Niektórzy wolą życie po grecku - Sue Roberts - ebook + książka

Niektórzy wolą życie po grecku ebook

Sue Roberts

3,9

Opis

Skąpana w słońcu opowieść o tym, jak żyć pełnią życia.

Anna właśnie zrezygnowała z pracy w banku w Manchesterze i zerwała ze zdradzającym ją chłopakiem Joelem. Kiedy kobieta odnajduje starą mapę Europy z zaznaczoną trasą podróży, którą lata temu jej tata odbył do Grecji, postanawia zrobić coś szalonego. Kamper, wciąż w świetnym stanie, stoi pod domem. Anna bierze głęboki oddech i rusza śladami ojca.

W trasę zabiera sąsiadkę, Greczynkę Demi. Po drodze kobiety spotykają przystojnego irlandzkiego autostopowicza Darę. Demi twierdzi, że Anna wpadła mężczyźnie w oko, jednak jej niełatwo zaangażować się w nową znajomość. Podróż skłania Annę do zmierzenia się z niełatwymi emocjami, lecz i jej towarzysze mają swoje sekrety…

Jaką tajemnicę ukrywa Demi? Jak potoczy się znajomość Anny z Darą?

Latem najlepiej wyruszyć w nieznane!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 326

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (43 oceny)
18
10
10
2
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tamtamo

Dobrze spędzony czas

Sympatyczna historia podróży sentymentalnej ze smakowitymi opisami jedzenia.
00
ZanetaCebrat

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna historia ❤
00
usago

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna odprężająca lektura. Przepełniona słońcem i pieknymi widokami a w dodatku z ciekawa fabułą i nienachalnym wątkiem milosnym. Wzruszająca i skłaniająca do refleksji. Piękna i wartościowa a przy tym idealna na lato.
00
isuchocka

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna, pogodna ksiażka na poprawienie nastroju. Ciepła i nastrojowa. Opisy miejsc bardzo sugestywne aż faktycznie chce się je zobaczyć ruszajac w podròż. Polecam
00

Popularność




Prolog

Wcho­dzę do morza i czuję, jak cie­pła woda omywa palce moich stóp, potem sięga coraz wyżej i wyżej, pochła­nia nogi, gdy wcho­dzę coraz głę­biej, aż w końcu nur­kuję pod powierzch­nię łagod­nie koły­szą­cych się fal. Kiedy tutaj pły­wam, pod gorą­cymi pro­mie­niami słońca, w oto­cze­niu pinio­wych lasów, nie dba­jąc o resztę świata, czuję się tak pełna życia! Wyobra­żam sobie, jak by to było, gdy­bym zamiesz­kała tu na stałe i mogła to codzien­nie robić… Cie­kawe, czy kie­dy­kol­wiek by mi się znu­dziło. Tak mniej wię­cej według mnie wygląda raj. Gdzieś na obrze­żach świa­do­mo­ści wykluwa się chęć spa­ko­wa­nia rze­czy i ucieczki w nie­znane, a gdy myślę o tym, w jakim punk­cie zna­la­zło się ostat­nio moje życie tam, skąd przy­je­cha­łam, mogłoby się to oka­zać cał­kiem nie­złym roz­wią­za­niem.

Rozdział 1

– Jak myślisz, Anno, po co zwo­łują całe to zebra­nie?

Moja przy­ja­ciółka i kole­żanka z pracy w dziale sprze­daży Unity Ethi­cal Ban­king Group, Roz, przy­gląda się potra­wom wyeks­po­no­wa­nym w witry­nie naszej sto­łówki pra­cow­ni­czej i zakłada za ucho pasmo dłu­gich do ramion lilio­wych wło­sów. Bar­dzo mi się podoba ten kolor, zasu­ge­ro­wany przez szcze­rze jej oddaną przy­ja­ciółkę (czyli mnie). Byłam nie­zwy­kle pod­eks­cy­to­wana, kiedy Roz zde­cy­do­wała się wcie­lić w życie mój pomysł. Nowy kolor wło­sów ide­al­nie pasuje do jej kar­na­cji i sta­nowi świetną oprawę dla nie­sa­mo­wi­tej barwy oczu: inten­syw­nie nie­bie­skich, wpa­da­ją­cych w fio­let. Cza­sem się zasta­na­wiam, czy nie powin­nam pójść w kie­runku zro­bie­nia kariery jako sty­listka fry­zur. Mam dziwne prze­czu­cie, że koniecz­ność pod­ję­cia decy­zji co do zmiany pracy może nadejść szyb­ciej, niż mi się wydaje.

– Poję­cia nie mam. Może ogło­szą, że wszyst­kim pod­no­szą wyna­gro­dze­nia? – Uno­szę ręce ku niebu jakby w nie­mym bła­ga­niu, choć tak naprawdę podej­rze­wam, że wyda­rzy się coś dokład­nie odwrot­nego.

– Taaa… Masz rację. Pew­nie więk­sza szansa byłaby na to, że pojawi się tu znie­nacka Chan­ning Tatum i po łyżeczce nakarmi mnie dese­rem.

– Zda­rzały się i dziw­niej­sze przy­padki – mówię, suge­styw­nie uno­sząc jedną brew.

– Nie żar­tuj! – Roz kręci głową, spo­gląda na mnie i wybu­cha śmie­chem. – Jak sądzisz, czy prze­niosą nie­któ­rych z nas do innego oddziału? Sły­sza­łam, jak Lacey z wydziału do spraw zwal­cza­nia nad­użyć finan­so­wych mówiła do wszyst­kich, któ­rzy mieli chęć jej słu­chać, że taki może być powód tego zebra­nia.

– Lacey z nad­użyć finan­so­wych? Czy to nie ona w zeszłym mie­siącu roz­gła­szała wszem wobec, że Linda jest przy nadziei?

Linda skoń­czyła już sześć­dzie­siąt lat.

– Ach, tak. Masz rację. Alu­zja zro­zu­miana.

Wszy­scy pra­cow­nicy naszego oddziału zostali popro­szeni o zej­ście do sali kon­fe­ren­cyj­nej na zor­ga­ni­zo­wane naprędce zebra­nie dzi­siaj po połu­dniu i plot­kar­ski młyn ruszył. Czy bank zna­lazł się w kło­po­tach? W ciągu kilku ostat­nich tygo­dni do nie­któ­rych dotarły jakieś pogło­ski, że firma ma zostać prze­nie­siona do parku biz­ne­so­wego kilka kilo­me­trów stąd. A ja? Ja mam swoje wła­sne podej­rze­nia, lecz choć żywię nadzieję, że jed­nak nie będą nas chcieli prze­nieść do bez­dusz­nej, indu­strial­nej prze­strzeni w pobliżu auto­strady, z pew­nym wysił­kiem pró­buję się wsłu­chać w krą­żące plotki. Byłam jedną z pierw­szych osób, które dołą­czyły do sta­łego zespołu pra­cow­ni­ków banku, kiedy zaczy­nali dwa­na­ście lat temu, i sama myśl o koniecz­no­ści zmian teraz, po tym wszyst­kim, co wyda­rzyło się w ciągu kilku ostat­nich tygo­dni, spra­wia, że naj­chęt­niej scho­wa­ła­bym głowę w pia­sek jak struś. Tak bar­dzo przy­zwy­cza­iłam się do rutyny dnia codzien­nego! Dział sprze­daży pro­duk­tów ban­ko­wych znaj­duje się w bar­dzo dobrej loka­li­za­cji: na dru­gim pię­trze pięk­nej wik­to­riań­skiej kamie­nicy, usy­tu­owa­nej przy ruchli­wej ulicy w cen­trum, dwa kroki od Deans­gate, głów­nej arte­rii komu­ni­ka­cyj­nej Man­che­steru. A co z moim tra­dy­cyj­nym brow­nie, zja­da­nym codzien­nie na lunch w ele­ganc­kiej kafejce, miesz­czą­cej się w sąsied­nim budynku? Naprawdę nie mam siły, żeby o tym myśleć wła­śnie teraz.

Wzdy­cham ciężko, obser­wu­jąc Roz, która pożera wzro­kiem lasa­gne, pysz­nie się pre­zen­tu­jącą w pod­grze­wa­czu, lecz w końcu decy­duje się na sałatkę Cesar i butelkę wody mine­ral­nej. Ja wybie­ram kawa­łek zapie­kanki z bakła­ża­nem i pomi­do­rami – co robię za każ­dym razem, gdy tylko zja­wia się w menu naszej sto­łówki – i obie z tacami idziemy do sto­lika przy oknie, wycho­dzą­cym wprost na ruchliwą ulicę poni­żej.

– Musisz po pro­stu prze­cze­kać spo­koj­nie te pół godziny, które pozo­stało do zebra­nia – mówię poucza­ją­cym tonem doj­rza­łej kobiety. Prawdę mówiąc, po tym, jak jeden z naszych mena­dże­rów lekko się przede mną syp­nął w zeszłym tygo­dniu, odno­szę wra­że­nie, że na tape­cie znaj­dzie się reduk­cja eta­tów, nie ma jed­nak sensu przed­wcze­śnie mar­twić Roz, jeśli sama nie mam co do tego pew­no­ści. Roz jest bar­dzo impul­sywna i nie­cier­pliwa, sądzę więc, że gdy­bym tylko zasu­ge­ro­wała coś podob­nego, natych­miast pobie­głaby z tą infor­ma­cją do wszyst­kich pra­cow­ni­ków.

Zer­kam na duży zegar, zaj­mu­jący cen­tralną część bia­łej ściany, wiszący ponad czar­nymi meblami z chro­mo­wa­nymi oku­ciami oraz sto­ją­cymi tam donicz­ko­wymi rośli­nami. Tak wiele roz­mów tu prze­pro­wa­dzi­łam przez wszyst­kie te lata z kole­żan­kami i kole­gami z pracy, któ­rzy stali się potem moimi przy­ja­ciółmi. Sto­liki w naj­dal­szych kątach gościły nas, gdy pro­wa­dzi­li­śmy ciche dys­puty, pod­czas któ­rych wza­jem­nie doda­wa­li­śmy sobie otu­chy, wyzna­jąc szep­tem sekrety, któ­rym cza­sem towa­rzy­szyły łzy. Gdyby ściany mogły mówić, ich opo­wie­ściami o histo­riach z życia zwy­czaj­nych ludzi można by zapeł­nić karty wielu ksiąg. Mury budynku na zawsze pochło­nęły nasze naj­głęb­sze tajem­nice. Prze­ży­wa­li­śmy tu razem rów­nież zabawne chwile, jak na przy­kład zeszło­roczna, sowi­cie zakra­piana impreza z oka­zji Gwiazdki. Pamię­tam, jak ktoś mocno ubz­dryn­go­lony zaczął się bawić w „przy­szpil ogon elfowi” i potknął się ze szpilką w dłoni, lądu­jąc na dyrek­to­rze gene­ral­nym (który wpadł tylko na moment na szyb­kiego drinka), czym o mało nie wykłuł mu oka, a po chwili zwró­cił zawar­tość żołądka wprost na jego buty.

Wiem, że powin­nam odczu­wać nie­po­kój przed tym wiel­kim zebra­niem; dziw­nie jest roz­wa­żać moż­li­wość opusz­cze­nia tego miej­sca po dwu­na­stu latach. To był naprawdę kawał czasu. Ostat­nio jed­nak doszłam do wnio­sku, że wszystko w życiu może się zmie­nić dosłow­nie z dnia na dzień. Dwa tygo­dnie temu stra­ci­łam ojca: nagły zawał serca. Smu­tek z tego powodu dopa­dał mnie falami, więc w ciągu dnia uda­wało mi się funk­cjo­no­wać w miarę nor­mal­nie; cza­sem tylko popa­da­łam w zamy­śle­nie, roz­wa­ża­jąc, czy doko­ny­wa­łam dobrych wybo­rów życio­wej drogi i zasta­na­wia­jąc się, czy na pewno sprawi mi satys­fak­cję wyko­ny­wa­nie wciąż tej samej pracy w przy­szło­ści. Może nad­cho­dzące reduk­cje zatrud­nie­nia popchną mnie do pod­ję­cia jakiejś dra­stycz­nej decy­zji?

– Jak się teraz czu­jesz, gdy pogrzeb już za tobą? – pyta mnie ze współ­czu­ciem Roz, gdy koń­czymy posi­łek. Zupeł­nie, jakby czy­tała w moich myślach. – Wciąż nie mogę w to uwie­rzyć. Był takim cudow­nym czło­wie­kiem! Po pro­stu jestem zasko­czona, że dałaś radę przyjść dziś do pracy.

Dziw­nie jest sły­szeć kon­do­len­cje skła­dane z powodu śmierci wła­snego ojca. Wciąż do mnie nie dociera, że już go nie ma wśród nas.

– W porządku, dzięki. A co innego niż zwy­kle mogła­bym robić? – odpo­wia­dam, mając nadzieję, że nie zabrzmiało to zbyt bez­dusz­nie. – Teraz, już po pogrze­bie, mogę tylko sie­dzieć w domu, bijąc się z myślami.

Tego wła­śnie wola­ła­bym unik­nąć.

– W week­end będę musiała poje­chać do domu ojca i zacząć porząd­ko­wać jego rze­czy. Nie mogę powie­dzieć, że wycze­kuję tego z utę­sk­nie­niem – mówię do Roz, a ona prze­chyla się nad sto­łem i mocno mnie ści­ska.

Jeśli mam być szczera, tro­chę mnie to prze­raża. Od pogrzebu, na któ­rym się posprze­cza­ły­śmy z moją sio­strą Liz, sto­sunki mię­dzy nami są napięte. Piszemy tylko wia­do­mo­ści do sie­bie i tą drogą usta­li­ły­śmy, że w sobotę pojadę do domu taty i zacznę się prze­ko­py­wać przez jego rze­czy. Wciąż się czuję zra­niona kil­koma ostrymi docin­kami, któ­rymi mnie poczę­sto­wała, kiedy pako­wa­ły­śmy się po sty­pie, sądzę jed­nak, że wkrótce uda mi się to napra­wić. Oskar­żyła mnie, że przez kilka ostat­nich lat trzy­ma­łam się z dala od ojca i zrzu­ci­łam na jej barki cały cię­żar opieki nad nim. Byłam w szoku, gdy to usły­sza­łam, ponie­waż naprawdę spę­dza­łam sporo czasu z tatą – tyle że ni­gdy nie natknę­łam się na Liz, więc skąd mogła o tym wie­dzieć? Teraz się zasta­na­wiam, czy mimo wszystko nie za rzadko się z nim spo­ty­ka­łam, tro­chę czuję się winna, że mogło mu się wyda­wać, iż nie zawsze przy nim byłam, kiedy mnie potrze­bo­wał. Spa­dek po ojcu to sprawa pro­sta i na pewno nie wywoła mię­dzy nami żad­nych nowych zgrzy­tów: mama zmarła kilka lat temu na raka, a po tacie dzie­limy wszystko na pół. Czę­sto przy­cho­dzi mi do głowy, że rodzice rów­nie dobrze mogli sprze­dać dom i wydać pie­nią­dze na podróże po całym świe­cie, a nam zostałby po nich cudowny album, wypeł­niony po brzegi zdję­ciami doku­men­tu­ją­cymi ich przy­gody.

Wcho­dząc do ogrom­nej sali kon­fe­ren­cyj­nej, w któ­rej ma się odbyć zebra­nie, wciąż roz­my­ślam o ojcu. Ktoś mi ofe­ruje wolne krze­sło, lecz odma­wiam. Wolę stać razem z Roz na tyłach auli upa­ko­wa­nej ludźmi po brzegi.

Po kilku minu­tach nasz dyrek­tor gene­ralny Bill Tyler wcho­dzi do sali. Roz się w nim pod­ko­chuje – całe szczę­ście nikt tego do tej pory nie zauwa­żył – a muszę przy­znać, że wygląda atrak­cyj­nie, jak zwy­kle, w ele­ganc­kim sza­rym gar­ni­tu­rze, który pasuje do koloru wło­sów na jego skro­niach: przy­pró­szone siwi­zną przy­dają jego chło­pię­cej twa­rzy bar­dziej dys­tyn­go­wa­nego wyglądu. Ostat­nimi czasy Bill dość rzadko wpa­dał do biura i dla­tego zatrwo­żony tłu­mek w sali kon­fe­ren­cyj­nej zdaje sobie sprawę, że to musi być coś poważ­nego. Dyrek­tor pod­cho­dzi do dużego owal­nego stołu, przy któ­rym zasia­dają wyżsi rangą człon­ko­wie kie­row­nic­twa banku, i wita się mając na ustach coś w rodzaju kwa­śnego uśmie­chu.

– Witam wszyst­kich i dzię­kuję za tak liczne przy­by­cie. – Prze­biega szybko wzro­kiem po zatło­czo­nym pomiesz­cze­niu, a potem spo­gląda w dół, na leżące przed nim papiery.

– Raczej nie mie­li­śmy wyboru – szep­cze mi do ucha Roz, nawi­ja­jąc ner­wowo na palec pasmo wło­sów.

– No cóż, moi dro­dzy! Jak sądzę, wszy­scy się zasta­na­wia­cie, po co to zebra­nie, przejdę więc do rze­czy. Nie ma potrzeby sło­dzić: finanse naszej firmy są w nie naj­lep­szym sta­nie. Przez kilka poprzed­nich kwar­ta­łów miały ten­den­cję zniż­kową, a po ostat­nich pro­gno­zach czas naj­wyż­szy pod­jąć kon­kretne dzia­ła­nia.

Słowa szefa wzbu­dzają lek­kie poru­sze­nie wśród zgro­ma­dzo­nych.

– W chwili obec­nej, aby unik­nąć bar­dziej dra­stycz­nych posu­nięć w przy­szło­ści, chciał­bym popro­sić tych, któ­rzy są na to gotowi, by roz­wa­żyli moż­li­wość dobro­wol­nego odej­ścia z pracy.

Zapada cisza jak makiem zasiał.

– Wiem, że musi­cie to porząd­nie prze­my­śleć – kon­ty­nu­uje Bill – pro­szę więc, żeby­ście poświę­cili na to kilka dni, a potem, jeśli będzie­cie gotowi, poroz­ma­wiaj­cie, pro­szę, w dziale kadr na temat odprawy, którą ofe­ru­jemy. Mam nadzieję, że uda się nam ura­to­wać sytu­ację firmy na rynku, zmniej­sza­jąc zatrud­nie­nie. Jeśli nie, oba­wiam się, że nie­zbędne okażą się zwol­nie­nia gru­powe.

Prze­ta­so­wuje papiery leżące przed nim na stole, a potem zgar­nia je, wyrów­nuje i z wymu­szo­nym uśmie­chem opusz­cza salę.

– Nie wie­rzę! Jeśli doj­dzie do zwol­nień gru­po­wych, wylecę jak nic – wzdy­cha Roz, kiedy wycho­dzimy z sali kon­fe­ren­cyj­nej i wra­camy do naszych biu­rek. – Na pierw­szy ogień pójdą ci, któ­rzy pra­cują naj­kró­cej. Ja nie prze­pra­co­wa­łam nawet dwóch peł­nych lat.

– Może do tego nie doj­dzie. Po tobie przy­jęto jesz­cze kilka osób. Poza tym ty dosta­niesz pracę wszę­dzie. Masz fan­ta­styczne wyniki w sprze­daży.

Wiem, że nie mijam się z prawdą. W naszym dziale panuje zwy­czaj przy­dzie­la­nia drob­nych nagród jako zachęty dla tych, któ­rzy się wyróż­niają, i Roz regu­lar­nie dostaje butelki wina i pudełka cze­ko­la­dek. Kilka mie­sięcy temu wygrała nawet week­end w Paryżu – wów­czas ktoś zasu­ge­ro­wał, że tym, któ­rzy mają bez prze­rwy dosko­nałe wyniki sprze­daży, powinna zostać przy­znana nagroda spe­cjalna. Jak widać, wysoka sprze­daż nie wystar­cza do ura­to­wa­nia obec­nej sytu­acji banku.

– Też mam taką nadzieję, choć może, nie­za­leż­nie od wszyst­kiego, nad­szedł czas na zmiany. – Roz wzru­sza ramio­nami. – To i tak naj­dłuż­szy czas, jaki prze­pra­co­wa­łam w jed­nej fir­mie bez prze­rwy.

Kiedy Roz była młod­sza, pra­co­wała jako instruk­torka aero­biku na stat­kach wyciecz­ko­wych oraz w róż­nych ośrod­kach wcza­so­wych.

– Dyrek­tor spo­dziewa się raczej, że to my, naj­starsi wie­kiem, zgło­simy się do zwol­nie­nia – mówi sześć­dzie­się­cio­let­nia Linda, prze­cho­dząca aku­rat obok nas. – Jeśli mam być szczera, jestem na to gotowa. W przy­szłym roku koń­czę spła­cać kre­dyt i będę się mogła w końcu zająć wnu­kiem. Teraz córka płaci for­tunę opie­kunce. – Zamy­śla się na chwilę. – Ja będę zado­wo­lona, jeśli od czasu do czasu spre­zen­tuje mi butelkę bia­łego wina. – Tłumi śmiech.

I to jest pozy­tywna strona dobro­wol­nego zwol­nie­nia się z pracy, jak sądzę. Daje ludziom moż­li­wość wyboru.

Rozdział 2

Jest już week­end, a ja wciąż myślę o tym, co się dzieje w mojej fir­mie. Jadę wła­śnie swoim błę­kit­nym coupe w stronę naszego sta­rego rodzin­nego domu, znaj­du­ją­cego się w pobliżu Heaton Park. Skrę­cam w ulicę West­bury Drive i par­kuję na pod­jeź­dzie czte­ro­po­ko­jo­wego bliź­niaka, wybu­do­wa­nego tuż po woj­nie, w któ­rym spę­dzi­łam całe dzie­ciń­stwo. Traw­nik przed domem wymaga natych­mia­sto­wego przy­cię­cia i nagle aż tracę oddech na myśl, że tata już ni­gdy nie wyj­dzie przed dom i nie skosi trawy. Kiedy się zaczęły u niego pro­blemy z kola­nami, mama pró­bo­wała na nim wymu­sić, żeby zatrud­nił do pomocy ogrod­nika, ale nie chciał o tym sły­szeć. Sto­so­wał tylko mocne maści prze­ciw­bó­lowe i z upo­rem odrzu­cał jakie­kol­wiek suge­stie o ewen­tu­al­nej ope­ra­cji kolan. Twier­dził, że jest już na to za stary.

Każdy nie­dzielny pora­nek (przy sprzy­ja­ją­cej pogo­dzie) spę­dzał w ogródku, pie­lę­gnu­jąc róże i kosząc traw­nik, nucąc przy tym pod nosem jedną ze swo­ich ulu­bio­nych pio­se­nek Deana Mar­tina. Odmiana jed­nego z róża­nych krze­wów o bla­do­żół­tych kwia­tach nosiła nazwę „Anna”. Pamię­tam, że Liz zawsze była nie­za­do­wo­lona z tego powodu, że tata ni­gdy nie kupił odmiany o jej imie­niu, choć raz nawet tra­fił na nią, gdy byli­śmy w cen­trum ogrod­ni­czym.

Przy­glą­dam się uważ­nie kam­pe­rowi, sto­ją­cemu na pod­jeź­dzie pod wiatą, i uśmie­cham się tęsk­nie. Tata wyru­szył tym autem na kilka nie­złych wypraw po przej­ściu na eme­ry­turę. Pra­co­wał jako sprze­dawca ryb na miej­sco­wym tar­go­wi­sku, dowo­ził też ryby chęt­nym bez­po­śred­nio do domu. Wypra­co­wał sobie lojalną grupkę sta­łych klien­tów, a wraz ze wzro­stem renomy jego jed­no­oso­bo­wej firmy rosła liczba jego zle­ceń; zaopa­try­wał nawet dwie miej­scowe sma­żal­nie ryb. Pamię­tam, jak bar­dzo był tym pod­eks­cy­to­wany. Pod­czas let­nich waka­cji zwy­kle zabie­ra­łam się na objazd klien­tów wraz z nim, lecz nie pamię­tam, żeby Liz zbyt czę­sto do nas dołą­czała. Twier­dziła, że to nudne, a poza tym jej ubra­nia będą cuch­nęły rybami, czego ni­gdy nie mogłam zro­zu­mieć, skoro moje – o dziwo – wcale nie prze­sią­kały zapa­chem ryb. Nie­któ­rzy z klien­tów, spo­strze­ga­jąc mnie na przed­nim sie­dze­niu fur­go­netki, zawra­cali szybko do domu, i poja­wiali się ponow­nie z liza­kiem albo kawał­kiem domo­wego cia­sta. Czu­łam się w takich momen­tach jak praw­dziwy VIP.

Tata po przej­ściu na eme­ry­turę wyko­nał pro­jekt prze­bu­dowy swo­jej spo­rej fur­go­netki na kam­per, i wszel­kie prace adap­ta­cyjne wyko­nał sam. Nie wie­dzia­łam, że ma takie zdol­no­ści sto­lar­skie. Wypruł wszystko ze środka i prze­kształ­cił wnę­trze w naj­pięk­niej­sze, dosko­nale funk­cjo­nalne miej­sce, zago­spo­da­ro­wu­jąc całą dostępną prze­strzeń. Wzdłuż bocz­nych ścian zawi­sły dłu­gie półki, kanapę do sie­dze­nia można było roz­ło­żyć i prze­kształ­cić w dwu­oso­bowe łóżko. Był tam też roz­kła­dany sto­lik z lami­natu i oddzielne pię­trowe łóżko w samym rogu, zlew oraz mała kuchenka. Zmie­ściła się nawet che­miczna toa­leta.

Wciąż na boku fur­go­netki można się dopa­trzyć bla­dego obrysu czar­nych nie­gdyś kra­wę­dzi logo­typu przed­sta­wia­ją­cego sty­li­zo­waną rybę oraz napisu: „Dor­sze w pią­tek na począ­tek!”, choć był już kil­ka­krot­nie zama­lo­wy­wany. To jedyny ślad świad­czący o tym, że kie­dyś był to samo­chód słu­żący do prze­wozu i bez­po­śred­niej sprze­daży ryb. Kiedy tata zakoń­czył prze­bu­dowę wnę­trza, Liz zro­biła piękny, pasia­sty szma­ciany chod­nik do wyło­że­nia pod­łogi, a ja nama­lo­wa­łam akry­lowy obraz na płót­nie, który tata z dumą powie­sił na ścia­nie. Dywa­nik Liz był wyko­nany per­fek­cyj­nie – czego raczej nie można było powie­dzieć o moim malo­wi­dle – lecz oba nasze ręko­dzieła umie­ścił w swoim samo­cho­dzie z równą rado­ścią.

Wiem, że kam­per jest w dobrym sta­nie tech­nicz­nym, gdyż pięć lat temu został wypo­sa­żony w nowy sil­nik. Mama narze­kała, że za dużo ich kosz­tuje, a prze­cież nie będą już z niego tyle korzy­stać, co daw­niej, gdy byli młodsi. Tata się jed­nak uparł i jej powie­dział, że powinni korzy­stać z życia, póki im zdro­wie na to pozwala. Jak usta­lili, tak zro­bili. Nawią­zali nowe zna­jo­mo­ści w klu­bie miło­śni­ków cara­va­ningu i przez kilka lat spę­dzali week­endy, podró­żu­jąc po North York­shire i Peak District, gdzie upra­wiali nie­spieszne wędrówki po górach i z wielką przy­jem­no­ścią sto­ło­wali się w tam­tej­szych wiej­skich pubach. Nie przy­po­mi­nam sobie, by mama czuła się kie­dy­kol­wiek szczę­śliw­sza niż wtedy. Cie­szy mnie, że rodzice w póź­niej­szych latach życia potra­fili tak przy­jem­nie spę­dzać razem czas, nim trzy lata temu rak na zawsze zabrał naszą mamę.

Choć myślę o tym z bólem serca, to jed­nak kam­per zapewne trzeba będzie sprze­dać. Nie sądzę, byśmy z Liz miały z niego jaki­kol­wiek poży­tek, a nie chcia­ła­bym z kolei patrzeć, jak rdze­wieje i roz­pada się na pod­jeź­dzie. Nie­stety, zawsze nad­cho­dzi w życiu taki moment, że trzeba się roz­stać z prze­szło­ścią, by móc ruszyć do przodu.

Na taki krok – tak na mar­gi­ne­sie – zde­cy­do­wała się Roz. Pod­jęła decy­zję, że zamiast cze­kać, aż ją zwol­nią, zgłosi się dobro­wol­nie i podej­mie nowe wyzwa­nie. Powie­działa mi, ile jej za to zaofe­ro­wali, i teraz się zasta­na­wiam, jaką ja bym dostała odprawę po dwu­na­stu latach pracy. Zazdrosz­czę jej, że się nie bała sko­czyć na głę­boką wodę. Może zamiast się oba­wiać tego, co przy­nie­sie przy­szłość, powin­nam chwy­tać to, co daje teraź­niej­szość? Tak naprawdę praca w ban­ko­wej tele­fo­nicz­nej cen­trali infor­ma­cyj­nej ni­gdy nie była moim marze­niem, ale ponie­waż dobrze za nią pła­cili i szybko awan­so­wa­łam, więc mimo wszystko zosta­łam. Szkoda, że nie mogę się udać do taty po radę. Cie­kawa jestem, co by zro­bił na moim miej­scu.

Nic na to nie pora­dzę, ale ostat­nimi czasy czuję się nieco zagu­biona po tych wszyst­kich nagłych wol­tach w moim życiu. Do Man­che­steru wró­ci­łam dopiero kilka mie­sięcy temu, a przez ostat­nie dwa lata codzien­nie dojeż­dża­łam do pracy komu­ni­ka­cją miej­ską z Bol­tonu. Wciąż tam mieszka mój były chło­pak, Joel. Za nic się nie chciał prze­pro­wa­dzić do Man­che­steru, więc skoń­czyło się na mojej prze­pro­wadzce do niego. Już wtedy, gdy nie chciał się ruszyć ze swo­jego rodzin­nego mia­sta, powinno mi się włą­czyć czer­wone świa­tełko, lecz czu­łam się wów­czas tak nie­przy­tom­nie zako­chana, że była­bym pew­nie gotowa codzien­nie latać do pracy na Księ­życ i z powro­tem, byleby tylko być z nim.

Jed­nakże któ­re­goś popo­łu­dnia kilka mie­sięcy temu – pod­czas ulew­nego desz­czu i z począt­kami migreny – wró­ci­łam z pracy wcze­śniej i już od wej­ścia powi­tały mnie dziwne hałasy docho­dzące z sypialni.

Ni­gdy nie zapo­mnę wyrazu ich twa­rzy, gdy powoli pchnę­łam drzwi pro­wa­dzące do naszego wspól­nego pokoju. Dziew­czyna o dłu­gich, rudych wło­sach w panice rzu­ciła się do zbie­ra­nia swo­ich rze­czy i czym prę­dzej się ulot­niła, a Joel został w łóżku. Sie­dział tam, dysząc gło­śno, nie będąc w sta­nie spoj­rzeć mi w oczy. Byłam tak zdu­miona, że dosłow­nie mnie zamu­ro­wało. Sta­łam dłuż­szą chwilę bez słowa. Nie zauwa­ży­łam wcze­śniej żad­nych symp­to­mów nad­cho­dzą­cej kata­strofy, a kiedy w końcu zdo­by­li­śmy się na prze­ga­da­nie tej zdrady, nawet nie pró­bo­wał wal­czyć o nasz zwią­zek. Według niego już od jakie­goś czasu wszystko nam się posy­pało.

Zaraz po roz­sta­niu wró­ci­łam do Man­che­steru do wyna­ję­tego miesz­ka­nia w samym cen­trum mia­sta. Teraz rudo­włosa jest dziew­czyną Joela, więc nie był to tylko jego jed­no­ra­zowy wyskok, jak utrzy­muje – jakby to robiło mi jaką­kol­wiek róż­nicę. Mam świa­do­mość, że przez ostat­nie parę mie­sięcy byłam nieco zakrę­cona, lecząc rany po jego zdra­dzie. Wzdy­cham więc ciężko, orien­tu­jąc się w końcu, że Liz mogła mieć rację, oskar­ża­jąc mnie o spę­dza­nie zbyt mało czasu z tatą, który zapewne mnie wów­czas bar­dzo potrze­bo­wał. Rozu­miem już, jak bar­dzo mógł się czuć zawie­dziony – szcze­gól­nie że kie­dyś byli­śmy ze sobą tak bli­sko – i zaczyna we mnie nara­stać poczu­cie winy.

Powrót w to miej­sce budzi tyle wspo­mnień! Zamy­kam oczy i widzę mamę zasia­da­jącą w ogro­do­wym fotelu z fili­żanką her­baty, obser­wu­jącą tatę zaj­mu­ją­cego się pie­lę­gna­cją róża­nych krze­wów. Wydaje mi się, że pamię­tam wiele sło­necz­nych dni, spę­dza­nych tutaj latem w okre­sie dzie­ciń­stwa, dzi­siaj jed­nakże o szyby kuchen­nego okna dzwo­nią jed­no­staj­nie kro­ple desz­czu. Wyłą­czam czaj­nik, prze­cie­ram zapa­ro­waną szybę i wyglą­dam na zewnątrz, na wyło­żony pły­tami chod­ni­ko­wymi ogró­dek na tyłach domu, który na szczę­ście nie wymaga spe­cjal­nej pie­lę­gna­cji: rośnie tu tylko kilka krze­wów w kolo­ro­wych doni­cach. W naroż­niku stoi altanka ogro­dowa taty. Jej zewnętrzna powłoka aż się prosi o nową farbę. Pamię­tam, że będąc małą dziew­czynką, bła­ga­łam go, żeby poma­lo­wał altanę na różowo, a on się na to gło­śno roze­śmiał i obie­cał, że wybu­duje nam mały drew­niany domek do zabawy. Jak powie­dział, tak zro­bił – z pełną sta­ran­no­ścią. Malo­wa­ły­śmy go razem z Liz i spę­dza­ły­śmy tam całe godziny, orga­ni­zu­jąc popo­łu­dniowe her­batki z naszymi misiami przy kolo­ro­wej pla­sti­ko­wej zasta­wie. Czuję, jak ści­ska mi się serce, kiedy myślę, jak wspa­nia­łym był ojcem. Wiem, że zacho­wam te bez­cenne chwile na zawsze w mej pamięci.

Jestem tutaj, w naszym sta­rym rodzin­nym domu, już od trzech godzin i wydaje mi się dziw­nie cichy. Nie zro­bi­łam pra­wie nic. Snuję się tylko tu i tam, przy­wo­łu­jąc wspo­mnie­nia z prze­szło­ści, pró­bu­jąc prze­łknąć gulę, która wciąż tkwi w gar­dle. Wszyst­kie okna były szczel­nie zamknięte, więc nie jestem pewna, czy w domu naprawdę unosi się lekki zapach wody koloń­skiej taty, czy to tylko działa moja wyobraź­nia. Biorę do ręki zdję­cie w ramce, sto­jące na szafce w holu wej­ścio­wym, i moje usta same gną się w uśmie­chu. Przed­sta­wia ono rado­snych rodzi­ców wzno­szą­cych kie­liszki pod­czas bar­be­cue w rodzin­nym gro­nie. Tata uwiel­biał przej­mo­wać kon­trolę nad gril­lem, gdzie prze­wra­cał na drugą stronę steki i bur­gery, pod­czas gdy mama sza­lała w kuchni, przy­go­to­wu­jąc swoją popi­sową sałatkę ziem­nia­czaną i ryż z przy­pra­wami. Pew­nego razu zasu­ge­ro­wa­łam kupno grilla gazo­wego jako pre­zentu na nad­cho­dzące uro­dziny taty, lecz on odrzu­cił ten pomysł i dodał: „Co to za grill bez węgla!”.

Dziw­nie jest wie­dzieć, że tata już ni­gdy wię­cej nie wyj­dzie do ogrodu. Ogar­nia mnie bez­brzeżny smu­tek.

W końcu otrzą­sam się ze wspo­mnień i spo­strze­gam, jak nie­wiele zro­bi­łam, odkąd tu jestem. Ruszam na górę z her­batą, myśląc o spa­ko­wa­niu do pla­sti­ko­wego worka przy­naj­mniej czę­ści ubrań po ojcu, by zanieść je potem do sklepu z uży­wa­nymi rze­czami, prze­ka­zu­ją­cego dochody na cele cha­ry­ta­tywne. Widzę, że moja sio­stra już się zabrała do porząd­ko­wa­nia jego odzieży. Myślę o naszej ostat­niej roz­mo­wie i cierp­nie mi skóra na karku, a z piersi wyrywa się wes­tchnie­nie. Jak, u licha, mogło dojść do takiego spię­cia mię­dzy nami? Dora­sta­ły­śmy razem, podzi­wia­łam ją i wzo­ro­wa­łam się na niej, zazdro­ści­łam pięk­nych ubrań, które – szcze­rze mówiąc – zawsze mi poży­czała. To Liz mnie zabrała pierw­szy raz do noc­nego klubu. Nie mia­łam jesz­cze osiem­na­stu lat, zro­biła mi więc sto­sowny maki­jaż, żebym wyglą­dała doro­ślej. Tyle razem prze­ży­ły­śmy! Dziw­nie się czuję, nie mogąc z nią nor­mal­nie poga­dać.

Zosta­wiam na razie odzież i biorę się do kar­to­no­wego pudła, peł­nego albu­mów ze zdję­ciami, sto­ją­cego na sza­fie taty. Ruszam z nim do schlud­nie urzą­dzo­nego pokoju dzien­nego z kanapą, obok któ­rej na niskiej szafce stoi urna z pro­chami ojca. Czuję się w pewien spo­sób tak, jakby był tutaj ze mną, w tym pomiesz­cze­niu, i jak­bym powinna go prze­pro­sić za to, że grze­bię w jego rze­czach oso­bi­stych. Dostrze­gam swe odbi­cie w lustrze nad komin­kiem. Spo­gląda na mnie stam­tąd twarz zmę­czo­nej kobiety. Jej jasne blond włosy do ramion wyglą­dają dość zdrowo (oprócz ciem­nych odro­stów – ni­gdy w życiu się tak nie zapu­ści­łam; winię za to zła­mane serce), lecz pod zie­lo­nymi oczami ma ciemne sińce. Nie mogę sobie przy­po­mnieć, kiedy ostat­nio ugo­to­wa­łam w domu jakiś zdrowy posi­łek. Zwy­kle wycią­gam coś naprędce z zamra­żal­nika, przy­jeż­dża­jąc wykoń­czona z pracy. W ciągu kilku ostat­nich tygo­dni stra­ci­łam na wadze ponad trzy kilo­gramy – w ogóle nie mia­łam ape­tytu. Dopiero dzi­siaj zaczę­łam odczu­wać wil­czy głód. Mam figurę jak klep­sy­dra, ale nie­stety pierw­sze, co u mnie zanika, gdy tracę na wadze, to biust – myślę, spo­glą­da­jąc w dół na mój obwi­sły swe­ter. Jeśli chcę ujędr­nić ciało po schud­nię­ciu, muszę wró­cić do obo­wiąz­ko­wego wyko­ny­wa­nia wie­czor­nych serii przy­sia­dów i prze­jeż­dża­nia kilku kilo­me­trów na rowerku sta­cjo­nar­nym, który ostat­nio mi służy za wie­szak do ubrań.

Pudło sta­wiam na sto­liku kawo­wym. Wyj­muję z niego pierw­szy album w czer­wo­nej skó­rza­nej opra­wie. Otwie­ram i widzę zdję­cie z rodzin­nych waka­cji w Devon w roku tysiąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­tym ósmym. Mia­łam wtedy dzie­więć lat. Wypo­ży­czy­li­śmy wów­czas samo­chód kem­pin­gowy na tydzień i przez cały ten czas lało nie­omal bez prze­rwy. Poko­lo­ro­wa­ły­śmy wtedy z Liz mnó­stwo obraz­ków, gra­ły­śmy w Głodne Hip­cie i w Mono­pol na małym sto­liczku z lami­natu w środku auta, a w tych rzad­kich chwi­lach, kiedy prze­sta­wało padać, cho­dzi­ły­śmy na spa­cery po plaży wzdłuż brzegu morza. Uwiel­biam wspo­mi­nać tamte wspa­niałe waka­cje i lubię sobie wyobra­żać, że wykreuję podobne wspo­mnie­nia dla moich wła­snych dzieci. Żywię szczerą nadzieję, że kie­dyś jed­nak zostanę matką.

Prze­ko­puję się coraz głę­biej przez pudło. Wycią­gam kilka oso­bi­stych dro­bia­zgów ojca, w tym bla­szane pudełko po tyto­niu ze zdję­ciem moto­cy­kla nadru­ko­wa­nym na wieczku. Się­gam po star­szy album i zaczy­nam go kart­ko­wać. Czuję się dziw­nie: jak­bym była intru­zem szpe­ra­ją­cym w rze­czach taty, lecz nie wie­dzieć czemu to mnie do niego zbliża. Zatrzy­muję się przy zdję­ciu przed­sta­wia­ją­cym go jako mło­dego chło­paka, sto­ją­cego na plaży przy kutrze rybac­kim. Na odwro­cie nie ma żad­nego opisu. Cie­kawe, gdzie to mogło być zro­bione? Foto­gra­fie obok przed­sta­wiają tatę w towa­rzy­stwie dwóch kole­gów: wszy­scy wsparci o bok auta. Jest tutaj taki młody i taki przy­stojny! Opa­lony, z wło­sami roz­ja­śnio­nymi słoń­cem. Odwra­cam kar­to­nik i widzę datę: tysiąc dzie­więć­set sześć­dzie­siąt dzie­więć. Pomię­dzy foto­gra­fiami znaj­duję pożół­kłą pocz­tówkę z Bolo­nii. Czy­tam jej treść:

Ciao mamo! Ciao tato!

Zbli­żamy się do pół­metka naszej wyprawy. Słońce praży, a wło­skie piwo jest cał­kiem nie­złe. Jeste­śmy tu cią­gle w biegu – od rana do wie­czora, w prze­ci­wień­stwie do wypo­czynku na mor­skim wybrzeżu.

Ukul­tu­ral­niamy się pra­co­wi­cie, więc nie tylko impre­zo­wa­nie nam w gło­wie, jak obie­ca­łem!

Kocham Was oboje!

Ści­skam!Michael

Pocz­tówka musiała być wysłana z trasy jego podróży po Euro­pie, w którą wybrał się jako młody chło­pak z dwoma kole­gami. Tata czę­sto wra­cał do niej we wspo­mnie­niach, a ja im zazdro­ści­łam tych bez­tro­skich waka­cji, które spra­wiły im z pew­no­ścią wiele frajdy. Opo­wia­dał nam zwy­kle z ogrom­nym sen­ty­men­tem o Kefa­lo­nii, jed­nej z Wysp Joń­skich, i czę­sto nawią­zy­wał do wizyty w por­to­wym mie­ście Sami oraz spa­ce­rów po por­to­wym nabrzeżu. Był niezwy­kle pod­eks­cy­to­wany, gdy się oka­zało, że owo nabrzeże stało się miej­scem akcji filmu Kapi­tan Corelli. Co to były za cudowne wspo­mnie­nia! Nosił je w swoim sercu i przy­wo­ły­wał do końca życia. Nie­ocze­ki­wa­nie przy­cho­dzi mi do głowy pewna myśl: mam już trzy­dzie­ści jeden lat i będąc w tak doj­rza­łym wieku, wła­ści­wie nie bywa­łam za gra­nicą, nie licząc tego jed­nego jedy­nego razu, kiedy po zakoń­cze­niu liceum poje­cha­łam z przy­ja­ciół­kami na cały mie­siąc na kem­ping na połu­dniu Fran­cji. To był wspa­niały wyjazd! Każda jego sekunda! Prze­ży­łam wtedy waka­cyjny romans z chło­pa­kiem o imie­niu Jacques, który pra­co­wał w budce z lodami przy plaży Saint-Raphaël. Posta­no­wi­ły­śmy z dziew­czy­nami, że obje­dziemy razem cały świat. Prze­szło nam, gdy wró­ci­ły­śmy do domu bez gro­sza i dopa­dła nas codzien­ność. Moi rodzice poin­for­mo­wali mnie uprzej­mie, acz tonem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu, że mam kon­ty­nu­ować edu­ka­cję albo iść do pracy. Bez­czynne obi­ja­nie się nie wcho­dziło w grę, więc wybra­łam ścieżkę kariery. Zaofe­ro­wano mi w banku tak wyso­kie wyna­gro­dze­nie, że utknę­łam w nim na dłu­żej.

Uwiel­biam waka­cje i choć ni­gdy póź­niej nie tra­fił mi się rów­nie inte­re­su­jący wyjazd, jak tam­ten mie­sięczny pobyt na kem­pingu we Fran­cji, co roku z utę­sk­nie­niem ich wycze­kuję. Nie­zmier­nie podo­bał mi się mój ostatni urlop spę­dzony w Alga­rve, pod­czas któ­rego bar­dzo polu­bi­łam piwo marki Super Bock. Jeśli nie chcę poprze­stać na byle czym w jesieni życia, powin­nam czym prę­dzej zacząć dzia­łać i wyru­szyć gdzieś w świat, by wykre­ować kolejne nie­za­po­mniane wspo­mnie­nia.

Wra­cam z powro­tem do prze­glą­da­nia zdjęć. Zasta­na­wiam się, jakie były dal­sze losy kole­gów ojca uwiecz­nio­nych na foto­gra­fiach i czy utrzy­my­wali ze sobą jakieś kon­takty. Nie pamię­tam, żeby ktoś podobny do chło­pa­ków ze zdjęć odwie­dzał nasz rodzinny dom w cza­sach, kiedy byłam dziec­kiem, ale może się stąd wypro­wa­dzili. Tonę w roz­my­śla­niach, gdy nagle sły­szę stu­ka­nie do drzwi wej­ścio­wych. To Deme­tria, znana wszyst­kim jako Demi, miesz­kanka pobli­skiego domu na tej samej ulicy. Jest Gre­czynką, przy­je­chała do Wiel­kiej Bry­ta­nii ponad czter­dzie­ści lat temu, a mimo to wciąż mówi z lek­kim obcym akcen­tem. Przy­jaź­niła się z naszymi rodzi­cami, a dla mnie i Liz od zawsze była cio­cią.

– Anno! Zauwa­ży­łam twój samo­chód. Jak się masz? – Jej ładna twarz nie­wiele się zmie­niła przez lata. Ma piękne, owalne, piwne oczy i w ogóle nie wygląda na swoje sześć­dzie­siąt dzie­więć lat.

– Demi! Mia­łam zamiar póź­niej do cie­bie wpaść – mówię i wstaję, żeby się z nią przy­wi­tać.

Bie­rze mnie w mocny uścisk. Ma na sobie czer­woną koper­tową sukienkę i pach­nie cytru­so­wymi per­fu­mami.

– Jak dobrze cię widzieć! Wyglą­dasz prze­ślicz­nie. Gdzieś się wybie­rasz? – pytam.

– Wra­cam wła­śnie z kościoła, gdzie ukła­da­łam kwia­towe deko­ra­cje na jutrzej­szą mszę. Mamy nowego pastora. Oka­zał się takim weso­łym i dow­cip­nym czło­wie­kiem, że liczba człon­ków naszej kon­gre­ga­cji podwo­iła się w ciągu kilku ostat­nich tygo­dni. Jest też przy­stojny: wysoki, jasno­włosy, tro­chę podobny do aktora Jamesa Nor­tona – mówi z nie­ukry­wa­nym entu­zja­zmem.

– Ach, więc znowu zaczę­łaś cho­dzić do kościoła tylko ze względu na tego nowego przy­stoj­nego pastora? Może i ja powin­nam? – zasta­na­wiam się na głos, przy­wo­łu­jąc w pamięci obraz gru­biut­kiego pastora w okrą­głych oku­lar­kach z daw­nych lat, kiedy w dzie­ciń­stwie zda­rzało mi się oka­zjo­nal­nie bywać na mszy. Miało to miej­sce wtedy, gdy mamie uda­wało się jakimś cudem wycią­gnąć mnie i opie­ra­jącą się ze wszyst­kich sił Liz z domu.

– Niech ci Bóg wyba­czy te nie­czy­ste myśli, dro­gie dziecko! – mówi Demi, uda­jąc obu­rze­nie. – Choć gdy­bym była trzy­dzie­ści lat młod­sza… – Uśmie­cha się i unosi łobu­zer­sko jedną brew.

– On prze­cież jest pasto­rem – napo­mi­nam ją.

– Pasto­rzy mogą się żenić. To kato­liccy księża mają zakaz.

– Ech, mniej­sza o to. Lepiej powiedz, co u cie­bie.

– Docho­dzę do sie­bie. Tak bar­dzo mi bra­kuje two­jego ojca! – Wzdy­cha. – Bywają dni, kiedy myślę od rana, czy nie zapro­sić go na lunch, i dopiero po jakimś cza­sie przy­po­mi­nam sobie, że prze­cież nie ma go już wśród nas.

Tak się smutno zło­żyło, że mąż Demi odszedł z tego świata mniej wię­cej w tym samym cza­sie, co moja mama, i żałoba po współ­mał­żon­kach zbli­żyła ich do sie­bie. Sąsiadka bar­dzo czę­sto przy­no­siła tacie przy­go­to­wy­wane w domu posiłki, a od czasu do czasu jadali tutaj, zwłasz­cza w mie­sią­cach let­nich, gdy mogli razem usiąść na zewnątrz lub urzą­dzić grilla – i wtedy zapra­szali rów­nież mnie i Liz. Tata pomógł Demi urzą­dzić się w Man­che­ste­rze, kiedy przy­je­chała tu pierw­szy raz, a ona nauczyła mamę przy­rzą­dzać musakę, choć mama twier­dziła, że ni­gdy nie wyszła jej tak dobra jak ory­gi­nał w wyko­na­niu Demi. Znów się czuję winna, tym razem z powodu zbyt rzad­kiego kon­tak­to­wa­nia się z Demi ostat­nimi czasy – choć mogłam to robić znacz­nie czę­ściej. Jeśli śmierć ojca miała mnie cze­goś nauczyć, to na pewno tego, że ni­gdy nie można odkła­dać na potem kon­tak­tów z innymi ludźmi, uspra­wie­dli­wia­jąc się nad­mia­rem zajęć.

– Jadłaś dzi­siaj coś kon­kret­nego? – pyta Demi.

– Nie, jesz­cze nie – odpo­wia­dam w nadziei, że Demi ma jakąś cudowną potrawę, docho­dzącą wła­śnie w pie­kar­niku. W tej samej chwili dociera do mnie, że od wczo­raj niczego nie jadłam, nie licząc gar­ści chru­pek mio­do­wych, które wsy­pa­łam sobie do ust pro­sto z paczki, gdyż nie mia­łam w lodówce ani kro­pli mleka.

– Świet­nie się składa. Wpad­nij do mnie za pół godziny. Jagnię­cina powinna być już gotowa. Pie­cze się w niskiej tem­pe­ra­tu­rze od kilku godzin.

– Przy­go­to­wu­jesz ją ze sma­żoną cebulką i pomi­do­rami? – dopy­tuję się, czu­jąc, że ślina zaczyna napły­wać mi do ust na samą myśl o tych pysz­no­ściach. To bar­dzo pro­ste danie, lecz w wyko­na­niu Demi jest po pro­stu boskie. Będę się czuła lepiej, jedząc obiad w towa­rzy­stwie osoby, któ­rej rów­nie mocno bra­kuje taty. Nie wspo­mnę nawet o tym, że potrawy przy­go­to­wy­wane przez Demi są tak pyszne, że nie spo­sób się im oprzeć. Dawno temu, gdy tylko przy­je­chała do Anglii, otwo­rzyła małą grecką knajpkę w miej­sco­wo­ści Pre­stwich nie­opo­dal Man­che­steru. Goście, któ­rzy ni­gdy wcze­śniej nie jadali grec­kich potraw, na początku byli nieco wstrze­mięź­liwi, lecz wkrótce się do nich prze­ko­nali i miała potem wielu sta­łych klien­tów.

– Oczy­wi­ście. Wszystko jest już w pie­kar­niku. Wino też mam. – Pusz­cza do mnie oko.

Rusza w stronę drzwi, ale zatrzy­muje się na chwilę i przy­gląda swo­jemu odbi­ciu w dużym lustrze w holu.

– Nie uwa­żasz, że powin­nam tro­chę zapu­ścić włosy? – Przy­gła­dza lekko mięk­kie, czarne pukle, zwi­ja­jące się na karku. – A może to moja szminka? Jest za blada – docho­dzi do wnio­sku. – Następ­nym razem, kiedy się zbiorę do wyj­ścia z domu, muszę poma­lo­wać usta na czer­wono.

– Czer­wona szminka i dłu­gie włosy? Następny krok to fotka wrzu­cona na Tin­dera.

– Skąd wiesz, że jesz­cze mnie tam nie ma? – rzuca z bły­skiem w oku.

– A jesteś? – Szcze­rze mówiąc, nie była­bym spe­cjal­nie zdzi­wiona, gdyby to potwier­dziła.

– Może i zaglą­da­łam tam parę razy, ale nie zna­la­złam nikogo, kto spodo­bałby mi się od pierw­szego wej­rze­nia. Nie inte­re­sują mnie sta­rusz­ko­wie.

– Czyli jed­nak mło­dzi pasto­rzy.

– Zacho­wuj się! Ted był miło­ścią mojego życia i nie zamie­rzam się spo­ty­kać z kim­kol­wiek innym. Zaczę­łam znów cho­dzić do kościoła, bo mi się tam podoba. Pro­wa­dzą tam teraz nawet chór gospel i grają muzykę na żywo. Uwiel­biam ją! Posta­no­wi­łam, że czas naj­wyż­szy zacząć robić coś innego, niż tylko cho­dzić na zakupy i upra­wiać jogę. Muszę prze­stać wyda­wać tyle pie­nię­dzy. Jeśli dane mi będzie żyć do setki, nie zosta­nie mi nic na życie. – Zaczyna tra­gi­zo­wać.

– Chcia­ła­byś dożyć stu lat? Ja oso­bi­ście nie mogę sobie wyobra­zić nic gor­szego niż krę­ce­nie się w kółko, ledwo powłó­cząc nogami, po domu spo­koj­nej sta­ro­ści, będąc na łasce i nie­ła­sce cał­ko­wi­cie mi obcych ludzi. Nie widzę w tym niczego pocią­ga­ją­cego.

– Hmm… Oczy­wi­ście, że to zależy od kon­dy­cji, w jakiej się znaj­du­jesz, a pro­cesu sta­rze­nia nie zatrzy­masz. Ja sta­ram się dbać o formę.

Demi pre­zen­tuje mi skłon. Dotyka pal­ców stóp, mając przy tym ide­al­nie wypro­sto­wane nogi.

– Joga, zdrowe jedze­nie, czę­ste, dłu­gie spa­cery. Oka­zjo­nalne wyj­ścia w męskim towa­rzy­stwie. Tylko na kola­cję lub do teatru, ma się rozu­mieć – dodaje dobit­nie.

Demi wszę­dzie cho­dzi na pie­chotę. Zarzu­ciła jeż­dże­nie samo­cho­dem po mie­ście, gdyż według niej jest za duży ruch i wszę­dzie korki. Korzy­sta też ze świata trans­portu publicz­nego, gdzie – jak twier­dzi – „nie unik­niesz roz­mów z ludźmi”.

– Cóż, dla mnie sta­no­wisz wzór do naśla­do­wa­nia. Mam nadzieję, że w twoim wieku będę wyglą­dać rów­nie dobrze – wzdy­cham z zazdro­ścią.

Wydaje mi się, że całe wieki lustruje mnie spoj­rze­niem od stóp do głów. Oce­nia moje jasne blond włosy do ramion z ogrom­nymi odro­stami, obszerny, poroz­cią­gany, czer­wony swe­ter i czarne leg­ginsy. Pew­nie myśli, że nie wyglą­dam nawet w poło­wie tak dobrze jak ona teraz, mimo że jest mię­dzy nami czter­dzie­ści lat róż­nicy. Chyba muszę znów wycią­gnąć z głę­bin szafy moje sukienki. Mam cał­kiem sporo ład­nych kwie­ci­stych let­nich sukie­nek i pasu­ją­cych do nich ślicz­nych butów: czer­wone na wyso­kim obca­sie, zamszowe botki do kostek i czó­łenka na niskim obca­siku, tak zwane kaczuszki. A ja plą­czę się po domu w leg­gin­sach. Joel wolał mnie ubraną w obci­słe dżinsy i kuse topy. Jak tak teraz o tym myślę, to w ogóle nie był mój styl.

– No cóż, trzeba zawsze dbać o sie­bie – pod­su­mo­wuje Demi zadzi­wia­jąco tak­tow­nie. – Kiedy dobrze wyglą­dasz, lepiej się czu­jesz w swoim ciele: i w środku, i od zewnątrz. Nie wspo­mi­na­jąc już nawet o tym, że wie­lo­krot­nie się zwięk­sza praw­do­po­do­bień­stwo tego, iż ktoś inte­re­su­jący zwróci na cie­bie uwagę.

Wydaje mi się, że to prawda, lecz po Joelu nowy zwią­zek to ostat­nie, czego mogła­bym szu­kać. Może uni­ka­nie wizyt u fry­zjera i kosme­tyczki oraz zanie­dbane paznok­cie to mój spo­sób na trzy­ma­nie wszyst­kich face­tów na dystans? Wszel­kie związki to w więk­szej czę­ści ciężka robota, przy­naj­mniej w moim przy­padku – z tego, co zdą­ży­łam zaob­ser­wo­wać. Dajesz z sie­bie wszystko, a oni i tak w końcu robią cię w trąbę z inną. Może to jed­nak zbyt cyniczny spo­sób postrze­ga­nia rela­cji dam­sko-męskich jak na trzy­dzie­sto­jed­no­latkę?

Demi zbiera się powoli do domu. Wycho­dząc, dostrzega na sto­liku zdję­cie taty z mło­do­ści, to, na któ­rym stoi z dwoma kole­gami przed kam­pe­rem. Pod­nosi je, żeby mu się lepiej przyj­rzeć, i wyraz jej twa­rzy nagle się zmie­nia.

– Wszystko w porządku, Demi?

– Co takiego? Tak, oczy­wi­ście. Cho­dzi o to, że ta plaża… – Odwraca zdję­cie i odczy­tuje datę. – To zdję­cie przy­po­mniało mi ojczy­ste strony, to wszystko. Czę­sto się kąpa­łam w morzu z moimi kuzyn­kami i bawi­łam na grec­kich pla­żach podob­nych do tej. Pamię­tam to wszystko, jakby się wczo­raj wyda­rzyło. – Odkłada foto­gra­fię na sto­lik z uśmie­chem na twa­rzy, ale widzę, że odle­ciała gdzieś myślami.

– Kiedy ostat­nio widzia­łaś się ze swoją rodziną?

– Dawno – mówi i ciężko wzdy­cha. – Moi rodzice zmarli wiele lat temu. – Splata ręce na piersi. – Tęsk­nię za sio­strą. Przy­je­chała kie­dyś do Anglii, lecz ja ni­gdy nie wró­ci­łam do Gre­cji, tak panicz­nie się boję latać samo­lo­tem. Wiem, to głu­pie. – Uśmie­cha się blado. – Każdy z nas ma jakieś fobie. Dora­sta­jąc, trzy­ma­ły­śmy się razem. Czę­sto roz­ma­wiamy ze sobą przez tele­fon.

– Mam tu całe tony fotek z tam­tych cza­sów, jeśli mia­ła­byś ochotę na nie zer­k­nąć – pro­po­nuję pod wpły­wem impulsu. – Jestem prze­ko­nana, że zna­la­złoby się też wiele sta­rych pocz­tó­wek.

Uśmie­cham się do niej. Stoi z poważną miną w pobliżu wyj­ścia, zato­piona w swo­ich myślach, a gdy w końcu otwiera drzwi, za któ­rymi wciąż leje deszcz, zaczy­nam się zasta­na­wiać, kto, u licha, opusz­cza tak piękne miej­sce, żeby przy­je­chać tu, do Anglii, wyczu­wam jed­nak, że nie jest to odpo­wied­nia chwila na pyta­nia. Przez wszyst­kie minione lata stwo­rzy­łam w gło­wie dzięki jej opo­wie­ściom idyl­liczny obraz Gre­cji, gdzie dora­stała, plu­ska­jąc się z kuzyn­kami w morzu lśnią­cym w pro­mie­niach słońca. Jestem w sta­nie wyobra­zić sobie świe­cące wysoko na nie­bo­skło­nie słońce i ją, gdy bie­gnie wzdłuż plaży brze­giem morza wraz z rodziną, a potem, sie­dząc na pia­sku, z ape­ty­tem zajada przy­nie­siony w koszu pik­ni­ko­wym zro­biony w domu posi­łek.

– Dwa­dzie­ścia minut do lun­chu! – krzy­czy do mnie przez ramię, otwie­ra­jąc rów­no­cze­śnie para­solkę pod dasz­kiem ganku, a potem odcho­dzi w swoją stronę.

– Och, Demi! To było coś fan­ta­stycz­nego! – jęczę z zachwytu, kiedy godzinę póź­niej pro­stuję się na krze­śle, napchana do nie­przy­tom­no­ści, po skon­su­mo­wa­niu prze­pysz­nej jagnię­ciny, dopra­wio­nej ore­gano i odro­biną cytryny, poda­nej ze sma­żoną cebulką i pomi­do­rami, a do tego kie­li­szek dobrego mer­lota. – Ni­gdy się nie nauczę tak goto­wać. Pró­bo­wa­łam, ale moje nie sma­kuje tak jak twoje. Chyba masz to w swo­ich grec­kich genach.

– Być może dla­tego, że skład­niki, które można dostać tu, w Anglii, nie są w naj­lep­szym gatunku. Oprócz jagnię­ciny, oczy­wi­ście, choć ta aku­rat była walij­ska. – Par­ska śmie­chem. – Pomi­dory w Gre­cji są wiel­ko­ści piłek do tenisa. Hodo­wa­li­śmy je w ogro­dzie moich rodzi­ców. Bab­cia nauczyła mnie goto­wać, gdy byłam bar­dzo młoda; zawsze mi powta­rzała, że moja mama była kiep­ską kucharką, choć ni­gdy nie mogłam wyczuć żad­nej róż­nicy w przy­rzą­dza­nych przez nie posił­kach.

– Moja z kolei nie pozwa­lała nam wcho­dzić do kuchni. Powta­rzała zawsze, że tylko jej prze­szka­dzamy. Goto­wa­nie było dla mnie kom­pletną tajem­nicą, co być może tłu­ma­czy, dla­czego nijak sobie z nim nie radzę. – Wzru­szam ramio­nami, mając w pamięci mamę, ocie­ra­jącą zro­szone potem czoło nad roz­grzaną kuchenką, wypę­dza­jącą nas ścierką z kuchni.

– Jeśli tak, chęt­nie udzielę ci paru rad. Nie możesz się żywić wyłącz­nie jedze­niem na wynos. Następ­nym razem, kiedy przy­je­dziesz do domu ojca, urzą­dzę ci lek­cję goto­wa­nia. Czy lubisz bakła­żany? – pyta z nadzieją w gło­sie.

– Uwiel­biam je! – odpo­wia­dam, mając w pamięci, jak czę­sto zama­wiam w naszej kan­ty­nie zapie­kankę z bakła­ża­nem i pomi­do­rami. Ile razy jesz­cze uda mi się zamó­wić ją na lunch? – myślę.

– Może chcia­ła­byś zjeść coś na deser?

Sta­now­czo odma­wiam, zawija więc spory kawa­łek babki cytry­no­wej na mio­dzie w papier wosko­wany i wrę­cza mi do zje­dze­nia póź­niej.

– Pod­grzej i zjedz z tym – mówi, poda­jąc mi jogurt grecki w sło­iczku.

Demi ni­gdy nie stra­ciła upodo­ba­nia do kuchni grec­kiej, choć przy­znaje się, że ma sła­bość do tra­dy­cyj­nej angiel­skiej sma­żo­nej ryby z fryt­kami.

Po powro­cie do naszego rodzin­nego domu kon­ty­nu­uję prze­glą­da­nie pudła peł­nego wspo­mnień. Odnaj­duję srebrną bran­so­letę z iden­ty­fi­ka­to­rem, na którą zrzu­cili się wszy­scy klienci ojca, gdy prze­cho­dził na eme­ry­turę. Tak bar­dzo go lubili i powa­żali! Mam ogromne wyrzuty sumie­nia, że byłam tak zakrę­cona na punk­cie Joela, iż przez te ostat­nie lata nie poświę­ci­łam tacie wię­cej czasu. Nikt z nas nie ma poję­cia, ile jesz­cze czasu jest nam dane żyć. Każ­demu się wydaje, że Bóg jeden wie ile ma dni na spo­tka­nia z innymi ludźmi – myślę. To smutne. Chyba zawsze wyobra­ża­łam sobie tatę jako sil­nego, nie­znisz­czal­nego czło­wieka, który po wsze czasy będzie gdzieś obok. Może Liz miała rację, rzu­ca­jąc w moją stronę kąśliwą uwagę, że dziwi ją, jakim cudem udało mi się zna­leźć czas na wzię­cie udziału w pogrze­bie. Może dla­tego jej słowa tak bar­dzo mnie zabo­lały?

Mam nie­prze­partą chęć zadzwo­nie­nia do niej i zapro­sze­nia tutaj na kawę. Powin­ny­śmy prze­cież porząd­ko­wać rze­czy po rodzi­cach razem – nie się­gam jed­nak po tele­fon. Czuję się okrop­nie po tym, jak mi to wytknęła, a w dodatku wybrała kosz­marny czas na poje­dyn­ko­wa­nie się ze mną: pogrzeb naszego ojca. Całe szczę­ście, że cho­ciaż ona wpa­dała do taty czę­ściej po śmierci mamy – a przy­naj­mniej mam taką nadzieję – lecz, do dia­bła, mieszka tylko kilka prze­cznic stąd. Poza tym wie­lo­krot­nie przy­cho­dzi­łam do niego w odwie­dziny i zabie­ra­łam go do pubu na lunch, ale ni­gdy jej o tym nie wspo­mi­na­łam. Lubi­łam spę­dzać czas z tatą tylko we dwójkę. Były to dla mnie bar­dzo cenne chwile. Wcale nie spo­ty­ka­łam się z nim z obo­wiązku. Wpraw­dzie pró­bo­wa­łam się tłu­ma­czyć, ale posprze­cza­ły­śmy się jesz­cze bar­dziej, a tak naprawdę poję­cia nie miała o moich spo­tka­niach z tatą.

Liz jest pro­jek­tantką wnętrz. Jak się zapewne domy­śla­cie, jej pię­cio­po­ko­jowy dom jest pięk­nie urzą­dzony. Myśla­łam – bio­rąc pod uwagę to, jakiego świra miała na punk­cie nie­mow­la­ków, kiedy dora­stała – że już dawno zde­cy­duje się na dziecko, ale być może wraz z mężem Benem posta­no­wili na razie skon­cen­tro­wać się na robie­niu kariery. Ben jest wła­ści­cie­lem sklepu z rowe­rami, który dosko­nale pro­spe­ruje, jako że ludzie zaczy­nają coraz bar­dziej dbać o swoją kon­dy­cję.

Pół godziny póź­niej mam gotowe dwa stosy rze­czy: jeden takich, które się jesz­cze przy­da­dzą, a drugi tych do wyrzu­ce­nia. Pośród zdjęć zna­la­złam stare rachunki za tele­wi­zję, karty badań medycz­nych i wiele innych dro­bia­zgów, nie­przy­dat­nych dla nikogo innego, które trzeba zuty­li­zo­wać. Skrawki życia, kie­dyś będące czę­ścią czy­je­goś dnia codzien­nego, teraz prze­zna­czone na śmiet­nik. Nagle dociera do mnie, że jeśli nie oka­żemy się bez­li­to­sne i nie wyrzu­cimy tego od razu, ni­gdy się tego nie pozbę­dziemy. Przez krótką chwilę roz­wa­żam pozo­sta­wie­nie wszyst­kiego w pudle tak jak jest – jak swego rodzaju kap­sułę czasu, którą będzie można odwie­dzać w przy­szło­ści. Coś, co będę mogła poka­zać moim wła­snym dzie­ciom, jeśli kie­dy­kol­wiek będę je miała. W końcu decy­duję, że zacho­wam puszkę po tyto­niu, bran­so­letę i foto­gra­fie, a resztę wrzu­cam do czar­nego worka na odpady zmie­szane.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki