Niedokończony list - Ewa Szymańska - ebook + audiobook

Niedokończony list ebook i audiobook

Ewa Szymańska

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Nowa powieść Ewy Szymańskiej to dwie historie – matki i córki, które los wystawił na próbę. Elżbieta żyła w niespokojnych latach 80., kiedy rodziła się „Solidarność”, a stan wojenny odarł Polaków z marzeń o wolności. Marta, współczesna Polka, po długiej nieobecności wraca do rodzinnego Grabowa. Przeglądając rzeczy zmarłej mamy, znajduje zagadkowy list. To dopiero początek kolejnych niespodzianek…
Jakiej rodzinnej tajemnicy nie zdążyła wyjawić córce Elżbieta? Czy Marta zdoła zamknąć przeszłość i odważy się otworzyć na nową miłość, która nagle zapukała do jej serca?
Piękna i wzruszająca historia, rozgrywająca się w małej miejscowości, w której mieszkańcy chcą wiedzieć wszystko o innych, a przede wszystkim opowieść o mocy wspomnień, które – utrwalone w obrazach, smakach i dźwiękach – świadczą o naszej tożsamości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 389

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 39 min

Lektor: Lena Schmischeiner

Oceny
4,3 (39 ocen)
18
15
5
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
joasiaas

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Aniutek2022

Dobrze spędzony czas

bardzo fajna
00
Ewelina2611

Nie oderwiesz się od lektury

"Niedokończony list"Ewa Szymańska Wydawnictwo Szara Godzina to wzruszająca historia matki i córki . Człowiek buduje swoją osobowość i tożsamość identyfikując się z ważną osobą w naszym życiu . Między innymi pierwszą z takich osób dla córki jest matka. Zadajemy sobie wtedy wiele pytań :kim jestem w jej oczach, jak jestem przez nią postrzegana ,czy mama kocha mnie wystarczająco ..te i inne pytania mogłaby zadać sobie Marta . Ale na wiele pytań odpowiedzi powinna szukać też jej mama Elżbieta . "Sama w zasadzie nie wierzyła w przeznaczenie ,od wczesnej młodości była zwolenniczką poglądu,że to człowiek w największym stopniu wpływa na to ,co się z nim dzieje ". Marta pod wpływem impulsu wraca do rodzinnej wsi Grabów . Musi poukładać swoje rozsypane na kawałki życie . W trakcie przeglądania rzeczy po zmarłej matce odnajduje list, nie wiedząc jeszcze jak ogromną skrywa tajemnicę . Co takiego przed córką ukrywała Elżbieta ? Czy to zmieni coś w życiu dziewczyny ? Czy Robert okaże się lekarst...
01
akaniuk85

Nie oderwiesz się od lektury

Życie niemalże każdego dnia zmusza nas do dokonywania ciężkich wyborów i podejmowania trudnych decyzji. Z pewnością wielu z was właśnie teraz przed takowymi stoi. Jeśli tak, to się bardzo dobrze składa. Mam nadzieję, że skłonię was do tego, abyście przed ich podjęciem, jeszcze raz dokładnie wszystko przemyśleli, gdyż czasu nie da się cofnąć, a to, co teraz zdecydujecie, może ciągnąć się za wami przez wiele lat. Co więcej, wasza dzisiejsza decyzja może wpłynąć nie tylko na wasze życie, ale także na życie i przyszłość waszych najbliższych. Wystarczy tylko jeden błąd, aby mocno się skomplikowało. Nie będę jednak skłaniała was do przemyśleń w odniesieniu do własnych doświadczeń, pomoże mi w tym najnowsza powieść Ewy Szymańskiej „Niedokończony list”, który pod opieką wydawnictwa Szara Godzina swoją premierę będzie miał 11.09.2023 roku. Jedną z głównych bohaterek historii, którą poznajemy na kartach książki, jest Marta. Kobieta, której życie jest potwierdzeniem powiedzenia, że nieszczęścia ...
01

Popularność




Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie ani w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt okładki i stron tytułowych

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Zdjęcia na okładce

© Blue Planet Studio, ronstik, Daria | stock.adobe.com

Redakcja

Agnieszka Luberadzka

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Olga Smolec-Kmoch, Agnieszka Luberadzka

Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.

Wydanie I, Katowice 2023

Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

[email protected]

www.szaragodzina.pl

© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2022

ISBN 978-83-67813-35-8

MARTA

Dom pachniał zupełnie inaczej, niż zapamiętała. Od razu po wejściu wyczuła ten specyficzny zapach typowy dla pomieszczeń, które przez dłuższy czas pozostawały zamknięte – martwą woń bezruchu i opuszczenia, której odpychającą obcość potęgowało lodowate zimno bijące z wychłodzonego wnętrza.

Wzdrygnęła się – chyba nie tylko z chłodu – i z trudem powstrzymała nagły odruch, aby się cofnąć, zamknąć drzwi, przekręcić klucz w zamku i po prostu udać, że jej tu nie było. Jak w październiku, gdy przyjechała do domu po otrzymaniu wiadomości od ciotki Haliny.

Gdy na wyświetlaczu komórki zobaczyła jej numer, od razu wiedziała, że stało się najgorsze. Siostra matki nigdy do niej nie dzwoniła, dlatego telefon od niej mógł oznaczać tylko jedno – że z mamą jest źle.

Ciotka była opanowana – Marta wyczuwała, że bardzo się stara mówić tym szczególnym tonem, który od jakiegoś czasu rezerwowała specjalnie dla niej. Mimo to w jej rzeczowej relacji przebijała nutka histerii, sprawiając, że wypowiadane przez nią słowa brzmiały trochę jak kwestia zaczerpnięta z jakiegoś melodramatu.

– Lekarz mówi, że to nie potrwa już długo, może nawet nie dożyć jutra. Wojtek raczej nie zdąży, chociaż mówi, że będzie stawał na głowie. Jeśli chcesz ją jeszcze zobaczyć, powinnaś przyjechać jak najszybciej.

Był piątek, zły dzień na wyjazd ze stolicy, zwłaszcza o tej porze, gdy sznury samochodów ruszały na południe i na wschód, w rodzinne strony sporej części jej mieszkańców. Wlokąc się w korku, który – wiedziała to z doświadczenia – mógł się ciągnąć nawet do skrzyżowania w Zakręcie, Marta mimowolnie zastanawiała się, jaki procent warszawiaków żyje w takim rytmie wyznaczanym przez pędzące dni robocze i weekendy spędzane w jakiejś podlaskiej wsi lub lubelskim miasteczku. Chociaż było to małostkowe, w przeszłości zdarzało się jej czasem, że obserwując ten cotygodniowy exodus, odczuwała coś w rodzaju wyższości nad nieborakami, którzy z jednej strony zjeżdżali tłumnie do wielkiego miasta w nadziei na karierę lub chociaż pewną pracę, a z drugiej nie mogli się odciąć od swych prowincjonalnych korzeni, co tydzień przyłączając się do tej „słoikowej” karawany. Sama Marta – za dowód swojej zasiedziałej warszawskości uważająca fakt stałego zameldowania we własnym, już nawet spłaconym mieszkaniu na Mokotowie – jeszcze całkiem niedawno niezbyt chętnie przyznawała, że kiedyś, choć przez dość krótki okres, również należała do tej grupy. Tyle że było to jeszcze w studenckich czasach, później błyskawicznie wrosła w stolicę i w przeciwieństwie do niektórych jej znajomych „flancowanych” warszawiaków nie odczuwała żadnej potrzeby, by wracać do tego, co przed laty definitywnie – tak się jej przynajmniej wydawało – porzuciła.

A teraz jechała tam z dziwnym przeczuciem, że ten powrót może się stać początkiem czegoś, na co nie miała już wpływu.

Ostatni raz widziała się z rodzicielką jakieś półtora miesiąca wcześniej, gdy ta wróciła ze szpitala po kolejnych badaniach. Wyglądała wtedy na wymizerowaną, ale tryskała humorem i Marta prawie dała się jej przekonać, że czuje się znacznie lepiej. Dopiero ciotka, która wyszła zamknąć za nią bramę, dość obcesowo uświadomiła jej, że sytuacja wcale nie wygląda tak, jak usiłowała ją przedstawić mama, bo chociaż radioterapia, którą przeszła latem, chwilowo zatrzymała raka, lekarz nie pałał przesadnym optymizmem.

– Matka nie chce was martwić, dlatego wszystkiego wam nie mówi. Mnie też zabroniła, ale myślę, że powinniście wiedzieć, jak jest naprawdę – tłumaczyła, odprowadzając ją do samochodu. – Żeby nie było tak jak z ojcem – zakończyła ponurym tonem.

Mogła sobie darować, myślała rozżalona Marta, wracając po tej wizycie do Warszawy. Do końca życia będzie mi to wypominać, jakbym to ja była winna śmierci taty.

Przepłakała wówczas prawie połowę drogi. Nie dość, że martwiła się o mamę, nie dość, że miała tyle własnych problemów, to jeszcze ciotka musiała swoim zwyczajem jej dołożyć! A przecież się starała. Naprawdę. Wiosną, zanim wszystko zaczęło się w jej życiu na dobre walić, namówiła na odwiedziny w rodzinnym domu nawet Daniela. Co prawda wpadli tylko na kilka godzin, bez noclegu, ale przecież mama była już wtedy chora i nie chcieli jej męczyć.

Niestety, po rozmowie z ciotką Marcie jakoś trudniej było przekonać siebie do tej wymówki, bo w głębi duszy dobrze wiedziała, że tak naprawdę obydwoje uśpili w ten sposób wyrzuty sumienia. Żadne z nich nie miało ochoty na dłuższy pobyt w Grabowie. Ona – dlatego że jej kontakty z matką od lat nie były zbyt serdeczne i przyjazdy do domu wynikały raczej z poczucia obowiązku niż potrzeby. On – bo po pierwsze nigdy nie lubił tam jeździć, a po drugie miał już wtedy w głowie ciekawsze rzeczy niż wspólne wypady na wieś, chociaż Marta wówczas jeszcze o tym nie wiedziała. Podobnie jak tego, że już niedługo ich warszawskie mieszkanie, z którego była taka dumna, stanie się dla niej miejscem budzącym jedynie negatywne skojarzenia.

Tego popołudnia, gdy ciotka ją wezwała, korek nie okazał się aż tak straszny, jak wydawało się jej na początku, dojechała więc na miejsce w miarę wcześnie. Co prawda zapadał już zmierzch, ale – zważywszy na okoliczności – dwuipółgodzinną podróż można było uznać za całkiem sprawną. Tuż przed osiemnastą minęła zatem tablicę z nazwą rodzinnej miejscowości, a potem nowe domy postawione na świeżo przeklasyfikowanych na budowlane gruntach, na których jeszcze kilka lat wcześniej uprawiano ziemniaki i zboże. Wieś się rozrastała i chociaż jej status administracyjny się nie zmieniał, z roku na rok nabierała nowocześniejszego wyglądu, zwłaszcza na obrzeżach, gdzie powstawało coś w rodzaju osiedla mieszkaniowego, do złudzenia przypominającego te, które jak grzyby po deszczu wyrastały na peryferiach wszystkich polskich miast i wielu mniejszych miejscowości. Dopiero w głębi, po zjechaniu z głównej drogi, widać było elementy dawniejszej wiejskiej zabudowy w postaci piętrowych klocków stawianych w latach siedemdziesiątych i jeszcze starszych drewnianych budynków, które się gdzieniegdzie zachowały.

Jej rodzinny dom należał do tej ostatniej kategorii. Zbudowany przez dziadka parę lat po wojnie, jeszcze w czasach jej dzieciństwa wyróżniał się przeszklonym gankiem i dużymi oknami z malowanymi na biało okiennicami. Teraz jednak wydawał się niepozorny, a wrażenie to potęgowało sąsiedztwo ogromnej nowoczesnej willi z podwójnym garażem i wyłożonym kostką podjazdem, która w ostatnich latach pojawiła się na posesji starego Tomczaka. Marta wiedziała, że gdy sąsiad zmarł, schedę po nim przejął wnuk, który dorobił się w Belgii, ale za każdym razem, gdy podjeżdżała pod bramę wiodącą na rodzinne podwórko, nie mogła się pogodzić się z faktem, że drewniany domek, który pamiętała od zawsze, zniknął z powierzchni ziemi. Niespodziewanie dotarło do niej, że być może ten sam los spotka wkrótce i dom dziadka.

Zatrzymała samochód i nie wyłączając silnika, przez chwilę patrzyła na ciemny front budynku. W oknach od strony ulicy się nie świeciło. Przez ostatnie kilka lat mama zajmowała dawny pokoik babci, którego okno wychodziło na podwórko, a do którego przeniosła się po śmierci taty, twierdząc, że źle się czuje sama w dużym pokoju, w którym kiedyś sypiali. Od momentu gdy wyniesiono z niego trumnę, wchodziła tam chyba tylko po to, by poodkurzać, podlać kwiatki na parapetach albo wyjąć coś z szafy lub regału. Wpatrującej się w jego mroczne okna Marcie przyszło na myśl, że bardzo prawdopodobne jest, iż od tamtego czasu ani razu nie rozbłysło w nich światło. A gdy zgaśnie lampka przy łóżku matki, dom jej dzieciństwa pogrąży się w mroku na zawsze, by kiedyś w ogóle zniknąć, ustępując miejsca kolejnej hacjendzie w nowobogackim stylu.

I nagle ogarnęła ją panika, jakby dopiero wizja upadku domu uświadomiła jej nieodwracalność tego, co ją do niego przywiodło. Wiedziała, że matka umrze, w każdym razie jej rozum przyjął to do wiadomości i wydawał się na to przygotowany. Dlaczego więc akurat w tym momencie pozwolił dojść do głosu instynktowi? Bo to najbardziej pierwotny z instynktów sprawił, że zrobiła to, co robi większość żywych istot, gdy ogarnie je strach. Uciekła. Wrzuciła jedynkę i powoli, niczym złodziej, który nie chce robić hałasu, umykając z miejsca przestępstwa, odjechała. Dopiero gdy mijała starą, zamkniętą od lat mleczarnię, zorientowała się, że jedzie w złym kierunku. Mimo to nie zawróciła, przyspieszając, by jak najszybciej wydostać się ze wsi.

Oprzytomniała jakieś pięć kilometrów za nią.

– Boże, co ja wyprawiam? – szepnęła, gwałtownie hamując, a potem się rozpłakała. Z żalu, z bezradności, ze złości. Płakała nad matką, nad starym domem, ale jeszcze bardziej nad sobą, nad swoim życiem, które – czuła to – zbliżało się do ostrego zakrętu, i to nie tylko z powodu nieuchronnej śmierci matki. Wylewała łzy za tym, co było i skończyło się na zawsze, i za tym, co miało nadejść, a co wcale nie zapowiadało się dobrze. Żadna ucieczka nie mogła tu nic zmienić. Mama umierała, umierało też jej małżeństwo, a ona nie miała na nic wpływu, mogąc liczyć jedynie na cud, który – jak się szybko okazało – i tak się nie zdarzył.

Nie zdążyła zobaczyć się z mamą. Zrozumiała to od razu, gdy wreszcie wjechała na podwórko i wyszła z auta, gdyż od razu zobaczyła uchylone, mimo panującego na dworze chłodu, okno. Delikatna smuga światła z maminego pokoju przecinała wylaną betonem ścieżkę, jakby prowadząc duszę zmarłej w mrok, gdzie czekało na nią nieodgadnione. Marta niemal odruchowo zatrzymała się wtedy przed tą graniczną linią między życiem, z którego przyszła, a śmiercią, która właśnie rozpanoszyła się za progiem domu. Dopiero po dłuższej chwili zdecydowała się ją przestąpić i wejść do domu.

A teraz ponownie stała w jego drzwiach i znowu czuła panikę, choć tym razem nie było tu zapłakanej ciotki i nikt nie zarzucał jej opieszałości ani żadnej innej – prawdziwej czy też domniemanej – winy z długiej listy jej życiowych grzechów.

W dodatku ten zapach…

Tamtego październikowego wieczoru, gdy przyjechała, by pożegnać się z mamą, dom nie pachniał śmiercią, mimo że dosłownie pół godziny wcześniej wprowadziła się ona do niego niczym ekspansywna lokatorka, wnosząc zamęt i burząc utarty od lat porządek. Wchodzącą Martę powitał wtedy swojski zapach mieszkania opalanego węglem i drewnem oraz przebijająca przez niego mdląca woń choroby zmieszana z intensywnym aromatem wosku z palącej się gromnicy.

Teraz pachniało tu pustką i obcością. Marta mimo woli pomyślała, że coś jednak było w stwierdzeniu, iż dom opuszczony przez ludzi zaczyna powoli umierać. Od razu po wejściu poczuła tę martwotę, choć przecież od odejścia mamy minęły niecałe dwa miesiące. Dla domu dwa miesiące opuszczenia, dla niej dwa miesiące żałoby i depresji, których powodem była nie tylko śmierć matki.

Daniel powiedział jej o rozwodzie w dniu pogrzebu. Czego jak czego, ale braku wyczucia dramaturgii nie mogła mu zarzucić. Co prawda spodziewała się tego od wakacji, ale mimo to tempo, w jakim się uwinął, i sposób załatwienia sprawy po prostu ją oszołomiły. Cóż, może jej mąż doszedł do wniosku, że nie ma co dawkować złych wiadomości, skoro i tak musiała się tego dowiedzieć? Może nawet uznał, że przygnieciona rozpaczą po śmierci matki zniesie to lżej? Niektórzy twierdzą przecież, że silniejszy ból znieczula ten słabszy. Może on też rozumował właśnie w ten sposób? A może po prostu to ona za późno zorientowała się, że przez ponad osiem lat żyła z bezdusznym robotem, zaprogramowanym na zaspokajanie wyłącznie własnych potrzeb, i to teraz, natychmiast? A przecież powinna być tego świadoma, bo Daniel nigdy nie ukrywał przed nią swego egocentryzmu. Klasyczny narcyz uwielbiał być w centrum, a wszelkie przejawy zainteresowania swoją osobą uważał za coś naturalnego. Potrafił wręcz się tego domagać, ale robił to w tak żartobliwy i przymilny sposób, że Marta długo brała te aluzje za dobrą monetę. Dopiero po kilku latach uświadomiła sobie, że dobrowolnie zgodziła się na taki układ w ich małżeństwie. Bez sprzeciwu przyjęła rolę, jaką jej narzucił, utwierdzając go w przekonaniu, że wszystko jest okej. Daniel miał w sobie wdzięk, któremu nie mogła się oprzeć. Pociągał ją i bawił, podobał się jej luz, z jakim do wszystkiego podchodził – przynajmniej na początku. To jemu Marta zawdzięczała odkrycie, że „chcę” jest o wiele ważniejsze od „muszę”. To on nauczył ją, że nie należy się tak wszystkim przejmować, lecz czerpać z życia tyle, ile jest to możliwe. Nie przejmowała się więc, a przynajmniej bardzo się starała nie przejmować, dopóki życie boleśnie nie uświadomiło jej, że tak naprawdę najważniejsze jest nie to, czego chce ona, lecz to, czego pragnie jej mąż. Niestety, wtedy było już za późno, by zacząć go wychowywać i stawiać warunki. Wieczny Piotruś Pan nie poczuwał się do winy, a jakiekolwiek negatywne uwagi z jej strony powodowały, że albo sam się obrażał, albo obrażał ją, zarzucając egoizm i małostkowość.

Początek końca ich związku zaczął się chyba w tym dniu, w którym po raz pierwszy wspomniała na poważnie o dziecku. Wprawdzie Daniel nie powiedział zdecydowanie „nie”, ale znalazł od razu kilka powodów, dla których powinni poczekać z taką decyzją. Koronny argument stanowiło to, że na razie po prostu nie było ich stać na dziecko. Fakt, spłacali wówczas kredyt za mieszkanie, a w dodatku już kilka miesięcy wcześniej zostało ustalone, że Daniel musi zmienić samochód, bo zaczynał coraz więcej w niego wkładać. Tylko że ona skończyła już wtedy trzydzieści cztery lata i nie bardzo miała czas, żeby czekać na jakieś później. Mimo to dała się przekonać i minął kolejny rok, nim postawiła mężowi ultimatum. Dopięła swego i zaszła w ciążę, radość jej nie trwała jednak długo, gdyż w siódmym tygodniu doszło do poronienia. Wpadła w panikę, gdy pół roku później sytuacja się powtórzyła. Lekarz nie wykluczał wprawdzie możliwości donoszenia kolejnej ciąży, ale zdecydowanie był za tym, że najpierw powinna zająć się hormonami tarczycy, gdyż istniało duże prawdopodobieństwo, iż to z ich powodu straciła dzieci. Wszystko więc znowu się odwlekło i gdy poziom hormonów w końcu się uregulował, a ona kolejny raz nabrała nadziei, wyszło na jaw, że jej mąż ma już inne plany życiowe. Ona, skupiona na swojej małej obsesji, którą stało się urodzenie dziecka, zajęta sobą, początkowo niczego nie zauważyła. Gdy się wreszcie zorientowała, sprawy zaszły już na tyle daleko, że przyparty do muru Daniel nawet nie próbował zaprzeczać. Co prawda przepraszał, przekonywał, że to tylko przelotny romans, że tamta kobieta tak naprawdę niewiele dla niego znaczy, ale zszokowana Marta nie chciała go nawet słuchać. Oczywiście skwapliwie to wykorzystał i jeszcze tego samego dnia się wyprowadził, na nią niejako zrzucając całą odpowiedzialność – wszak on chciał zgody. Było to jakieś trzy miesiące przed śmiercią jej mamy, pozew rozwodowy wręczył jej tuż po pogrzebie. Miał nawet przygotowany plan podziału ich niewielkiego majątku, którego głównym punktem była sprzedaż mieszkania.

Po powrocie z pogrzebu Marta nie mogła znieść ciszy panującej w ich do niedawna wspólnym gniazdku, zwłaszcza że odkąd dotarło do niej, że i tak nie zagrzeje w nim długo miejsca, urządzone w modnej bieli i szarościach wnętrza zaczęły wydawać się jej chłodne i bezosobowe, tak jakby odejście Daniela odebrało im całą przytulność. Czuła, że każdy kolejny dzień patrzenia na pozostałości po jej pożal się Boże małżeństwie pogłębia jej depresję, dlatego ten, w którym pośredniczka od nieruchomości zadzwoniła do niej z zapytaniem, czy może przyprowadzić klienta zainteresowanego obejrzeniem mieszkania, był ostatnim, jaki w nim spędziła. Następnego ranka spakowała się w dwie walizki, kurtki i płaszcze oraz parę pudeł z butami załadowała luzem na tylne siedzenie samochodu, wrzuciła do skrzynki na listy zapasowy klucz do mieszkania i pojechała tam, dokąd ponad siedemnaście lat wcześniej obiecała sobie już nigdy na stałe nie wrócić.

A teraz stała na środku kuchni, która od tamtego dnia, kiedy Marta wyruszyła po nowe życie, zmieniła się tylko w niewielkim stopniu, i zastanawiała się, czy podjęta pod wpływem impulsu decyzja była na pewno właściwą.

Z odrętwienia wyrwało ją zimno – w nieopalanym od kilku tygodni domu temperatura była niewiele wyższa od tej panującej na zewnątrz. I tak dobrze, że na dworze było na plusie, dzięki temu istniała nadzieja, że nie zamarznie tu na amen, a przede wszystkim, że nie będzie musiała prosić ciotki o przenocowanie. Zdawała sobie sprawę, że rozmowy z nią i tak nie uniknie, jednak wolała odwlec to przynajmniej do następnego dnia.

Nie zdejmując kurtki, obeszła wszystkie pomieszczenia w poszukiwaniu elektrycznego grzejnika, którym matka dogrzewała swój pokój jesienią, zanim ostatecznie uznawała, że jednak już pora zacząć palić w centralnym.

W mieszkaniu panował idealny porządek, jeśli nie liczyć cieniutkiej warstewki kurzu zalegającej na meblach i ekranie telewizora. Wszystkie sprzęty stały na swoich miejscach, żaden zbędny przedmiot nie leżał na wierzchu. Nawet suszarka do naczyń była pusta, a na podłodze w sieni, gdzie zwykle walało się kilka par butów, których nikomu nie chciało się chować do szafki, leżał jedynie sznurkowy chodnik. Martę najmocniej uderzyło jednak to, że wszystkie książki stały w idealnie równiutkich rzędach na regale – czegoś takiego nie widziała w tym domu nigdy. Odkąd mogła sięgnąć pamięcią, zalegały one we wszystkich, nawet najdziwniejszych miejscach. Mama czytała wszędzie i niemal w każdej wolnej chwili, dlatego nikogo z rodziny nie dziwił widok książki leżącej na podłodze w łazience albo opartej o pojemnik na cukier stojący na blacie kredensu, bo nawet kąpiel lub zagniatanie ciasta nie uniemożliwiały jej całkowicie lektury. O posiłkach nie mówiąc, bo chociaż mama powstrzymywała się od czytania przy wspólnym obiedzie, do śniadania, które jadła zawsze przed resztą rodziny, musiała przeczytać chociaż kilka stron. Miała nawet swoje ulubione „śniadaniowe” lektury, które trzymała na parapecie kuchennego okna. Teraz parapet był pusty, bo oprócz książek zniknęły też z niego doniczki z roślinami, które mama hodowała z pasją równą niemal tej czytelniczej.

Marta domyśliła się, że dom wysprzątała ciotka Halina, ona też zapewne zabrała mamine kwiatki, które niechybnie by padły, gdyby pozostawiła je na miejscu. Była jej za to wdzięczna, nie mogła jednak pozbyć się wrażenia, że ten idealny porządek nie pasował do jej rodzinnego domu, w którym zawsze panował mniejszy lub większy rozgardiasz. Jej matka – w przeciwieństwie do swojej starszej siostry – nigdy nie należała do przesadnych pedantek. W domu nie było brudno, ale czymś zwyczajnym było w nim to, że różne rzeczy często zmieniały swoje miejsce i rzadko leżały tam, gdzie powinny. Nie przeszkadzało to nikomu oprócz Marty.

– Po kim ty to masz? – dziwiła się czasem matka, widząc, z jaką determinacją jej nastoletnia córka próbuje zaprowadzić porządek w mieszkaniu, a zwłaszcza w swoim pokoju, dzielonym, niestety, z młodszym bratem bałaganiarzem.

Cóż, sama Marta dobrze wiedziała, że próby te i tak są skazane na niepowodzenie, bo żeby nie wiadomo jak się starała, mieszkanie szybko wracało do poprzedniego stanu. Nikt z domowników nie przejmował się bowiem rzeczami, które ją doprowadzały do szału – porozkładanymi wszędzie książkami mamy, ubraniami, które tata miał zwyczaj rzucać gdziekolwiek, bałaganem robionym przez Wojtka, który również nigdy niczego nie odkładał na miejsce, wszechobecnymi ścinkami i różnokolorowymi nitkami, które znaczyły trasy pokonywane przez babcię – krawcową oraz kocią sierścią na tapicerowanych krzesłach i na dywanie w dużym pokoju.

– Chlew! Mieszkam w chlewie! – zdarzało się jej krzyknąć, gdy panujący w domu chaos sięgał zenitu. Jednak nawet takie mocno przesadzone, ale dramatycznie brzmiące stwierdzenia nie miały wpływu na otaczającą ją rzeczywistość, powodując jedynie zgrzyty, które na jakiś czas psuły domową atmosferę.

Szczęśliwa stała się dopiero wtedy, gdy po rozpoczęciu pracy zamieszkała sama. Jej wynajęta kawalerka lśniła czystością, podobnie jak kilka lat później kupione wspólnie z Danielem mieszkanie.

A mimo to tego popołudnia stało się coś, czego nigdy wcześniej by się nie spodziewała – idealny ład, o jakim zawsze marzyła jako młoda dziewczyna i który teraz zastała w domu matki, najzwyczajniej w świecie ją raził. Patrząc na równiutkie rzędy ustawionych według wielkości tomów, Marta poczuła nie tylko zaskoczenie, ale nagle przyszła jej również do głowy dziwaczna myśl, że po porządkach ciotki dom w pewien sposób stracił swój charakter.

Stara farelka znalazła się w końcu pod łóżkiem w sypialni mamy. Marta włączyła ją w kuchni, a potem poszła do kotłowni, która znajdowała się w murowanej przybudówce przylegającej do sieni. Kaloryfery pojawiły się w ich mieszkaniu w połowie lat dziewięćdziesiątych, podobnie jak łazienka, która w tamtych czasach wydawała się czternastoletniej Marcie niebywale nowoczesna. Dzisiaj, pomimo remontu, jaki tata zdążył w niej jeszcze przeprowadzić, i porządku zaprowadzonego przez ciotkę, ciasnawe pomieszczenie wydawało się jej bardzo skromne, żeby nie powiedzieć ubożuchne, nawet w porównaniu z maleńką, ale urządzoną zgodnie z najmodniejszymi trendami łazienką w jej warszawskim mieszkaniu. Zwykłe kremowe kafelki ścienne i nijakie płytki na podłodze nie mogły uchodzić za modne chyba nawet w czasach, gdy je kładziono, a sedes z umieszczoną na górze spłuczką z łańcuszkiem bez wątpienia mógłby zasilić zbiory jakiegoś muzeum eksponującego wytwory z czasów późnego PRL-u. Jedynie pralka, wciśnięta między niego a równie starą umywalkę, biła w oczy nowością, bo mama kupiła ją niecały rok temu, gdy poprzednia, pamiętająca jeszcze końcówkę dwudziestego wieku, definitywnie odmówiła dalszej współpracy.

Marcie przypomniało się, jakim wydarzeniem było pojawienie się tego sprzętu w ich domu. Była już wtedy w szkole średniej i mieszkała w internacie, do domu przyjeżdżała więc tylko na soboty i niedziele. W bursie nie było warunków, by uprać i wysuszyć sweter czy spodnie, dlatego za każdym razem taszczyła do domu torbę z brudnymi rzeczami. Mama czasem jeszcze w piątek wieczorem brała się za pranie, by w niedzielę po południu czyste i odprasowane ubrania ponownie znalazły się w torbie jej córki pedantki. Marta nie zastanawiała się wtedy, jaką udręką musiał być dla rodzicielki ten cotygodniowy obowiązek i ile wysiłku wkładała w to, by gruba dżinsowa kurtka w marmurkowy wzorek zdążyła wyschnąć przed jej odjazdem. Na pewno też nie myślał o tym młodszy od niej o prawie cztery lata Wojtek, którego utytłane na boisku bluzy i spodnie mama prała niemal na okrągło. Jedynym, który ten wysiłek dostrzegał, był tata, ale mama przez długi czas nawet słyszeć nie chciała o kupnie pralki automatycznej – koronnym argumentem była jej niebotyczna cena, która wynosiła kilkakrotność jej ówczesnych poborów. Poza tym uważała, że jej frania z podgrzewaczem wody w zupełności wystarczy. Mimo to tata uparł się i któregoś dnia wysokoobrotowa iris stanęła w ich łazience. Początkowo matka podchodziła do niej nieufnie, twierdziła nawet, że stara o niebo lepiej rozprawiała się z najgorszymi zabrudzeniami, stopniowo jednak chyba doceniła korzyści płynące z faktu posiadania automatu i gdy jakiś czas później tata kupił jej kuchenny malakser, nie protestowała już zbyt gwałtownie, ograniczając się tylko do krótkiego komentarza o nadmiarze pieniędzy, który jej mąż miał najwidoczniej posiadać.

Marta nigdy nie rozpalała w piecu, jednak w końcu jakoś się jej udało i po pewnym czasie w domu dało się poczuć nikłe ciepło, które zaczęły wydzielać rozmieszczone pod parapetami kaloryfery.

I nagle znowu ogarnęły ją wątpliwości.

Ile czasu przyjdzie jej spędzić w tym domu, zanim pojawi się jakiś konkretny plan na dalsze życie? Bo przecież przyjazd tutaj to był zupełny impuls, pierwszy odruch, pomysł, którego uczepiła się jej skołatana głowa. Opustoszały dom rodziców był jedynym miejscem, które przyszło jej na myśl, gdy spanikowana szukała drogi ucieczki od swego życia. Tyle że przyjechawszy tu, przestała być taka pewna, że ten budynek, z którego przecież przed laty wyjechała bez zamiaru powrotu, rzeczywiście może stać się dla niej azylem, którego potrzebowała.

Chcąc odgonić niespokojne myśli, poszła do samochodu po rzeczy.

To, że nie spędzę tu reszty życia, jest pewne, ale krótki urlop na wsi może mi dobrze zrobić – przekonywała siebie. Mam dość Warszawy, dość tego pędu, muszę wszystko dokładnie przemyśleć, a tutaj na pewno nikt mi nie będzie w tym przeszkadzał. Niech Daniel sam zajmuje się rozmontowywaniem dawnego wspólnego życia, ja do tego ręki nie przyłożę! – odgrażała się w myśli, wyciągając walizki z bagażnika.

Tak naprawdę wiedziała, że to wspólne życie nie istniało już co najmniej od roku, a jej już niebawem były mąż od momentu wyprowadzki raczej nie poświęcał mu zbyt wielu myśli. Za to skupiał się na budowaniu nowego związku. Dla niego jedynym łączącym ich ogniwem było wspólne mieszkanie. Marta nie miała złudzeń, że dzień, w którym pośredniczka nieruchomości znajdzie na nie klienta, będzie jednym z ostatnich, kiedy Daniel pomyśli o kobiecie, z którą spędził dobrych kilka lat. Zostanie mu jeszcze tylko rozprawa w sądzie, a potem – hulaj dusza, przecież życie jest za krótkie, żeby za bardzo się przejmować!

Na początku Marta miała zamiar nie zgodzić się na szybki rozwód.

– Jakie „porozumienie stron”?! – wrzasnęła, gdy usłyszała, czego oczekuje od niej Daniel. – Oświadczasz mi, że odchodzisz do kochanki, i oczekujesz, że ja tak po prostu się na to zgodzę?! Chyba cię pojebało! – Z żalu i ze zdumienia kompletnie nad sobą nie panowała. – Jeszcze niedawno zapewniałeś, że ona nic dla ciebie nie znaczy, a teraz chcesz, żebym nie robiła problemu i po prostu grzecznie się usunęła, i ustąpiła jej miejsca? Może jeszcze oczekujesz mojego błogosławieństwa?! Nigdy w życiu! I nie myśl sobie, że po tym wszystkim jeszcze mi na tobie zależy! Mam cię gdzieś, ale na pewno nie pójdę ci na rękę! Nie po tym, co mi zrobiłeś! Wypieprzaj z mojego życia, ale niech cię to trochę nerwów kosztuje! – odgrażała się.

Wtedy rzeczywiście miała zamiar uprzykrzyć mu życie tak bardzo, jak tylko było to możliwe, jednak gdy opadły pierwsze emocje, zrozumiała, że to nie ma sensu. Jej małżeństwo i tak od dawna było skazane na klęskę, tylko ona oszukiwała się, że to chwilowy kryzys. Tak naprawdę nie było tu już o co walczyć, a zemsta może i byłaby słodka, gdyby nie to, że Marta najzwyczajniej w świecie nie miała na nią siły. Chwilowa wściekłość szybko więc z niej opadła i gdy kilkanaście dni później Daniel ponownie się z nią skontaktował, bez żadnych wyjaśnień oznajmiła mu, że nie chce go więcej widzieć i dlatego godzi się na szybki rozwód.

Zgodziła się również na sprzedaż mieszkania, choć oznaczało to, że niemal z dnia na dzień miała zostać bez dachu nad głową. Oczywiście Daniel, który już od paru miesięcy mieszkał z kochanką, wspaniałomyślnie zaproponował, że Marta może zwrócić mu jego wkład i je zatrzymać. Jednak po pierwsze nie miała żadnych oszczędności – przez ostatnich parę lat większość pieniędzy ładowali przecież w spłatę kredytu – a po drugie nie wyobrażała sobie, że mogłaby jeszcze kiedykolwiek poczuć się w nim szczęśliwa. Wiedziała, że powinna rozejrzeć się za nowym lokum, jednak przez ponad miesiąc nie mogła wykrzesać z siebie energii, aby się za to zabrać. Dlatego kiedy zadzwoniła kobieta od nieruchomości, Marta wpadła w lekki popłoch i – nie wiedząc, co ze sobą zrobić – zrobiła to, co jeszcze nie tak dawno wydawało się jej niemożliwe: wróciła na wieś.

Decyzję ułatwił jej fakt, że od września przebywała na urlopie dla poratowania zdrowia z powodu poważnych problemów z głosem. Od lat borykała się z nawracającym zapaleniem krtani, a chrypa i przesuszona śluzówka coraz bardziej utrudniały jej normalne funkcjonowanie. Foniatra już od dawna przekonywał ją, że powinna wziąć się za poważne leczenie, jeżeli zamierza dalej pracować w zawodzie, ale do tej pory jakoś sobie radziła, co najwyżej od czasu do czasu idąc na krótkie zwolnienie. Tego lata w końcu posłuchała lekarza, ale głównym impulsem do tego, by na jakiś czas zrezygnować z pracy, wcale nie była ostra niewydolność głosowa, która pojawiła się u niej – o ironio – właśnie w czasie wakacji. Tak naprawdę decyzję o urlopie podjęła dlatego, że właśnie latem zaczęła na serio podejrzewać, że mąż ją zdradza. Wcześniej nie miała jakichś konkretnych powodów do niepokoju oprócz tego, że Daniel wyraźnie rzadziej się z nią kochał, co złożyła częściowo na karb własnej niedyspozycji po poronieniach. Jednak w lipcu pewne rzeczy zaczęły ją zastanawiać – Daniel zbyt często był poza domem, zbyt rzadko z nią rozmawiał, jakby głowę zaprzątały mu jakieś inne sprawy. Pewności zaczęła nabierać po tym, gdy zaproponowała, że pojedzie z nim do Wrocławia, dokąd wybierał się służbowo na całe cztery dni, a on stwierdził, że to niemożliwe.

– Przecież nie wystawię Remka do wiatru. Już się umówiliśmy, że mieszkamy we dwóch, głupio by wyglądało, jakbym nagle powiedział, żeby szukał sobie współlokatora. Poza tym wynudziłabyś się tam strasznie, bo szkolenia trwają do późnego popołudnia.

– W ciągu dnia zwiedzałabym Wrocław, a dla siebie mielibyśmy wieczory. I całe noce – dodała tonem napalonej kotki, który dawniej zawsze go podniecał, jednak Daniel nie zwrócił na to uwagi.

– Innym razem, bo wieczory już mamy z chłopakami zaplanowane. Ustaliliśmy, że będziemy je spędzać w pubach. Wiesz, absolutnie męskie rozrywki: piwo, golonka i sprośne kawały. – Puścił do niej oko. – Zero bab, chyba że trafi się jakaś seksowna barmanka, która doceni nasze wyrafinowane poczucie humoru.

Śmiał się, ale jeśli miał nadzieję, że Marta weźmie jego wygłupy za dobrą monetę, to mocno się pomylił, bo właśnie podkreślanie męskiego charakteru wyjazdu było pierwszą rzeczą, która wzbudziła w niej czujność. Do tej pory nie zdarzyło się, by jego koledzy byli jakąś przeszkodą, i Marta kilkakrotnie towarzyszyła im w tego typu wyjazdach, zwłaszcza w pierwszych latach po ślubie. Wynajmowali po prostu z Danielem osobny pokój w hotelu i wieczorami, gdy on kończył obowiązki służbowe, urządzali sobie wypady do różnych lokali – czasem sami, a niekiedy w towarzystwie jego kumpli. Lubili takie wyjazdy, dobrze robiły ich małżeństwu, bo – podobnie jak wspólny wakacyjny urlop – nie pozwalały im popaść w rutynę. Może było to śmieszne, ale seks z mężem w hotelowym łóżku za każdym razem podniecał ją tak, jakby była ze świeżo poznanym kochankiem. Daniel, który wyczuwał ten zapał, spełniał wszystkie jej zachcianki. Obydwoje jeszcze przez dłuższy czas po powrocie do codzienności żyli wspomnieniem tej swobody, jaka im się wtedy udzielała. Dlatego, pomimo że od dłuższego czasu nie wszystko między nimi dobrze się układało, wymówki męża ją zaskoczyły. Może nie od razu wzbudziły podejrzenia, ale spowodowały, że zaczęła się zastanawiać.

W czasie czterodniowej nieobecności Daniela miała wystarczająco dużo czasu, by przypomnieć sobie różne sytuacje, słowa czy nawet ulotne wrażenia, którym wcześniej nie poświęciła odpowiednio dużo uwagi. Poskładała je teraz w całość i nagle okazało się, że układanka ta wcale nie przypadła jej do gustu, a obrazek, który zaczął się z niej wyłaniać, sprawił, że wpadła w popłoch. Uświadomiła sobie, że kryzys, który dopadł ich małżeństwo, jest o wiele poważniejszy, niż do tej pory sądziła.

Ich ostatni wspólny wyjazd miał miejsce jeszcze w czasie poprzednich wakacji. W łóżku od dawna nie zdarzyły się żadne fajerwerki, a nawet powiało nudą. W dodatku właśnie w czasie tych kilku spędzonych w samotności dni Marta uświadomiła sobie, że od jakiegoś czasu jej mąż w ogóle mało przebywa w domu. Owszem, od zawsze go „nosiło” – Daniel uwielbiał życie towarzyskie: spotkania ze znajomymi, wyjścia do kina czy do pubu albo krótkie wypady za miasto były dla niego stałym punktem większości weekendów. Nawet w tygodniu wieczór poza domem nie był rzadkością. Tylko że wcześniej zazwyczaj uczestniczyli w tym obydwoje. Ostatnio zaś Marta coraz częściej spędzała czas samotnie.

Właściwie nie potrafiła określić, jak to się stało. Po prostu w pewnym momencie poczuła, że nie ma ochoty na kolejną imprezę. Wymówiła się od wyjścia z domu raz i drugi, zasłaniając się zmęczeniem albo nie najlepszym nastrojem, lecz dopiero po pewnym czasie uświadomiła sobie, że obróciło się to przeciwko niej, bo Daniel, który zdecydowanie nie był domatorem, i tak nie zmienił swoich przyzwyczajeń. Wprawdzie informował ją, że gdzieś wychodzi albo że wróci później, ale wcale nie miał zamiaru się do niej dostosowywać. Pogłębiło to jeszcze konflikt, bo załamana poronieniem Marta uważała, że mąż powinien uszanować jej smutek i przynajmniej od czasu do czasu odpuścić sobie piwko z kumplami. Tymczasem on miał w tej sprawie odmienne zdanie, twierdząc, że właśnie siedzenie w domu jest najgorszą rzeczą, jaką można w tej sytuacji zrobić.

Zresztą nie tylko w tej kwestii się nie zgadzali. O ile wcześniej na wzmianki o dzieciach Daniel reagował unikami, o tyle od czasu jej drugiego poronienia coraz wyraźniej okazywał rozdrażnienie i już otwarcie twierdził, że posiadanie potomstwa nigdy nie było jego życiowym celem. Kilka razy strasznie się o to pokłócili i dopiero w wakacje Marta uświadomiła sobie, że jeżeli czegoś z tym nie zrobią, impas, w którym się znaleźli, stanie się nie do przełamania. Wmawiała sobie, że w rzeczywistości Daniel wcale tak nie myśli, że też jest zestresowany i zmęczony sytuacją i dlatego tak ostro reaguje na jakiekolwiek rozmowy o dziecku. Wspólny wyjazd do Wrocławia wydał się jej więc doskonałą okazją do zakopania wojennego topora i przypomnienia sobie dawnych dobrych czasów. Dlatego też odmowa męża była dla niej kompletnym zaskoczeniem. Wzbudziła również podejrzenia, które spowodowały, że gdy Daniel wrócił z delegacji, Marta zrobiła coś, co jeszcze do niedawna wydawało się jej nie do pomyślenia – sprawdziła zawartość jego telefonu.

Treść wiadomości, które w nim znalazła, była jednoznaczna i Daniel nawet nie próbował twierdzić, że tylko wymieniał z koleżanką z pracy uwagi na temat ulubionych słodyczy oraz zwierzątek. Wprawdzie w pierwszym odruchu zarzucił jej wścibstwo i brak honoru, skoro zniżyła się do czegoś takiego, ale szybko zrezygnował z tej formy obrony i przyznał się do flirtu, jak określił swoje stosunki z tamtą kobietą.

– Ach, czyli to tylko niewinny flirt? Panienka uwielbia lody, a ty, dobry kolega, czasem jej fundujesz? – Początkowo próbowała ironizować, choć wszystko w niej buzowało. – Tylko dlaczego tęsknisz za jej futerkiem i marzy ci się jej cieplutka norka?! Zimno ci, nieboraku?! W środku lata?! – rozwrzeszczała się, rozsierdzona jego kretyńskim tłumaczeniem. – Zejdź mi z oczu, bo niedobrze mi się robi, jak na ciebie patrzę!

Dopiero potem zrozumiała, że tylko na to czekał. Nie miał odwagi sam jej powiedzieć, że chce odejść, i jej furia stała się świetnym pretekstem, by mógł wynieść się z domu. Może nawet uwierzył, że jego dobra wola nie została doceniona i że tak naprawdę to Marta zdecydowała o końcu ich związku. W każdym razie, jeżeli nawet czuł jakieś wyrzuty sumienia, to zapewne nie dręczyły go one zbyt długo, czego potwierdzeniem był pozew rozwodowy, który wręczył jej niecałe trzy miesiące później.

Marta, która już wcześniej nie była w najlepszej formie, przypłaciła zdradę i odejście Daniela załamaniem nerwowym. Znienawidziła go, a jednocześnie nie potrafiła sobie wyobrazić życia bez niego, choć wiedziała, że próba ratowania ich związku byłaby tylko niepotrzebną stratą czasu i sił. Zmusiła się do działania i wykorzystała resztki energii na załatwienie urlopu, który planowała już co najmniej od dwóch lat. Nie czuła się na siłach, by iść do pracy, poza tym wydawało się, że dobrze zrobi jej taka przerwa. Niestety, szybko okazało się, że siedzenie w domu tylko pogłębiło depresję. Śmierć matki i wiadomość, że Daniel na poważnie zajął się układaniem nowego życia, sprawiły, że nagle znalazła się w swego rodzaju próżni pomiędzy dwiema ostatecznościami.

Miesiąc spędzony w mieszkaniu, które z dnia na dzień przestała uważać za swoje, był jednym z najgorszych okresów w jej życiu, bo oprócz poczucia osobistej porażki normalne funkcjonowanie uniemożliwiała jej również żałoba połączona z wyrzutami sumienia, które nagle osaczyły ją niby chmara drobnych, ale uprzykrzonych meszek. Nie dało się przed nimi uciec i choć ich ukąszenia były mniej bolesne niż ciągle jeszcze świeże rany zadane jej dumie, sprawiały, że nie mogła przestać myśleć o przeszłości. Podobnie nie potrafiła wyobrazić sobie najbliższej przyszłości. Znalazła się w stanie dziwnego zawieszenia i być może właśnie potrzeba wyrwania się z niego była główną przyczyną jej nagłego wyjazdu, choć sama Marta nie do końca umiałaby wytłumaczyć, o co jej tak naprawdę chodziło. Po prostu czuła, że musi coś zrobić, otrząsnąć się z marazmu, w którym tkwiła od ponad miesiąca, a telefon od agentki nieruchomości stał się zapłonem, impulsem, który popchnął ją do działania.

Nie zastanawiała się, czy podjęta tak nagle decyzja miała sens, najważniejsze było, że w ogóle zapadła. Spakowała się i ruszyła w drogę z takim pośpiechem, jakby miała coś ważnego do załatwienia i nie mogła się spóźnić. Żeby nie myśleć za dużo, włączyła jakąś składankę przebojów i przez znaczną część trasy wyśpiewywała na całe gardło, dopóki jej nadwerężone struny głosowe nie odmówiły posłuszeństwa.

– Co ja robię? – powiedziała półgłosem jakiś czas później, stojąc na środku kuchni z naręczem ubrań, które przyniosła z samochodu. – Chyba oszalałam – stwierdziła, przewieszając je przez oparcie krzesła. – Zupełnie oszalałam – wychrypiała zrezygnowana, a potem klapnęła ciężko na drugie krzesło. – Mam to w nosie – dodała po chwili szeptem i się rozpłakała.

Nie tkwiła w tym stanie długo, po kilku gwałtownych spazmach jej szloch przeszedł w ciche pochlipywanie, a potem urwał się niemal tak samo szybko, jak się rozpoczął. Wyjęła z walizki kosmetyczkę i przeszła do łazienki, gdzie dokładnie zmyła makijaż. W lustrze zobaczyła bladą twarz i lekko zaczerwienione oczy. Wyglądała w jaskrawym świetle tak mizernie, że z obawy, iż mogłaby się znowu rozpłakać, wróciła szybko do kuchni.

Po chwili zorientowała się, że ciągle jeszcze jest w kurtce, choć w mieszkaniu zrobiło się już znacznie cieplej. Zdjęła ją więc i powiesiła w sieni na wieszaku. Była na nim jedynie pikowana kraciasta kamizelka ze sztruksu, którą mama nakładała w chłodniejsze dni, pracując w ogrodzie. Marta odruchowo dotknęła grubego materiału, lecz ciągle niepewna, czy się nie rozpłacze, szybko cofnęła rękę. By zająć czymś myśli, zataszczyła obie walizy do swego dawnego pokoju i zaczęła wyjmować z nich rzeczy. Dopiero gdy wszystko leżało na łóżku, przyszło jej na myśl, że w szafie może nie być miejsca – przecież przez tyle lat mama na pewno zagospodarowała ją po swojemu.

I nagle się speszyła, bo uświadomiła sobie, że nie zainteresowała się tym ani razu podczas swych dość rzadkich i zdecydowanie za krótkich wizyt w domu. Tak naprawdę jej ostatni dłuższy pobyt w rodzinnej wsi miał miejsce jeszcze w czasach studenckich. Od momentu gdy rozpoczęła pracę, przyjeżdżała do rodziców zaledwie kilka razy w roku i góra na dwa, trzy dni. Kiedy wyszła za mąż, odwiedzała ich jeszcze rzadziej, a od śmierci taty trzy lata temu jej pobyty w domu dałoby się chyba policzyć na palcach obu rąk, a i to niewykluczone, że jakiś jeszcze by został wolny. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że przyjeżdżając tutaj, nigdy nie rozpakowywała do końca torby, ograniczając się do wyjęcia z niej kosmetyczki i piżamy, choć nawet w hotelach, w których zatrzymywała się z mężem w czasie wakacyjnych wyjazdów, wieszała ubrania.

Okazało się, że szafa nie była zapchana. Oprócz paru starych ciuchów Wojtka i wciśniętej na górnej półce zapasowej kołdry Marta nie zauważyła w niej ani jednej rzeczy, która należałaby do mamy. W ogóle cały pokój wyglądał niemal identycznie jak wtedy, gdy zajmowała go z bratem. Nadal stały w nim dwa tapczany i drewniany stół z dwoma tapicerowanymi krzesłami, podłogę zaścielała ta sama co dawniej bordowa wykładzina, a na ścianach wisiały plakaty piłkarzy, których sława przeminęła co najmniej dekadę temu. Na półce w regale piętrzył się stos komiksów latami kolekcjonowanych przez Wojtka, a pod sufitem wisiał model sklejonego przez niego samolotu. Jedyna różnica polegała na tym, że teraz panował tu porządek i że wśród tych wszystkich pamiątek ze szczenięcych czasów w pokoju – oprócz wiszącego nad drzwiami komunijnego obrazka i kilkunastu szkolnych lektur ustawionych na małej półeczce koło okna – nie było żadnych śladów po nastoletniej Marcie.

Jakbym tu nigdy nie mieszkała! Mimo woli zaskoczyło ją to odkrycie, choć przyczyna tego stanu rzeczy była jej dobrze znana – wszak sama pozbywała się bez specjalnych sentymentów większości swoich rzeczy, gdy wyprowadzała się z domu. Działo się to stopniowo, ale nie dało się ukryć, że znacznie szybciej niż jej brat „wyrosła” z rodzinnej wsi. Już w liceum wiedziała, że nie ma zamiaru do niej wracać. Ciągnęło ją wielkie miasto, dlatego wybrała warszawską uczelnię i właściwie już pod koniec studiów była w domu rodziców tylko gościem.

Żeby odegnać dziwny smutek, który ją nagle ogarnął, energicznie wzięła się za zagospodarowywanie od nowa pokoju, w którym spędziła pierwszych kilkanaście lat życia. Powiesiła ubrania w szafie, ułożyła bieliznę w szufladzie, na stole postawiła budzik, który towarzyszył jej we wszystkich wyjazdach, oraz małą szkatułkę z biżuterią. Skrzywiła się, gdy przez głowę przemknęła jej myśl, że właściwie powinna pozbyć się połowy jej zawartości, bo były to prezenty od Daniela. Szybko stwierdziła, że rozstrzygnie ten problem później. Wróciła do łazienki i poustawiała na półeczce pod lustrem swoje kosmetyki. Z szafy w dużym pokoju wydobyła dwa ręczniki i komplet pościeli.

Powlekając kołdrę, z rozkoszą wdychała dobrze znany zapach. Jej warszawska pościel pięknie pachniała płynem do płukania, ale nigdy nie dawała takiego poczucia świeżości, jakiego nabierało pranie suszone na sznurze w ogrodzie i trzymane w szafie razem z perkalowymi woreczkami napełnionymi lawendą. Marta uwielbiała ten zapach, podobnie jak sztywność maminych poszewek i prześcieradeł, która zawsze wywoływała w niej wrażenie pewnej odświętności. Sama nie krochmaliła pościeli, bo Daniel tego nie lubił, a poza tym nie miała czasu na jej prasowanie. Jednak ilekroć zdarzyło się jej nocować w rodzinnym domu, zawsze stwierdzała, że woli tę lekką szorstkość zwykłego bawełnianego płótna od preferowanej przez męża miękkiej, ale trochę szmatławej kory.

Nakładając prześcieradło – usztywnione krochmalem i z wyraźnie zaprasowanymi kantami – przypomniała sobie, jak czasem pomagała mamie naciągać zdjęte ze sznura płachty. Łapała obiema rękami końce płótna, zbierała je do środka, a potem ciągnęła w swoją stronę – najpierw prosto, a potem po skosach – z całej siły próbując pokonać opór stawiany przez mamę, która po drugiej stronie robiła dokładnie to samo. Zdarzało się, że w ferworze tych zmagań któraś z nich wyrywała przeciwniczce prześcieradło z dłoni, a ono, ku wspólnej uciesze, lądowało na podłodze.

Mimowolnie uśmiechnęła się na to wspomnienie, zastanawiając się jednocześnie, jak mama radziła sobie z tą czynnością po śmierci taty. Może pomagała jej ciotka Halina?

Skończywszy ścielenie łóżka, Marta ponownie odruchowo pogładziła poduszkę, a potem wróciła do kuchni. Zbliżała się szesnasta. Na dworze było jeszcze widno, ale w mieszkaniu zaczynało powoli szarzeć. Włączyła światło. Spojrzała na lodówkę i uświadomiła sobie, że zaczyna być głodna – w końcu nie jadła nic od samego rana. Niestety, w tym samym momencie dotarło do niej, że popełniła błąd, nie zatrzymując się na obiad gdzieś po drodze, bo lodówka była pusta. Sprzątając mieszkanie, ciotka nie zapomniała o niczym – uchylone drzwiczki opróżnionej z zapasów zamrażarki stanowiły tego niezbity dowód. Marta zajrzała jeszcze do kredensu, ale i tutaj panował idealny porządek – owszem, zauważyła puszkę z herbatą oraz słoik kawy rozpuszczalnej, a także pojemniki, w których mama przechowywała takie produkty jak kasza, mąka, cukier czy fasola, ale nic nie nadawało się na szybki posiłek. Przypomniała sobie o spiżarce znajdującej się pod schodami wiodącymi na strych, lecz i tutaj nie znalazła niczego oprócz kilkunastu słoików z ogórkami i paru kompotów. Zdziwiła ją ich skromna liczba, bo w dawnych czasach wszystkie półki były zastawione domowymi przetworami. Szybko doszła do wniosku, że po śmierci taty mama nie miała już po prostu dla kogo ich robić.

Piwnicę sobie odpuściła. Co prawda w czasach jej dzieciństwa, jeszcze za życia babci, przechowywane były w niej różne zapasy, ale co najmniej od kilku lat stanowiła ona jedynie miejsce, do którego mama znosiła stare graty, nie mogąc się zdecydować na ich wyrzucenie. Poza tym Marta nigdy nie lubiła tego pomieszczenia – zawsze lekko ją przerażało. Jako nastolatka schodziła tam niechętnie i tylko wtedy, gdy nie miała wyjścia.

W brzuchu burczało jej coraz mocniej, nie było więc wyjścia – zdecydowała, że musi iść do sklepu. Choć znajdował się niedaleko, pojechała do niego samochodem. Po pierwsze naprawdę się jej spieszyło, a po drugie nie miała ochoty na spotkanie z którymś z sąsiadów.

Sklep mieścił się w tym samym co dawniej budynku. Prywatny właściciel próbował wprawdzie nadać mu nowocześniejszy wygląd, malując elewację na wściekle zielony kolor i umieszczając nad wejściem olbrzymią reklamę z nazwą sieci handlowej, do której należał, ale jego klockowaty kształt i charakterystyczne okratowane okna nieodmiennie kojarzyły się z poprzednią epoką. Wnętrze jednak niczym nie różniło się od miejskich sklepów. Regały uginały się od towarów, stoisko z owocami przyciągało wzrok jaskrawymi barwami, a w ladach chłodniczych można było znaleźć nie tylko paczkowane mięso i ryby różnego gatunku, ale nawet krewetki, co z pewnym zdziwieniem zauważyła Marta. W niczym nie przypominało to PSS-owskiego sklepu, w którym robiło się zakupy, gdy była dzieckiem. Dopiero później, gdy była nastolatką, zaopatrzenie trochę się poprawiło, lecz nawet w połowie lat dziewięćdziesiątych na większe zakupy jeździło się do miasta, bo asortyment miejscowej spółdzielni przedstawiał się nader skromnie. Teraz produktów było do wyboru, do koloru i Marta w dziesięć minut załadowała po brzegi sklepowy koszyk.

Czekając, aż młoda ekspedientka zeskanuje kody wszystkich wybranych przez nią towarów, gapiła się na regał z alkoholem. Sądząc po trzech nie najlepiej prezentujących się klientach, których spotkała na placyku przed sklepem, byłaby skłonna twierdzić, że jeśli chodzi o alkohole, większą popularnością cieszyło się tutaj raczej tanie piwo i „wino marki wino” niż koniaki czy whisky, na które teraz patrzyła. W zasadzie nie piła dużo, ot, jakieś tam piwo czy kilka drinków na imprezie. W każdym razie nigdy nie zdarzyło się jej wypić tyle, by stracić nad sobą kontrolę albo nie pamiętać, co się wydarzyło. Nagle jednak ogarnęła ją przemożna potrzeba, by się upić, a przynajmniej wstawić się na tyle, by chociaż przez parę godzin o niczym nie myśleć. Po prostu zalać robaka i pójść spać. Wprawdzie nigdy jeszcze nie piła sama, ale przecież życie też nigdy wcześniej nie dało jej w tyłek tak jak ostatnio.

A co tam – pomyślała.

– Wezmę jeszcze wino – zwróciła się po chwili do ekspedientki, która właśnie wymieniła kwotę do zapłacenia. – Może… – Zastanawiała się przez chwilę. – Niech będą dwie butelki tego chianti – zdecydowała się i wskazała palcem odpowiedni trunek.

– Może jednak lepsze byłoby białe – usłyszała nagle tuż za plecami.

Zaskoczona odwróciła się gwałtownie i spojrzała na stojącego za nią mężczyznę, zadzierając do góry głowę.

– Czerwone wino bardzo wysusza śluzówkę. Przy takim zapaleniu krtani raczej bym go nie zalecał – wyjaśnił i się uśmiechnął.

– To chyba moja sprawa, jakie wino kupuję – zachrypiała zirytowana i uwagą klienta, i faktem, że poczuła się przy nim taka mała. – A jak będę potrzebowała porady w sprawie krtani, wybiorę się do lekarza – uniosła nieco głos, co sprawiło, że końcówka zdania zabrzmiała trochę piskliwie.

Mężczyznę chyba zaskoczyła jej gwałtowna reakcja. Przez chwilę patrzył na nią.

– Przepraszam, nie chciałem się wtrącać. To było odruchowe – odezwał się w końcu. – Naprawdę przepraszam – powtórzył, ale ona już się od niego odwróciła.

Zapłaciła i włożyła butelki do jednej z wypchanych zakupami reklamówek.

– Może pani pomogę? Wyglądają na ciężkie. – Nieznajomy wskazał na jej zakupy.

Chyba rzeczywiście było mu głupio, jednak Marta, która z niezrozumiałych nawet dla siebie powodów ciągle była poirytowana, wzruszyła ramionami.

– Poradzę sobie, mam samochód – warknęła i wyszła ze sklepu, zapomniawszy nawet o „do widzenia”. – Kretyn – mruknęła pod nosem, ustawiając reklamówki za siedzeniem pasażera.

W domu, zanim jeszcze nagrzał się piekarnik, do którego wstawiła mrożoną pizzę, otworzyła pierwszą butelkę wina. Po dwóch kieliszkach poczuła przyjemny szum w głowie, a po zjedzeniu pizzy nastrój zdecydowanie się jej poprawił – może życie i było do dupy, ale przynajmniej w tej chwili nie musiała się z nim mierzyć. Świat i problemy mogły trochę poczekać.

– Chrzanić to wszystko! – zawołała w pewnym momencie, ale jej ochrypły okrzyk nie zabrzmiał w pustej kuchni tak buńczucznie, jak by chciała. Wstała więc i ująwszy kieliszek, jakby zamierzała wznieść toast, powtórzyła kilka razy: – Chrzanić to! Chrzanić! Chrzanić!

Przy ostatnim okrzyku głos odmówił jej posłuszeństwa i z ust wydobyło się jedynie piskliwe skrzeczenie. Rozśmieszyło ją to, ale dała spokój słownym manifestom, wiedząc z doświadczenia, że może się to skończyć bezgłosem.

Chociaż w sumie – przemknęło jej przez głowę – może nie odezwać się już do końca życia nie byłoby takie złe. Zaszyć się w tej mysiej dziurze i nie przejmować się niczym, a zwłaszcza mężulkiem zdrajcą.

Spochmurniała na to nagłe przypomnienie. Jednym haustem wypiła pozostałe w kieliszku wino, a potem wlała do niego resztkę z butelki. Żeby odegnać przykre myśli, ruszyła na obchód domu. Poszła do łazienki i dopiero myjąc ręce lodowatą wodą, uświadomiła sobie, że nie włączyła bojlera. Zajrzała do pokoiku babci i nagle zaczęła się zastanawiać, czy nie powinna właściwie nazywać go maminym.

Był to najmniejszy pokój w domu. Oprócz wąskiego łóżka z wysokim drewnianym wezgłowiem i starej trzydrzwiowej szafy, którą babcia dostała w posagu, mieścił się tam tylko nieduży stół z prostym krzesłem. Stał pod samym oknem, a Marta pamiętała, że dawniej zawsze był zawalony jakimiś wykrojami i tkaninami, które klientki babci przynosiły do szycia. Teraz jego blat był zupełnie pusty, a jedyną pamiątką świadczącą o babcinej profesji była nieduża okrągła poduszeczka na igły i wysłużony centymetr wiszące na gwoździu wbitym we framudze. Nie wiedzieć czemu, bo przecież wcześniej mocno irytował ją ten krawiecki rozgardiasz, widoczny nie tylko tutaj, ale prawie w całym domu, Martę ogarnęła tęsknota za tymi dawnymi czasami.

Ileż to razy stała w tym pokoiku i niecierpliwiła się, podczas gdy babcia brała z niej miarę na jakiś nowy ciuszek albo gdy kazała jej stać nieruchomo w czasie przymiarki! Mimowolnie odchylała głowę, gdy babcine ręce, którymi poprawiała podkrój świeżo skrojonej i sfastrygowanej sukienki, zbliżały się do jej twarzy. Babcia pachniała mlekiem. Słodkawy, nieco mdlący zapach, z nikłym odorem krowich wymion i obornika, wzbudzał wtedy jej odrazę, lecz jednocześnie wywoływał uczucie błogiej swojskości. Było to jedno z wyrazistszych wspomnień dzieciństwa, zapamiętanego zresztą z niezwykłą wprost dokładnością, co budziło zaskoczenie rodziców, którzy często nie mogli uwierzyć, gdy przypominała im jakieś strzępki sytuacji sięgających okresu niemalże jej niemowlęctwa. Na pewno ważną rolę odegrały tu fotografie robione przez tatę. Mimo wszystko dziwiono się, że na przykład pamięta kolor sukienki, mimo że gdy ją nosiła, miała trzy lata. A jednak pamiętała, może nie tyle nawet sukienkę, ale właśnie babcię pieczołowicie marszczącą każdą z licznych falbanek zdobiących dół tego krawieckiego dzieła, a potem siebie wystrojoną jak królewna i obracającą się wkoło przed wysokim lustrem wbudowanym w wewnętrzną część drzwi szafy.

Było to miłe wspomnienie, lecz Marta nagle poczuła, że ogarnia ją smutek. Żeby go odegnać, usiadła na łóżku i odsunęła szufladkę niewielkiej nocnej szafki, którą matka przeniosła tu ze swojej dawnej małżeńskiej sypialni. Porządki ciotki najwyraźniej jej nie objęły, bo chociaż na wierzchu nie stało nic oprócz nocnej lampki i starego budzika, w środku panował swojski bałagan. Zawahała się przez chwilę, ale szybko odrzuciła skrupuły – właścicielka zgromadzonych tu szpargałów nie żyła, Marta nie naruszała więc w żaden sposób jej prywatności.

Odstawiła kieliszek i od niechcenia zaczęła przeglądać zawartość szufladki. Nie znalazła w niej nic zaskakującego – krem do rąk, zużyta w połowie tubka maści witaminowej, kilka długopisów, notesik z nabazgranymi numerami telefonów i adresami, trzy paczki chusteczek higienicznych, jakieś tabletki, wrześniowy numer „Rewii Rozrywki”, różaniec. Zawartość maminej szufladki nie różniła się wiele od jej własnej. No może z wyjątkiem różańca.

Pochyliła się i zajrzała do szafki. Oczywiście były tam książki. Mama chyba by nie zasnęła, gdyby nie przeczytała w łóżku przynajmniej kilku rozdziałów. Czymś zwyczajnym było też dla niej zarywanie nocy z powodu lektury, choć Marta nie pamiętała, by ktoś w ich domu wstawał wcześniej niż mama. Nawet babcia pojawiała się w kuchni później niż ona. Jako dziecko Marta zastanawiała się czasem, czy mama w ogóle kładzie się spać, bo gdy zdarzało się jej zbudzić w nocy, prawie zawsze widziała przytłumione światło nocnej lampki sączące się przez szparę pod drzwiami pokoju rodziców.

Marta nie była aż taką maniaczką, ale lubiła czytać, z ciekawością więc zaczęła przeglądać zawartość szafki. Najwidoczniej w ostatnich miesiącach przed śmiercią mamie trudno było się skupić na ambitniejszej lekturze, bo wyciągnięty z dolnej półki stosik tworzyły głównie kryminały. Wśród nich zauważyła i te klasyczne – Georges’a Simenona, Joe Alexa czy Agaty Christie. Marta uśmiechnęła się na widok jednej ze sfatygowanych okładek. „Dziesięciu Murzynków”. Kiedyś uwielbiała tę książkę i zupełnie nie mogła przekonać się do nowego tłumaczenia jej tytułu, z którym jakiś czas temu się zetknęła. „I nie było już nikogo” może i miało bardziej poprawne politycznie brzmienie, ale zdaniem Marty pierwotna wersja zdecydowanie lepiej oddawała klimat słynnej powieści.

Nagle naszła ją ochota, by jeszcze raz przeczytać tę historię, która w nastoletnich czasach przyprawiała ją o dreszcze. Pociągnęła łyk z kieliszka, a potem wygodnie się usadowiła, podkładając pod plecy poduszkę, i zaczęła czytać. Choć pamiętała fabułę, wciągnęła ją od pierwszych zdań. To było dokładnie to, czego w tej chwili potrzebowała – zająć głowę fikcyjnymi problemami i nie myśleć o własnych.

Czy mama szukała w tej książce tego samego? – zastanawiała się jakieś pół godziny później, wracając do kuchni, by odkorkować drugie wino. Oderwania od przykrej rzeczywistości? Ucieczki od bólu? A może zapomnienia?

Poczuła, jak jej dobry nastrój zaczął się nagle ulatniać. Po raz kolejny zaatakowały ją wyrzuty sumienia, które od dłuższego czasu starała się tłumić. Uświadomiła sobie, że tak naprawdę niewiele wie o ostatnich tygodniach życia mamy. Zajęta analizowaniem przyczyn rozpadu swojego małżeństwa i rozpamiętywaniem doznanych krzywd, nie za bardzo myślała o tym, czy stan matki rzeczywiście jest aż tak zły, jak sugerowała ciotka Halina. W pewnym sensie było jej wygodniej uważać, że w ten sposób siostra mamy próbowała wymóc na niej, by zachowała się tak, jak jej zdaniem powinna zachowywać się córka – przecież ciągle nie mogła jej darować tego, że wtedy, gdy tatę zabrało pogotowie, nie przyjechała natychmiast do domu. Nawet mama, zwykle dość krytyczna wobec niej, zwłaszcza w tego typu sprawach, nie miała o to pretensji, rozumiejąc, że Teneryfa to nie Warszawa i że po prostu nie dało się – ot tak – od razu wsiąść do samolotu i przylecieć do Polski. Ciotka uważała inaczej. No a to, że Marty nie było przy śmierci mamy, w jej oczach było grzechem nie do wybaczenia. Dobra córka, wiedząc, jak jest, warowałaby przy matce od paru tygodni, a nie czekała na ostatnią chwilę. Owszem, Marta w jakiejś części przyznawała jej rację, ale nie miała siły tłumaczyć, że jej opieszałość nie była wynikiem złej woli, tylko splotem różnych okoliczności. Naprawdę co parę dni przypominało się jej, że powinna pojechać do Grabowa, tylko że załamana rozpadem swojego małżeństwa po prostu nie mogła się jakoś zebrać, żeby to zrobić, i cały czas przekładała wyjazd. No a gdy w końcu zadzwoniła ciotka, nagle okazało się, że było już za późno, by czegokolwiek się dowiedzieć – i o tym, jak umierała mama, i o tym, jak żyła.

Jakkolwiek by to nie brzmiało, Marta słabo znała swoją matkę. Nie umiałaby wytłumaczyć, na czym to polegało, ale zawsze wydawała się jej w pewien sposób niedostępna. Oczywiście nie w dzieciństwie, bo wtedy jeszcze się nad tym nie zastanawiała. Pierwszy raz przyszło jej to chyba do głowy w szóstej, a może w siódmej klasie. Potem tylko się w tym utwierdzała, chociaż gdyby miała wyjaśnić, skąd wzięło się owo przekonanie, nie potrafiłaby tego zrobić. Mama była skryta i niezbyt wylewna, ale na pewno przyczyna tego, że Marta nie potrafiła się do niej zbliżyć, tkwiła w czymś innym. Może wynikało to z jej surowości wobec córki – ta zawsze była przekonana, że młodszego o cztery lata Wojtka traktowała inaczej i na więcej mu pozwalała. A może z tego, że ich charaktery tak bardzo się od siebie różniły? W każdym razie Marta nigdy nie widziała w matce przyjaciółki. Ani jako nastolatka, ani później, gdy dorosła. Kochała ją i wiedziała, że i ona również ją kocha, lecz mimo to ich wzajemne stosunki zawsze cechował pewien dystans. Marta właściwie nigdy się jej nie zwierzała, zwłaszcza że jej zdaniem mama nie należała do osób, które przesadnie interesowały się czyimś życiem, nawet jeśli to było życie własnego dziecka. Tak przynajmniej odbierała to jako nastolatka.

– Przyznaj, że mnie adoptowałaś! – wykrzyczała kiedyś w przypływie złości. – Gdybyś była moją prawdziwą matką, chciałabyś przynajmniej wiedzieć, dlaczego tak mi na tym zależy. Ale ciebie to nie obchodzi! Powiedziałaś „nie” i uważasz, że sprawa zamknięta. To, co czuję, cię nie interesuje. Myślisz, że nie wiem, że tylko czekasz, żebym dała ci spokój i żebyś mogła wrócić do tej cholernej książki, której czytanie ci przerwałam?!

Marta miała wtedy piętnaście lat. Przyjechała do domu na święta Bożego Narodzenia i poinformowała rodziców, że została zaproszona przez koleżankę na sylwestra. To miała być prawdziwa prywatka, którą organizował jej starszy brat, student. Oprócz Marty zaproszona została jeszcze tylko jedna dziewczyna z jej klasy, dlatego uznała to za ogromne wyróżnienie. Nie przyszło jej jednak na myśl, że fakt ten nie będzie miał żadnego znaczenia w oczach rodziców, którzy zgodnie uznali, że ich córka jest za młoda, by balować na studenckiej imprezie. Marta była tak bardzo pewna, że weźmie w niej udział, że zaskoczona kategoryczną odmową nie potrafiła przedstawić żadnych innych argumentów, które przekonałyby ich do zmiany stanowiska. Po prostu rozpłakała się i pobiegła do swojego pokoju. Dopiero tam zrozumiała, że najpierw powinna była porozmawiać z ojcem. Gdyby nie znał stanowiska żony, może udałoby się go przekonać, żeby się za nią wstawił. Teraz, niestety, nie miało to sensu. To, że przekonywanie matki również nie miało najmniejszego sensu, też wiedziała, mimo to spróbowała jeszcze raz i sprawa skończyła się tak, jak się skończyła. Nie pomogła nawet interwencja cioci Haliny, którą zdesperowana Marta poprosiła o pomoc. Rodzice mieli na ten temat jednoznaczną opinię: pierwsza klasa liceum to nie jest pora na dorosłe imprezy.

Z perspektywy lat Marta zaczęła nawet rozumieć ich decyzję, co jednak nie zmieniało faktu, że właśnie tamta kłótnia też miała pewien wpływ na to, jak ukształtowały się jej stosunki z mamą. Dopóki żył tata, nie rzucało się to tak bardzo w oczy, bo jego bezpośredniość i otwartość równoważyły niejako wycofanie i apodyktyczność jego żony, jednak po jego śmierci obie jeszcze bardziej zasklepiły się w swych skorupach. Każda z nich przeżywała żałobę inaczej i żadna nie czuła potrzeby dzielenia się swoimi odczuciami z drugą. W efekcie tego Marta, która i tak od dawna żyła własnym życiem, jeszcze rzadziej pojawiała się w rodzinnym domu, a kiedy już przyjeżdżała, właściwie nigdy nie rozmawiała o tacie. Mówiła o pracy, o wykańczanym mieszkaniu, wakacyjnych wyjazdach z Danielem, opowiadała o znajomych, których matka nawet nie znała. Tamta uważnie słuchała, czasem nawet o coś spytała, ale Marta miała prawie zawsze wrażenie, że robi to z grzeczności. Rodzicielka ożywiała się zwykle, gdy schodziło na Wojtka, a to tylko utwierdzało jej córkę w nabytym jeszcze w dzieciństwie przekonaniu, że młodszy brat zajmuje ważniejsze miejsce w sercu ich matki. Wprawdzie od dawna nie czuła już zazdrości, ale świadomość ta powodowała, że nie potrafiła tak jak on okazywać jej swych uczuć, a tym bardziej o nich mówić.

– Ale kochałam cię, mamo, naprawdę – wyszeptała teraz i bojąc się, że zaraz się rozpłacze, pociągnęła spory łyk wina. – A jeśli chodzi o kryminały, mamy podobny gust – dodała po chwili, odstawiając kieliszek i sięgając po odłożoną książkę.

Najpewniej z powodu wypitego alkoholu źle wymierzyła odległość i nagle otwarta butelka potoczyła się po stole, rozlewając swą zawartość na całej jego szerokości.

– Szlag by to trafił! – zaklęła kompletnie zaskoczona, a potem rzuciła się na ratunek, bo ciemnoczerwona struga właśnie zaczęła się zbliżać do leżącej po drugiej stronie blatu książki.

Niestety, jej koordynacja ruchowa wyraźnie nie była najlepsza, bo zamiast pochwycić butelkę, strąciła podniszczony od wielokrotnego czytania tomik na podłogę, sprawiając, że kiepsko sklejone kartki broszurowego wydawnictwa rozpadły się na kilka części.

Przez kilka sekund gapiła się zupełnie zdezorientowana na to pobojowisko, dopóki ciurkająca ze stołu strużka nie zmusiła jej do działania. Zgarnęła rozsypane kartki i odłożyła je na kredens, a potem rozejrzała się za czymś, czym mogłaby wytrzeć winną kałużę. Nie znalazłszy nic innego, złapała wiszącą na uchwycie piekarnika ścierkę i najpierw wytarła stół. Doszła do wniosku, że po takim zabiegu ścierka i tak będzie nadawać się tylko do wyrzucenia, więc wykorzystała ją jeszcze do umycia podłogi. Jakoś przeszła jej ochota na wino, zresztą w butelce i tak pozostało go niewiele, odstawiła ją do zlewu. Zatroskana spojrzała na przemieszane stronice książki, po czym zaczęła je porządkować.

Nagle zauważyła kawałek złożonej na pół kartki wyrwanej ze środka zwykłego zeszytu w kratkę. Wyjęła ją przekonana, że była to zakładka, którą mama zostawiła między stronicami kryminału. To było dla niej typowe – zaznaczać miejsce, w którym przestała czytać, czymś, co akurat było pod ręką: paragonem ze sklepu, pocztówką albo łyżeczką do herbaty, jeśli ta akurat leżała obok. Marcie przypomniało się, że kiedyś mamie zdarzyło się nawet użyć jako zakładki stuzłotowego banknotu, który tata położył na stole, i że w domu wybuchło spore zamieszanie w związku ze zniknięciem pieniędzy.

Już miała wyrzucić kartkę do kosza, lecz odruch sprawdzania wszystkich papierów sprawił, że najpierw ją rozłożyła.

Od razu poznała pismo mamy. Drobne, ale wyraźne literki i małe odstępy między wyrazami sprawiały, że pisane przez nią zdania zawsze kojarzyły się Marcie z cienkimi wężykami pełznącymi po kartce. Tylko że na tej, którą trzymała w ręce, było ich tak dużo i tak gęsto pisanych, iż w pierwszej chwili wyglądało to, jakby się ze sobą zlały. Nie było tu żadnych akapitów ani marginesów, a pisany kratka w kratkę tekst stanowił niemal jednolitą ciemnoniebieską plamę. Mimo to wzrok Marty w jednej sekundzie wychwycił coś, co spowodowało, że przysunęła kartkę bliżej oczu.

„Kochana Marto” – to były pierwsze słowa zapisane na kartce.

List? Do niej? Zdumiona przez dłuższą chwilę wpatrywała się w te dwa wyrazy, nie będąc pewną, czy wzrok i wypite wino nie spłatały jej psikusa, jednak pismo mamy było tak czytelne i zdecydowane, że o pomyłce nie mogło być mowy. Mimo to odruchowo odwróciła kartkę, by sprawdzić, czy z tyłu nie kryje się jakaś dodatkowa wskazówka, i dopiero kiedy stwierdziła, że nic tam nie ma, wróciła do zapisanej strony.

„Kochana Marto” – przeczytała jeszcze raz. „Nie wiem, czy zdecyduję się przekazać Ci ten list, tak samo jak nie wiem, czy jeszcze się zobaczymy przed moją śmiercią…”

– Boże! – Okrzyk, który wyrwał się z jej ust, był pełen bólu i niedowierzania. Poczuła, jak krew gwałtownie uderza do głowy, i nagle zrobiło się jej słabo. Zamknęła oczy i bojąc się, że zemdleje, osunęła się na podłogę. Przez chwilę siedziała, opierając się plecami o drzwiczki znajdującej się pod zlewem szafki, a potem wzięła kilka głębokich oddechów. Dopiero gdy dudnienie w jej głowie zelżało, otworzyła oczy i ponownie spojrzała na trzymany w ręku list.

„Czuję, że przyjdzie po mnie już niedługo, lecz uwierz, Kochana, nie budzi to we mnie lęku. Naprawdę, teraz już niczego się nie boję. Może trochę mi żal, że to już, ale przecież i tak nic nie jest wieczne, więc staram się za bardzo nie rozpamiętywać. Nie miałam złego życia, choć kiedyś miałam pretensje do losu, że pewne sprawy ułożyły się w nim tak, a nie inaczej. Im jednak bliżej do jego końca, tym bardziej dociera do mnie, jak bardzo się myliłam! Dostałam w życiu wiele dobrego i jeśli czegoś żałuję, to tego, że tak późno to doceniłam. Chcę, żebyś to wiedziała – szczególnie Ty, Córeczko. Wiem, że przechodzisz trudny okres. Nic mi nie mówiłaś, gdy byłaś u mnie ostatnio, ale wcale nie musiałaś, bo ja wyczuwam Twoje zmartwienia nawet wtedy, gdy bardzo starasz się je przede mną ukryć. Nie mogę Ci pomóc – są sprawy, z którymi musimy borykać się same, ale jestem pewna, że dasz sobie radę. Jesteś silna i odważna, bardziej, niż Ci się samej wydaje, a ja zawsze byłam z tego powodu dumna, chociaż nigdy Ci tego nie powiedziałam. To jeden z moich największych błędów, choć dopiero niedawno to zrozumiałam. Mam jednak nadzieję, że mi go wybaczysz, tak jak i inne rzeczy, których nie zrobiłam, a których być może ode mnie oczekiwałaś. Sama nie rozumiem, dlaczego tak się działo, a jedyne wytłumaczenie, które przychodzi mi do głowy, jest takie, że miałam za mało odwagi, by od początku powiedzieć Ci prawdę. Teraz jestem prawie pewna, że to byłoby najlepsze, ale przez całe lata wydawało mi się, że skrzywdzę w ten sposób i Ciebie, i tatę. Zresztą – nie zrozum mnie źle, absolutnie się nie usprawiedliwiam – tata też się tego bał. A potem chyba było już za późno, tak przynajmniej uważaliśmy. Czas płynął, przywykliśmy, prawie o tym nie myślałam. Dopiero ostatnio zaczęłam się zastanawiać, czy jednak się nie myliliśmy i czy gdybyś od początku wszystko wiedziała, nasze życie nie byłoby inne. Świadomie piszę inne, a nie…”

List urywał się tak nagle, że oszołomiona Marta bezwiednie znowu odwróciła kartkę, jakby chciała się upewnić, czy na następnej stronie nie znajdzie dalszego ciągu. Przez dłuższą chwilę się na nią gapiła, a potem jeszcze raz przeczytała uważnie cały tekst.

Dlaczego jej matka go nie dokończyła? I jaką prawdę zataili przed nią rodzice? Co takiego zdarzyło się w ich rodzinie, że przez kilkadziesiąt lat trzymali to w tajemnicy?! – do głowy cisnęły się jej pytania.

Pod wpływem nagłego impulsu podniosła się z podłogi i znowu poszła do pokoju mamy. Zdawała sobie sprawę, że prawdopodobieństwo istnienia dalszej części listu jest niewielkie, ale musiała to sprawdzić. Jeszcze raz wyjęła wszystkie książki z szafki i zaczęła je kartkować. Niestety, oprócz broszurki reklamującej objazdową sprzedaż butów i galanterii skórzanej, która miała się jakoby odbyć we wrześniu w salce widowiskowej Gminnego Ośrodka Kultury, żadna inna kartka nie wypadła spomiędzy stronic sfatygowanych kryminałów. Zawiedziona Marta przez chwilkę zastanawiała się, czy nie sprawdzić jeszcze książek na regale w pokoju, ale zwyciężył zdrowy rozsądek. Po pierwsze nawet pobieżne przekartkowanie trzystu kilkudziesięciu, jak na oko oceniła, tomów zajęłoby jej parę godzin, a po drugie głupotą było sądzić, że mama w ogóle zostawiła jakiś dalszy ciąg. Najprawdopodobniej zrezygnowała z tego w trakcie pisania, a kartki nie podarła tylko dlatego, że – jak to zazwyczaj bywało – nie miała akurat pod ręką nic innego, więc użyła jej jako zakładki, a potem zwyczajnie o tym zapomniała.

W tym momencie przypomniało się jej, co mówiła ciotka podczas rozmowy telefonicznej – że pogorszenie nastąpiło niespodziewanie, jeszcze poprzedniego dnia nic nie wskazywało na to, że koniec jest aż tak bliski.

Więc może to była jej ostatnia książka? – przyszło nagle Marcie do głowy. Może mama po prostu nie zdążyła skończyć listu, tak jak nie zdążyła doczytać ulubionego kryminału?