpił okres niepewnej, kosztownej rehabilitacji. Zrozpaczeni rodzice na różne sposoby próbowali zebrać pieniądze. Ada dostała stypendium na koniec roku. Dwieście złotych. Oddała wszystko na leczenie. Joannie zrobiło się wtedy głupio, gdy pomyślała o pięćdziesięciu złotych składki, które dała wcześniej, i po konsultacji z Andrzejem przelała jeszcze tysiąc.

Od kiedy Ada zaczęła cokolwiek kojarzyć, o nic nie prosiła dla siebie. Gdy przedszkole robiło zbiórkę zabawek dla dzieci z domu dziecka, ona nie wybierała tych, które jej się znudziły, ale ulubione. Nie pozbyła się tylko starego misia. Z ubraniami było to samo. Jeśli dowiedziała się o jakiejś akcji, pędziła, żeby oddać najładniejsze sukienki. „Mamusiu, ja mam tyle, a tamte dzieci naprawdę potrzebują. Nie gniewaj się”. Joanna kiwała głową skonsternowana. Jak to możliwe, że nie zaszczepili córce ani krztyny zdrowego egoizmu?

Głupio tak siedzieć i zastanawiać się nad córką tuż przed domem, przyglądając się śpiącemu małżonkowi. Całe szczęście, że nie chrapał na spektaklu. Dobrze, że ten projekt się już skończył.

– Proszę pana! – Znów potrząsnęła go za ramię. – Idziemy! Dzieci płaczą.

– Aha, akurat – odpowiedział całkiem przytomnie, ale nie otworzył oczu. – Chodź do mnie.

Niespodziewanie przyciągnął ją do siebie i pocałował w usta. Zachichotała jak gówniara.

– Dokończymy w domu.

– Trzymam cię za słowo.

– Elo. – Ada powitała ich w progu.

– Bardzo było ciężko, Aduś? – zapytał Andrzej.

– Spoczko. Rafałek już śpi. Poczytałam mu i zasnął.

Joanna przytuliła córkę i jak zwykle uderzyła ją kruchość dziewczynki. Za każdym razem, gdy ją obejmowała, wyczuwała drobne kości.

– Jak sztuka?

– O, super!

Joanna spojrzała na męża z ukosa.

– Trochę podejrzany entuzjazm. Nie spałeś?

– Ja? – Teatralnym gestem przycisnął dłonie do piersi. – Skądże! – Nachylił się do Ady i szepnął na tyle głośno, żeby żona słyszała: – U ciebie spoczko, a w teatrze dopiero robota! Trzeba siedzieć prosto w sztywnym garniturze, pod krawatem.

Joanna uderzyła go w ramię.

– Nie. Siedziałeś. Prosto – powiedziała z naciskiem, akcentując każde słowo.

Poszła spojrzeć na synka. Spał, rozrzuciwszy na boki ręce. Poprawiła kołdrę i delikatnie pocałowała ciemny loczek. „Mama” – usłyszała. Z trudem pohamowała pragnienie zasypania pocałunkami całej dziecięcej twarzy.

Kochała się tej nocy z Andrzejem. Przez ten durny projekt rzadko się to ostatnio zdarzało. Leżała potem w ciemności, wsłuchując się w jego regularny oddech. Zaczynała morzyć ją senność, ale wstała, zajrzała do pokojów dzieci. Matka Polka, kochająca żona. Uśmiechnęła się. Tak było dobrze.

***

Z pamiętnika Ady

Przejrzałam swoje wpisy i doszłam do wniosku, że brzmią bardzo dramatycznie. To nie tak. Nie jestem nieszczęśliwa. Przeciwnie. Wstrętne myśli przychodzą, ale nie są w sta­ nie zniszczyć szczęścia. Zatruwają tylko radość. Czasami.

