Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Z przemocy, krwi i niesprawiedliwości zrodziła się ta przejmująca książka, kronika skrwawionych ziem. Doświadczyły głodu, śmierci i wyobcowania. W tle mrocznej opowieści pojawia się teza o Białorusinach jako mało emocjonalnej nacji i inicjuje głębszą refleksję nad oddziaływaniem międzypokoleniowych traum. O wilku mówiono w izbie zmusza do konfrontacji z tym, co bolesne i nieznane, oraz do poszukiwania odpowiedzi na pytania również o miejsce w świecie i tożsamość każdego z nas.
"Wilk zbiera wszystkie barwy późnej jesieni: jeden włosek ma jak mokry piasek, drugi jak biały mech, trzeci jak glina, czwarty jak mokra olszyna, piąty jak torf, a wszystkie razem niby niepozorne, ale kiedy słońce zagra na wilczej sierści, wilk mieni się kolorami jak ósmy cud świata".
Ewa Wieżnawiec (Sviatlana Kurs) – białoruska pisarka, dziennikarka, redaktorka i badaczka. Jest pierwszą kobietą, która otrzymała białoruską Literacką Nagrodę im. Jerzego Giedroycia oraz Nagrodę Wolnego Słowa. Autorka dwóch książek:Drogą drobnego drania oraz O wilku mówiono w izbie,które zdobyły uznanie w kraju i za granicą. Jej twórczość była nominowana do szwedzkich i niemieckich nagród literackich, a teksty zostały przetłumaczone na języki takie jak angielski, czeski, litewski, łotewski, norweski, polski, szwedzki i ukraiński. Zawodowo związana z Muzeum Katyńskim.
Małgorzata Buchalik, ur. 1972, z Kazimierza nad Wisłą. Tłumaczka literatury pięknej. Przekłada z rosyjskiego, białoruskiego, ukraińskiego i hibernoangielskiego. Nagradzana, nominowana. Mieszka na bagnach zachodniego wybrzeża Irlandii i ma trzy mądre szczury: Wilhelma, Ottona i Ulricha.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 135
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Па што ідзеш, воўча?
Copyright © by Eva Viežnaviec, 2020. This translation is published by arrangement with the publishing house "Pflaumbaum"
Copyright by © Kolegium Europy Wschodniejim. Jana Nowaka-Jeziorańskiego we Wrocławiu, 2025
Copyright for the Polish translation by © Małgorzata Buchalik, 2025
Przekład: Małgorzata Buchalik
Redakcja: Jerzy Z. Szeja
Korekta: Patrycjusz Pilawski
Skład: Daniel Malak, Jędrzej Malak
Opracowanie wydania elektronicznego:
Ilustracje: Aleksandra Konarska
Projekt okładki: Jagoda Pecela
Redaktorka prowadząca: Ewa Vaičiūnienė
ISBN 978-83-7893-873-6
Kolegium Europy Wschodniej
im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego we Wrocławiu
ul. Zamkowa 2, 55-330 Wojnowice
Kiedy w publicznej toalecie odkorkowujesz butelkę kluczem i oblizujesz go z wina, bo szkoda ci każdej kropli, nie masz już czego się bać. Szczególnie jeśli klucz nic więcej nie otwiera.
Ryna zlizała wino, a potem umiejętnie łyknęła tak, żeby korek nie przytkał szyjki. Alkoholizm, jak zresztą każdy kunszt, ma swoje tajemnice i wymaga wprawy. Ryna siedziała w toalecie centrum handlowego i starała się pić bezgłośnie, żeby nie było słychać w sąsiednich kabinach.
Historia alkoholizmu kobiet wykuwa się w toaletach. To przez nie wiodą trasy alkoholiczki miejskiej. Alkoholiczka wiejska ma natomiast swoje miejscówki i skrytki w krajobrazie. Na przykład Tańka Złota Ważka trzymała flaszki na jabłoniach i zagryzała jabłkami, bez zrywania. Wszystkie jabłonie w sadzie były obwieszone nadgryzionymi jabłkami.
Zimna zielonkawa fala mozelskiego, kupionego jeszcze w Darmstadcie i oszczędzanego aż do Warszawy, chlusnęła w otchłań i przemieniła zło w dobro. Ryna wyszła z kabiny i stanęła przy umywalce. Nie patrząc w lustro, wsunęła dłonie pod strumień. Dobro nie trwa długo, trzeba w miarę przytomnie ustalić, gdzie są dokumenty, bilety, portmonetka i telefon. Klucze mogła już odpuścić. Straciła pracę i mieszkanie w Niemczech, a w domu nie ma zamków. Babcia nigdy nie miała kluczy ani zamków, drzwi zamykała na skobel. Na Świętego Bazylego wreszcie oddała ducha Bogu, w wieku nieomal stu i jeden lat, nie bijąc rekordu Ahnieszy Adolfawej, która urodziła się w Wigilię roku 1912, a zmarła na Chrzciciela Męczennika 2014, co daje 102 lata i dwa miesiące. Teraz można obstawiać Paraskę, została najstarsza.
Babcia Darafieja zmarła sucha jak strąk fasoli i prawie ślepa, ale w pełni władz umysłowych i całkiem jeszcze sprawna. Ryna w tym czasie opiekowała się niemieckimi starcami zamiast własną babcią. To domykało krąg. Jesteśmy związani z Niemcami na dobre i na złe; czas zaciera w pamięci, co tam właściwie było dobre, a co złe; nieważne. Po wakacjach Rynę wyrzucili z domu starców za pijaństwo. Czuła zresztą, że życie jakoś się kurczy i pora wracać do domu. A teraz tak się złożyło, że nie ma już nawet co myśleć. Wrzucili ją do worka, jak kota, związali sznurkiem i wloką na rodzime Maryńskie Bagno.
Wszystko w porządku. Teraz na peron. Mozelskie będzie trzymało z półtorej godziny, potem w pociągu można iść do ubikacji i łyknąć, byle z umiarem. Granica za dwie godziny, przekroczy ją, żując gumę i patrząc szczerze w oczy żołnierzom straży granicznej i celnikom. Ryna wyszła z toalety i omiotła spojrzeniem klientów centrum handlowego. W tłumie łatwo wychwycić przegrywów. Ten chłopak nienawidzi swoich pryszczy i wągrów, chowa twarz we włosach i kapturze. Tamta stara przyjechała na dworzec, byle tylko pobyć z ludźmi. Widać, że nie ma co ze sobą zrobić. Podobnie dwie nastolatki, z tych, co to kręcą się po dworcach i galeriach, robią loda w toaletach i na parkingach podziemnych. A tu proszę, „nasi” – grupka gastarbeiterów w obwisłych dżinsach, z nieświeżym chuchem. Alkoholicy zawsze widzą świat od ciemnego spodu. Żeby utrzymać się na powierzchni, nie wolno dopuszczać do wzrostu poziomu krwi w alkoholu, inaczej wszystko robi się nieznośne. Taka to choroba.
Praktyka, praktyka. Pudrować twarz, szczotkować zęby w toalecie, żuć, układać zmoczone włosy. Ograniczać i cywilizować reakcje. Unikać huśtawek nastroju, płaczliwości i złości. Nie chwiać się. Piekar Piotr piok piroh – dykcja zacznie się sypać znacznie później, już po przejechaniu granicy. I wtedy – ostatni łyk mozelskiego, i witaj ojczyzno. Każde wielkie wydarzenie zasługuje na porządny łyk, a powrót do domu to zawsze wydarzenie pamiętne. Samolotem, samochodem, pociągiem, wszystko jedno: zaraz na granicy czujesz, jak powietrze robi się ciężkie i wilgotne, jak dźwięki grzęzną w nim i głuchną, za to zapachy wyostrzają się, jakbyś opadała na dno niewidzialnego bagna czy jeziora. Zaraz za przejściem granicznym siwy grzbiet lasu, grafitowe smugi na niebie, furkot ptaka nad borem. Dobrze pomyślane, ładnie wykonane. I dalej zaczyna się kraj: słońce, niebo, sterty słomy, poprzycinane drzewa, malowane głazy, czołgi i kamienni żołnierze. I toalety. W białoruskich toaletach trudno się nawet napić – psychika odmawia współpracy. Rury poowijane lepkimi pakułami, w umywalce cieknie rdzawa woda, smród, brud i ubóstwo – ani mydła, ani papieru.
Dworzec w Mińsku to głównie kurze udka i słabe książki. Czego więcej trzeba w podróży? Telefon Ryny długo chłeptał krew z laptopa, ale nie ożył. Może zalała mozelskim, zdarza się. I co z tego? Do kogo miałaby dzwonić albo pisać? Jedyny człowiek, z którym powinna teraz porozmawiać, leżał ze splecionymi dłońmi i nosem zadartym do nieba. Lepiej nie myśleć. Ryna poczuła nadciągające otrzeźwienie, zasysała ją wewnętrzna pustka. Poza tym miński dworzec to miejsce piekielnie nudne. Środek wielkiej jak stodoła hali zajmują kaskadowe schody, stworzone do francuskiego kankana: dziewczyny skakałyby sobie, robiły pionowy szpagat i salta przy wtórze muzyki i śmiechu. W wirze piór i koronek ożywiliby się pasażerowie i szaro-błękitni jak gołąbki milicjanci. Chociaż mogłoby nie chwycić. Białorusini to mało emocjonalna nacja, twarze jak w zespole Möbiusa. Ani żywe, ani martwe. Jak woda w ustach. Jak palenie mokrego. Jak ciche lato. Ludzką twarzą porusza 68 mięśni.
Może tutejszym nie chce się napinać wszystkich tych mięśni przy każdej minie czy uśmiechu. Zresztą przeszkadza to najwyżej turystom, dla lokalsów niech będzie. Kluczowa fraza: a niech. „A, niech będzie, mogę być i Białorusinką” – jak z kamienną twarzą powiedziała dziewczyna w sondzie ulicznej. W kulturach nastawionych na przetrwanie mimika musi pozostać szczątkowa.
Mozelskie wymaga odpowiedniej kontynuacji, która podtrzyma nastrój, proste euforyczne upojenie. Na przykład litra soku grejpfrutowego i dwu czy trzech pięćdziesiątek czystej. Ryna ruszyła do toalety w przejściu podziemnym, zawsze tu wysprzątanej i przyjaznej. Obsługiwały ją panie, które znały życie i nic ich już nie ruszało. Ludzie w kabinach palili, pili, przebierali się, przepakowywali torby i tak dalej. Żeby zwrócić na siebie uwagę, trzeba by się chyba powiesić na drzwiach, na haczyku. Ryna wprawnie zszejkowała czyścioszkę i już wkrótce siedziała w swoim szynobusie, a ten długo pełzł przez olszyny i połacie rachitycznych sosenek, aż wreszcie zatrzymał się przy samym końcu gasnącego zimowego dnia. Zareczcza. Kładka, domki, sosny nad dawnym miasteczkiem garnizonowym. Samo miasteczko wymarłe i tylko w jednym budynku wciąż działa zakład opiekuńczy dla starych i biednych, i stoi przed nim oblazła choinka, przystrojona watą, na gałązkach ozdoby z lat sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych: aluminiowy łabądek, wiewiórka, kogucik, bombka kosmonauta i kolba kukurydzy. Któraś z pielęgniarek przyniosła je z domu, żeby sprawić radość podopiecznym, uwięzionym tu przez starość czy kalectwo. Jak Natasza, która właśnie czeka, oparta o płot. Codziennie wygląda szynobusu, żeby zaczepić podróżnych: „Pan może z Leningradu? Mój tata też z Leningradu!”. Tęgiej Nataszy zostały tylko cztery zęby, uśmiecha się oszczędnie, jak w zabawie w dziób-dziób-sroczkę. Natasza lubi kolor fioletowy; jej wielkie ciało otula fioletowa kurtka, a głowę spowija fioletowa chusta w zielone róże i srebrne lureksowe paski.
– Przywiozłaś? – pyta z nadzieją.
Ryna wyciąga z plecaka fioletową torebkę, a z torebki liliową szminkę.
– A ty przyniosłaś, Natasza?
– Przyniosę! Tylko wpierw sprawdzę, czy mi ta szminka pasuje. Jak pasuje, przyniosę, a jak nie, to nie!
Natasza kręci szminką, wysuwa liliowy sztyft i w niemym podziwie wpatruje się w błyszczącą masę. Żeby kupić taką, Ryna musiała przetrzepać ciemne kąty, gdzie wciąż zalegają lata dziewięćdziesiąte. Wreszcie w zapomnianej budce przy dworcu w Poznaniu zobaczyła pudełko reliktów – przecenionych szminek. „Perłowych”, siwych, błękitnych, różowych i fioletowych. Właściciel budki chciał za dziesięć złotych dać Rynie całe pudełko, ale po co? Natasza raczej nie zdąży ich zużyć. Jest coraz słabsza, obrzmiała, jej ciało dosłownie rozkłada się od mocnych lekarstw. Ryna widziała już taką śmierć w zakładzie.
Natasza w ciężkich podskokach rusza do budynku, Ryna zostaje pod sosnami i czeka na szynobus. Bierze łyk swojego eliksiru. Patrzy z przyjemnością, jak blade słońce wertuje rzadkie sosny nad miasteczkiem garnizonowym, słucha, jak coraz leniwiej szczekają psy. Z oddali dobiega łoskot, jakby ktoś tłukł żelaznym prętem w garnek. Szynobus Zareczcza – Lipień. Przyniesie czy nie przyniesie? Odda czy nie odda? Trzeba zdać się na los. No i Rynie należy się od Nataszy zadośćuczynienie. Należałoby się.
Ryna siedzi już przy oknie, kiedy Natasza wraca. Fioletowa kobieta biegnie w śniegowcach wbitych na grube nogi. Wciska Rynie paczuszkę owiniętą w pazłotko od czekolady i przewiązaną pąsową wstążeczką.
Ryna całuje Nataszę w ospowaty, miękki policzek i chowa paczuszkę do torby. Wszystko idzie zgodnie z planem. Kiedy już wszystko stracisz, potem wszystko idzie idealnie.
Przez okno szynobusu widzi w nagich zaroślach olszyny powieszonego psa. Raz. Kiedy chowają szeptuchę, musi być siedem śmierci, małych i dużych. Zresztą Ryna nie chce teraz pamiętać nauk Daroszki, bo w nie nie wierzy, a nawet gdyby wierzyła, to one nic nie zmieniają, przed niczym nie ratują. Dlatego nie warto pamiętać.
Ale uporczywie wypływają w głowie przy niemal każdej okazji, bo Darocha wiedziała więcej niż jakakolwiek inna szeptucha w promieniu stu wiorst, jakby pies zamiótł ogonem. I na dodatek notowała wszystko niebieskim ołówkiem chemicznym, może ostatnim na świecie. Nikt już nie używał ołówków chemicznych, a babcia kiedyś miała ich całe pudełko – grubych jak patyk, graniastych „kopiowych”, zapisywała nimi całe zeszyty. Dla kogo? Ryny jej „nauki” nie interesowały, a innych wnuków nie było, zresztą kto by rozczytał kulfony takiej ślepoty.
Babka podpisywała zeszyty po rosyjsku: Darafieja Sawkowna Sirasz, żeby brzmiało poważnie. Nie dawało się jej wytłumaczyć, że po rosyjsku powinno być „Sawwiczna”. – Sawiczna! – fukała Daroszka. – Jak po jakimś Sawie-srawie, sama jesteś Sawiczna. Jakie to teraz wszystkie ponauczane! Ja i na kursy chodziłam, i do szkoły, to sama wiem, jak co pisać!
– Babciu – pytała Ryna – ale jak tak, to czemu piszesz „Sawkowna”? Już lepiej Sawaŭna, przecież twojego ojca w cerkwi ochrzcili Sawa.
– Bo nie zasłużył na Sawę, zbój, wystarczy mu Saŭka! – odpowiadała babcia.
Nikt zresztą nie nazywał jej Darafieją Saŭkowną; mówili: Darocha, Daroszka, Darochna i jeszcze Totema, bo swoje nauki często kwitowała słowami „To temu”.
Totemy zdobiły również jej chemiczne zapiski, szare i niebieskie. Anilinowe ołówki trzeba co chwilę ślinić, żeby dobrze pisały. Ale wtedy człowiek zlizuje z nich truciznę i w ten sposób płaci za swoje pisanie życiem, a wszystko, co napisane, trzyma się na ślinie, jak gniazdo jaskółki. Ta metafora brzydziła i gryzła Rynę, i Ryna dawała starej długopisy, pióra i nie pożałowała nawet swoich flamastrów, które ojciec gdzieś załatwił, kiedy szła do pierwszej klasy. Ale babcia ich nie uznawała. Ciekawe, czy zachowały się te anilinowe szpargały? A jej niebieski tron, który stary Lemiesz wyciosał jeszcze przed wojną? A jej laska?
Bez samochodu po szóstej z Lipienia się nie wydostaniesz. Lipień zamiera, odcina się od świata, kładzie szeroki łeb na łapach swoich dróg, a wokół czernieją lasy i ćmią się światełka wiosek. Wysoka Bierwa, Zabiarwieczcza, Abczyniec, Pliusna, Pieratok, Piel, Smalhawok, Małe i Duże Wołaje. Ryna przyjechała szynobusem o zmierzchu i akurat zdążyła złapać ostatnie połączenie z Lipienia do Wostrych Jełek. Zostawało siedem kilometrów piechotą, po ciemku. Mogłaby zadzwonić, żeby ojciec po nią wyjechał, ale po co zawracać głowę ludziom, którzy i tak już narobili się przy śmierci. Dla kogo ojciec miałby odpalać swoje żiguli? Dla marnotrawnej Ryny, co tak ciężko pracowała w bogatych Niemczech, że nie przywiozła na pogrzeb ani rubla?
Szynobus zatrzymuje się w Wostrych Jełkach. Siedem kilometrów piechotą to żaden wyczyn nawet zimą o zmierzchu: wszystkie tutejsze drogi wiją się jak piskorze po nasypach na osuszonych torfowych moczarach. A kiedy droga idzie ponad lasem, nawet po ciemku nie ma się czego bać. Strasznie robi się tylko przy uroczysku Karalicha, gdzie kiedyś trzech uczniów rozbiło się samochodem rodziców: między sosnami bieleją wyszywane ręczniki na krzyżach i zdaje się, że to stoją trzej chłopcy w białych koszulach. Ryna zawsze bała się, że zaraz usłyszy ochrypłe „Ma pani papierosa?”. Chłopak, który prowadził pechowy samochód, dużo palił. A w mroźnym zimowym powietrzu jego głos będzie całkiem głuchy, jak przez watę.
Dlatego Ryna zajrzała do przydrożnego sklepu „Bławatek” i zmiksowała jeszcze jedną wódkę z sokiem grejpfrutowym. Jak trzeba, to trzeba. Będzie szła nie tylko przez Karalichę, ale i Pierawiesnaje, a tam podobno straszy. Ludzie widywali a to bezpańskiego barana, a to starego Harwatę, który od dawna już leży na cmentarzu w Faminym Rohu. Swojskie bagno nie puszcza starego łajdaka. A Tańka Złota Ważka, która jeździ rowerem z Naŭhalnego do Wołego, słyszała tam lelka kozodoja. Zresztą Tańka gada, byle gadać, bo opowiadała też, że po nocach toczy się za nią szary kłębek z ognistymi szczerbami. Nawet przychodziła z tym do babki, prosiła, żeby jakoś odczepić od niej ten kłębek, bo się boi aż strach. Czuje, że kłębek ją wybrał i czegoś od niej chce. Babka poradziła Tańce pić ciut mniej samogonu, ale dać też coś dała, zawinięte w kartkę z zeszytu w kratkę, podpisane ołówkiem chemicznym „od przestrachu i od śmiertelnego snu”. Ryna nie bardzo w to wierzyła, ale po nocy i w drodze do zmarłej wszystko wygląda inaczej. Bała się i trzech chłopaków, i starego Harwaty, i wilków, które sznurem biegały przez Pierawiesnaje do kołchozowego dołu na padlinę. Szczęściem w kołchozie zdychało tyle bydła, że może wilki pogardzą nasączoną alkoholem Ryną.
Takie to myśli tłukły się w głowie Ryny, kiedy została całkiem sama w mroku i w oparze mokrej, mało mroźnej zimy. „Wódeczko, gorzałeczko, gorzej mi w brzuchu i we łbie”. Tym razem Ryna pociągnęła łyk wielki, długi i ostry jak nóż. Z angielska można by go opisać jako keen. O tak, dokładnie keen. Ale kontrolowany. Żeby się nie bać, ale też gdzieś nie paść. Bo znajdą ją jak Hrynia, co to zamarzł zaraz przy rozstajach, pomiędzy rowami melioracyjnymi, z kurtką naciągniętą na głowę i gołymi plecami.
Tfu-tfu, co za bzdury. Nic dziwnego – Ryna nosiła w głowie mapę śmierci. Starą mapę, mniej więcej od 1920 roku. Babcia pamiętała, gdzie kto zginął czy umarł, na jakim uroczysku i jak go znaleziono, i co się o tym mówiło. Przeżyła dwie wojny i dziewięć różnych władz, i nie żałowała wnuczce opowieści. Ryna czuła się, jakby sama żyła sto drugi rok i nosiła w głowie i mapę śmierci, i drzewa genealogiczne całych wsi, i jeszcze na dobitkę babcine „nauki”. Często myślała, czemu los zdarzył tak, że w swoim słusznym już wieku nie zna się na niczym pożytecznym, że w wielkim, bogatym i barwnym świecie niczego się przez ostatnich dwadzieścia lat nie dorobiła, za to ciągle lubi taplać się w tym, co przeżyła w tej biednej, zapomnianej krainie w pierwszych dwudziestu latach życia. I czy aby nie to było przyczyną jej klęski: ani rodziny, ani domu, ani zawodu, za to dojrzały alkoholizm.
Totema miała w tej kwestii bogate doświadczenie i anilinową mądrość: „Wódkę i bagna zrobił czort. Zobaczył, jak Bóg sieje ziemię, złapał trochę i schował sobie do paszczy. Bóg pyta: co tam żresz? Szatan przełknął ziemię i zaraz go wzdęło, i się zerzygał. Bagno to szatańskie rzygi. A jak Bóg wszędzie doprowadził ludziom wodę, czort złapał i też schował w paszczy. Bóg pyta: co tam pijesz? A Szatan roześmiał się i znów zerzygał. I wódka to te szatańskie rzygi”.
– Babciu – mówiła Ryna – przecież masz wykształcenie, Orka i Paweł uczyli cię w punkcie oświatowym. Po co ty to wszystko wypisujesz?
– Orka lubił takie rzeczy. Sam notował po wsiach. Tylko że wszystko po nim się spaliło i nic nie zostało. A Pawłowi to ty do pięt nie dorastasz. Prawdziwy komunard, podciągnął do Wostrych Jełek wąskotorówkę, otworzył punkt oświatowy i szkołę, pierwszy wsiadł na traktor, zbudował młyn dla komuny.
Rozmyślając tak i wspominając, Ryna ani się spostrzegła, jak przeszła siedem kilometrów.
