Od demonów nie uciekniesz - A.E. Bellini - ebook

Od demonów nie uciekniesz ebook

A.E. Bellini

1,0

Opis

Życie Lorenzo było proste tylko raz, gdy była przy nim Cora, ale sielankowe życie w słonecznej Florencji już dawno się skończyło.

Teraz młody malarz boryka się z natłokiem ciężkich wydarzeń, których racjonalny człowiek nie uznałby za realne. Lorenzo jednak wierzy, że każdy demon, którego spotkał na swojej drodze, był prawdziwy. By poukładać myśli i znaleźć odpowiedzi na trudne pytania, udaje się do Alice Pierce.

Lekko ekscentryczna i tajemnicza pani doktor z uwagą oraz ciekawością wysłuchuje wysłuchuje opowieści Lorenzo, pozwalając mu wyrzucić z siebie każdą myśl, by na końcu skonfrontować go z największym strachem.

 

Od demonów nie uciekniesz” to niezwykle poruszający thriller z elementami romansu i fantasy, który zapewnia niezapomnianą lekturę dla miłośników wciągających historii.

W tej fascynującej powieści śledzimy losy Lorenzo, który staje twarzą w twarz z siłami zła, próbując przeżyć i odnaleźć ukojenie w chaosie. Fabuła podzielona jest na dziewięć dni, dziewięć spotkań, gdzie jeden podrozdział poświęcony jest wspomnieniom, które czytelnik doświadcza w sposób bezpośredni, kolejny — rozmowie głównego bohatera z jego psychiatrą, i tak w kółko.

Od demonów nie uciekniesz” to lektura, która zmusza Cię trzymać się mocno, niezależnie od tego, czy czytasz ją nocą, czy w pełnym świetle dnia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 392

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
1,0 (1 ocena)
0
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © A.E. Bellini

Wydanie I

Gdańsk 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione bez wcześniejszej pisemnej zgody autora. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pomocą nośników elektronicznych.

ISBN 978-83-966316-0-2

Projekt okładki

Nadia Łuszczyńska

Redakcja i korekta

Ewa Hoffmann-Skibińska

Skład i łamanie

Wielogłoska Katarzyna Mróz-Jaskuła

Druk

Totem.com.pl

„Niech wam wystarczy wierzyć, że tak jest, a nie dociekać, dlaczego jest”.

~ Dante Alighieri, „Boska komedia” ~

Dzień 1

— Demony są wśród nas — powiedziałem, patrząc na Londyn, pogrążony w szarym deszczu. Grube krople z łoskotem odbijały się od zamkniętego okna, a wiatr targał na boki ciężkimi gałęziami drzew po drugiej stronie ruchliwej ulicy. Jesień tego dnia nie rozpieszczała.

Wystarczyło lekko skupić wzrok, a, zamiast Londynu, dostrzegłem w odbiciu szyby siebie. Przeraziłem się. Jak mogłem się tak zapuścić? Nawet markowy garnitur od Armaniego nie usprawiedliwiał roztrzepanych włosów, sińców pod oczami i długiej, nieestetycznej już brody. Byłem chudy i zmęczony. Nie pamiętałem, kiedy ostatni raz zjadłem porządny, ciepły posiłek lub w spokoju przespałem całą noc.

Byłem zbyt przerażony, by robić cokolwiek.

Z niepokojem wsłuchiwałem się w padający deszcz. Na świecie zostało niewiele rzeczy, które nie wywoływały we mnie napadów paniki czy palpitacji serca tak silnych, że prawie dostawałem zawału. Wszystko i wszyscy byli dla mnie potencjalnym zagrożeniem.

— Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.

Ona też była.

Odwróciłem się, by jeszcze raz przyjrzeć się kobiecie, siedzącej za drewnianym biurkiem w jej prywatnym gabinecie, który do niedawna nazwałabym przytulnym i dającym poczucie bezpieczeństwa. Być może zawieszony na ścianie obraz, przedstawiający zimowy pejzaż, zachwyciłby mnie. Pociągnięcia pędzlem były majestatyczne i lekkie. Zapewne przestudiowałbym małe popiersie nieznanego mi starca, a precyzyjność i dokładność autora wzbudziłyby we mnie respekt — popiersie bowiem było wyrzeźbione niezwykle oryginalnie. Teraz to wszystko wydało mi się nijakie.

Odetchnąłem ciężko. Udało mi się przełknąć kleistą gulę w gardle i usiadłem w miękkim, skórzanym fotelu naprzeciw biurka.

Alice Pierce była młodym, ale szalenie skutecznym psychiatrą. Jej ostatni artykuł w czasopiśmie „Psychological Medicine” na temat anoreksji i leczenia zaburzeń odżywiania wzbudził ogólnokrajową dyskusję w świecie medycyny oraz oburzenie ludzi, których problem dotyczył. Skala rozmów była jednak nieporównywalna do rozjuszenia i bojkotu, jaki spotkał Alice po zeszłorocznej publikacji jej pracy o schizofrenii i kontrowersyjnych metodach leczenia w magazynie „European Psychiatry”. Była to już moja ósma próba zaufania psychiatrze. Pozostałe skończyły się mizernie. Ta kobieta była moją ostatnią deską ratunku.

Od początku zrobiła na mnie dobre wrażenie. Otwarła drzwi chwilę po tym, jak zapukałem. Ubrana elegancko, ale jednocześnie luźnie, ułożyła wąskie, różowe usta w delikatny, bardzo profesjonalny uśmiech. Nie wyciągnęła ręki, nie zwróciła też uwagi, gdy i ja tego nie zrobiłem. Nie odpowiedziałem na jej dzień dobry, czego również nie skrytykowała. Czułem na plecach palące spojrzenie jej dużych, brązowych oczu, gdy wyglądałem za okno. Kiedy zapytała, jakie mam dzisiaj samopoczucie, odpowiedziałem:

— Demony są wśród nas.

Cokolwiek pomyślała, nie dała po sobie nic poznać. Bez skrępowania siedziała w fotelu, oparta wygodnie. Usta ułożyła prosto. Było w jej minie coś, co podkreślało nieskazitelną, lekko pociągłą twarz, ozdobioną mocną kreską wokół oka i delikatnym różem na policzkach. Do tego faliste, brązowe włosy ułożyły się tak, że wyglądała, jakby dopiero wstała z łóżka po krótkiej, popołudniowej drzemce. Całość tworzyła efekt kobiety tajemniczej, a zarazem pięknej i ponętnej.

Gdybym tylko spotkał ją parę lat wcześniej…

Wtedy nie mógłbym oderwać od niej oczu. Być może starałbym się ją zagadywać i rozbawiać, by zrobić dobre wrażenie, i po dłuższej rozmowie zaprosić na kawę, ze śniadaniem, ale teraz… Chociaż nie mogłem ukryć przed drzemiącym we mnie mężczyzną jej ponętności i atrakcyjności, wygląd Alice Pierce nakazywał utrzymać mi bezpieczny dystans.

— Odpowiesz na pytanie? — zapytała spokojnie. Ani na chwilę nie spuściła ze mnie wzroku.

— Nic nowego — odpowiedziałem cicho. Tak naprawdę nie musiałem mówić nic więcej. Alice na pewno zaznajomiła się z moją kartą pacjenta i wynikami przeróżnych badań psychiatrycznych. Wszystkie wysłałem jej pocztą dwa tygodnie temu w dwóch grubych teczkach.

— Sypiasz?

Drgnąłem lekko. Oparcie skrzypnęło krótko. Na chwilę odwróciłem wzrok, by popatrzeć na spływające po szybie krople deszczu i przyklejone do niego liście.

— W ostatnim tygodniu prawie wcale — wyznałem. Natychmiast wiecznym piórem zanotowała coś na kartce. — Wczoraj może udało mi się zasnąć na parę godzin… albo po prostu zemdlałem.

Ile razy z tego powodu wylądowałem w szpitalu? Nie pamiętam.

— Jak twoje posiłki? — zapytała. Brak mimiki na jej twarzy powoli zaczynał mi dokuczać. — Stosowałeś przez ostatnie dwa tygodnie dietę, którą wysłałam ci mailem?

— Po części — odpowiedziałem.

— Co to znaczy? Nie odpowiadały ci składniki? Przecież podałam ci listę zamienników, które mogłeś wykorzystać.

— Tak, wiem, ale tu nie chodzi o składniki. — Teraz wpatrywała się we mnie świdrująco. Gdybym miał duszę, chyba by mi ją wypaliła. — Czasami nie czułem potrzeby, by jeść, zwłaszcza o poranku, ale starałem się korzystać z obiadów. I tak najwięcej piłem… alkoholu.

Coś drgnęło na jej twarzy. Alice Pierce przez ułamek sekundy zrobiła minę, jakby w dezaprobacie chciała pokręcić nosem, ale natychmiast ogarnęła ją ponowna nicość.

Długo milczeliśmy, tylko się w siebie wpatrując.

Serce zabiło mi w piersi. Poczułem duszności i nudności. Pot oblał moje dłonie, plecy i twarz. Skurczyłem się w fotelu.

Nagle gabinet stał się strasznie mały. Jego ściany zaatakowały mnie z każdej strony. Obraz rozpłynął się, pogrążyła go ciemna nicość, a z oczodołów popiersia spłynęła gęsta krew. Potarłem oczy. Oddychałem ciężko, nierównomiernie. Nie mogłem przełknąć guli ciążącej w gardle.

— Dobrze się czujesz? — zapytała.

Pożałowałem, że na nią spojrzałem. Gdy tylko spostrzegłem, a nie można było tego nie zauważyć, jej czerwone tęczówki, krzyknąłem i zerwałem się z miejsca. Chociaż ucieczka przez drzwi wydawała się najrozsądniejsza, podbiegłem do okna, natychmiast otwierając je na oścież. Coś kazało mi zostać w środku.

Zaatakowały mnie deszcz, wiatr i chłodne powietrze. Niesforny liść uderzył w policzek. Uznałem go za znak od świata, bym oprzytomniał. Wziąłem kilka głębszych wdechów i… Przyjemny dreszcz przebiegł po moim kręgosłupie. Wszystko zaczęło powoli ustępować. Gabinet ponownie stał się duży, a krew zniknęła z popiersia mężczyzny.

Wystarczyły jeszcze cztery głębokie oddechy, bym zdecydował się zamknąć okno.

Przestraszyłem się, gdy zobaczyłem Alice przy komodzie, nalewającą wodę do szklanki z dużego dzbanka, a nie w swoim fotelu. Wydłubała jeszcze małą tabletkę z białego blistra i pewnym krokiem ruszyła do mnie.

Zesztywniałem. Wstrzymałem oddech. Zrobiłem krok w tył, ale odbiłem się od parapetu. Alice naruszyła moją przestrzeń, podchodząc zdecydowanie za blisko. Gdy wcisnęła mi do ręki szklankę oraz tabletkę, wróciła na fotel i założyła nogę na nogę.

— Połknij — odezwała się. Nie zrobiłem tego.

— Nie łykam proszków. Zwłaszcza psychotropów. Nie jestem chory.

— To tylko tabletka na uspokojenie — zapewniła bardzo spokojnie. W głosie Alice było coś, co kazało mi jej zaufać. — Pomoże ci przebrnąć przez naszą sesję bez napadów. Potrzebuję cię poznać, Lorenzo.

Powiedziała moje imię z takim akcentem i taką subtelną intonacją, że poczułem zbliżający się atak. Nie słyszałem, by ktoś tak wypowiadał moje imię od czasu, gdy widziałem je po raz ostatni.

Natychmiast połknąłem tabletkę i wypiłem całą wodę, a potem, rozpinając jednocześnie marynarkę, powróciłem na swoje miejsce.

— Myślę, że wszystko o mnie wiesz — odparłem. — Wysłałem swoje karty.

— Chcę poznać ciebie i twoją historię z twojej perspektywy, a nie lekarza, który widział w tobie tylko kolejnego pacjenta. Chcę wiedzieć wszystko, każdy najmniejszy szczegół, każde twoje odczucie. Jeśli będziesz przede mną coś ukrywał, nie pomogę ci. Jesteś… — zawahała się, przygryzając wargę, co wywołało we mnie dziwne odczucia. — Jesteś niezwykle ciekawym przypadkiem, Lorenzo.

W głosie Alice przez tych kilka sekund pojawiło się tyle emocji, iż nie potrafiłem ukryć zaskoczenia. Sprowadziło ją to do pionu, bo spoważniała szybko. Tylko jej duże, brązowe oczy pozostały dziwnie… błyszczące.

— Od czego mam zacząć?

— Od siebie. Kim jesteś?

Kim jestem? Jestem człowiekiem, który stracił duszę. Zostałem skuszony więcej niż raz i za każdym razem uległem. Moja ukochana praca, źródło dochodu, stała się nieważna, kiedy zacząłem tracić zmysły. Status społeczny, którym tak bardzo się szczyciłem…

— Jestem Lorenzo Molletti. Urodziłem się i wychowałem we Florencji. Mój tata był Włochem, a matka Brytyjką. Jestem jedynakiem.

— Żałowałeś kiedyś, że nie masz rodzeństwa?

— Nie — odpowiedziałem bez zawahania. — Lubiłem to, że byłem w centrum uwagi rodziców. W szkole byłem rozpoznawalny, ale miałem tylko dwie osoby, które mógłbym nazwać prawdziwymi przyjaciółmi.

Zanotowała coś bardzo skrupulatnie. Dźwięk stalówki wywołał u mnie dreszcze i gęsią skórkę. Potarłem ramiona.

— Powiedz coś więcej o rodzicach. Co robili? Jakie relacje cię z nimi łączyły?

— Tata był rodowitym Włochem, jego rodzina od lat mieszkała we Florencji. Był artystą i kochał sztukę. Do dziś pamiętam zapach płócien, gliny i farb w jego pracowni w naszym starym domu. — Uśmiechnąłem się lekko na to wspomnienie. Wiele bym dał, by wrócić do tamtych dni. — Pamiętam z dzieciństwa, że często zaglądałem dyskretnie przez drzwi do środka i obserwowałem, jak tworzy. Tata nie lubił mieć publiczności podczas malowania. Tylko mamie na to czasami pozwalał.

— Dlaczego to robiłeś? Dlaczego go podglądałeś?

Przypomniał mi się mały ja, powoli skradający się przez korytarz, omijający skrzypiące deski i uchylający drzwi najdelikatniej, jak to było tylko możliwe. Potem wsuwałem głowę przez drobną szczelinę i obserwowałem. Ojciec nigdy mnie nie zauważył. Na małym stołku siedział w takiej pozycji, że drzwi były niemal za jego plecami, ale obserwator mógł podziwiać płótno i powoli pojawiający się na nim obraz.

— Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo mnie to upajało. Nigdy nie zapomnę miny ojca, kiedy tworzył. To nie było skupienie, to nie była też radość, ale coś elektryzującego pomiędzy tymi dwoma rzeczami. To, jak malował i jakie ruchy pędzlem wykonywał… — Pokręciłem głową. — Nie znam słów, które mogłyby opisać, jak bardzo mnie to zachwycało.

Kiedy spojrzałem na Alice, na jej twarzy błąkał się lekki uśmiech.

— Ale miałeś dobre kontakty z ojcem?

— Bardzo.

— A matka?

Nagle utkwiła mi w głowie włoska piosenka, często śpiewana przez mamę podczas gotowania czy rozwieszania prania w ogrodzie. Zawsze ostrożnie kołysała biodrami do tej spokojnej melodii, a sukienki, które tak bardzo uwielbiała zakładać, muskały jej zgrabne nogi.

— Przyleciała do Florencji na wymianę z Londynu. Mama studiowała historię sztuki. Zakochała się w Toskanii i w moim ojcu. Do domu już nie wróciła, studia dokończyła we Włoszech. Kiedy chodziliśmy po mieście, opowiadała mi wiele historii związanych z każdym budynkiem, każdym pomnikiem. Bardzo ją kochałem. Jej uśmiech rozświetlał najbardziej ponure dni.

Uświadomiłem sobie, że mimo upływu lat, mógłbym z pamięci recytować słowa mamy.

— Co się z nimi stało?

Zamrugałem.

— Miałem zacząć studia, gdy zginęli w wypadku.

Z tamtych dni pamiętałem tylko dwóch policjantów, przynoszących złe wieści. Dużo cierpienia i bólu. Wyraźnym wspomnieniem był też dzień pogrzebu. Pamiętam, że wtedy padało, pierwszy raz od dawna.

Oczy mnie zapiekły. Zamrugałem szybko.

— Mogę jeszcze wody? — zapytałem ochryple.

— Nie krępuj się.

Nie spuszczała ze mnie wzroku, gdy napełniałem szklankę. Nawet nie mrugnęła, gdy naraz wypiłem wszystko.

Usiadłem, ściągnąwszy marynarkę.

— Opowiedz o czasach szkolnych i studiach.

Skrobanie pióra przestało mi przeszkadzać.

— W podstawówce byłem w miarę normalnym dzieciakiem, tak mi się wydaje. Miałem paru kolegów i przyjaciół. Często występowałem w różnych spektaklach, brałem udział w zajęciach dodatkowych. Rodzice zarazili mnie pasją do sztuki, więc w tym najczęściej się udzielałem. Moje prace trafiały na różne konkursy i wygrywałem. Byłem znany w szkole.

— Przeszkadzała ci ta sława? — przerwała Alice.

Zawahałem się, zaskoczony pytaniem.

— Nie nazwałabym tego sławą. Byłem po prostu kojarzony, a jeśli to była sława, to nie zwracałem na nią uwagi.

Alice uśmiechnęła się lekko.

— Co z liceum?

— W liceum… miałem swoje przygody. Byłem wtedy, i myślę, że nadal jestem, niepoprawnym romantykiem. Szukałem miłości nagłej i intensywnej, pełnej namiętności.

— Miałeś dziewczynę? Taką miłość?

Uśmiechnąłem się lekko. Stanęła mi przed oczami blondwłosa Cora o pełnych ustach, słodkich rumieńcach i szarych tęczówkach. Jej dziewczęcy, rozkoszny śmiech odbił się echem gdzieś z tyłu głowy i przywołał naprawdę miłe wspomnienia. Tak, jakby stała tuż obok, ujrzałem jej kobiece kształty — jędrne piersi i szersze biodra, które opinała biała sukienka z głębszym dekoltem.

— Byłem… szczerze zakochany tylko raz — powiedziałem. — Jedynie Corinna wzbudziła we mnie to, czego oczekiwałem od miłości.

— Działeś na nią w ten sam sposób, co ona na ciebie?

— Tak, zdecydowanie. Kochaliśmy się bez opamiętania. Mieliśmy po dziewiętnaście lat, gdy się oświadczyłem — zaśmiałem się krótko na wspomnienie tamtego dnia. — To było głupie.

— Dlaczego? — Alice zmarszczyła brwi. — Przecież się kochaliście.

— Miłość lubi płatać figle. Nasze uczucie było nagłe i intensywne. Był to romans tak silny, że po nocach nie mogłem spać, a w dzień jeść, ale wypalił się równie szybko, co zapłonął. Po czasie zrozumiałem, że tak kończyła się większość klasycznych utworów romantycznych. Nagłym przerwaniem miłości.

Cora odeszła, zostawiając w moim sercu wypaloną dziurę i zabierając ze sobą lekarstwo na nią. Długo nie potrafiłem się pozbierać.

— Mów dalej — zachęciła Alice po chwili ciszy, przerywanej jedynie deszczem bębniącym o szybę.

— To ona zerwała. Zerwanie było ciosem, a potem zginęli moi rodzice. Mimo wszystko zdecydowałem się pójść na studia.

— Co za kierunek wybrałeś?

Moja przyszłość z góry była przesądzona. Byłem dzieckiem artystów, sztuki, piękna i romantyzmu. Rodzice nie widzieli mnie nigdzie indziej, a i ja nie potrafiłbym odnaleźć się na kierunkach ścisłych.

— Sztuka — odpowiedziałem. — Poszedłem na sztukę.

— Twoje nazwisko było rozpoznawalne. Włosi uwielbiali prace twojego ojca, a matka uchodziła za ideał piękna. Wykładała historię na uniwersytecie florenckim, a oprócz tego często pozowała uczniom twojego taty. Czy czułeś, że dzięki temu będzie ci łatwiej?

— Ani trochę — odparłem natychmiast. — Wręcz przeciwnie. Przez to, kim byli moi rodzice, zawsze wymagano ode mnie więcej i więcej. To było męczące, a ja byłem w żałobie. Straciłem dwie najważniejsze osoby w moim życiu jednocześnie. Ludzie nie rozumieli mojego cierpienia.

— Ale w połowie pierwszego roku studiów w twoim życiu nastąpił przełom. Dwa twoje obrazy zostały wystawione w galerii sztuki w Rzymie, zostałeś zaproszony na swój pierwszy w życiu wernisaż. Jakie to było uczucie?

— Straszne — przyznałem.

To był okropny dzień. Miałem wystąpić i obracać się wśród śmietanki towarzyskiej i mediów, wygłosić krótkie przemówienie, odpowiadać na pytania. Chociaż przygotowałem się perfekcyjnie, stres był wyjątkowo silny.

— Stres — wytłumaczyłem, gdy doktor Pierce utkwiła we mnie spojrzenie. — Był też żal, że w tak ważnym dla mnie momencie, nie było przy mnie rodziców. Nie wiem, jak przetrwałem tamten wieczór, ale udało się.

— A później już było z górki — powiedziała z lekkim uśmieszkiem, jakby była ze mnie dumna. — Kończyłeś studia, ale stawałeś się też coraz sławniejszy. Twoje obrazy zaczęły się pojawiać w muzeach i galeriach sztuki w całej Europie, chociaż i tak największą popularnością cieszyłeś się we Włoszech, Francji i Wielkiej Brytanii. W wieku dwudziestu pięciu lat zostałeś najbardziej rozpoznawalnym i jednocześnie najbogatszym malarzem na świecie.

Parsknąłem na myśl o pieniądzach, zalegających na moich kontach.

— I co mi z tego wszystkiego przyszło? — odparłem smutno.

— No właśnie, co?

Czy to był ten moment? Czy to pora na opowiedzenie mojej historii?

Gorąc uderzył we mnie ze zdwojoną siłą, na myśl, że miałbym zacząć mówić. Rozpiąłem pierwszy guzik przy koszuli, a czując rytmiczne uderzenia serca o żebra, mocniej zacisnąłem pięści.

Czemu tu było tak gorąco?

Uwierzy mi? Oczywiście, że nie uwierzy! Cholera jasna! Sam sobie nie wierzę!

Albo i wierzę…

Wydałem z siebie jęk rozpaczy i ukryłem twarz w dłoniach. Zacząłem drżeć. Doktor Pierce obserwowała moją wewnętrzną walkę i zewnętrzne cierpienie. Mimo to jej twarz przykrywała maska profesjonalizmu.

— No dobrze, zanim przejdziemy do meritum, mam nadzieję, opowiedz, co czułeś wraz ze wzrostem sławy.

Czułem to, co mógł czuć każdy człowiek opływający w forsę. Byłem jak młody bóg. Mogłem jednego dnia kupić najnowsze ferrari, wieczorem je rozbić, a następnego dnia kupić sobie nowe. Jednak z czasem pieniądze przestały robić na mnie wrażenie.

— Na początku kochałem pieniądze, kochałem być rozpoznawalny, ale z upływem lat to wszystko zaczęło mnie przytłaczać. Zorientowałem się, że nie kupię całego świata, że wolę spokój i poświęcenie sztuce. Zacząłem czerpać przyjemność z małych wywiadów i wernisaży, spotkań w wąskim gronie, podczas których mogłem wszystkich poznać. Myślę, że z czasem po prostu dorosłem mentalnie.

— Nigdy na dobre nie opuściłeś Florencji — zauważyła. — Choć w ostatnich latach częściej przebywałeś na wyspach niż tam.

— Nie, tam jest mój dom.

— Ale jesteś tutaj. — Oparła plecy wygodnie i spojrzała na mnie znacząco, może nawet z lekkim rozbawieniem. — Jesteś w deszczowym Londynie.

— Jestem tutaj, bo ty tutaj jesteś — odparłem krótko.

Teraz Alice wyraźnie się zaśmiała.

— Mogłoby mnie tutaj nie być, gdybyś nie zdecydował się na spotkanie, ale czy nadal byłbyś w Londynie? Dlaczego? Trzyma cię tutaj coś? Przecież sam przed chwilą powiedziałeś, że to Florencja jest twoim domem.

To znowu zaczęło się dziać. Tabletki nie działały. Od potu koszula przykleiła mi się do pleców, nierównomierny oddech dusił niczym suchy kaszel, świat zaczął się kurczyć i… rozgniatać mnie.

Wstałem gwałtownie, rozpiąłem kolejny guzik koszuli i wypiłem jeszcze kilka łyków wody, a potem ponownie otwarłem okno i wychyliłem głowę. Kiedy dotknąłem parapetu, zrozumiałem, jak bardzo drżę.

Chwilę stałem, starając się uspokoić emocje. W końcu udało mi się wypowiedzieć:

— Jestem tutaj, bo rozwiązujesz problemy, a ja mam jeden całkiem poważny, ale boję się reakcji ludzi na… to.

Utkwiłem wzrok w mieście. Wszystko skupiłem na tym głupim, diabelskim mieście.

Gdy Alice położyła dłoń na moim ramieniu, przestraszony podskoczyłem i dwoma susami odsunąłem się od niej.

Westchnęła ciężko, zamknęła okno i spojrzała na mnie.

— Nie pomogę ci, jeśli mi nie zaufasz. Widzę, że masz problem, że chcesz o nim porozmawiać, wyrzucić z siebie, ale się boisz. Cokolwiek widziałeś, cokolwiek odczułeś, cokolwiek stało się w twoim życiu, jestem pewna, że można pozbyć się skutków tego. Męczysz się z tym już tyle czasu. Twoje znajomości z psychiatrami są imponujące, ale żadnemu nie odważyłeś się wyjawić swojego sekretu. Dlaczego?

— Nie wyglądali na osoby, które… mog… mogłyby mnie pojąć.

— A ja? Myślisz, że ja mogę?

Staliśmy naprzeciwko siebie. Ja przestraszony i zestresowany, jakbym przed chwilą zabił człowieka. Ona niesamowicie grała żal i spokój. Obserwator mógłby nas uznać za parę kochanków na chwilę przed drastyczną kłótnią.

Przytknąłem głową. Odkąd wszedłem do gabinetu, poczułem więź z Alice. Nie stałoby się to, gdyby nie oparcie w postaci sztuki wokół. Poza tym Alice wyglądała na ten typ kobiety, od którego chciałem się uwolnić, a nie potrafiłem.

— Co miałbym zrobić? — zapytałem.

Usiadła na swoim miejscu.

— Opowiedz to, co ukrywasz, dokładnie w ten sam sposób, w jaki przed chwilą opowiadałeś o sobie i rodzicach.

— Opowiedzieć? — powtórzyłem głupio.

— Tak, opowiedzieć, z najmniejszymi szczegółami.

Minęło pięć długich minut bezwzględnej ciszy, zanim zebrałem się w sobie i zacząłem mówić. Z początku czułem opór, ale z czasem słowa same wypadały z moich ust. Mózg podpowiadał, by nie pomijać niczego.

* * *

Wszystko zaczęło się, gdy byłem jeszcze dzieckiem. Wtedy tego nie wiedziałem. Dopiero ostatnio pojąłem, od jak dawna zwracałem na siebie uwagę wyższych sił, ale, z uwagi na wiek, byłem zbyt głupi, by połączyć fakty i w porę zareagować.

Mieszkaliśmy z rodzicami na viale Machiavelli. Nasz dom otaczał żelazny płot, opleciony przez zielone pnącza, które każdego roku wypuszczały dorodne kwiaty o jasnych płatkach. Latem, dzień w dzień, brzęczały w nich pszczoły. Mieszkanie było spore — dwupiętrowe z dużą kuchnią i salonem, z którego można było wyjść na werandę. Rodzice mieli własną sypialnię z łazienką i balkonem. Ja zajmowałem całkiem duży pokój z ogromnymi oknami. Widziałem z nich sąsiedni dom oraz ogród. Pamiętam, że zawsze rosło w nim wiele roślin. Moim ulubionym był krzew, który w porze letniej zakwitał na różowo. Najważniejszym pomieszczeniem w domu była pracownia taty. Nie zabrakło też miejsca na mały gabinet dla mamy.

Właściwie, odkąd pamiętam, zawsze nam się powodziło. Tata dobrze zarabiał jako artysta, a gdy mama przyjęła lepsze stanowisko na uniwersytecie, to zaczęliśmy zaliczać się do jednych z najbogatszych rodzin we Florencji. Mimo to nigdy nie opuściliśmy naszego mieszkanka przy viale Machiavelli. Bardzo się z tego powodu cieszyłem. Miałem stamtąd blisko do mojego ulubionego punktu w mieście — placu Michała Anioła.

Chadzaliśmy tam z mamą, gdy ojciec zamykał się w pracowni i tworzył. Stawiała mnie na kamiennym ogrodzeniu i mocno obejmowała od tyłu, bym nie spadł. Staliśmy tak sobie zawsze, bez słów i niepotrzebnych gestów, otoczeni przez gadatliwych turystów oraz skąpani w żarze włoskiego słońca. Dla nas były to chwile wyjątkowe i tylko my dwoje zdawaliśmy sobie sprawę, jak bardzo.

Szliśmy kiedyś przez Ponte Vecchio. W jednej ręce trzymałem lód, który skutecznie pochłaniał moją uwagę, a drugą ściskałem jej dłoń, by się nie zgubić. Zaczęło się lato, a wraz z nim sezon turystyczny. Ludzi było mnóstwo. Przepychali się między sobą, by popatrzeć na złotą biżuterię na wystawach sklepów czy schłodzić się w zimnej wodzie fontanny.

Lód ciekł mi po ręce, a mama nie przestawała się śmiać, ciągle powtarzając, że jestem uroczy, ale talentu do jedzenia lodów niestety mi brak. Nie za bardzo się tym interesowałem. Zimna słodycz skutecznie pochłaniała moją uwagę. Gdy się zatrzymaliśmy, by mnie umyć, zauważyłem coś, czego nigdy wcześniej nie widziałem. Była to tabliczka z napisem.

— Conveniasi a qvella pietra scema che gvarda il ponte che fiorenza fesse vittima nella sva pace postrema. Co to znaczy, mamo? — zapytałem.

Oczywiście słowa te rozumiałem w pełni, ale nie potrafiłem pojąć ich sensu ani tego, dlaczego ktoś zdecydował się umieścić je w tak dziwnym miejscu. Matka uśmiechnęła się wtedy i spojrzała na tabliczkę. Chwilę milczała, a gdy wróciła do czyszczenia mojej twarzy, powiedziała:

— Żył kiedyś, tu we Florencji, pewien pisarz, poeta i historyk w jednym. Nazywał się Dante.

Wyrzuciła brudną chusteczkę i ruszyliśmy dalej. Teraz pochłaniały mnie jej słowa, a nie resztki w czekoladowym rożku.

— Florencja była sensem jego istnienia. Obserwował ją dogłębnie, studiował każdy jej cal.

— Znał wszystkie ulice? — zapytałem.

— Bardzo to prawdopodobne — odpowiedziała. — Nie chodziło mi jednak o to. Czy wiesz, co tworzy Florencję albo jakiekolwiek inne miasto?

Lód przestał mnie interesować do reszty, więc go wyrzuciłem. Wytężając swój dziecięcy umysł, zastanawiałem się, co takiego tworzyło otaczające mnie miasto.

— Budynki — odpowiedziałem bezmyślnie, a ona się zaśmiała.

— Owszem, ale te budynki byłyby tylko budynkami, a miasto byłoby niczym, gdyby nie żyjący w nim ludzie.

— Chcesz powiedzieć — dedukowałem powoli — że ten cały Dante obserwował ludzi?

— Tak, kochanie, bo to ludzie tworzą miasta i państwa, to ludzie tworzą historię, ludzie wymyślają nowe rzeczy, ludzie sprawiają, że z dnia na dzień świat zmienia się nie do poznania. Należy jednak pamiętać, że ludzie wywołują też wojny, bywają zawistni, nie wszyscy są dobrzy i mają czyste intencje.

— Więc on ich obserwował, tak? Tych dobrych i złych?

Co za prosta logika, nie uważasz? W oczach dziecka jest tylko dobro i zło. Złość i radość. Miłość i nienawiść. Dopiero z biegiem lat, poprzez doświadczenia, zaczyna rozumieć, że szala nie przychyla się tylko w jedną bądź drugą stronę. Czasami zastyga gdzieś pośrodku.

— Dante obserwował Florencję poprzez pryzmat wydarzeń, które miały miejsce za jego życia, i wpływ, jaki miały na życie ówczesnych mieszkańców. Myślę, że zainspirowały go do napisania jego największej powieści, „Boskiej Komedii”. To, co przeczytałeś na moście, jest cytatem z tej właśnie książki. W całym mieście jest trzydzieści takich tabliczek, a znajdują się w miejscach ważnych dla Dantego.

Nie powiem, że mnie to nie zainteresowało. Każde dziecko rozumie, że jak ktoś ma swój pomnik, to najprawdopodobniej był kimś ważnym. A Dante miał trzydzieści tabliczek z cytatami ze swojej książki. Byłem pod wrażeniem!

— Poczytasz mi ją wieczorem? — zapytałem, a mama zaśmiała się ponownie, tym razem zwracając uwagę kilku przechodniów. Miała bardzo czysty, kobiecy śmiech.

— To lektura dla trochę starszych, kochanie. Jak podrośniesz, na pewno sam po nią sięgniesz.

— Dobrze, mamo — odparłem, czując lekki żal w sercu. — Ale dlaczego ten cytat tam jest? Dlaczego to miejsce było ważne dla Dantego?

— By to zrozumieć, muszę ci pokrótce powiedzieć, o czym jest „Boska Komedia”. Ostrzegam, to nie są proste tematy!

— Dam radę! — odparłem natychmiast, prężąc się. — Nie jestem już taki mały! Swoje rozumiem.

Uśmiechnęła się, rozbawiona moją pewnością siebie. Skręciliśmy w inną ulicę, kryjąc się w cieniu budynków. Teraz Arno wolno płynęła po mojej prawej stronie, choć za chwilę mieliśmy skręcić i rzeka została za moimi plecami.

— W „Boskiej Komedii” Dante wędruje po Piekle, Czyśćcu i Raju.

— Och! — wymsknęło mi się. Spodobała mi się myśl, że i ja bym tak mógł.

— Mieszkają tam postacie literackie i historyczne, których dusze są umieszczane na różnych poziomach, w zależności od grzechów i dobrych uczynków. W Piekle, według Dantego, w dziewięciu kręgach grzeszników pilnują diabły, a w ostatnim jest Lucyfer. Czyściec jest górą, a pokutnicy przebywają na siedmiu tarasach opasających ją. Na szczycie tej góry jest Raj, składający się z dziewięciu sfer niebieskich, wiodących do Boga.

— Też chciałbym zobaczyć Piekło — powiedziałem roztrzęsiony na samą myśl o takiej szalonej wędrówce. — I Czyściec, i Raj! To musiałoby być ciekawe.

Nie znałem wtedy jeszcze słowa „fikcja literacka”, więc mama uśmiała się szczerze. Nie do końca rozumiałem, co ją rozbawiło. Myślałem, że ona, jako historyczka, też z chęcią udałaby się na spacer po Piekle, Czyśćcu oraz Raju i poznała mieszkających tam.

Byłem tylko dzieckiem. Nikt mnie nie nauczył, by nie rzucać słów na wiatr.

— Gdyby to tylko było takie proste — powiedziała. — Wracając jednak do naszego głównego tematu, słowa na tabliczce odnoszą się do wydarzenia, które miało miejsce na Ponte Vecchio, prawie pięćset lat przed narodzinami Dantego. Wypowiada je przodek Dantego, Cacciaguidy, którego Dante spotyka w jednej z wyższych sfer niebios, wśród świętych wojowników. Wydarzeniem tym było zamordowanie Buondelmonte dei Buondelmontiego.

— Kim on był? — zapytałem. — Pewnie kimś ważnym, skoro chcieli go zabić?

— Buondelmonte był szlachcicem, który nagle opuścił swoją narzeczoną, pannę z rodu Amidei, dla bogatszej i piękniejszej córki Madonny Donati. Rodzina Amidei zapragnęła zemsty za ten wybryk, więc wsparci przez swoich krewnych, rodzinę Uberti, zaczaili się grupą na Buondelmontego w wielkanocny poranek. Kiedy przejeżdżał konno przez most na białym wierzchowcu, rzucili się na niego i posiekali go na kawałki.

Skrzywiłem się lekko. Niemniej nie przeraziło mnie wyobrażenie poćwiartowania kogoś. Rodzice byli tym typem artystów, którzy uważali niemal wszystko za sztukę. Śmierć i brutalność również. Mieli szerokie horyzonty i wychowywali mnie tak, żebym ja również takie miał, a żadna część ludzkiej egzystencji nie była dla mnie tabu.

Nie byli mi więc obcy nagie kobiety i mężczyźni. Często widywałem ich na obrazach ojca, a także u nas w domu. Roznegliżowani modele przesiadywali w pracowni taty, a, jak już wiesz, uwielbiałem podglądać, co robią. Od najmłodszych lat studiowałem więc ciała nieskrępowanych niczym ludzi, którzy w dziwnych pozycjach, godzinami przesiadywali przed moim ojcem.

Nie była mi też obca krew i przemoc. Rodzice zachęcali mnie, bym obcował ze śmiercią i stawał się na nią wrażliwy. Doceniał sens końca istnienia, a przede wszystkim nie bał się tej naturalnej kolei rzeczy. Gdy byłem dzieckiem, nieraz wyjeżdżaliśmy za miasto do domu babci — mamy ojca — gdzie na moich oczach zabijała kury i wyciągała z ich rozciętych brzuchów ociekające krwią wnętrzności.

— Jak mówił Cacciaguida — ciągnęła mama — był to ostatni dzień pokoju dla miasta. Jego zdaniem, symboliczne znaczenie miał fakt, że zabójstwa dokonano w pobliżu starożytnego posągu uważanego za podobiznę Marsa, boga wojny. Natychmiast bowiem rozpętała się wojna domowa, zawzięta walka o władzę między rywalizującymi ze sobą rodami florenckimi.

— Więc ta tabliczka jest tam tylko dlatego, że dawno temu kogoś zamordowano, a jakiś pisarz wspomniał o tym w swojej książce? — dedukował mój dziecięcy umysł.

— Nie jakiś tam pisarz, a Dante. Dante był wielki, Lorenzo. Któregoś dnia to zrozumiesz. Przeczytasz i zrozumiesz. Na razie jesteś dzieckiem. Tak poważne tematy, jak życie po śmierci, nie powinny cię interesować.

Ale było na to już za późno. Matka skutecznie zasiała we mnie ziarenko ciekawości, z dnia na dzień rozrastające się coraz bardziej. Nigdy jej o to nie winiłem. Skąd mogła wiedzieć, że tak bardzo mnie to pochłonie. Że tamten świat wzbudzi moją ciekawość, a ja wzbudzę ciekawość tamtego świata.

Wspomnianego dnia, gdy wracaliśmy do domu, po raz pierwszy ujrzałem oznakę nadciągającej katastrofy, choć wtedy jeszcze nie rozumiałem znaku, który mi dano.

Przez krótką chwilę, w tłumie Azjatów z aparatami fotograficznymi, ujrzałem Diabła. Ubrany był w ciemny garnitur, choć od rana było strasznie gorąco i parno. Czarne włosy miał zaczesane do tyłu, a policzki na jego bladej twarzy nienaturalnie się zapadły. Najważniejsze: jego źrenice lśniły czerwienią. Jej nienaturalny odcień skojarzył mi się z rybą akwariową, którą widziałem dwa dni wcześniej w poczekalni u dentysty. Kącik ust Diabła uniósł się ku górze w kpiącym uśmiechu niemal w tym samym czasie, gdy z jego głowy wystrzeliły szpiczaste rogi, a zza pleców wyskoczył długi ogon.

Tamtego dnia i jeszcze długo nie było mi dane zrozumieć, na czyją twarz przyszło mi wtedy patrzeć.

* * *

Alice subtelnie przygryzała końcówkę pióra, wpatrując się we mnie z szeroko otwartymi oczami. Jej gładkie usta zostawiały na skuwce czerwone ślady szminki, a język kropelki śliny. W napięciu czekałem, co powie.

— Są dwa racjonalne wyjaśnienie tej sytuacji — odezwała się w końcu, prostując plecy. — Opowiedziana przez matkę historia, a także streszczenie „Boskiej Komedii”, pobudziły twoją dziecięcą wyobraźnię. Ujrzałeś, co chciałeś zobaczyć. Sam przecież powiedziałeś, że temat Piekła, Czyśćca i Raju cię zafascynował.

— A jakie jest drugie wyjaśnienie?

— Była to pierwsza oznaka schizofrenii paranoidalnej.

Poczułem silny dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa. Na chwilę spiąłem się, a potem poczułem ulgę, która wywołała krótki rechot.

— Coś cię bawi, Lorenzo? — zapytała Alice, unosząc wysoko brwi.

— Ta diagnoza, doktor Pierce — odpowiedziałem. — Jestem w stanie się zgodzić, że od dziecka miałem wybujałą wyobraźnię, ale schizofrenia to za dużo. Nawet mój umysł nie byłby w stanie wymyślić niektórych rzeczy, które widziałem. One były prawdziwe.

Teraz to ona lekko się zaśmiała.

— To właśnie sedno tej choroby. Wszystko, co widzisz i słyszysz, bierzesz za prawdziwe, choć nie do końca tak jest. Chory ma trudności z odróżnieniem rzeczywistości od podsyłanego przez umysł fałszu.

— Czy schizofrenia nie jest tylko chorobą osób dorosłych? — brnąłem dalej.

— A skąd to ci przyszło do głowy?! — odparła. — U nawet trzydziestu pięciu procent chorych pierwsze objawy pojawiają się już przed dwudziestym rokiem życia. Jeśli choroba rozpoczyna się między trzynastym a osiemnastym rokiem życia, czyli w okresie dojrzewania, określa się ją jako schizofrenię o wczesnym początku. Jeśli objawy wystąpią przed okresem pokwitania, mówi się o schizofrenii o bardzo wczesnym początku, tak zwanej schizofrenii dziecięcej.

Milczałem, ona również. Cisza zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Nawet deszcz za oknem jakby przycichł w oczekiwaniu na ciąg dalszy naszej rozmowy. Za drzwiami rozległ się dźwięk telefonu i natychmiast ucichł, gdy sekretarka Alice odebrała. Jej słodki głosik informował o wolnych terminach.

— Nie jestem chory — upierałem się.

— Wiadomo tobie, czy w twojej rodzinie występowały już osoby ze schizofrenią lub innymi psychozami? — zapytała, ignorując mnie. Spojrzeniem błądziła po papierach. — Muszę przyznać, że poprzednie wywiady były skrupulatne, ale nie tak bardzo, jak bym tego chciała. Nie ma jednak co winić biednych lekarzy. Nigdy nie powiedziałeś im zbyt wiele o sobie.

— Chyba nie — odpowiedziałem. — Kilka z ciotek od strony mamy miało na starość demencję i Parkinsona. Siostra mamy zmarła na raka piersi w młodym wieku. Od strony taty z tego, co kojarzę, dwóch wujków zmarło na zawał serca. Jedna z moich kuzynek ma cukrzycę, a druga astmę. Dziadek zmarł na raka płuc, ale palił od dwunastego roku życia.

— A jeszcze starsi krewni? — Alice napierała. — Pradziadkowie i dalej. Nie mieliście w rodzinie żadnych historii o babkach lub ciotkach, które trzymano w zamknięciu lub dziwnie się zachowywały?

— Nic mi na ten temat nie wiadomo — odpowiedziałem.

— W porządku — powiedziała. — Wiem, że dopiero zaczynamy nasze spotkania, ale chciałabym, żebyś poszedł rezonans magnetyczny. Mam przyjaciela w Szpitalu Świętego Tomasza. Na pewno wcisnąłby cię gdzieś w kolejkę.

— Po co mi to? — zapytałem.

— U ludzi chorych na schizofrenię występuje wyraźnie zmniejszenie grubości warstwy korowej w płatach czołowych i skroniowych — mówiąc to, wyciągnęła spod biurka rozkładany model mózgu i wskazała odpowiednie partie. — Stwierdzano również zmniejszenie objętości hipokampa i ciała migdałowatego oraz poszerzenie komór, zmniejszenie objętości podwzgórza i powiększenie jąder podstawy. Zmiany te owocują ogólnym zmniejszeniem objętości mózgu. Rezonans pozwoli na oddzielenie chorych od zdrowych nawet z siedemdziesięcioprocentową skutecznością.

Nieufnie patrzyłem na hipokamp w jej ręce. Nie czułem, jakobym miał zmniejszoną objętość mózgu. Zawsze byłem mądry, uczyłem się na piątki, nie miałem problemów z przyswajaniem wiedzy, pisaniem ani czytaniem.

— Tobie najbardziej powinno na tym zależeć — ciągnęła. — Skoro upierasz się przy tym, że nie jesteś chory, rezonans może tego dowieść. Albo zaprzeczyć. W obu przypadkach mogę obiecać, że odpowiednio się tobą zajmę, Lorenzo.

Po dłuższej chwili odpowiedziałem:

— W porządku, zadzwoń do swojego przyjaciela.

Alice uśmiechnęła się zwycięsko.

— Świetnie! Chcesz kontynuować opowieść czy kończymy na dzisiaj?

— Skoro już płacę za całe półtorej godziny… — westchnąłem.

* * *

Pochłonęła mnie „Boska Komedia”. W domu po półkach szukałem tej książki, ale zawsze, gdy była na wyciągnięcie ręki, pojawiali się rodzice i mi ją zabierali, chyba tylko po to, by mnie rozzłościć. Któregoś dnia wdrapałem się po regale na sam jego szczyt, by zdobyć upragnione tomisko.

Gdy już trzymałem książkę, zachwiałem się i upadłem. Za mną poleciał regał. Przygniotły mnie książki, a salon wypełnił huk spadającego, ciężkiego mebla. Nabiłem sobie potwornego guza, zwichnąłem też nadgarstek i potłukłem kolana, ale nic poważniejszego mi się nie stało. Gdy tata wyciągnął mnie spod regału, ciągle trzymałem w dłoni książkę i zadowolony z siebie, uśmiechałem się do niego. Wtedy rodzice pozwolili mi przeczytać „Boską Komedię”.

Nawet sobie nie wyobrażasz, jaki byłem zawiedziony, gdy po przeczytaniu dwóch stron, nic nie rozumiałem. Z nisko zwieszoną głową przeprosiłem rodziców i przyznałem mamie rację, że byłem jeszcze za młody na tak poważną lekturę. Nie byli źli. Mama pocałowała mnie w czoło i odstawiła książkę na miejsce. Od tego czasu „Boska Komedia” stała na środkowej półce regału, a ja, od czasu do czasu, zerkałem na nią i zastanawiałem się, co skrywają kolejne strony.

Nie mam pojęcia, co wtedy myśleli o mnie rodzice. Pewnie bawił ich mój dziecięcy upór. Umówiliśmy się więc, że gdy zobaczę na mieście kolejną z tabliczek, opowiedzą mi historię za nią stojącą. Skutecznie odciągnęło to moją uwagę od niebezpiecznych regałowych wspinaczek.

Pojawił się jednak problem. Za każdym razem, gdy wychodziłem gdzieś z rodzicami, rozglądałem się za tajemniczymi tabliczkami, a choć bardzo się starałem, nie potrafiłem żadnej odnaleźć. Rodzice nigdy nie naprowadzali mnie, gdzie mogą się znajdować. Nie było wtedy Internetu, więc byłem zdany tylko na książki i encyklopedie, choć te domowe nie były pomocne, a te w szkolnej bibliotece przeznaczone dla dziecięcych czytelników. Zakładam, że dyrekcja szkoły nie brała pod uwagę faktu, że jakiś ciekawski sześciolatek będzie interesował się Dantem i jego historią.

Któregoś dnia zdarzył się cud. Tata dostał posadę specjalisty do spraw malarstwa przy renowacji Chiesa di Santa Margherita dei Cerchi. Wtedy nie była mi znana druga nazwa obiektu, to jest Kościół Dantego. Tata zabrał mnie tam, bym popatrzył, jak wyglądają prace renowacyjne. Teraz przypuszczam, że był to tylko pretekst, bym w końcu, po wielu tygodniach poszukiwań, odnalazł jedną z tabliczek.

Kościół stał przy wąskiej uliczce i miał prostą, kamienną fasadę, przez co nie wyróżniał się na tle innych budynków. W środku panowały cisza i chłód, więc można było tam odpocząć od ulicznego zgiełku i upału lub w ciszy się pomodlić. Jednonawowe wnętrze zdobiły ołtarzowe predelle, przedstawiające sceny z męczeńskiego życia Małgorzaty Antiocheńskiej.

Ojciec zostawił mnie przed ołtarzem i nakazując, bym trzymał się na widoku, udał się do swoich spraw. Muszę przyznać, że na początku się nudziłem. Kościół był w remoncie, do środka zaglądali tylko robotnicy. Rusztowania pięły się pod sam sufit, szara folia osłaniała zsunięte ławki. Ojciec głośno rozmawiał z nieznanym mi Włochem.

Minuty zdawały się ciągnąć w nieskończoność. Tata obiecał, że idziemy tam tylko na chwilę, bo musi wytłumaczyć jedną rzecz. Po godzinie bezczynnego siedzenia, postanowiłem się rozejrzeć. Tak oto, po lewej stronie kościoła, pod małym ołtarzem, znalazłem kamień nagrobny.

Nie była to upragniona tabliczka, ale i tak pochłonął moją uwagę. Ostrożnie przejechałem dłonią po wyrytych w marmurze literach, na dłużej zatrzymując się na imieniu Beatrycze.

— Wiesz, kim była?

Ojciec pojawił się za moimi plecami jak duch. Mimo to nie przestraszyłem się, tylko pokręciłem głową.

— Beatrycze była ukochaną Dantego — wytłumaczył. — Musisz wiedzieć, że była mężatką i zmarła bardzo młodo w wieku dwudziestu czterech lat. Mówi się, że Beatrycze została pochowana właśnie tutaj. W miejscu, gdzie Dante widywał ją po śmierci.

— Więc ona jest teraz pod naszymi stopami? — zapytałem bardziej zafascynowany niż przerażony tym, że pod posadzką mogą znajdować się kości młodej kobiety.

— Tak się tylko mówi, Lorenzo. Z pewnością pochowano ją w grobowcu rodziny męża. Tutaj zapewne leży tylko jej ojciec, Folco Portinari i piastunka Monna Tessa.

— Więc ten napis kłamie — stwierdziłem, wskazując kamień nagrobny.

— Tak, ale nikomu to nie przeszkadza. Gdy kościół jest otwarty dla wiernych i turystów, w tym miejscu zazwyczaj stoi kosz. Ludzie wkładają do niego prośby do Beatrycze, głównie związane ze sprawami miłosnymi. Parę lat temu, jeszcze zanim się urodziłeś, też zostawiłem prośbę do Beatrycze. Wiesz, co potem się stało?

— Co? — zapytałem ciekawy.

— Poznałem twoją mamę.

Ledwo to powiedział, a za jego plecami dostrzegłem kobietę w czerwonej sukience. Brązowe włosy miała przerzucone na jedno ramię, głowę osłaniała czerwoną chustą z białą koronką. Była naprawdę piękna, wręcz olśniewająca. Uśmiechała się.

Gdy tata obrócił się, by zobaczyć, na co patrzę, nie zwrócił uwagi na kobietę. Zignorował ją, jakby jej tam nie było. Tymczasem ona podeszła do drzwi i wskazała na ulicę.

— Więc Beatrycze była bardzo ważna dla Dantego — dedukowałem, patrząc ciągle na nią. — To znaczy, że gdzieś tutaj jest…

Tata już się uśmiechał, wiedząc, do czego dążę, a ja zerwałem się i wybiegłem na ulicę.

— Lorenzo! — krzyknął ojciec.

Zignorowałem jego wołanie. Pobiegłem wzdłuż ulicy za roześmianą kobietą. Skręciłem w lewo i chwilę później stałem już przed wskazywaną przez nią tabliczką. Ojciec dogonił mnie i natychmiast chwycił w pasie, podnosząc. Dyszał ciężko, gdy wpatrywałem się w napis.

— Beatrycze w „Boskiej Komedii” jest przewodniczką Dantego po Niebie — wysapał ojciec. — W jego utworach Beatrycze odgrywa rolę ideału kobiety. Jest symbolem mądrości.

— Musiała być bardzo piękna, skoro tak bardzo ją kochał, że widywał ją nawet po śmierci — powiedziałem.

— Na pewno była urodziwa — potwierdził ojciec. — Co prawda nigdzie nie ma potwierdzenia, że Beatrycze Portinari była rzeczywiście pierwowzorem postaci Beatrycze z utworów Dantego. Dante nigdy nie wymienił jej nazwiska. Niemniej uważam, że to piękna historia miłosna.

— Chciałabym też kiedyś kogoś tak pokochać, jak Dante kochał Beatrycze albo jak ty kochasz mamę.

— Na pewno kiedyś pojawi się na twojej drodze taka osoba — zapewnił mnie ojciec, wyrównując oddech. — A jeśli nie, to wiesz, gdzie szukać pomocy.

— Tak, wiem — powiedziałem.

Obróciłem się, ale po pięknej kobiecie nie było już śladu.

* * *

Alice niemal od razu zapytała:

— Uważasz, że to Beatrycze wtedy widziałeś?

— Nie widzę innej możliwości — odpowiedziałem. — To nie mógł być przypadek ani wytwór wyobraźni. Ona sama zaprowadziła mnie do tabliczki. Przecież nie wiedziałem, gdzie się znajduje. Po prostu za nią biegłem.

— Może ty nie wiedziałeś, ale twoja podświadomość.

— Co masz na myśli?

— Byłeś nastawiony na znalezienie wszystkich tabliczek. Szukałeś ich, nawet gdy tego nie robiłeś. Tak działa podświadomość. Chodzi o to, że któregoś dnia twoja podświadomość zarejestrowała istnienie tabliczki w danym miejscu, ale zachowała tę informację dla siebie. Gdy pod wpływem zdobytych informacji twój mózg zaczął intensywniej pracować, podświadomość wypuściła odpowiednią wiadomość, powodując urojenie.

— Zbyt naciągana teoria — powiedziałem. Im dłużej słuchałem naukowych wyjaśnień doktor Alice Pierce, tym częściej zastanawiałem się nad ludzką ślepotą.

Setki lat rozwoju medycy pozwoliły nam na poprawienie jakości życia, zlikwidowanie niektórych chorób, a także, przy szybkim zdiagnozowaniu, wyleczenie większości bez żadnych powikłań. Tylko psychiatria pozostawała w tyle. Dopiero od niedawna było możliwe przyjrzenie się pracy mózgu. Do wynalezienia tomografu pozostawało to czystą spekulacją, a psychiatrzy jedynie domyślali się, co dzieje się pod ludzką czaszką. Co prawda do dzisiaj jest to w znacznej mierze tajemnicą i nawet taki znawca tematu jak Alice, może tylko snuć przypuszczenia.

Ja byłem zdania, że nigdy nie będzie nam dane w stu procentach pojąć możliwości mózgu. Po swoich doświadczeniach byłem jednak w stanie stwierdzić, że byli ludzie mniej i bardziej podatni na oddziaływanie sił wyższych. Na moje nieszczęście należałem do tej drugiej grupy.

— Nie dziwię się, że zostajesz przy swoim zdaniu. Twoja opowieść jasno mówi, że od dziecka byłeś bardzo uparty. Musisz mieć jednak na uwadze, że upór nie zawsze równa się posiadaniu racji. Osoba, która ciężko pracuje, przekonana, że dzięki ciężkiej pracy osiągnie wymarzony sukces, nie tylko skazuje się na choroby wywołane stresem, ale także tego sukcesu może nigdy nie osiągnąć. Podobnie miałeś i ty. Byłeś przekonany, że „Boska Komedia” jest dla ciebie. Dążyłeś do zdobycia książki. W efekcie przygniótł cię regał, a potem i tak stwierdziłeś, że nic nie rozumiesz z treści.

— Bardzo dobra aluzja do tego, że badania mogą potwierdzić schizofrenię, a upór w tej sytuacji i tak nic nie da. — Moje słowa wywołały jej lekki uśmiech. — Muszę cię jednak zmartwić, doktor Pierce. Tym razem mam rację. Po prostu jako osoba wykształcona, która od wielu lat uczy się o funkcjonowaniu mózgu, widzisz wszystko przez pryzmat nauk. Nie winię cię za to. Mnie też długo zajęło zrozumienie wszystkiego.

Wdałem się z nią w na pozór luźną dyskusję, choć wewnątrz już ledwo znosiłem jej towarzystwo. Bałem się, że jeśli pozwolę sobie na ułamek dekoncentracji, ona pochłonie mnie całego, jak zrobił to już ktoś wcześniej, i koszmar, który przyszło mi przeżywać, powtórzy się. Alice wydawała się jednak normalna. Nie emanowała z niej niespokojna energia. Na początku bałem się jej, bo przypominała mi o osobach, od których uciekłem, ale teraz… Może byłem w stanie opowiedzieć jej wszystko.

Po niedawnym napadzie paniki nie został nawet ślad i nie wiedziałem, czy to kwestia leków, czy spokoju, jaki unosił się w powietrzu.

— Załóżmy więc, na potrzeby sesji, że ci wierzę — powiedziała. — Nie podejrzewam schizofrenii. Jesteś tu, bo nie potrafisz uporać się z rzeczami, które widziałeś. Powoli analizuję twoje życie, by zrozumieć, jak poszczególne wydarzenia odbiły się na tobie. Czy w związku z tym zechciałbyś jeszcze opowiedzieć o jednej rzeczy?

— Co to miałoby być?

— Wspomniałeś, że rodzice przekonywali cię do obcowania z krwią i brutalnością. Czy teraz, z perspektywy czasu, uważasz, że to był błąd? Byłeś tylko dzieckiem, nie musiałeś od razu zaznajamiać się ze wszystkim negatywnymi aspektami życia.

— Trudno mi ocenić — odpowiedziałem po dłuższej chwili. — Rodzice byli artystami. Mieli specyficzne podejście do niektórych tematów. Oni nie bali się śmierci i obcowania z nią. Rozumieli, że śmierć jest nieodłączną częścią życia i chcieli, bym i ja to rozumiał.

— Jak szybko pojąłeś ich nauki?

* * *

Nigdy nie miałem z tym problemu. Już sam fakt, że tak bardzo zafascynowałem się kwestią wędrówki po zaświatach, powinien zwrócić twoją uwagę, że dla mnie normalnością było rozmawianie na takie tematy.

Pamiętam, jak któregoś dnia w szkole bawiliśmy się na podwórku. Nagle grupka dziewczynek zaczęła piszczeć, bo spomiędzy koszy na śmieci wyskoczył czarny kot z myszą w pyszczku. Powoli na ich oczach rozrywał ją na strzępy. Wnętrzności biednej myszy walały się po trawie, a jej gęsta krew kapała z długich wąsów kota. Nauczycielki chciały go przegonić, ale ten w odpowiedzi tylko charczał i syczał. Dzieci piszczały, ktoś płakał. A ja wpatrywałem się w tego łowcę i zastanawiałem, czy smakuje mu krew i surowe mięso.

Nauczycielki zagoniły nas do budynku, wróciliśmy do zajęć, a ja nie potrafiłem usunąć z głowy obrazu kota z ofiarą w zębach. Bardzo mnie ciekawiło, czy krew może smakować. Podczas obiadu ukradłem ze stołówki nóż i rozciąłem w łazience koniuszek palca. Zrobiłem to niechlujnie i kilka kropel krwi zbrudziło umywalkę. Rozlała się po języku, gdy włożyłem palec do ust.

Na pewno zdarzyło ci się kiedyś w odruchu przyłożyć ranę do ust. Krew ma specyficzny smak, lekko metaliczny. W zależności od grupy krwi może być on mniej lub bardziej intensywny. Dla jednych jest on obrzydliwy, wywołuje mdłości, dla drugich to nic nieznaczący smak krwi. Dla mnie był fascynujący. Nigdy wcześniej nie smakowałem czegoś tak wyjątkowego, co wywoływałoby tyle sprzecznych emocji naraz.

Nauczycielka nie podzieliła mojego zachwytu nad eksperymentem. Nawrzeszczała na mnie, a rodzice musieli przyjechać do szkoły, tłumaczyć się wychowawcy i szkolnemu psychologowi. Gdy wracaliśmy do domu, mama pierwsza przerwała panującą w samochodzie ciszę i zapytała, dlaczego to zrobiłem.

Opowiedziałem jej o kocie, o przemyśleniach, które mnie naszły. Wytłumaczyłem, że chciałem tylko spróbować. Byłem ciekaw, jak to dziecko. Od tego momentu rodzice rzadziej poruszali ze mną temat śmierci, choć nigdy nie odmawiali mi odpowiedzi na pytania w tej materii. Przez miesiąc często odwiedzałem szkolnego psychologa. W końcu stwierdził, że to była tylko reakcja na widok kota pożerającego mysz żywcem i dał mi spokój.

Nie umiem wyjaśnić, skąd się to u mnie wzięło ani dlaczego w którymś momencie zniknęło, by powrócić dopiero po śmierci rodziców.