Mama myśli, że jestem dobra, ale to nieprawda. Weź­ my Marysię. Nie znałam jej dobrze, ale zawsze mówiły­ śmy sobie „cześć” i uśmiechałyśmy się do siebie. Rozta­ czała wokół ciepło. Gdyby nawet tak nie było, gdyby była zamkniętą w sobie nieśmiałą dziewczyną, co za różnica? Mam szczęście, nie zachorowałam. Ona tego szczęścia nie miała. Dobrze się złożyło, że akurat dostałam stypen­ dium. Przecież to zupełnie normalne, że przekazałam hajs na leczenie. Każdy by tak zrobił. Każdy, kto tak jak ja ma natychmiast wszystko, czego potrzebuje. Ona potrzebuje tylko jednego, i to dużo bardziej niż ja czegokolwiek. Jej rodzice są dzielni, ale to, co przeżywają, nie mieści mi się w głowie. Modlę się o siłę dla nich i o zdrowie dla Mary­ si. Czasem zapominam, bo za bardzo koncentruję się na sobie.

Chciałabym być dobra. To, że spotykam się z Renatą i Grażyną i trochę pomagam im w matmie, nie świad­ czy o dobroci. Mnie uczenie sprawia przyjemność, a jaką satysfakcję daje, kiedy zajarzą! Może zostanę kiedyś na­ uczycielką. Lubię rozkminiać zadanka, ale jeszcze bar­ dziej podoba mi się, kiedy rozkminia je ktoś po moich wyjaśnieniach.

Nie będę dzisiaj pisała o złych myślach. Boję się, że je wywołam, a jest mi lekko. Mieliśmy superancką religię. Nasz katecheta jest dobrym człowiekiem, ale trochę przynudza. Dziś było inaczej. Zaprosił etyka chrześcijań­ skiego, który mówił o miłości i różnych jej odmianach. Wszelka miłość pochodzi od Boga, dla mnie to jasne jak słońce, ale nigdy tak ładnie nie umiałabym tego wyrazić. Święci, ci znani i ci bezimienni, są otwarci na miłość. Mnó­ stwo jest w historii przykładów, ale przecież nie o wszyst­ kich wiemy. Słyszałam wcześniej o domach siostry Mał­ gorzaty Chmielewskiej, ale dziś pan Marek mówił o nich i ludziach w nich mieszkających, tych, którym trzeba po­ móc, i tych, którzy pomagają. Pokazywał zdjęcia. Wielkie wrażenie wywarło na mnie małżeństwo, które zrezygno­ wało ze wszelkich dóbr doczesnych, a nawet z własnego miejsca, żeby zamieszkać z najbardziej potrzebujący­ mi. Tam urodziły im się dzieci. Wielka radość dla całego domu. Na pewno są trudne momenty, ale nawet na zdję­ ciach widać, że są szczęśliwi.

Później jeszcze było o braku miłości, który jest brakiem Boga, i to właśnie jest piekło, na które człowiek dobrowol­ nie się skazuje. Sama idea piekła jest tak trudna do poję­ cia, że nawet Pan Jezus operował obrazami. Nie jestem i nigdy nie będę intelektualistką, ale to akurat rozumiem. Doświadczam miłości na każdym kroku, czerpię z niej. Tak bardzo żal mi ludzi, którzy zamykają się na miłość. Będę się za nich modlić. Pan Marek powiedział, że każda modlit­ wa ma moc. Po lekcji Krysia, Maciek i ja zostaliśmy i gada­ liśmy z nim strasznie długo. Dał nam swój adres mailowy, powiedział, żeby pisać, zadawać pytania, dyskutować. Już napisałam. Na razie bez dyskusji, po prostu jeszcze raz mu podziękowałam. Odpowiedział mi bardzo miło. Podał nu­ mer telefonu. „Jeśli kiedyś będzie Ci smutno lub po pro­ stu zechcesz porozmawiać z kimś życzliwym, nie wahaj się ani chwili”. Skąd wiedział, że bywa mi smutno? Każdy miewa gorszy nastrój. Nieraz widziałam, jak mama płaka­ ła. Czasem też słyszałam, jak tata w środku nocy chodził po kuchni. To mi przypominało, jak sama okrążam pokój sto dwadzieścia pięć razy. Tylko w Rafałku nie ma smutku, chociaż czasem płacze ze złości. Chciałabym oszczędzić mu złych uczuć.

Z panem Markiem nie mam zamiaru tracić kontaktu.

***

Joanna nadal siedziała w pokoju nauczycielskim, pochylona nad klasówkami. Wolała nie brać ich do domu. Pani Agata, która zajmowała się Rafałkiem, była świetną opiekunką, ale jeśli któryś z domowników się pojawił, czuła się zwolniona z obowiązków. Takie sformułowanie było niesprawiedliwe. Uważała po prostu, że Rafałkowi przysługiwała możliwość wyboru. Jeśli miał ochotę iść do łazienki z matką, dlaczego zmuszać go do niani? Tak rozumiała prawa dziecka, i Joanna w głębi duszy przyznawała jej rację. Dlatego sprawdzała klasówki w szkole. Czas, kiedy dzieci pójdą spać, wolała wykorzystać na pisanie nowej powieści, chociaż Bogiem a prawdą zupełnie nie podobał jej się rozwój akcji.

Dzwonek. Zaraz zaczną się zwalać inni nauczyciele. Joanna schowała do torby cztery niesprawdzone klasówki i pośpiesznie wstała. Zazwyczaj nie miała nic przeciwko kolegom, dziś jednak ich głupie paplanie działało jej na nerwy. „Franciszek to naprawdę idiota, Ziemkiewicz ma trochę racji”. „Idiota, ale nie dlatego, że palnął o tych królikach, to akurat było dobre, idiota, bo stoi na czele najbardziej kretyńskiej organizacji w dziejach ludzkości. Mam ochotę powtórzyć za Charlie: »Fuck you, Frankie«”. „Przez takich jak ty niedługo będą rządzić nami tylko Grodzkie i Biedronie”, „Bardzo dobrze, pokaże się katolom, gdzie ich miejsce”, „Ateiści o niczym nie mają pojęcia, to ludzie bez żadnych zasad i moralności”, i zaraz na jednym tchu: „Ta mała Krysiecka dziś już przesadziła. Zakłada takie spódnice, że jej majtki widać, a nogi grube jak kłody”, „A Frankiewicz strasznie przytyła, chyba jest w ciąży”.

– O, już wychodzisz?

W drzwiach zderzyła się z młodą gniewną Małgosią Różycką, matematyczką gotową pociągnąć do odpowiedzialności, wsadzić do więzienia i wykastrować wszystkich księży pedofili, co dla niej oznaczało większość, jeśli nie cały kler.

Joanna skinęła głową.

– Tak. Do jutra.

Zbiegła po schodach. Dopiero na zewnątrz się rozluźniła, wzięła głęboki oddech. Czas chyba przestać pracować w szkole, skoro wszystko ją denerwuje.

– Asia!

Zamarła. Nie przypuszczała, że jeszcze kiedykolwiek go zobaczy, usłyszy jego głos. Uśmiechnęła się z trudem.

– Robert!

Ujął obie jej ręce, patrzył w oczy. Nadal na nią działał. Dotyk elektryzował, spojrzenie mąciło w głowie. To tylko projekcja wspomnień.

– Co tu robisz?

– Byłem u pacjenta.

Lekarz może mieć pacjentów wszędzie, również w okolicach jej szkoły. Cofnęła dłonie.

– Aha. Interes się kręci?

To złośliwe, nigdy nie mówił o pacjentach w kategorii interesu. Pokręcił lekko głową.

– Nie narzekam. – Nadal patrzył jej w oczy. – Pójdziesz ze mną na kawę?

– Robert… Powiedziałam ci kiedyś.

