Piwnica - Magdalena Zimniak - ebook + audiobook + książka

Piwnica ebook i audiobook

Magdalena Zimniak

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W budynku spółdzielni mieszkaniowej na 3 Maja straszy. Dlaczego duch daje znać o swojej obecności po prawie czterdziestu latach spokoju? Dlaczego pojawia się tylko wtedy, gdy dyżur ma ochroniarz Rafał? 

Rafał i Aneta, angażują się w prywatne śledztwo, które prowadzi do lat czterdziestych ubiegłego wieku. Wtedy, w niewyjaśnionych okolicznościach zaginęła młoda kobieta. Bohaterowie podejrzewają, że jej ciało zostało zamurowane w piwnicy spółdzielni.
Zagadka z przeszłości przeplata się z problemami współczesnych bohaterów, rodzinne tajemnice mieszają z wielką historią. 

Magdalena Zimniak tworzy powieść psychologiczną na tle wydarzeń historycznych. 
Tajemnica, elementy kryminału i horroru sprawiają, że książki nie sposób odłożyć, dopóki nie pozna się zakończenia. 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 379

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 3 min

Lektor:

Oceny
4,1 (109 ocen)
48
37
16
7
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sera_fina97

Dobrze spędzony czas

Na początku w ogóle nie mogłam się wgryźć w historie, uważałam, że audiobook też słaby. Ale jak już się przyzwyczaiłam i przywiązałam do bohaterów to było o wiele lepiej. Historia zaczęła mnie ciekawić, aż nie mogłam się doczekać, co będzie dalej. Bardzo dobra pozycja.
20
Malwi68

Całkiem niezła

"Piwnica" Magdaleny Zimniak to intrygujący thriller, który zgrabnie łączy elementy paranormalne, tajemnicę z przeszłości oraz współczesne problemy bohaterów. Akcja rozgrywa się w budynku spółdzielni mieszkaniowej na 3 Maja, gdzie po czterdziestu latach spokoju budzi się duch, dając znać o swojej obecności tylko wtedy, gdy na dyżurze jest ochroniarz Rafał. Główni bohaterowie, Rafał i Aneta, podejmują się prywatnego śledztwa, odkrywając mroczne tajemnice lat czterdziestych. Zaginięcie młodej kobiety w tamtych czasach staje się punktem wyjścia do rozwiązania zagadki, czyjejś tajemniczej obecności w teraźniejszości. Autorka zgrabnie przeplata wątki historyczne z problemami współczesnych postaci, tworząc fascynującą mozaikę tajemnic i emocji. "Piwnica" nie tylko wciąga w świat nieśmiałych duchów przeszłości, ale także ukazuje, jak wielkie historie są zakorzenione w naszych codziennych, pozornie zwyczajnych życiach. Autorka, Magdalena Zimniak, nie tylko kreuje fascynujący świat zjawisk pa...
10
Ewolda

Nie oderwiesz się od lektury

Ocenę książki można ująć w stwierdzeniu " kręte są ludzkie losy, jak kręte są ścieżki w górach".
10
zaczytanamatka_z_gabryskami

Dobrze spędzony czas

~ Rafał wraz z Aneta to młodzi pełni pasji oraz planów na przyszłość pracownicy firmy ochroniarskiej, która stacjonuje w bardzo starym budynku spółdzielni mieszkaniowej przy ulicy 3-maja. Podczas jednej z nocnych zmian, obydwoje doświadczają dziwnych nadprzyrodzonych sytuacji, wzbogaconych o przerażające dźwięki wydobywające się prosto z piwnicy, które dziwnym trafem powtarzają się tylko wtedy kiedy Rafał ma swoją zmianę. Po pewnym czasie i po kilku spekulacjach, długiej wymianie zdań, obydwoje stwierdzają, że są osobami podatnymi na kontakty z duchami, dlatego też na własna rękę postanawiają przeprowadzić śledztwo, które doprowadza ich do zagadki sprzed ponad czterdziestu lat. Czyli do prawdziwych okoliczności śmierci młodej kobiety która,najprawdopodobniej została zamurowana w piwnicy spółdzielni mieszkaniowej. Aneta i Rafał nie mają pojęcia, że ich pochodzenie wraz ze skrzętnie skrywanymi tajemnicami rodzinnymi, są punktem zapalnym do rozwiązania brutalnej zagadki z przeszłości, s...
10
KarolinaW199214

Nie oderwiesz się od lektury

super, bardzo dobrze się czytało i szybko mnie wciągnęła.
10

Popularność




Re­dak­cjaAgniesz­ka Czap­czyk
Ko­rek­taJa­nusz Si­gi­smund
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Pro­jekt gra­ficz­ny okład­kiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Zdjęcie wy­ko­rzy­sta­ne na okład­ce©Ca­ro­li­na Pi­men­ta/Unsplash
© Co­py­ri­ght by Skar­pa War­szaw­ska, War­sza­wa 2022 © Co­py­ri­ght by Mag­da­le­na Zim­niak, War­sza­wa 2022
Ze­zwa­la­my na udo­stęp­nia­nie okład­ki ksi­ążki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67343-84-8
Wy­daw­ca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mo­wa Skar­pa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skie­go 2 lok. 24 03-475 War­sza­wa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Dla Ra­fa­łka

Gdy nada­wa­łam imio­na bo­ha­te­rom,nie było Cię na świe­cie. Co za zbiegoko­licz­no­ści, że ro­dzi­ce na­zwa­li Cię wła­śnie tak!

PRO­LOG

Nie­kie­dy za­po­mi­nam, gdzie je­stem. Kim je­stem. Cza­sem tkwię w prze­szło­ści i na nowo prze­ży­wam wszyst­ko, co do­pro­wa­dzi­ło mnie tu­taj. In­nym ra­zem obi­jam się o ścia­ny, szar­pię. Du­szę się. Zda­rza mi się wy­jść. Błąkam się po ko­ry­ta­rzach albo snu­ję po scho­dach. Nie mogę tyl­ko opu­ścić bu­dyn­ku. Coś mnie tu trzy­ma. Może sama pod­jęłam taką de­cy­zję. Mu­szę tu zo­stać, do­pó­ki... Ta myśl za­zwy­czaj się ury­wa. Cho­dzę w tę i z po­wro­tem. Mam moc prze­su­wa­nia przed­mio­tów. Nikt nie wi­dzi. Nikt nie czu­je. Nikt nie sły­szy. Na­wet gdy ze wszyst­kich sił wo­łam o po­moc.

Nie za­wsze tak było. Ist­nia­ła szan­sa. Nie wy­ko­rzy­sta­łam jej. Nie mam po­jęcia, czy mi­nęły mie­si­ące, czy lata. Może to było wczo­raj, a może przed wie­ka­mi. Czas jest zu­pe­łnie abs­trak­cyj­ny.

I zno­wu się po­ja­wi­ła. Szan­sa.

Boję się. To ja się boję. A lu­dzie mó­wią: „Stra­szy tu­taj”. Mó­wi­li.

Znów za­czną.

SIER­PIEŃ 1944

– Ju­tro od dwu­na­stej do czter­na­stej będzie za­wie­sze­nie bro­ni. Wi­dzia­łaś to nie­miec­kie ul­ti­ma­tum.

Ire­na otu­li­ła do­dat­ko­wym ko­cem szczęka­jącą zęba­mi na­sto­lat­kę. Ser­ce się jej ści­ska­ło, gdy pa­trzy­ła na cho­rą. Ka­żdą ko­bie­tę mógł spo­tkać los tej dziew­czy­ny. Ją samą. Zo­się. Wstrząsnęła się i spoj­rza­ła na męża.

– Co? – spy­ta­ła nie­obec­nym to­nem.

– Ju­tro za­wie­sze­nie bro­ni. Wi­dzia­łaś nie­miec­kie ul­ti­ma­tum? – po­wtó­rzył.

Wi­dzia­ła, oczy­wi­ście. Wszyst­ko bez­czel­ne kłam­stwa. Ża­den miesz­ka­niec War­sza­wy do­bro­wol­nie opusz­cza­jący mia­sto nie do­zna krzyw­dy. Aku­rat! Zdol­ni do pra­cy otrzy­ma­ją pra­cę i chleb, nie­zdol­ni zo­sta­ną za­opa­trze­ni. Cho­rzy do­sta­ną opie­kę le­kar­ską. Bo prze­cież ar­mia nie­miec­ka wal­czy je­dy­nie z bol­sze­wi­zmem. Mo­żna by po­my­śleć, że Niem­cy za­mie­ni­li się w anio­łów, a po­wsta­ńcy dali się zma­ni­pu­lo­wać so­wiec­kiej pro­pa­gan­dzie.

– Wi­dzia­łam – po­wie­dzia­ła wol­no. – Nie wie­rzę im.

– Mają po­ro­zu­mie­nie z PCK. Wła­dze po­wsta­ńcze się na to zga­dza­ją.

– I co z tego? Co dla nich zna­czą umo­wy? Po­ro­zu­mie­nia? Skąd wiesz, że tych lu­dzi nie będą za­bi­jać po dro­dze? Na­praw­dę wie­rzysz, że za­opie­ku­ją się cho­ry­mi? Co zro­bi­li na Woli? Na Ocho­cie?

– Von dem Bach-Ze­lew­ski zmie­nił tę po­li­ty­kę. Nie wie­rzę mu, jed­nak nie ro­bią już ta­kich rze­zi cy­wi­lów jak na po­cząt­ku.

Po­kręci­ła gło­wą.

– Może rze­czy­wi­ście po­trze­bu­ją rąk do pra­cy. Ale ci cho­rzy... Niem­cy obej­dą się z nimi be­stial­sko. To są po­two­ry!

Do­tknął jej ręki i spoj­rzał w oczy. Uwiel­bia­ła ten wzrok. Mia­ła ocho­tę się w nim za­to­pić. Na­wet te­raz. W tej piw­ni­cy, wśród jęków i smro­du. Na prze­kór brzy­do­cie. Na prze­kór roz­pa­czy.

– Chcę, że­byś po­szła ju­tro.

Przez chwi­lę nie ro­zu­mia­ła i w od­po­wie­dzi na uścisk męża ści­snęła jego pal­ce. Gdy sło­wa do­ta­rły, wy­rwa­ła dłoń. Wsta­ła i zro­bi­ła krok do tyłu.

– Tyl­ko wte­dy, je­śli ty też pój­dziesz.

– Ko­cha­na... mu­szę zo­stać tu­taj.

– Co? Ty zo­sta­niesz, a ja mam iść?! Nie! Ni­g­dy!

– Mężczy­źni wal­czą, ko­bie­ty bu­du­ją lep­szy świat – wy­re­cy­to­wał fra­zes, któ­ry nie miał nic wspól­ne­go z rze­czy­wi­sto­ścią.

– Bzdu­ra! Ro­zej­rzyj się. Te­raz wal­czą wszy­scy. Nie ma bu­du­jących nowy, lep­szy świat.

– Wła­śnie dla­te­go... pro­szę. Bła­gam.

– Nie chcę – po­wie­dzia­ła twar­do.

– Po­słu­chaj, ko­cha­nie. – Pod­sze­dł i do­tknął jej zu­pe­łnie jesz­cze pła­skie­go brzu­cha. – Ty i nasz syn je­ste­ście tymi, za któ­rych wal­czę. Oczy­wi­ście oj­czy­zna, War­sza­wa, to też. – Mimo że na­uczy­li się mó­wić ci­cho, pra­wie szep­tem, żeby nie prze­szka­dzać ran­nym, w jego gło­sie sły­sza­ła żar­li­wo­ść, któ­rą za­wsze w nim uwiel­bia­ła, ale te­raz czu­ła roz­pacz. I wście­kło­ść, że Wła­dek nie ro­zu­mie. Nie chcia­ła mar­twe­go męża. Chcia­ła żyć, mieć dziec­ko, wy­cho­wy­wać je z nim. – Je­stem go­tów od­dać za nie ży­cie. Ale ty... wy... mu­si­cie oca­leć, że­bym czuł sens. Tu­taj... sama wi­dzisz, jak jest tu­taj. Mu­szę wie­dzieć, że ty... że wy będzie­cie żyć.

Ro­ze­śmia­ła się, po czym na­gle prze­rwa­ła, bo spoj­rze­nia wszyst­kich w piw­ni­cy skie­ro­wa­ły się na nią. Przy­naj­mniej wszyst­kich przy­tom­nych.

– Skąd wiesz, że nie zgi­nie­my po dro­dze?

– To nie tak, że uwie­rzy­łem Niem­com.

– Słu­cham?

Wzi­ął głębo­ki od­dech.

– Usi­ądźmy. Wszyst­ko ci wy­ja­śnię.

Wci­ągnęła głębo­ko po­wie­trze. Za­pach nie­my­tych ciał, ro­pie­jących ran i kwa­śnych od­de­chów prze­stał jej prze­szka­dzać. Nie chcia­ła sia­dać. Nie chcia­ła go słu­chać. Ro­zej­rza­ła się wo­kół. To już nie była piw­ni­ca miesz­ka­nia ro­dzi­ców. Po­miesz­cze­nie sta­ło się schro­nem, szpi­ta­lem albo ra­czej prze­cho­wal­nią ran­nych. W rogu, na ma­te­ra­cu, jęczał nie­zna­jo­my. Ja­kaś dziew­czy­na – żona? sio­stra? na­rze­czo­na? – trzy­ma­ła go za rękę. Tuż obok le­ża­ła star­sza ko­bie­ta, któ­rą kula tra­fi­ła w udo. Jej oczy, sze­ro­ko otwar­te, wpa­try­wa­ły się w je­den punkt na odra­pa­nej ścia­nie. Ope­ra­cję prze­pro­wa­dził we­te­ry­narz. Nie­ca­łą go­dzi­nę temu Ire­na zmie­nia­ła opa­tru­nek. Rana nie wy­gląda­ła do­brze. Na ra­zie ko­bie­ta nie go­rącz­ko­wa­ła, ale to mo­gła być kwe­stia cza­su. Obok dziew­czy­na, któ­ra na­dal się trzęsła. Ten do­dat­ko­wy koc nie­wie­le zmie­nił. Krwa­wi­ła z dróg rod­nych. Wła­dek zna­la­zł ją przed ich ka­mie­ni­cą w po­dar­tej su­kien­ce, bez bie­li­zny. Do tej pory nie po­wie­dzia­ła sło­wa. Nie tyl­ko śmie­rć była te­raz na po­rząd­ku dzien­nym. Gwa­łty też. Ire­na prze­nio­sła spoj­rze­nie na mło­de­go mężczy­znę, wła­ści­wie chło­pa­ka, od dwóch dni nie­odzy­sku­jące­go przy­tom­no­ści.

– Oni – wska­za­ła na lu­dzi pod ścia­ną – nie da­dzą rady pó­jść. Mam ich zo­sta­wić?

Czu­ła, że jest nie­lo­gicz­na. Przed chwi­lą mó­wi­ła, że pój­dzie, je­śli mąż z nią będzie. Te­raz wy­mów­kę sta­no­wi­li ran­ni. Nie dba­ła o lo­gi­kę.

– Usi­ądźmy, pro­szę – po­wtó­rzył. – Wy­słu­chaj mnie cho­ciaż.

Kręci­ła gło­wą, ale po­zwo­li­ła po­sa­dzić się przy sto­le, któ­ry kie­dyś stał w sa­lo­nie i był dumą mamy. Te­raz mamy nie było. Kil­ka dni temu po­cho­wa­ły ją z sio­strą w pro­wi­zo­rycz­nym po­wsta­ńczym gro­bie. Tuż obok in­nych. Jak znaj­dą cia­ło po woj­nie? Jak je roz­po­zna­ją? Po pie­rścion­ku za­ręczy­no­wym? Po ob­rącz­ce? Ire­na wło­ży­ła do kie­szon­ki spód­ni­cy mat­ki kart­kę z imie­niem i na­zwi­skiem. Może się nie roz­pad­nie. Oj­ciec zgi­nął już w trzy­dzie­stym dzie­wi­ątym. Wte­dy na­pa­ść Hi­tle­ra na Pol­skę, a jesz­cze bar­dziej śmie­rć taty, wy­da­wa­ły się ko­ńcem świa­ta. Nikt nie przy­go­to­wał Ire­ny na ko­lej­ne lata woj­ny, ko­lej­ne stra­ty. Z ich ro­dzi­ny zo­sta­ły tyl­ko ona i Zo­sia. I to dziec­ko w brzu­chu. Na sto­le sta­ły le­kar­stwa, któ­re uda­ło im się zdo­być.

– Gdzie jest Zo­sia?

Zda­ła so­bie spra­wę, że od ja­kie­goś cza­su nie wi­dzia­ła sio­stry. Mat­ka, umie­ra­jąc, po­wie­dzia­ła: „Chroń Zo­się. Bła­gam. Opie­kuj się moją małą dziew­czyn­ką”. To było ta­kie trud­ne. Ire­na, po­grążo­na w ża­ło­bie, opa­try­wa­ła rany ob­cych lu­dzi, pra­wie nie spusz­cza­ła wzro­ku z sio­stry, sama co­raz bar­dziej głod­na, brud­na i spra­gnio­na, bo­jąc się o dziec­ko, któ­re roz­wi­ja­ło się w jej ło­nie. Nie­kie­dy bu­dził się gniew. Dla­cze­go mat­ka zrzu­ci­ła to na nią? Młod­sza có­recz­ka, któ­rą star­sza za­wsze się opie­ko­wa­ła, zbie­ra­jąc po­chwa­ły od ro­dzi­ców i ob­cych. Wcze­śniej bunt za­pa­lał się i gasł. Ire­na zda­wa­ła so­bie spra­wę, że będąc sze­ść lat star­sza, ma obo­wi­ąz­ki. Te­raz jed­nak było ina­czej. Te­raz obie żyły w środ­ku pie­kła. Na­dal mia­ła sze­ść lat wi­ęcej.

– Jest ze Stasz­kiem. Bez­piecz­na.

Bez­piecz­na. Pra­wie po­now­nie się ro­ze­śmia­ła. Pra­wie. Gdy­by tym ra­zem za­częła się śmiać, szyb­ko za­mie­ni­ło­by się to w nie­opa­no­wa­ną hi­ste­rię. Nie czas na roz­sy­pa­nie się. Po woj­nie. Po po­ro­dzie.

– Co chcia­łeś mi po­wie­dzieć?

– Pa­mi­ętasz moją mamę, praw­da?

– Co za py­ta­nie?

Mama Wład­ka zma­rła na su­cho­ty w trzy­dzie­stym dzie­wi­ątym, nie­dłu­go przed wy­bu­chem woj­ny, ale jak Ire­na mo­gła­by jej nie pa­mi­ętać? Wspa­nia­łej ko­bie­ty, któ­ra do ka­żde­go wy­ci­ąga­ła po­moc­ną dłoń. Ire­na cho­dzi­ła do niej, gdy wy­da­wa­ło się, że ro­dzo­na mat­ka jej nie ro­zu­mie. Pani Te­re­ska ro­zu­mia­ła za­wsze.

– A pa­mi­ętasz Ad­ria­na Ke­ni­ga?

Ire­na nie od­po­wie­dzia­ła. Do cze­go jej mąż zmie­rzał?

– Pa­mi­ętasz?

– Oczy­wi­ście – rze­kła su­cho.

– W trzy­dzie­stym ósmym roz­nio­sła się po­gło­ska, że jest Ży­dem. Kil­ku chło­pa­ków, w tym nie­ste­ty Ka­zik, mój ku­zyn, po­sta­no­wi­li to spraw­dzić.

– Spraw­dzić? – szep­nęła.

Roz­le­gł się gło­śniej­szy niż do tej pory jęk pod ścia­ną. Pra­wie wsta­ła, ale mąż po­ło­żył jej rękę na ra­mie­niu.

– Tak. Spraw­dzić, czy był ob­rze­za­ny.

– Ka­zik był w Fa­lan­dze – przy­po­mnia­ła so­bie.

Wła­dek spu­ścił wzrok.

– Tak. Po tym in­cy­den­cie się wy­pi­sał. Wiesz dla­cze­go?

Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Skąd mogę wie­dzieć?

Pod­nió­sł gło­wę i spoj­rzał jej pro­sto w oczy.

– Go­ni­li Ke­ni­ga, a on wo­łał o po­moc, ale nikt nie re­ago­wał. By­łem w ogro­dzie, gdy usły­sza­łem krzy­ki. Za­nim co­kol­wiek zdąży­łem zro­bić... mam na­dzie­ję, że coś bym zro­bił... mama wy­le­cia­ła i otwo­rzy­ła bra­mę. Ke­nig wbie­gł, a ona sta­nęła przed po­se­sją. Wpu­ści­łem go do domu i wy­sze­dłem na ze­wnątrz. Bra­ma była już za­mkni­ęta, ale mama na­dal przy niej sta­ła. Nie sły­sza­łem, co mó­wi­ła wcze­śniej, ale wi­dzia­łem jej wzrok. Tak pa­trzy­ła kie­dyś na mnie, gdy spro­wo­ko­wa­łem bój­kę z ko­le­gą z ław­ki.

