Niebo 1989 - Marcin Teodorczyk - ebook + książka

Niebo 1989 ebook

Marcin Teodorczyk

3,8

Opis

We wsi Niebo położonej na Ziemi Lubuskiej wraz z kończącym się rokiem 1989 zapanował wielki entuzjazm. Wolność puka do drzwi, Ameryka wchodzi do telewizorów, łóżek i sklepów. Każdy z bohaterów znajduje cel i w każdym rodzą się aspiracje, które pchają ku nowej rzeczywistości.

Romek marzy o Murzynce, którą zobaczył w filmie porno, Zbyszek o prawdziwej miłości, Kaśka o byciu obrotną kapitalistką, Jadźka o uwolnieniu z konwenansów wspólnoty i życiu po swojemu, Andrzejek o wyrwaniu się z Nieba (w czym pomaga mu odkrycie, że zawsze był inny), podobnie jak Hanka, która idzie na studia dzięki wstawiennictwu dyrektora kopalni.

Jedynie tatko o niczym nie marzy. W jego świecie pojawiają się duchy, odżywają w nim wspomnienia z czasów wojny i strach, że po upadku komuny Niemcy przyjdą po swoje ziemie. W tle rozgrywa się wielka polityka. Drożyzna w sklepach, inflacja, bezrobocie i widmo krachu gospodarki majaczą na horyzoncie, ale atmosfera radości sprawia, że można dokonywać rzeczy wielkich i wszystko jest możliwe.

Powieść Marcina Teodorczyka inspirowana jest wspomnieniami z dzieciństwa z okresu transformacji. Jest swoistym rozliczeniem autora z przeszłością i wiejskim pochodzeniem, a równocześnie stanowi świetny portret bohaterów zmian ustrojowych z prowincji, których zapowiedzią są pirackie kasety wideo, rozluźnienie więzów z Kościołem i kradzione auta z Niemiec.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 208

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (25 ocen)
7
9
6
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




HANKA

– Ścisz ten telewizor!

– Tatku, ja oglądam cicho.

– Ciesz się, że pozwalam wam tu mieszkać!

– Ale tatku…

– Idźcie wszyscy w pizdu z waszymi telewizorami!

Niczego Hance w Niebie nie brakowało. Dość naoglądała się zacofania i brudnych ulic Bytomia. Wolała wyjechać za ukochanym Zbyszkiem na wioskę, choć matka przestrzegała, by za pijaka nie szła. Matka wiedziała najlepiej, co znaczy pijak pod jednym dachem. Ale jak przetłumaczyć zakochanej dwudziestolatce? Nie przetłumaczysz. Hanka zahaczyła się w biurze w kopalni, w którym za wiele do roboty nie miała, ale z maturą wzięli ją od razu. Co najwyżej przekładała papiery z jednej kupki na drugą i uśmiechała się znad pączka do kierowników. Lubiła adorację i trochę sama kusiła sztygarów, inaczej nie wytrzymałaby pracowej nudy. I tak wszyscy w Niebie kłaniali jej się w pas, bo była miastowa. Szybko wsiąkła w społeczność.

Życie w Niebie zobowiązywało, więc czuła się niebiańsko. Zwłaszcza że spodziewała się swojego pierworodnego i mieszkania w bloku budowanym przez kopalnię, bo Zbyszek dostał przydział. Kto miał takie szczęście niemal na dzień dobry dostać nowiuśkie mieszkanie w czteropiętrowym bloku? Tylko górnik z Nieba. Wszyscy patrzyli z zazdrością.

Siostra dziwiła się, że Hanka takiego wsioka wzięła.

– A czy on cię, Hanka, kocha chociaż?

– No pewnie, że kocha! Czemu miałby nie kochać? Za żonę ma mnie wziąć. Od matki zabierze w Bytomiu. To jest miłość! No i Niebo takie ładne, zielone. Ludzie tacy mili, wszyscy się znają od małego. Powietrze jakie czyste, nie to co u nas na Śląsku.

– I pójdziesz tam mieszkać do tej lepianki bez kibla?

– Zrobimy kibel i do bloków pójdziemy zaraz. Budowa idzie już. Wszystko będzie jak trzeba. Lepiej u matki siedzieć? Na księcia czekać?

– Nie no, ale nie na wioskę, Hanka! Krowy będziesz doić po liceum? Świnie paść po maturze? Weź się, Hanka, puknij w czoło!

– Tam nie mają krów. Mają kopalnię! Jak u nas, tylko węgla brunatnego.

– W Niebie jest kopalnia? Co ty opowiadasz? To idź. Idź, byle dalej od matki. Idź!

Teść nie chciał zbudować łazienki, wolał wiadro albo wychodek. „Co ja na stare lata będę budował łazienkę? Z czego? Z renty? Nie stać mnie”. I latała Hanka do wychodka, wstydząc się niemiłosiernie, bo to wstyd nie zrobić łazienki w dzisiejszych czasach. Doprowadzili tylko wodę. Teściowej nie poznała. Zmarła biedaczka, bo była całe życie chorowita, a do tego trochę kulała na prawą nogę. Nikt o kobiecie złego słowa nie powiedział nigdy. Ponoć anioł, nie kobieta. Hanka żałowała, że mamusia poszła do nieba, a ten stary dziad wciąż zatruwał im życie.

– Wyłącz ten telewizor, kurwa mać!

– Idź spać, tatku, ja nie mogę wstać z tym brzuchem. Sam byś pooglądał.

Na razie mieszkali u teścia. Młodszy brat Zbyszka Andrzejek był w wojsku, więc tłumu w chałupie nie było. Starszy brat Romek poszedł na swoje. Hanka do teścia mówiła „tatko”, ale gdy patrzyła na tego wysuszonego dziadygę jebiącego spirytem, miała ochotę go zatłuc gołymi rękami. Nienawidziła go, to mało powiedziane. I jeszcze wołał do siebie Zbyszka na picie. „O nie, moje dziecko ciebie już nie będzie pamiętać, stary skurwysynu”. Mówił, by nie ruszała czegoś, bo to nie jej. Że mają za rok się wyprowadzić, bo dla Andrzejka tylko chałupa. Że ma nie włączać radia, bo prąd drogi, a jak włączała, to potem jej chował tak, że znaleźć nie mogła odbiornika. Taki był z niego skurwysyn i wszyscy o tym wiedzieli, ale Zbyszek mówił, by mieć go w dupie, że on tylko tak gada, bo zdziadział do reszty.

Gładziła się po wielkim brzuchu, już od miesiąca siedziała w domu i nudziło jej się. Dzieciątko szykowało się na świat.

Włączyła telewizor na dziennik, choć nie interesowała się niczym w zasadzie. Ale była niedziela, widno jeszcze, bo czerwiec. Co miała robić? W tygodniu to jeszcze czas leciał szybciej, ale w niedzielę? Czasem poczytała „Przyjaciółkę”, jakieś książki w sumie też, bo czytała w liceum dużo, albo szła do nowych koleżanek z biura na plotki. Na Śląsku często chodziła do kina i lubiła to. W Niebie kina nie było, ale na świetlicy kopalnianej puszczano różne filmy dla rozrywki. Wtedy Hanka obejrzała całego Indianę Jonesa, w którym zakochała się do szaleństwa. Nawet się cieszyła, że jej Zbyszek to prawie jak Harrison Ford. Wypisz, wymaluj.

– Porwę cię do Nieba i zrobię swoją królową.

– Porwij mnie, mój książę. Porwij teraz.

– Ożenisz się ze mną?

– Ożenię.

– Zaręczyny zrobię. Matka cię puści do mnie?

– A co ma matka do gadania? Od razu ślub weźmy! Po co zaręczyny? Ożeń się ze mną, Zbyszek, matki nie pytaj!

– I zobaczysz te górki czarnego miału na tle zielonych lasów. Czerwone dachy domków i żółte łany pszenicy, które będziemy oglądać z czwartego piętra w nowiuśkim mieszkaniu w bloku z łazienką i centralnym ogrzewaniem.

– Zabierz mnie do Nieba!

Jej Harrison Ford właśnie chrapał rozwalony na wyrze, które Hanka wniosła w posagu. Lepiej by spał po pijaku w domu, niż dostawał w mordę na ulicach Bytomia jak jej ojciec. Chlał umiarkowanie, można by rzec, w gruncie rzeczy przyzwoicie. Do roboty chodził, to najważniejsze. Hanka wiedziała przecież, że górnicza brać tu czy na Śląsku trzymała się razem.

Zerkała w telewizor, właśnie było o wyborach, na które nie poszła, bo mówili, że już nie trzeba chodzić. Reszta chciała głosować chyba za Wałęsą, ale może tylko tak mówili, bo bali się, że jak komuna odejdzie, to im kopalnię zamkną. W kościele nie była, ale Zbyszkowi też się nie chciało iść. Żałowała trochę, bo mogłaby nawet, gdyby nie brzuch, w komisji wyborczej siedzieć na wielkiej świetlicy w kopalni, gdzie zawsze były głosowania. Wszyscy by się jej kłaniali. A tak to w domu jedynie z kąta w kąt łaziła, brzuch wielki podtrzymując.

Wypatrzyła Hanka w „Dzienniku” najpierw Jaruzelskiego, potem Wałęsę, ale nic ją nie obchodziło, co mieli do powiedzenia. Zainteresowały ją jedynie pięcioraczki z Gdańska, które już były pełnoletnie i „Dziennik” zrobił z nimi wywiad przed lokalem wyborczym. Aż się przeraziła na ich widok. „Gdybym ja miała teraz urodzić pięcioraczki, chybabym się pochlastała”. Rozejrzała się i posmutniała. W chałupie było prawie jak chlewie, a nie tego chciała dla swojego maleństwa.

Hanka złapała się za brzuch. Dotknęła krocza. Poczuła mokro między nogami.

– Zbyszek! Zbyszek!

Wydarła się na swojego Indianę Jonesa, ale jej nie usłyszał. Resztkami sił ubrała się w cokolwiek i poleciała do Romka, starszego brata męża, który mieszkał dwa domy dalej. Romek był porządnym chłopem, nie chlał, dużo pracował i zawsze można było na niego liczyć. Odwiózł ją szybko do szpitala w Świebodzinie.

4 czerwca 1989 roku w szpitalu o godzinie dwudziestej drugiej zero siedem urodził się Karolek. Hanka wiedziała od razu, jak nazwać syna. Nie było tu dyskusji z nikim. Zawsze chciała mieć Karolka tak dobrego i pięknego jak papież.

ROMEK

– Co ty odstawiasz? Twoje pierwsze dziecko, syn, a ty leżysz w barłogu? Wyłaź, kurwa, i doprowadź się do porządku. Do szpitala jedziemy!

Romek się nie pierdolił z niczym. Twardo stał nogami na ziemi i jak na swoje dwadzieścia dziewięć lat był prawdziwą głową rodziny. Zwłaszcza po śmierci mamy, która do Zbyszkowego chlania by nie dopuściła. Zdzieliłaby pogrzebaczem po plecach dwa razy i raz dołożyłaby szmatą, a chłopak w mig ogarnąłby się z życiem. Romek widział, jak po jej śmierci chłopy zrobili z jego rodzinnego domu melinę. Póki co przez wzgląd na Hankę chałupa jakoś jeszcze była ogarnięta.

– Tatku, kurwa, weź go ogarnij. Wnuka masz, a ten ciągle napierdolony!

– A co ja tam mogę. Ja się nie wtrącam. Jego syn, jego sprawa.

– Co ty pierdolisz, tatku. To sprawa nas wszystkich. To nasza rodzina. Za ciebie też się wezmę, jak będziesz tak dziadował.

– Daj ty mi spokój. A on niech robi, co chce. I niech się cieszy, że mogą u mnie mieszkać. Dom przepisany na Andrzejka, jak wróci z wojska dostanie wszystko po mnie. A on – takiego wała!

I taka była rozmowa. Romek się wkurwiał, bo wiedział, ile pracy włożył we własną chatę, by mieć elegancko jak na filmach. Podłogę własnymi rękami zrobił, boazeria jak W labiryncie, a może i lepiej. Całe Niebo przychodziło podziwiać, nawet sam ksiądz proboszcz pochwalił na kazaniu jego talenty i pracowitość. Romek miał fach w ręku i prawdziwą pasję do drewna. Od dziecka tak było, jak tylko wziął nożyk do ręki. Teraz pół gminy zaczęło zamawiać u Romka podłogi, nawet miał zamówienie od kierownika kopalni. Interes szedł dobrze. Dopiero upadek komuny pozwolił Romkowi rozwinąć skrzydła.

– Karolek ma na imię. Po naszym papieżu. Pięknie.

Romek wytargał Zbyszka z wyra. Kazał mu obmyć się i wpakował do pomarańczowego malucha. Jechali do Świebodzina do szpitala.

– Mój synek?

Zbyszek przecierał oczy. Dopiero teraz do niego wszystko dotarło.

– Moje dziecko?

– Twój, kurwa. Masz teraz dziecko i musisz się ustatkować. Przestań chlać tyle. Robotę masz dobrą. Mieszkanie dostaniesz. Masz być dobrym ojcem. Rozumiesz, kurwa?

Zbyszek nie wiedział, co czuć. Zmieszany był. Nieprzyzwyczajony. Nie umiał wypowiedzieć ani jednego słowa.

– Masz szanować Hankę i troszczyć się o dzieciaka. Rozumiesz, kurwa?

Zbyszek pokiwał głową na tak, ale nadal nic do niego nie docierało.

– Kurwa, Zbychu, spotkało cię największe szczęście na świecie, jak nie przestaniesz chlać, to tak ci wpierdolę, że nie usiądziesz na dupie.

– Ty pilnuj swojej żonki i dzieciaków! Ode mnie się odpierdol. O nic cię nie proszę!

Romkowi nerwy puszczały, gdy widział, jak jego własny brat był nieudolny. Od małego wszystko robił na opak.

– Co ty pierdolisz?

– Przestań ciągle mi rozkazywać. Od dziecka jest to samo. Jak czegoś nie zrobiłem, to wpierdol od starszego brata. Czemu zwiałem do szkoły na Śląsk? Żeby mieć od was wszystkich spokój!

– To po chuja wracałeś?

– Bo nie chciałem żyć z Hanką u jej matki. Tam jest gorzej jak w naszym chlewie. Hotel robotniczy też nie jest fajny, jak masz sześciu chłopa w pokoju. Ja wolę Niebo niż wielkie miasta. Tu też jest kopalnia.

Chwilę pomilczeli, ale Romek przeczuwał najgorsze. Niby prosty chłop, niekształcony, ale słuchał uważnie, co ludzie gadali.

– Już mówią, że teraz po komunie kopalnia może splajtować. Uważaj tylko.

– Kopalnia nigdy nie splajtuje. Węgiel to węgiel, bo jak to bez węgla? Gospodarka runie od razu. I dobrze płacą.

– Już mówią o tym, że prywaciarz się uwłaszczy i zwolni…

– Wiesz co? Wysadź mnie może, dojadę pekaesem.

– No nie wkurwiaj się braciszku za prawdę. Taka moja rola, by pilnować rodziny. Może z Andrzejka coś wyrośnie. Telegram mu wysłałem, że Hanka urodziła. Żeby się cieszył też. Masz robotę, nie chlej tyle i pomagaj przy dzieciaku. Ja mam dwie piękne córy, ty od razu syna, więc, kurwa, chłopie, ogarnij się.

Ale już Zbyszek wiedział, do czego pił Romek. On nie był ciemię bity.

– Nie wezmę cię na chrzestnego.

– Jak to, kurwa? Tyle lat czekam na chrześniaka!

– Nie wezmę! Takiego chuja!

– Dobra, dobra. Kto Hankę wiózł do szpitala, jak zaczęła rodzić? Kto spał napierdolony na wyrze i nawet nie słyszał? Jakieś „ale” masz jeszcze? Chrzestny musi być solidny. Taki, co pomoże zawsze, jak będzie trzeba. Maćka żona wzięła jakąś koleżankę na chrzestną i chuja ją widzieli potem, bo się urwało koleżeństwo. A rodzina jest zawsze – czy się podoba, czy nie.

Dojechali do szpitala. Zbyszek przywitał się z Karolkiem, ale jakoś nie umiał do niego podejść. Na ręce bał się brać. Odciągać od cyca nie chciał, tak się tłumaczył. Nie poczuł nic na widok maleństwa. Niby był dumny, bo syn i wszyscy będą kazać mu teraz pić za zdrowie syna, więc będą okazje, szanować go lepiej będą, ale… jakby to nie było jego dziecko.

Pamiętał, jak Romek przeżywał narodziny córek, nosił je na rękach po całej wiosce, do kościoła prowadzał we wózku, nie widział świata poza nimi. A on? Karolek jak Karolek, ale czy to na pewno jego było, skoro nie czuł nic? Ani okruszka miłości. Otrzeźwiał szybko, bo stwierdził, że wpakował się w niezłe maliny. Widział Hankę przeszczęśliwą jak na ich ślubie i wpatrzoną w niemowlę jak kiedyś w niego. Widział Romka, który co chwilę mówił: „mój chrześniak, mój chrześniak”. Widział nawet pielęgniarki, którym gęby się nie zamykały, bo przeżywały upadek komuny. Wszystko widział, tylko w sobie nic nie widział. „Tak, to pewnie przez kaca”, pomyślał.

– No, tatuśku. Teraz to możemy się napić! Jak wrócimy, to ja stawiam. Mam flachę na tę okazję. Za wnuka ojciec nasz też musi się napić. Piękny chłopak. Zdrowy i silny! Hanka, spisałaś się na medal!

Zbyszek zrobił oczy jak stuzłotówki. „Napić się!”. Wyjął z torby słoik z kompotem, podał Hance, nie zdając sobie sprawy z tego, że robi jej wstyd na cały szpital. Ale skąd miał wiedzieć, co się żonie przywozi do szpitala? Na szczęście Kaśka, żona Romka, wszystko zapakowała dla Hanki i małego. Nawet dwie pomarańcze!

Coś odburknął do żony i poszli sobie.

KAŚKA

Wystroiła się, wprost od fryzjerki wyszła z ładnym żółcieniem i trwałą, bo przecież dzieciak w rodzinie się rodzi, a to najważniejsza rzecz na świecie. Ich w domu była dziewiątka i z każdym Kaśka ma dobre stosunki. Pięć sióstr i czterech braci. Bieda była straszna, ale miłość ogromna. I Kaśka to wiedziała, dlatego chciała powitać bratanka jak najlepiej. Wbiegła do domu teścia jak na skrzydłach.

– Tatku, trzeba sprzątnąć chałupę. Jutro Hanka z chłopcem wraca. Cukier wam przyniosłam.

Kaśka była swojska. Tatko znał ją od małego. Z jej ojcem wypasali krowy w pegieerze, a potem gawędzili godzinami pod płotem. Wiedział, że Kaśka była żoną idealną dla Romka i nawet żal mu było, że jego syn tak gada do niej po chamsku. Ale Kaśka nigdy w kaszę sobie dmuchać nie dała. Odpyskować umiała, i to jak! Wystrojona jak miastowa, ale sercem była w Niebie.

Usiadł tatko w kącie i patrzył, jak Kaśka bierze szczotki, szmaty i nie wiadomo co jeszcze, jak pucuje wszystko.

– Tatku, Romek przyniesie wanienkę i łóżeczko po naszych córach. Śpioszki trzymaliśmy po córach, wszystko jest jak nowe. Odmalował łóżeczko sam już dwa miesiące temu. Mówię ci, będziesz miał pięknego wnuka. Tylko się cieszyć. Zbychu też się uspokoi i zacznie być głową swojej rodziny jak Romek.

– A zdrowy chociaż jest ten mój wnuk?

Nic go nie obchodził jakiś bachor i nie lubił Hanki miastowej. A i Zbyszek przez szkołę na Śląsku też jakoś był mu bardziej obcy, mimo że mieszkali pod jednym dachem.

– Zdrowy jak byk! Ma to po tobie, tatku. Zobaczysz, będzie twoim oczkiem w głowie. I na imię ma Karolek. Po naszym papieżu.

– To może na księdza pójdzie!

Kaśka zawsze była optymistyczna i wesoła. Nie myślała tyle, co Hanka. I zawsze była obrotna. Śmieli się z niej, że wszystkich by sprzedała i jeszcze zarobiła na tym potrójnie. Bo miała smykałkę do interesów. Pracowała w miejscowym GS-ie. Niby półki były puste, ale już Kaśka wiedziała, co ma pod ladą i komu co sprzedać. Za cukier dostawała piękne pomidory i ogórki. I to nie kilogram czegoś tam, tylko dwadzieścia kilo ziemniaków. Za kawę – trochę boczku i jajek, bo nie mieli swoich. Romek nie chciał się zajmować kurami, wolał króliki, a Kaśka jakoś nigdy nie garnęła się do hodowli, bo miała już dosyć pilnowania trzody za dzieciaka. Wolała iść nazbierać jagód i opchnąć przy trasie do Świecka, gdzie też umiała się wkręcić. I to wszystko przed szkołą handlową, którą skończyła na poziomie zawodowym. I to bez siedzenia z nosem w książkach, bo matematykę umiała sama z siebie. „Skoro dwa plus dwa jest cztery, to ja zrobię, że będzie sześć”. To była jej dewiza. Teraz jako matka dwóch pięknych córeczek i żona fachowca stolarza od boazerii i parkietów chodziła po Niebie niczym królowa. A do tego jako sklepowa była szczytem elit. Pięknie się urządzili.

Kaśka się nie bała upadku komuny. Ona tylko zacierała ręce, by założyć własny sklep. Mówiła do Romka:

– Jak tylko będzie okazja, przejmujemy lokal!

– A ty nawet prawa jazdy nie masz, nie pierdol tak, Kaśka, skąd towar weźmiesz?

– Ty mi będziesz woził, a ja prawo jazdy zrobię. I kupimy drugi samochód potem.

– Ochujałaś, babo? Skąd weźmiemy na samochód? Kaśka, za co?

– Kupimy po roku. Ja już się wszystkim zajmę. A ty strugaj sobie deseczki, jak się rozkręcisz, to też ci pomogę.

– Niby w czym?

– W biznesie!

Gdy padło to słowo, to Kaśka aż podskoczyła z podniecenia. Romek nigdy takiej żony nie widział, ale podobała mu się jej przedsiębiorczość.

– Już byłam w gminie się dowiadywać o lokale. Mówię ci, jeszcze się uwłaszczymy. Naczelnik gminy wie, że niedługo porządzi, że go wywalą, więc szybko załatwia sprawy. Póki może.

– Nie mamy tyle forsy, Kaśka! Nie bujaj w obłokach!

– Ale masz mnie. Oj, Romek, jak ty nic nie rozumiesz. Pożyczkę w GS-ie wzięłam na towary, wyżebrałam, póki mogłam. Damy radę!

„Biznes”. W słowie tym Kaśka się zakochała po uszy, odkąd usłyszała je w czarno-białym telewizorze. „Będę trzaskała biznes”. Nagle zrobiło się światowo. Prawie jak na Zachodzie, na którym nigdy nie była. Jeszcze węsząc pismo nosem, załapała się na spółdzielczą pożyczkę. I jak tu mówić, że Kaśka nie miała smykałki do biznesu? No jak?

Tak oto w małym i nikomu nieznanym Niebie zakwitły pierwsze pączki kapitalizmu. Kaśka już zadbała zawczasu o dobre relacje w gminie i wiedziała, komu posmarować, żeby lokal zgarnąć.

TATKO

Gdy tatki nie było w domu, to albo chlał za szopą, albo siedział na cmentarzu. Rentę miał za pracę w pegieerze, był wrakiem człowieka, swoje od dziecka się narobił. Morgi mu zabrała gmina, bo przez kilka lat miał własne, jak po wojnie wrócili z robót przymusowych na niemieckie ziemie, choć tu już Polska była. Wygonili go do krów i gnoju. Wyjścia nie miał. Żył dniem codziennym. Na krowach się znał. Więcej z nimi przebywał niż z ludźmi. Tak zdziczał stopniowo.

Romek ciągle córki wysyłał na cmentarz, by ojca sprowadziły do chałupy, zanim zachleje się w trupa. Wnuczek tatko się słuchał. Widział w nich swoją żonę. Buzię miały identyczną jak Jagódka za młodu.

Sam wykopał jej grób, bo grabarz zachlał. Niósł trumnę z synami. A gdy wsadzili mamusię do wykopanego dołu, uparł się, że sam też zakopie. Ludzie czekali, na deszczu mokli, aż nie ubił kopczyka. Dopiero potem składali wieńce. Ksiądz tylko nie pozwolił mu krzyża wbić, bo on mąż, a uroczystość zbyt poważna, by się tak wygłupiał. Poza tym grabarz musiał zarobić na flachę.

– Czemuś mnie zostawiła? Jagódko! Czemuś mnie zostawiła samego?

Jagódka zmarła przedwcześnie, w sumie nie wiadomo na co dokładnie. Nie była wiekowa jak tatko. Od niego młodsza i to dużo. Tatko urodzony chyba w dziewięćset dziesiątym, starzec osiemdziesięcioletni, ona zmarła pięć lat temu, a ledwo po sześćdziesiątce była. Za szybko odeszła. Niepotrzebnie zupełnie. Nikt w to nie mógł uwierzyć, bo Jagódka, ciągle młoda duchem, była przez całą wioskę lubiana.

– Czemuś mnie nie zabrała ze sobą, Jagódko? Sama poszłaś, a mnie tam nie chcą jeszcze.

Wziął łyka bimbru i położył się na ławeczce przed grobem. Romek już postawił pomnik okazały, by pokazać, że go stać na najładniejszy marmur dla mamusi. Sam stał się matką dla Andrzejka, bo tatko się nie nadawał do dzieci. O nic już nie dbał. Tylko o chlanie. Nic mu nie zostało. Romek to wiedział i rozumiał. Nie wtrącał się. Świat ojcu się rozwalił, ale młodzi musieli żyć dalej.

Tatko zasnął na ławce. Śniło mu się, jak Jagódka z grobu wyszła i klęknęła przy nim. Jaką miała ładną białą sukienkę ślubną i patrzyła na niego słodko. Nic nie mówiła we śnie, tylko patrzyła i się uśmiechała.

– Jagódko, przyszłaś po mnie. Tyle na ciebie czekałem. Teraz mnie weź ze sobą.

Jagódka wyciągała rękę do męża. Tatko usłyszał strzał pistoletu. Żona padła zraniona w serce. Biała suknia ślubna zabarwiła się na czerwono. Nie mógł jej złapać, nie zdążył, rozpłynęła się w powietrzu.

– Jagódka…

Otworzył tatko oko. Przeraził się śmiertelnie. Nad nim pochylał się hitlerowiec, mówił po szwabsku, coś krzyczał i wymachiwał pistoletem. Zerwał się na nogi zestrachany z okrzykiem na cały cmentarz.

– Wrócili!

Już ciemniało. Butelka wypita przewalała się pomiędzy nogami.

– Przyszli skurwysyny po swoje ziemie i domy!

W nocy po cmentarzu nie wolno było chodzić, bo duchy wychodziły z grobów. Tatko ledwo się zwlókł z ławki, przeżegnał się i zasuwał biegiem do chałupy.

ZBYSZEK

Łaził sobie po Niebie, bo nie mógł znaleźć nigdzie miejsca i usiedzieć na dupie. Szukał, jak to się mówiło, okazji do wypitki. Jutro wracała Hanka z jego synkiem, ale jakoś do ojcostwa się nie kwapił. Czuł się za młody na dzieciaki, choć miał już dwadzieścia siedem lat, i chyba za wcześnie z Hanką zaczęli, skoro jeszcze mieszkania nie było. Ale wiedział też, że dzieciak i żona da mu pierwszeństwo w wyborze lokalu. Kopalnia dbała o ludzi, ale mówili, że skoro komuna padła, to będzie różnie. „Może i będzie różnie, ale przynajmniej we własnym kącie”. Codziennie widział, jak budują ich bloki. Zbyszek marzył o mieszkaniu z balkonem na czwartym piętrze z widokiem na pół Nieba. Doszedł do ostatniego domku i już miał się wracać, ale zobaczył po drodze znajomą sylwetkę.

– Cześć Jadźka!

Machała do niego starsza o dwa lata koleżanka, którą ostatnio widywał tylko w kościele. Jadźka była już w podstawówce obiektem westchnień wszystkich facetów z powodu dużych cycków. Szybko wyrosła, szybko zaciążyła. Ale szkołę skończyła. Potem miała drugie dziecko z innym. Potem trzecie było w drodze, ale zmarło po porodzie. Podobno też z innym. Niby nikt niczego nie widział, ale w Niebie wszyscy wiedzieli wszystko. Zbyszek zawsze patrzał na Jadźkę z pożądaniem. Nigdy tak cycatej baby nie miał. Hanka też niczego sobie, ale gdzie jej do Jadźki.

– Idziesz do mnie? Sama jestem i nudzi mi się. Dzieciaki u teściów są, a tobie się syn urodził, słyszałam dzisiaj.

– A co?

Zbyszek się zmieszał, choć zaswędziało go szybko. Jadźka mieszkała w ostatnim domu, więc szanse, by ktoś go przyłapał, były małe.

– Mietek gdzie?

– Jak to, gdzie? Pogoniłam go. Do matki pojechał.

– Czemu?

– Bo to kawał chuja był. A ja potrzebuję, no wiesz, porządnego chłopa.

Zmieszał się jeszcze bardziej, nigdy by nie przypuszczał, że zaprosi go największa seksbomba w Niebie. Jadźka wcale nie miała złej opinii i nawet udzielała się na plebanii, czasem na organach grała, bo jej ojciec był organistą i się od niego nauczyła. „Ciekawe, czy grała na organach księdza?”. Śmieli się z niej, że niby księdzowi też daje.

– No chodź, opijemy chłopaka. Tak łazisz jak łazęga i nic do roboty nie masz.

– Jadźka, przecież Hanka mnie zajebie, jak się dowie…

– Nie dowie się. No coś ty. Chodź, bo się rozmyślę i już nigdy mojej pisi nie zobaczysz.

Zbyszek był tylko facetem. Miał trochę doświadczeń zdobytych jeszcze przed ósmą klasą. Naruchał się w życiu sporo, a o jego gabarytach kiedyś legendy krążyły zwłaszcza po zabawach w Łagowie. W plenerze i pod osłoną nocy rozdziewiczał mieszkanki całej gminy. Ale kiedy to było? Ile lat temu?

Wszedł do Jadźki, napili się, potem zanurkował w jej wielkich cyckach i równocześnie ruchał jak najgorszą kurwę. Za coś takiego Hanka dałaby mu w mordę, ale Jadźka była wniebowzięta. Popili i znowu zaczęło się ostre ruchańsko. Tym razem od tyłu. Tak jędrnych pośladków Zbyszek dawno nie macał. Oszalał i wbijał się w Jadźkę z całych sił.

– Tylko, no wiesz, żebyś do środka się nie zlał.

– No co ty, uważam. Jeden dzieciak mi wystarczy.

Gdy doszli do siebie, Zbyszka naszła chęć ucieczki, ale niewypita butelka kusiła go bardziej, więc został.

– Przyjdziesz do mnie jeszcze?

– A ktoś do ciebie jeszcze przychodzi?

Nagle poczuł się zazdrosny, choć przecież sam miał kobietę, której dotąd był wierny.

– Nie powiem, zazdrośniczku. To będzie moja tajemnica, ja ci do łóżka z Hanką też nie będę zaglądała. Ona urodziła, to se nie poruchasz kilka miesięcy, tak że…

– Ale nie powiesz nikomu?

– Żeby mnie na taczce stąd wywieźli? No w życiu. I tak gadają na mnie, ale ksiądz mnie broni, bo ojciec organistą był.

Jadźka jeździła palcem po sutku, wiedziała, jak zarzucić wędkę na Zbyszka. Dawno nie miała ogiera, który rżnąłby ją tak bez ceregieli.

– Zgadamy się, Jadźka. Ja… No wiesz… Możemy jeszcze raz?

O niczym innym Jadźka nie marzyła, a alkohol trochę jej namieszał w głowie. Puściły jej wszystkie hamulce i dała mu w drugą dziurkę, choć to było przeznaczone tylko dla wybitnych jebaków. Hanka by Zbyszkowi nigdy tak nie dała. Ledwo doczłapał się do domu. Nie był aż tak pijany jak zwykle. Tylko troszeczkę. Jadźka wyssała z niego całą energię. Zasnął od razu, nawet chrapanie ojca go nie rozbudzało.

ANDRZEJEK

Został mu rok wojska. Kiedy powiedział, że nie pójdzie na studia, tylko na dwa lata do wojska, wszyscy pukali się w czoło. Sam ksiądz przychodził i błagał, by nie kończył edukacji. Był najzdolniejszym dzieckiem i tak pięknie czytał czytania na mszy, że całe Niebo złożyłoby się na sutannę, gdyby tylko chciał być księdzem. To było marzenie jego mamy i wszystkich nabożnych mieszkanek Nieba. Umarłaby najszczęśliwsza na świecie, z poczuciem, że to sam Bóg ją prowadzi do siebie w nagrodę za syna księdza. Ale Andrzejek nie chciał być księdzem i nie chciał się uczyć, choć technikum mechaniczne w zespole szkół w Świebodzinie skończył z wyróżnieniem. Sam nauczył się języka niemieckiego i mówił po rusku. Nawet zaczął trochę z angielskim z książek ze szkolnej biblioteki. Wszyscy się nie mogli nachwalić. A tu taki klops. Najbardziej namawiał go Romek, bo kochał swojego młodszego braciszka nad życie.