– Tylko na kawę. Porozmawiajmy jak przyjaciele. Właściwie dlaczego nie? Kogo by to krzywdziło? Pół godziny na przykład? Miała prawo do własnych znajomych. Kogo chciała oszukać? Takie tłumaczenia byłyby dobre na użytek męża, nie na własny.

– Śpieszę się.

– No trudno. – Nie nalegał. Jak zwykle dżentelmen, jak zwykle delikatny. – Jeśli kiedyś zmienisz zdanie, daj znać do gazety: „Zmieniłam zdanie. Wtorek o piętnastej”.

Na dodatek dowcipny. Roześmiała się.

– A jeśli będę wolała środę? Albo piątek?

– Może być.

– Będziesz wiedział gdzie?

– Ty zdecydujesz, nie? Wszędzie będzie dobrze.

Pochylał się nad nią. Zrobiła krok w tył, zanim ich usta się spotkały.

– Naprawdę muszę już iść.

– Mogę cię odprowadzić?

– Nie, dzięki. Jesteś dobrym facetem.

– Najlepszym.

Zaczęła iść. Przed skrętem obejrzała się. Stał tam, gdzie go zostawiła. Zawrót głowy nie wrócił. Czuła tylko ulgę. Jak kiedyś.

***

Z pamiętnika Ady

Mam zły dzień. Bardzo zły. Nawet modlitwa nie pomaga. Kiedy klęczę i staram się zwracać do Boga, złe myśli ataku­ ją jeszcze bardziej. Wstaję, bo zaczyna to być profanacją.

Napiszę. Wyrwę to z siebie.

Najstraszniejsze myśli zaczęły się tuż po urodzeniu Ra­ fałka. Od razu był słodki. Czasem płakał, ale wystarczyło go przytulić, żeby się uspokoił. Uwielbiałam go przytulać. Nadal uwielbiam.

Po raz pierwszy to zdarzyło się, kiedy miałam go na rę­ kach. Przyszedł obraz. Upuszczam braciszka na podłogę. Jego głowa krwawi. Tyle krwi. Oddałam Rafałka mamie i poszłam do pokoju. Wciąż to widziałam. Odmówiłam dziesiątek różańca i wreszcie znikło.

Na jakiś czas. Wróciło, kiedy byliśmy w puszczy na wy­ cieczce rowerowej. Ja, tata i Rafałek. Mama była zmęczo­ na i została w domu. Był piękny wiosenny dzień. Słońce, śpiew ptaków, tysiące kolorów, wiatr na twarzy. Najlepszy tata na świecie obok. Najsłodszy braciszek na krzesełku jego bagażnika. Nie umiałabym podziękować dostatecz­ nie Panu Bogu za piękno i miłość, których doświadczam każdego dnia.

Zatrzymaliśmy się na polanie. Tata wyciągnął kanapki, butelkę z piciem i zupę w słoiczku dla Rafałka. Śmialiśmy się. Trzymałam na kolanach braciszka i karmiłam go ły­ żeczką. Jego szyjka była taka krucha. Pomyślałam o dło­ ni, która się na niej zaciska. Mocniej i mocniej, aż mała twarzyczka sinieje, oczy wychodzą na wierzch. Oddałam Rafałka tacie i poszłam do lasu. Obraz był we mnie. Nie przed oczami, we mnie. Zaczęłam się modlić i usłyszałam, że tata mnie woła, więc wróciłam. Zapytał, czy wszystko w porządku. Powiedziałam, że trochę mi się zrobiło słabo. Nienawidzę kłamać, a to było prawie kłamstwo. Owszem, czułam się słabo, ale przemilczałam przyczynę. Nie umia­ łabym o tym opowiadać. Ten ohydny obraz był we mnie całą drogę powrotną. W domu też się go nie pozbyłam do końca.

Następnego dnia wstałam o wpół do szóstej, żeby zdążyć przed lekcjami na mszę. Często tak robię. Rodzi­ ce przypuszczają, że mam zerówki albo po prostu chcę być wcześniej w szkole. To trochę jak oszustwo, ale oni się denerwują moim „lataniem do kościoła”. Zaczęło ich to wkurzać od momentu, o którym pisałam na początku. Są wspaniali, lecz o Bogu nie umiem z nimi rozmawiać. Próbuję, ale widzę, że wymieniają spojrzenia, i dokład­ nie wiem, co one oznaczają. Uważają mnie za dewotkę. Chciałam wprowadzić zwyczaj wspólnej modlitwy, ale to się zamieniło w farsę. Tata wzdychał i wywracał ocza­ mi, mama zachowywała się, jakby ustępowała wariatce. Zrezygnowałam, chociaż to mnie boli. W każdym razie tamta msza mi pomogła. Prawdziwa modlitwa zawsze pomaga.

Te potworne myśli pojawiają się z różną regularnością. Czasem odpuszczają szybko, czasem trzymają strasznie długo. Tak jak dzisiaj. Prawie cały dzień nie mogłam sku­ pić się na niczym innym. Widziałam Rafałka spadającego do przepaści. Wciąż widzę.

Zrobiłam przerwę. Uklękłam i zawierzyłam Matce Boskiej siebie i swoją rodzinę. Popłakałam się przy tym okropnie, ale Maryja mnie pocieszyła.

Jest późno, ale pójdę do pokoju Rafałka, popatrzę na niego. Teraz mogę to zrobić.

Stałam i wpatrywałam się w jego kochaną twarz. Wró­ ciłam i obeszłam pokój sto dwadzieścia pięć razy. Nie wal­ czę z tym. To tylko trochę męczy psychicznie.

Czuję się lepiej i wiem, że zasnę.

Napisałam dziś do pana Marka. Zapytałam, czy mogła­ bym się z nim spotkać. Wiem, że mnie zrozumie. Odpi­ sał. Powiedział, że ma gabinet przy głównym kampusie Uniwersytetu Warszawskiego. Zaproponował, żebym przyszła jutro po lekcjach. To niedaleko nas. Odpisałam, że przyjdę, ale zaczynają ogarniać mnie wątpliwości. Wpi­ sałam w Google jego nazwisko i okazało się, że jest nie tylko etykiem i dziennikarzem, lecz także psychoterapeu­ tą. Skoro tak, z pewnością przychodzą do niego pacjen­ ci. Ja nie jestem w stanie zapłacić. Zastanawiam się, czy w ogóle mam prawo tam iść. To tak, jakbym się wślizgiwa­ ła. On z pewnością ma ograniczony czas. Nie powinnam zabierać go pacjentom. Pójdę, ponieważ się umówiłam, ale powiem mu od razu.

Jestem taka szczęśliwa. Pan Marek jest najwspanialszym człowiekiem, jakiego poznałam. Sam otworzył mi drzwi. Powiedział ze śmiechem, że nie ma recepcjonistki, i po­ prosił, żebym chwilę poczekała, bo wizyta ostatniego pa­ cjenta trochę się przedłużyła. Siedziałam w przytulnym pokoju, w wygodnym fotelu, patrzyłam na rozłożone na stoliku czasopisma, na przygotowaną wodę oraz kubki jednorazowe i nabierałam pewności, że to nie moje miej­ sce. Tu przychodzili ludzie, by zasięgnąć porady profesjo­ nalisty. Wcześniej układałam w głowie, co powiem, teraz usiłowałam to sobie przypomnieć, ale miałam taką pust­ kę, że przez chwilę chciałam uciec. Powstrzymałam się, bo pan Marek z pewnością by się martwił.

Pacjent wyszedł. Kiedy tylko zostaliśmy sami, powie­ działam, że nie mam pieniędzy, powinnam iść i prze­ praszam. To było idiotyczne, zupełnie inne od zgrabnej przemowy, którą ułożyłam wcześniej. Zapytał, czy mia­ łabym ochotę kupić któryś z jego mebli i dlatego po­ trzebuję pieniędzy. Zaśmiałam się, on również. Wyjaśnił, że umówiliśmy się na rozmowę, i on bardzo się z tego cieszył. Przecież wiedziałam, że nie chciał zrobić ze mnie płatnej pacjentki, ale nadal uważałam, że jeśli podzielę się z nim tym, co mnie dręczy, sama z siebie zrobię pa­ cjentkę bezpłatną. Wyczuł moje nastawienie i poprosił, żebym zapomniała, że jest psychoterapeutą, i potrakto­ wała go jak przyjaciela, starszego, a więc bardziej do­ świadczonego, i powiedziała mu to, co mam ochotę. Jeśli nie chcę dzielić się tajemnicami, możemy znów pogadać o piekle czy grzechu, albo o czymś zupełnie in­ nym – o szkole bądź książkach, które lubimy. Wtedy się rozluźniłam. Może powinnam zrobić jakiś wstęp, ale od razu przeszłam do najstraszniejszych rzeczy. Popłaka­ łam się, lecz wydobycie z siebie tych okropności okazało się łatwiejsze, niż mogłabym przypuszczać. Łatwiejsze nawet niż na spowiedzi.

Nie patrzyłam na pana Marka w trakcie opowieści, ale kiedy skończyłam i podniosłam wzrok, nie wyglądał na zszokowanego. Usłyszałam, że nie jestem jedyna, która przeżywa takie rzeczy, i bardzo mi ulżyło. Dodał, że to, co się ze mną dzieje, nazywa się zaburzeniem obsesyjno­kompulsywnym – i ulżyło mi jeszcze bardziej. Jeśli coś ma nazwę, można z tym walczyć. Powiedziałam to na głos, a on przytaknął i dorzucił, że perspektywy są cał­ kiem dobre. Obiecał, że prześle mi artykuł, który przy­ stępnie wyjaśnia, o co w tym chodzi. Poradził, żebym na początek spróbowała nie reagować natychmiastową pa­ niką, jeśli złe myśli się pojawią. Nie próbować wyrzucać ich za wszelką cenę. Niech sobie pobędą. Zrobiłam chyba bardzo wymowną minę, bo zapewnił, że rozumie, jak mi z nimi ciężko, ale nie powinnam czuć wyrzutów sumienia, bo nie ma w nich żadnej mojej winy. W jakimś stopniu mu uwierzyłam, przynajmniej w tamtej chwili. Zapropo­ nował, żebym wracając, nie następowała na każdą linię łączącą płyty chodnikowe. Dowiedziałam się, że w po­ ważnych stanach bierze się lekarstwa, ale on uważa to za ostateczność i jego zdaniem dam radę bez tego, a po drugie przed przepisaniem ich musiałby porozmawiać z moimi rodzicami. Nie odpowiedziałam. Wtajemnicze­ nie mamy i taty w to wszystko nie mieści mi się w głowie. Sądzę, że on wie.

Musiałam wracać. Zapytałam pana Marka, czy będzie miał jeszcze pacjentów, czy wyjdzie ze mną. Okazało się, że to nie tylko jego gabinet, lecz także mieszkanie. Chciałam się dowiedzieć, czy mieszka sam, ale zabrakło mi odwagi, żeby zadać pytanie. Następnym razem. Jest takim wspaniałym człowiekiem, powinien mieć żonę i dzieci.

Początkowo szłam w stary sposób, chociaż słyszałam głos pana Marka:„Zrób pierwszy krok. Nie patrz pod nogi. Idź, jakby te linie zupełnie nie miały znaczenia”. W końcu zrobiłam, jak radził. Nie wiem, jak długo wytrzymałam. Może minutę, może dwie. Przez moment miałam wraże­ nie wyzwolenia, później zastąpił je strach, ale nadal pa­ trzyłam przed siebie i stawiałam kroki jak każdy inny czło­ wiek. W końcu opuściłam wzrok i ponownie uważałam, żeby następować na te głupie linie. Pan Marek mówił, że nawet kilka kroków będzie zwycięstwem.

Już się nie boję. Wiem, że jestem chora, ale zupeł­ nie mnie to nie przeraża. Sprawdziłam maila i mam ten artykuł. Przeczytam go bardzo dokładnie. Chcę zrozu­ mieć i walczyć.

Kiedy dziś bawiłam się z Rafałkiem, nie drżałam, że przyjdzie zła myśl. Dziękuję Bogu za rodzinę i za to, że po­ stawił pana Marka na mojej drodze.

***

Andrzejowi szumiało w głowie. Przyjemnie. On, Paweł i Monika, najbardziej zgrany zespół Wydziału Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego, oblewali koniec projektu. Bez rodzin. Powody były dwa. Rodziny nie rozumiały, o co naprawdę chodzi w pracy naukowej, a poza tym tylko Andrzej miał rodzinę. Tamta dwójka była znacznie młodsza i nie wyglądało na to, żeby mieli jakieś ciągoty w kierunku stabilizacji. Paweł umawiał się od czasu do czasu z jakąś laską, ale nic z tego nie wynikało. Andrzej nie miał dowodów, ale podejrzewał, że kolega interesuje się Moniką. Nie byłoby w tym nic dziwnego. Monika miała blond loki do ramion, figurę Marilyn Monroe, twarz anioła i zimne oczy mrożące potencjalnych kandydatów. Zastanawiał się kiedyś, czy dziewczyna nie jest lesbijką, ale nie zauważył tego rodzaju zainteresowań, a nawet kobiet w jej otoczeniu. Zazwyczaj rozmawiała z mężczyznami. Nie wiedział naturalnie, co robiła poza pracą, ale założyłby się, że się dokształca i ślęczy nad rozprawą habilitacyjną. Wróżył jej dużą karierę.

Teraz wszyscy mieli w czubie, ale Paweł najbardziej – do tego stopnia, że puściły mu hamulce, objął Monikę i gładził jej ramię. Jeszcze dziwniejsze było to, że dziewczyna nie zaprotestowała, sama zdawała się go prowokować. Najprawdopodobniej oboje cały czas mieli się ku sobie.

Opuścili pub i Paweł mamrotał, że odprowadzi Monikę. Chociaż było ciemno, Andrzej przysiągłby, że wzrok dziewczyny znów jest zimny.

– Nie – powiedziała ostro. Nie była już kokietką z baru. – Ty mieszkasz najbliżej, więc przejdziemy się z tobą, a później Andrzej się mną zajmie.

Nie miała ochoty na towarzystwo pijanego faceta, i któż mógłby ją winić? Ale co znaczyło: „Andrzej się mną zajmie”? Kobiece gierki. Dziwne w wykonaniu Moniki, ale przecież znał ją jedynie na gruncie zawodowym. Paweł oklapł. Przestał się odzywać, szedł z rękami w kieszeniach i ze spuszczoną głową. Andrzej opowiedział dowcip, pierwszy, który przyszedł mu na myśl. Nigdy nie był duszą towarzystwa, teraz na dodatek plątał mu się język. Dlaczego więc przypuszczał, że rozładuje atmosferę? Monika się roześmiała, Paweł przyśpieszył kroku. Może taki był cel? Zwyciężyć drugiego samca?

Kiedy się żegnali, Andrzejowi wydawało się, że kolega rzucił mu niemal zabójcze spojrzenie. Sprawiło mu to niespodziewaną przyjemność, tym bardziej że Monika wzięła go pod rękę. W drodze opowiedział kolejny dowcip. Zaśmiewała się, przytulając się do jego ramienia.

– Daleko mieszkasz?

– Nie. Ze dwadzieścia minut na piechotę.

Czas upłynął szybko. Zbyt szybko. Andrzej dawno nie czuł się taki młody.

– To już tu. – Wskazała wieżowiec z czasów gierkowskich. – Odprowadź mnie na klatkę. Czasem młodzież urządza tam sobie imprezy.