Ire­na mil­cza­ła. Ona rów­nież zna­ła ten wzrok. Kie­dyś, pew­nie mia­ła ja­kieś dzie­si­ęć lat, po­szła z mamą na targ i tam spo­tka­ły pa­nią Te­re­skę. Mama wda­ła się w roz­mo­wę, któ­rą po chwi­li prze­rwał roz­pacz­li­wy krzyk. Mężczy­zna, u któ­re­go często ku­po­wa­ły mi­ęso, ci­ągnął za ucho oko­ło je­de­na­sto­let­nie­go chłop­ca, a ten za­le­wał się łza­mi. Pani Te­re­ska spoj­rza­ła na ro­słe­go mężczy­znę, za­pew­ne ojca, i to wy­star­czy­ło, żeby tam­ten prze­stał i za­czął się tłu­ma­czyć. Mó­wił, że chło­pak był nie­grzecz­ny, a on stra­cił pa­no­wa­nie. Pani Te­re­ska pra­wie nie słu­cha­ła. Po­wie­dzia­ła, żeby przy­szli na­stęp­ne­go dnia po­móc w ogro­dzie. Pew­nie przy­szli, bo Ire­na spo­ty­ka­ła w domu Wład­ka tam­te­go chłop­ca. Pani Te­re­ska uczy­ła go czy­tać. Miał na imię Jó­zek. W trzy­dzie­stym ósmym po­je­chał do Wil­na na uni­wer­sy­tet. Po­dob­no za­trzy­mał się u sio­stry pani Te­re­ski i uda­wa­ło mu się utrzy­mać przy po­mo­cy ko­re­pe­ty­cji. Ire­na nie pa­mi­ęta­ła, co stu­dio­wał. Nie wie­dzia­ła, co się z nim sta­ło po wy­bu­chu woj­ny.

– I oni so­bie po­szli – ci­ągnął Wła­dek. – Ka­zik zwie­rzył mi się kie­dyś, że mama za­mknęła bra­mę, scho­wa­ła klucz pod sta­ni­kiem i po­wie­dzia­ła: „Je­śli chce­cie spraw­dzić jego, mu­si­cie naj­pierw si­ęgnąć po klucz. Do­bro­wol­nie go wam nie od­dam. Ostrze­gam, będę się bro­nić”. Sza­cu­nek dla ko­bie­ty, dla Po­lki, nie po­zwo­lił im nic zro­bić. Ka­zik po­tem z nią roz­ma­wiał i twier­dził, że dzi­ęki temu pew­ne rze­czy zro­zu­miał, ale ja my­ślę, że to po pro­stu jej wzrok.

Kątem oka do­strze­gła, że Zo­sia we­szła do piw­ni­cy i po­chy­li­ła się nad naj­bar­dziej jęczącym ran­nym. Za nią stał Sta­szek z ja­ki­miś ban­da­ża­mi. Do­brze, że uda­ło im się zdo­być ma­te­ria­ły opa­trun­ko­we.

– Tak – zwró­ci­ła się do Wład­ka. – Two­ja mama była wspa­nia­ła. Nie ro­zu­miem jed­nak, po co mi to te­raz opo­wia­dasz.

Za­czerp­nął po­wie­trza.

– Ke­nig.

– Co?

– Przy­pusz­czam, że Ke­nig nie jest jed­nak Ży­dem, bo nie za­sze­dłby tak wy­so­ko w nie­miec­kiej ad­mi­ni­stra­cji. Wiesz, że jest jed­nym z za­stęp­ców Sze­fa Urzędu Gu­ber­na­to­ra Dys­tryk­tu War­szaw­skie­go?

Ire­na po­trząsnęła gło­wą.

– Co to ma...

– Po­słu­chaj. On obie­cał, że je­śli kie­dy­kol­wiek będzie­my po­trze­bo­wać po­mo­cy, udzie­li jej. Wte­dy przy­pusz­czal­nie nie sko­ńczy­ło­by się na spraw­dze­niu. Moja mat­ka na­praw­dę go ura­to­wa­ła. I te­raz uda­ło mi się z nim skon­tak­to­wać.

– Co?

– Skon­tak­to­wać z Ke­ni­giem. – Zro­bił prze­rwę, a po­tem wy­rzu­cał z sie­bie sło­wa z szyb­ko­ścią mio­ta­cza ognia. – Będą was pro­wa­dzić na Za­chod­ni. Tam ogło­szą przez me­ga­fon, że­by­ście zgło­si­ły się do naj­bli­ższe­go żo­łnie­rza eskor­ty i on was za­pro­wa­dzi do Ke­ni­ga. Ke­nig was stam­tąd od­wie­zie. Mo­dli­łem się dłu­go i wie­rzę, że to Je­zus mną te­raz kie­ru­je. Ko­cha­na, pro­szę. Bła­gam.

Uklęk­nął przed nią. Znów spoj­rze­nia ran­nych były w nich utkwio­ne. Te­atr, po­my­śla­ła. Mia­ła na­dzie­ję, że nikt nie ro­zu­miał, o co cho­dzi. Drża­ła. Nie chcia­ła go słu­chać.

– Nie.

– Zrób to dla na­sze­go syna.

– To może być cór­ka.

– To nie ma zna­cze­nia. Mu­si­cie żyć. Tu­taj... nie ma na­wet je­dze­nia. Wal­cza­ko­wie zje­dli wczo­raj swo­je­go psa. Co­raz wi­ęcej lu­dzi ma ty­fus.

– My­ślisz, że pój­dę tam sama? Zo­sta­wię Zo­się? Ostat­nie sło­wa mamy były, że­bym ją chro­ni­ła.

– Zo­sia pój­dzie z tobą.

Nie zwró­ci­ła uwa­gi, że wcze­śniej mó­wił w licz­bie mno­giej. Że­by­ście się zgło­si­ły. Was za­pro­wa­dzi. Może zwró­ci­ła, ale sądzi­ła, że ma na my­śli dziec­ko w jej brzu­chu. Zo­sia i Sta­szek na­dal zaj­mo­wa­li się ran­ny­mi, uda­jąc, że nie do­strze­ga­ją nic nad­zwy­czaj­ne­go w klęczącym Wład­ku i jego roz­trzęsio­nej żo­nie.

– Ona ni­g­dy się nie zgo­dzi.

– Sta­szek ją prze­ko­na. Pew­nie już prze­ko­nał. To do jego mat­ki idzie­cie.

Zo­sia wła­ści­wie była jesz­cze dziec­kiem. Mo­żna by ją tak trak­to­wać, gdy­by nie woj­na. Te­raz szes­na­sto­lat­ka była ko­bie­tą, go­to­wą do wal­ki, do śmier­ci, do stra­ty wszyst­kie­go i wszyst­kich. Młod­sze dziew­czy­ny i chłop­cy też. Wiek prze­sta­wał mieć zna­cze­nie. Ire­na za­ci­snęła ręce w pi­ęści. Nie chcia­ła iść. Nie chcia­ła prze­żyć bez męża. Na­wet dla Zosi. Tyl­ko to ży­cie w niej...

– Do­brze – po­wie­dzia­ła wbrew so­bie.

– Dzi­ęku­ję, ko­cha­na.

Na­dal na klęcz­kach, ca­ło­wał jej ręce. Nie będzie pła­kać. Nie pła­ka­ła na­wet, gdy zgi­nęła mat­ka. Może nie umia­ła już pła­kać. Wsta­ła, wy­rwa­ła dło­nie i od­wró­ci­ła się od nie­go. Za­chwia­ła się, ale na­tych­miast zna­la­zł się obok i ją pod­trzy­mał. Nie mia­ła sił. Nie chcia­ła od­gro­dzić się od Wład­ka. Wtu­li­ła twarz w ra­mię męża, opie­ra­jąc się na nim ca­łym ci­ęża­rem.

Tej nocy, na brud­nym ma­te­ra­cu, wśród jęków i za­wo­dze­nia ran­nych, od­da­wa­ła mu się, jak­by to był pierw­szy raz. Tyl­ko że pierw­szy raz nie dał jej tyle bólu i tyle roz­ko­szy.

Rano zo­stał już wy­łącz­nie ból. Pró­bo­wa­ła opa­try­wać i po­cie­szać cier­pi­ących, ale we­wnątrz ko­ła­ta­ła się tyl­ko jed­na myśl. To ko­niec.

– Pil­nuj ich. – Wska­za­ła wzro­kiem na ran­nych. – Niech ktoś za­wsze się nimi zaj­mu­je.

Wła­dek po­ki­wał gło­wą. Prze­cież sam mógł zo­stać ran­ny i wte­dy kto po­mo­że tym jęczącym na podło­dze? Umrą. Niech umrą. Niech tyl­ko on nie zgi­nie. Niech żyje z nią.

– Trze­ba iść – po­wie­dział.

Mia­ła ocho­tę wyć.

– Cho­dź z nami – bła­ga­ła.

– Je­stem mężczy­zną. Mężczy­źni mu­szą wal­czyć. Ko­bie­ty urządza­ją lep­szy świat – po­wtó­rzył wczo­raj­szy fra­zes.

Po­kręci­ła gło­wą.

– Wła­dek...

Za­mknął jej usta po­ca­łun­kiem. Tak na­mi­ęt­nym jak w nocy.

– Mu­si­cie iść. – Na mo­ment ode­rwał war­gi i wsu­nął jej coś do kie­sze­ni. – Może ci się przy­dać.

Jesz­cze raz ją po­ca­ło­wał. Gdy po­now­nie ją pu­ścił, spoj­rza­ła na za­mkni­ętych w uści­sku sio­strę i Stasz­ka, któ­ry po­ki­wał gło­wą.

– Mu­si­cie iść – po­wie­dział.

Zo­sia wy­su­nęła się z jego ob­jęć. Mil­cza­ła. Zro­bi­ła się tak chu­da, że wy­gląda­ła, jak­by za chwi­lę mia­ła się prze­ła­mać. Jej twarz była bar­dzo bla­da, oczy czer­wo­ne. Jed­no­cze­śnie Ire­na za­uwa­ży­ła w nich błysk na­dziei. Nie mu­sia­ła się za­sta­na­wiać, do cze­go się od­no­si. Na pal­cu sio­stry po­ły­ski­wał pie­rścio­nek. Woj­na, nie woj­na, Zo­sia była jesz­cze dziec­kiem. Nie ro­zu­mia­ła. Ire­na po­now­nie za­ci­snęła ra­mio­na wo­kół szyi męża.

– Po­słu­chaj – mó­wił po­śpiesz­nie do jej ucha. – Będę chciał prze­żyć. Dla was. Po woj­nie spo­tka­my się albo u mat­ki Stasz­ka, albo tu­taj.

Oj­ciec Wład­ka rów­nież zgi­nął we wrze­śniu trzy­dzie­ste­go dzie­wi­ąte­go, a dom, w któ­rym miesz­ka­li, zo­stał już wte­dy zbu­rzo­ny. Ire­na mia­ła tyl­ko sie­dem­na­ście lat, ale na­le­ga­ła na przy­spie­sze­nie daty ślu­bu. Urządzi­li gniazd­ko w miesz­ka­niu mamy. Tu, mimo wo­jen­nej za­wie­ru­chy, byli szczęśli­wi.

– Wszyst­ko może zo­stać zbu­rzo­ne.

– Od­naj­dę was.

Przy­si­ęgnij, że prze­ży­jesz, chcia­ła po­wie­dzieć, lecz nie zro­bi­ła tego.

Przy­ci­ągnął ją moc­niej, po czym roz­lu­źnił uścisk. Zo­sia wzi­ęła ją za rękę.

Ko­lum­na wol­no po­su­wa­ła się na­przód. Lu­dzie szli w mil­cze­niu. Sły­chać było tyl­ko nie­zdro­wy ka­szel. Ire­na pod­su­nęła chust­kę na twarz. Le­piej się nie za­ra­zić. Od­rzu­ca­ła myśl, że już mo­gła zo­stać czy­mś za­ra­żo­na. Pró­bo­wa­ła skon­cen­tro­wać się na mia­ro­wym kro­ku. Je­śli ktoś zbyt się opó­źniał, któ­ryś z eskor­tu­jących dźgał go ka­ra­bi­nem, mó­wi­ąc znu­dzo­nym gło­sem: „Schnel­ler!”. Nie chcia­ła, żeby jej do­ty­ka­li. Bała się moc­ne­go wal­ni­ęcia. Dla­cze­go nie ka­za­ła Wład­ko­wi przy­si­ąc? Bo bała się, że może stać się krzy­wo­przy­si­ęz­cą? Bała się, że... Nie chcia­ła ko­ńczyć, ale to sło­wo i tak przy­cho­dzi­ło. Zgi­nie.

Wy­da­wa­ło jej się, że mi­nęły wie­ki, za­nim do­tar­li do Za­chod­nie­go. Za­trzy­ma­li się na to­rach. Wy­mie­ni­ły z sio­strą spoj­rze­nia. W oczach Zosi do­strze­gła na­pi­ęcie. Co te­raz będzie? Czy Ke­nig do­trzy­ma obiet­ni­cy? Czy to była tyl­ko gra? Pój­dą gdzieś z in­ny­mi i tam umrą. Zo­sia, któ­rą mia­ła chro­nić, i ona sama, wy­pchni­ęta z War­sza­wy przez męża. Z dala od nie­go. I dziec­ko. Boże, nie. Pro­szę. Nie. Lu­dzie już roz­ma­wia­li, za­sta­na­wia­li się, do­kąd idą i co z nimi będzie. Czas mi­jał. Mi­nu­ty, może go­dzi­ny. Ire­na czu­ła się co­raz go­rzej. Wy­ci­ągnęła ka­wa­łek skór­ki chle­ba, mo­dląc się, aby po­wstrzy­mał mdło­ści. Głos, któ­ry roz­le­gł się przez me­ga­fon, brzmiał jak z in­ne­go świa­ta.

– Uwa­ga, uwa­ga! Ire­na Bar­cic­ka i Zo­fia Ro­nik mają zgło­sić się do naj­bli­ższe­go żo­łnie­rza eskor­ty! Mają mieć przy­go­to­wa­ne do­ku­men­ty to­żsa­mo­ści.

Drżący­mi pal­ca­mi wy­ci­ąga­ła z kie­sze­ni ken­kar­tę, a Zo­sia wy­su­pły­wa­ła swo­ją z wor­ka, pod­czas gdy ko­mu­ni­kat był po­wta­rza­ny po nie­miec­ku. Mło­dy blon­dyn, wy­gląda­jący jak ma­rze­nie o wy­ższej ra­sie, po­pro­wa­dził je do ma­łe­go po­miesz­cze­nia. Na ich wi­dok Ke­nig wstał i dał chło­pa­ko­wi znak, żeby zo­sta­wił ich sa­mych. Ire­na do­strze­gła na twa­rzy wy­cho­dzące­go ob­le­śny uśmie­szek. Do­pie­ro gdy drzwi się za­mknęły, spoj­rza­ła na Ke­ni­ga. Pa­mi­ęta­ła go. Przed woj­ną pro­wa­dził ksi­ęgar­nię. Był kil­ka­na­ście lat star­szy, ale zda­rza­ło jej się z nim flir­to­wać, gdy wy­bie­ra­ła nowe ksi­ążki. Było dla niej szo­kiem, gdy stał się ak­tyw­ny po­li­tycz­nie i dzia­łał na rzecz Trze­ciej Rze­szy. Być może spo­wo­do­wał to in­cy­dent, o któ­rym mó­wił wczo­raj Wła­dek, ale wte­dy pe­łna obu­rze­nia prze­sta­ła ku­po­wać w ksi­ęgar­ni zdraj­cy. Gdy wy­bu­chła woj­na, Ke­nig szyb­ko awan­so­wał, a w Ire­nie wie­ści o jego ka­rie­rze bu­dzi­ły po­gar­dę.

Te­raz zdjął czap­kę ofi­ce­ra SS i się ukło­nił.

– Dzień do­bry – ode­zwał się po pol­sku. – Miło pa­nie zno­wu wi­dzieć, cho­ciaż wo­la­łbym, że­by­śmy spo­tka­li się w we­sel­szych oko­licz­no­ściach.

Mil­cza­ła, ale Zo­sia od­po­wie­dzia­ła na po­zdro­wie­nie. Ire­na za­sta­na­wia­ła się, ile sio­stra wie na te­mat przy­stoj­ne­go ofi­ce­ra, któ­ry te­raz miał być ich wy­baw­cą.

– Nie mamy wie­le cza­su – ci­ągnął Ke­nig. – Pro­szę, pój­dźcie pa­nie za mną.

Zo­sia wzi­ęła ją za rękę i podąży­ły za by­łym wła­ści­cie­lem ksi­ęgar­ni. Po­pro­wa­dził je ko­ry­ta­rzem do in­ne­go wy­jścia. Na ze­wnątrz nie było tłu­mu war­sza­wia­ków. Stał tyl­ko czar­ny, ele­ganc­ki sa­mo­chód. Ire­na ni­g­dy w ży­ciu nie je­cha­ła sa­mo­cho­dem. Ke­nig otwo­rzył drzwi.

– Pro­szę, niech pa­nie wej­dą.

Nie­miec­ki ofi­cer jak z re­kla­my. Przy­stoj­ny i szar­manc­ki. Ciem­no­wło­sy, ale tacy też się zda­rza­li. Tyl­ko one, nie­pach­nące naj­pi­ęk­niej, brud­ne i wy­chu­dzo­ne Po­lki, nie pa­so­wa­ły­by do nie­miec­kiej pro­pa­gan­do­wej ta­śmy fil­mo­wej.

– Prze­pra­szam – po­wie­dzia­ła Ire­na.

Ode­szła na bok i zwy­mio­to­wa­ła. Zo­sia podąży­ła za nią i od­gar­nęła jej wło­sy ze spo­co­ne­go czo­ła.

– Jak się czu­jesz?

Ire­na spró­bo­wa­ła się uśmiech­nąć.

– Bio­rąc pod uwa­gę oko­licz­no­ści, nie naj­go­rzej. – Wy­pro­sto­wa­ła się. – Masz jesz­cze tro­chę wody?

Ode­bra­ła bu­tel­kę z rąk sio­stry. Naj­pierw prze­płu­ka­ła usta, cho­ciaż wy­da­wa­ło się to strasz­nym mar­no­traw­stwem, po­tem wzi­ęła łyk, sta­ra­jąc się pa­no­wać nad pra­gnie­niem.

– Dro­gie pa­nie – usły­sza­ła głos Ke­ni­ga. – Przy­go­to­wa­łem dla pań mały pro­wiant. Woda, chleb i ka­wa­łek kie­łba­sy. Mam wszyst­ko w sa­mo­cho­dzie. Da pani radę je­chać, pani Ire­no?

Ski­nęła gło­wą. Pierw­sza prze­ja­żdżka sa­mo­cho­dem. Kie­dyś ma­rzy­ła, że usi­ądzie w ta­kim au­cie obok Wład­ka i będą mknęli przez mia­sto. Te­raz z mia­sta zo­sta­ły ru­iny, a Wła­dek... Przy­ci­snęła ręce do ust, żeby po­wstrzy­mać ko­lej­ną falę mdło­ści.

Nie wie­dzia­ła, ile cza­su mi­nęło, gdy się za­trzy­ma­li.

– To już nie­da­le­ko. Mu­si­cie prze­jść ka­wa­łek przez las. Ma pani mapę, pan­no Zo­siu?

– Tak.

– Nie chcę wje­żdżać do wsi. Prze­pra­szam.

Ire­na zro­zu­mia­ła. Żad­nych świad­ków. Te­raz my­śla­no, że Ke­nig wzi­ął so­bie dwie pol­skie ko­chan­ki. Ha­ńbie­nie rasy, nie­zgod­ne z pra­wem, jed­nak ro­bi­li to wszy­scy. Nikt nie miał się do­wie­dzieć, że pu­ścił sa­mo­pas dwie war­sza­wian­ki.

– Dzi­ęku­je­my – po­wie­dzia­ła przez ści­śni­ęte gar­dło.

– Dzi­ęku­je­my – po­wtó­rzy­ła Zo­sia.

Ke­nig wbił wzrok w oczy Ire­ny.

– Pani te­ścio­wa mnie ura­to­wa­ła. Nie mó­głbym po­stąpić ina­czej.

Ho­no­ro­wy Nie­miec spła­cił dług.

– Cho­dźmy, Zo­siu.

Ire­na wzi­ęła sio­strę za rękę i we­szły w las, nie od­wra­ca­jąc się. Po kil­ku­na­stu mi­nu­tach usia­dła, ukry­wa­jąc twarz w ko­la­nach. Zo­sia stu­dio­wa­ła mapę

– Sta­szek wszyst­ko mi wy­tłu­ma­czył. To już na­praw­dę nie­da­le­ko. Zjedz tro­chę.

Uła­ma­ła spo­ry ka­wa­łek kie­łba­sy i po­da­ła sio­strze.

– Jezu, jak ona pach­nie. – Ire­na za­to­pi­ła zęby i zmu­si­ła się do do­kład­ne­go po­gry­zie­nia. – Ty też zjedz.

Zo­sia ugry­zła spo­ro mniej­szy ka­wa­łek.

– Tak – po­wie­dzia­ła z za­chwy­tem.

Zja­dły też chleb. Był świe­ży. Po po­si­łku po raz pierw­szy od dłu­gie­go cza­su Ire­na nie czu­ła ssa­nia w żo­łąd­ku. To ża­ło­sne, że chleb i kie­łba­sa mogą uspo­ko­ić drże­nie du­szy. Ża­ło­sne są ta­kie my­śli. Ona sama jest ża­ło­sna.

– Na­pij się.

Woda też sma­ko­wa­ła do­brze. Drże­nie du­szy, czy jak to na­zwać, wró­ci­ło.

Szły przez noc w mil­cze­niu, ka­żda po­grążo­na we wła­snych my­ślach. Ire­na mia­ła ich taki na­tłok, że nie była w sta­nie skon­cen­tro­wać się na jed­nej. Wspo­mnie­nie wy­krzy­wio­nej twa­rzy mat­ki i jej ostat­nich, z tru­dem wy­po­wie­dzia­nych słów: „Opie­kuj się moją małą dziew­czyn­ką” mie­sza­ło się z pa­mi­ęcią po­że­gnal­ne­go uści­sku męża, roz­pacz z po­wo­du roz­sta­nia z uko­cha­nym z nie­odby­tą ża­ło­bą po mat­ce, ob­ra­zy pło­nących ka­mie­nic, ruin i tru­pów na uli­cach z my­ślą, że musi chro­nić dziec­ko w swo­im ło­nie. Emo­cje pląta­ły się, przy­gnia­ta­ły. Na wierzch wy­pły­wał strach, że nie da rady, ale z ka­żdym kro­kiem ustępo­wał on miej­sca gnie­wo­wi. Na Niem­ców, któ­rzy uczy­ni­li lu­dzi nie­wol­ni­ka­mi, nisz­czy­li, mor­do­wa­li i gwa­łci­li. Na mat­kę, że dała się za­mor­do­wać i zrzu­ci­ła z sie­bie od­po­wie­dzial­no­ść. Na sio­strę, któ­ra po­win­na być przy­bi­ta jak ona, a uśmie­cha­ła się, zer­ka­jąc na pie­rścio­nek. Na Wład­ka, że wy­pchnął ją z mia­sta i swo­je­go ży­cia. Na sie­bie, że mu ule­gła. Mia­ła trwać przy mężu. Przy­si­ęga­ła. Na do­bre i na złe. Na Ke­ni­ga, któ­ry mar­twił się tyl­ko o spła­tę dłu­gu. Gniew opa­dał i za­le­wa­ła ją fala ża­ło­ści. A pó­źniej przy­cho­dził lęk. W ko­ńcu zmęcze­nie wy­pa­rło wszyst­kie emo­cje. My­śli się uci­szy­ły i Ire­na mia­ła tyl­ko jed­no pra­gnie­nie. Po­ło­żyć się i spać. Spać. Spać.

Jesz­cze nie świ­ta­ło, kie­dy sta­nęły na skra­ju wio­ski. Zo­sia spoj­rza­ła nie­pew­nie.

– Chy­ba nie po­win­ny­śmy iść do niej w nocy? Bar­dzo ją wy­stra­szy­my, je­śli za­cznie­my te­raz wa­lić w drzwi.

Cof­nęły się do lasu. Do­pie­ro te­raz po­czu­ły chłód. Usia­dły, wtu­lo­ne w sie­bie. Sen­no­ść ode­szła.

– Po­wiedz mi...

Nie wie­dzia­ła, jak za­py­tać. „Dla­cze­go zgo­dzi­łaś się uciec?” nie wy­da­wa­ło się od­po­wied­nie. Cie­ka­we, że trosz­czy­ła się o do­bre ma­nie­ry czy ra­czej nie­ra­nie­nie uczuć sio­stry w chwi­li, gdy wszyst­ko się za­wa­li­ło. Gdy zo­sta­wi­ły mia­sto obec­nych i przy­szłych tru­pów. Zo­sia wy­ci­ągnęła rękę.

– Za­ręczy­łam się.

Ire­na po­trząsnęła gło­wą. Ar­gu­men­ta­cja do niej nie prze­ma­wia­ła. Na­rze­czo­na nie opusz­cza na­rze­czo­ne­go.

– Ale twój na­rze­czo­ny tam zo­stał. Może...

Urwa­ła. „Zo­stać za­bi­ty” nie prze­szło jej przez usta.

– Zgi­nąć – do­ko­ńczy­ła Zo­sia. – Tak, wiem. Obie­cał, że nie zgi­nie. Że oże­ni się ze mną. Po­szłam, bo ty masz w so­bie dziec­ko, któ­re po­win­no się na­ro­dzić. Bo chcę o nie dbać. I o cie­bie. Je­śli­by­ście zgi­nęli, nie mia­ła­bym ni­ko­go z ro­dzi­ny. Bo idę do mat­ki mo­je­go na­rze­czo­ne­go, któ­ra jest sama. Bo je­śli ja bym uma­rła, on nie mó­głby wal­czyć. Bo musi być lep­szy świat. Nie tyl­ko dla in­nych. Rów­nież dla nas.

Ta ar­gu­men­ta­cja, bar­dzo zresz­tą przy­po­mi­na­jąca wy­wo­dy Wład­ka, mia­ła luki, ale po raz pierw­szy od prze­kro­cze­nia gra­nic mia­sta Ire­na po­my­śla­ła, że może będzie do­brze. Przy­tu­li­ła moc­niej sio­strę.

– Mama ka­za­ła mi opie­ko­wać się tobą, a ty opie­ku­jesz się mną.

– Mama... – Głos Zosi się za­ła­mał. – My­ślisz, że jest z nami te­raz?

– Tak. – Pra­wie w to wie­rzy­ła.

Si­ęgnęła do kie­sze­ni i wy­ma­ca­ła przed­miot, któ­ry Wła­dek wsu­nął jej przy po­że­gna­niu. Wy­jęła go i po­ło­ży­ła na otwar­tej dło­ni. Go­rycz wró­ci­ła.

– Zo­bacz – po­wie­dzia­ła do Zosi. – To ich sy­gnet ro­do­wy. Oj­ciec Wład­ka za­wsze go no­sił. Wła­dek... – Jej głos się za­ła­mał. Wła­dek mó­wił, że może kie­dyś, w przy­szło­ści, też wło­ży go na pa­lec. Dla­cze­go dał go jej? Przy­da się? Mo­żna za­mie­nić na pie­ni­ądze? Na chleb? Może na mle­ko dla dziec­ka? – Na­praw­dę my­śli, że mo­gła­bym go sprze­dać?

Zo­sia przy­tu­li­ła sio­strę.

– Są rze­czy wa­żniej­sze niż sy­gnet – po­wie­dzia­ła. – Twój mąż to ro­zu­mie.

Ire­na nie bro­ni­ła się przed ob­jęciem, ale ści­snęła pal­ce, aż ostra kra­wędź sy­gne­tu wbi­ła się we wnętrze dło­ni.

– Mu­si­my iść. – Wsta­ła. Ręka jej krwa­wi­ła, na tyle lek­ko, że sio­stra nie za­uwa­ży­ła.

Z pierw­szy­mi pro­mie­nia­mi sło­ńca we­szły do wio­ski. W oknie mi­ja­ne­go domu Ire­na do­strze­gła przy­kle­jo­ną do szy­by twarz. Mo­men­tal­nie od­wró­ci­ła gło­wę. Dro­gą je­chał wóz, ci­ągni­ęty przez wy­chu­dzo­ną szcza­pę.

– Prrr! – za­wo­łał wo­źni­ca, ści­ąga­jąc lej­ce. – Wy do kogo?

– Do pani An­to­lak – od­krzyk­nęła Zo­sia.

– Do An­to­la­ko­wej! – Wo­źni­ca się ucie­szył. – Toć to nie­da­le­ko dwo­ru. Jadę tam. Wska­kuj­ta. Wia­ter dziś sil­ny, a wy chu­dzi­ąt­ka.

Zo­sia spoj­rza­ła py­ta­jąco na sio­strę, ale Ire­na mia­ła dość wędrów­ki na pie­cho­tę i szu­ka­nia.

– Dzi­ęku­je­my – po­wie­dzia­ła, gra­mo­ląc się na wóz.

Chłop był tak za­ro­śni­ęty, że trud­no by­ło­by okre­ślić jego wiek. Oczy miał nie­bie­skie, do­bre. Tak przy­naj­mniej po­my­śla­ła Ire­na.

– A skąd wy? – za­py­tał, ru­sza­jąc.

– Z War­sza­wy.

– O! U nas ga­da­jo, że już po War­sza­wie. Jak tam jest?

– Ci­ężko – przy­zna­ła Ire­na.

Mia­ła na­dzie­ję, że sio­stra nie poda szcze­gó­łów, bo obie się roz­sy­pią.

– Ale wy pik­ne dzio­łchy so. An­to­la­ko­wa to ro­dzi­na?

– Pra­wie – od­po­wie­dzia­ła Ire­na.

Twarz Zosi się oży­wi­ła.

– Jej syn to mój na­rze­czo­ny.

– Co wy po­wia­da­jo? Toć to dla niej ucie­cha będzie! Ona sa­miu­sie­ńka jak ten pa­lec, oczy za sy­na­mi wy­pła­ku­je.

Ire­na prze­sta­ła słu­chać. Znów zro­bi­ło jej się nie­do­brze. To już czwar­ty mie­si­ąc, po­win­no prze­cho­dzić.

– Mu­szę...

Nie sko­ńczy­ła. Wy­chy­li­ła się i zwy­mio­to­wa­ła na dro­gę.

– Ona jest w ci­ąży – wy­ja­śni­ła Zo­sia i po­da­ła Ire­nie wodę. – Wy­pij do ko­ńca.

– Łoj, to łuna musi jeść. Mam chleb dla dzie­dzicz­ki. We­źcie tro­chu. Dzie­dzicz­ka zro­zu­mi.

Odła­mał spo­ry ka­wał i po­dał Ire­nie. Po­mi­mo so­lid­ne­go po­si­łku sprzed kil­ku go­dzin znów była głod­na.

– I dla was.

– Dzi­ęku­ję – po­wie­dzia­ła Zo­sia.

Kątem oka Ire­na zo­ba­czy­ła, że sio­stra wpy­cha ła­ko­mie wiel­kie ka­wa­łki do ust, pra­wie nie dba­jąc o gry­zie­nie. Za­la­ła ją fala wsty­du. Po­przed­nio Zo­sia zja­dła dużo mniej od niej. Skon­cen­tro­wa­na na so­bie i dziec­ku, nie po­my­śla­ła o gło­dzie sio­stry.

– To tu­tej.

– Bar­dzo panu dzi­ęku­je­my!

Chłop ski­nął gło­wą i ru­szył. We­szły do obe­jścia.

– Dzień do­bry!

Z kur­ni­ka wy­szła wy­so­ka, schlud­nie wy­gląda­jąca ko­bie­ta. Spoj­rza­ła na nie bez wro­go­ści, ale i bez uśmie­chu.

– A wy kto?

Zo­sia wy­ci­ągnęła z kie­sze­ni zmi­ęty list.

– My... Ja... ja je­stem... Tu mam list dla pani. Ja je­stem na­rze­czo­ną Stasz­ka.

Ko­bie­ta się za­chwia­ła.

– Na­rze­czo­ną? Cho­dźcie do izby.

Ode­bra­ła list z rąk Zosi i po­pro­wa­dzi­ła dziew­czy­ny do środ­ka.

– Sia­daj­cie.

Za­jęły miej­sca na krze­słach wo­kół sto­łu. Go­spo­dy­ni drżący­mi ręko­ma roz­ło­ży­ła pa­pier. Po­ru­sza­ła usta­mi, czy­ta­jąc. Po jej twa­rzy spły­wa­ły łzy. Gdy sko­ńczy­ła, wsta­ła i po­de­szła do Zosi.

– Dziec­ko, ja taka szczęśli­wa, że ty tu przy­szła. Ty te­raz dla mnie jak cór­ka.

Po­ło­ży­ła spra­co­wa­ną ręką na gło­wie dziew­czy­ny. Zo­sia osu­nęła się na ko­la­na.

– Pani dla mnie jak mat­ka. Ja już in­nej nie mam.

Obie za­nio­sły się szlo­chem, jak­by pu­ści­ła ja­kaś tama. Ire­na przy­gląda­ła im się, po­now­nie wal­cząc z mdło­ścia­mi.

– Wstań, ko­cha­nie. Pro­szę – po­wie­dzia­ła star­sza ko­bie­ta.

Zo­sia pod­nio­sła się i ko­bie­ty zwa­rły się w uści­sku.

– A ona... moja sio­stra...

– Ona też będzie dla mnie cór­ka. Cho­dź do nas.

Star­sza sio­stra po­zo­sta­ła sztyw­na. Wbrew sło­wom tam­tych czu­ła się nie na miej­scu, jak pi­ąte koło u wozu. Do­pie­ro kie­dy mat­ka Stasz­ka wzi­ęła ją za rękę, po­pro­wa­dzi­ła do Zosi i obie ogar­nęła ra­mio­na­mi, uwie­rzy­ła. Była z ro­dzi­ną. Mia­ła opar­cie.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki