Niebieska porcelana - Simone van.der.Vlugt - ebook

Niebieska porcelana ebook

Simone van.der.Vlugt

4,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Porywająca powieść z okresu rozkwitu produkcji słynnej porcelany z Delft

Po śmierci męża Catrijn wyjeżdża ze swojej wioski i zostaje służącą u rodziny Van Nulandt w Amsterdamie. Ponieważ odkryła w sobie pasję do malowania, pomaga swojej pani, kiedy ta prowadzi lekcje malarstwa. Niestety, dopada ją przeszłość i musi uciekać, by w końcu znaleźć zatrudnienie w fabryce porcelany w Delft, gdzie wreszcie doceniono jej talent malarski. Rozpoczyna się dla niej czas spokoju i szczęścia, jednak niebawem Catrijn cudem nie traci życia w czasie gigantycznego wybuchu miejskiej prochowni, który zniszczył niemalże całe śródmieście Delft, a na dodatek staje przed kolejnym życiowym wyborem…

"Simone van der Vlugt stworzyła piękną postać głównej bohaterki, która żyje wprawdzie w holenderskim Złotym Wieku, ale z którą doskonale utożsamić się może każda czytelniczka z wieku XXI".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 343

Oceny
4,0 (20 ocen)
10
2
6
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
sowabeata

Nie oderwiesz się od lektury

dziękuję pięknie
00



Simone van der Vlugt Niebieska porcelana Tytuł oryginału Nachtblauw ISBN Copyright © Simone van der Vlugt 2016All rights reserved Copyright © 2018 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań Publikację tej książki umożliwiło wsparcie finansowe Holenderskiej Fundacji Literatury (Nederlands Letterenfonds) Projekt graficzny okładki Grzegorz Kalisiak Redakcja Zofia Domańska Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

1

De Rijp, marzec 1654

Tydzień po pogrzebie wciąż jeszcze czuję głównie ulgę. Wiem, że niedobrze jest tak mówić i że powinnam być pogrążona w żałobie, ale nie potrafię.

Z rękami założonymi na piersi spoglądam przez otwartą górną część drzwi na łąki i pola otaczające gospodarstwo, ale tak naprawdę mój wzrok jest skierowany do wewnątrz.

Oczywiście nigdy nie powinno się to zdarzyć. Spoglądając wstecz, nie jestem w stanie pojąć, co mnie podkusiło tamtego wieczoru, przed rokiem. Przez całe lata patrzyłam na Goverta jak na jednego z wielu mężczyzn w wiosce, a nie jak na kogoś, kto jakoś szczególnie zwracał moją uwagę. Tak naprawdę w ogóle o nim nie myślałam. Nie dlatego, żeby nie był przystojny, bo na swój sposób był. Dostrzegłam to dopiero w czasie wiejskiego festynu, kiedy mnie do siebie przyciągnął na deskach parkietu, tak całkiem blisko. Trochę wypiłam, to oczywiste, że wypiłam, ale nie tyle, żebym nie odbierała świadomie bliskości jego ciała, jego ciężkiego oddechu i umięśnionych ramion, które tak ostrożnie trzymały mnie w uścisku.

Za każdym obrotem nasze biodra stykały się ze sobą, a on wzmacniał uścisk, lawirując ze mną między innymi parami. Było to bardzo podniecające uczucie. Zdawałam sobie sprawę, że jest we mnie zakochany, że to jego krępujące gapienie się na mnie, kiedy się pojawiałam, takie z głęboko zmarszczonymi brwiami, nie było wyrazem niechęci, tylko pożądania.

Czy schlebiało mi jego zainteresowanie? Czy odrzuciłam już zaloty zbyt wielu młodzieńców w nadziei na coś lepszego? Czy obawiałam się, że przesadzę z wymaganiami? A może w tamtej chwili naprawdę też byłam zakochana?

Kiedy mocno ujął moją dłoń w swoją i pociągnął mnie z parkietu w ustronne miejsce w sadzie, nie protestowałam.

Govert bardzo się ucieszył, kiedy mu powiedziałam, że jestem brzemienna, i całym sercem pragnął pojąć mnie za żonę i założyć ze mną rodzinę. Jako dobiegający czterdziestki wdowiec, całkiem zamożny, nie był wcale taką złą partią, ale też nie szczytem moich marzeń.

Nie chodzi o to, że miałam jakiś specjalny wybór. Chwila lekkomyślności w czasie jarmarku, można powiedzieć jednak chwila całkowitego zauroczenia i moja przyszłość była przesądzona. Przepadły szanse, żeby kiedykolwiek opuścić wioskę i zacząć zupełnie inne życie, przepadły moje marzenia.

Najgorsze było to, że zachodziłam w głowę, co ja tamtego wieczoru w nim widziałam. Cokolwiek to było, następnego ranka zniknęło bez śladu.

Miesiąc później pobraliśmy się, sześć tygodni później moja ciąża zakończyła się przedwczesnym porodem. Dziecko, chłopczyk, przyszedł na świat martwy. Było to już rok temu.

Teraz i Govert leży w zimnej, czarnej ziemi. Jedyne lustro w domu wisi odwrócone taflą do ściany, okiennice są zamknięte od paru tygodni. Dzisiaj je otworzę. Z przyjemnością wpuszczę do środka rześkie poranne powietrze. Paradna izba, która przez wiele dni pękała w szwach od odwiedzających, jest dziwnie cicha. Mieszkam w De Rijp całe moje życie. Wsparcie rodziny, sąsiadów i przyjaciół chwyta za serce. Tylko rodzina mojego zmarłego męża się nie pojawiła. Pewnie trudno było im się pogodzić z faktem, że po zaledwie rocznym małżeństwie odziedziczyłam cały majątek Goverta. Można to zrozumieć, ale przecież to nie moja wina. Jeden Bóg wie, że zasłużyłam sobie na tę schedę.

Przesuwam wzrokiem po izbie, po okrągłym stole niedaleko paleniska i po przyozdobionych przeze mnie meblach. Blask słońca pada na wyłożoną kamiennymi płytkami podłogę i rozsiewa ciepło. Niewiele go, bo mamy dopiero marzec. Dym unosi się w górę, wzdłuż belek, na których wiszą kiełbasy i słonina, i przenika na strych, który jeszcze w połowie jest pełny zimowych zapasów.

To dziwne uczucie mieć cały dom tylko dla siebie, ale nie mam wiele czasu, by się tym napawać. Czeka na mnie praca, a ponieważ nie ma już Goverta, jest jej jeszcze więcej niż dotąd.

Chociaż mam parobka i dziewczynę do pomocy, roboty jest więcej niż dosyć. Dni tygodnia wszystkie wyglądają jednakowo. Doję krowy, karmię świnie i kury, pracuję w przydomowym ogródku, ubijam masło i robię sery. Czas, który mi pozostaje, pożytkuję na pranie i cerowanie ubrań, zmiatanie pajęczyn i bardzo rzadko na malowanie.

Od czasu do czasu, kiedy patrzę na błyszczącą powierzchnię miedzianego kotła, dostrzegam odbicie mojej matki: zaplecione włosy ukryte pod białym czepkiem. Jest zawsze zajęta i zawsze zmęczona. Ja mam dopiero dwadzieścia pięć lat, ale czuję się tak samo stara jak ona.

Wytrzymaj jeszcze trochę, myślę, idąc do obory, żeby oporządzić zwierzęta gospodarskie. Okres żałoby trwa tylko sześć tygodni, jakoś to minie.

Jacob, parobek, właśnie zaczął dojenie. Pozdrawia mnie podniesieniem głowy. Odpowiadam mu skinieniem.

— Może będę mógł pracować u Abrama Groena — mówi, kiedy siadam na zydelku.

— To byłoby wspaniale.

— Tylko Jannetge nie ma jeszcze innej pracy.

— Na pewno wszystko się uda. Jeśli nie tutaj, to na pewno w Graft.

Przez jakiś czas pracujemy w milczeniu. Ręce mam szybkie, mleko strumieniami leje się do wiadra.

— Kiedy pani wyjeżdża? — pyta w pewnej chwili Jacob.

— Kiedy tylko uda się wszystko sprzedać. Licytacja jest w przyszłym tygodniu.

Jacob kiwa głową.

— Jannetge chętnie wzięłaby sobie maselnicę. Mogłaby robić dla siebie masło.

— Niestety, nic z tego. Obiecałam już matce.

— O, to szkoda. — Jacob chwyta pełne mleka wiadro i wstaje. Wygląda tak, jakby chciał coś powiedzieć, patrzę więc na niego pytająco.

— Jeszcze jeśli idzie o pana…

— Tak?

— Jego brat rozpowiada różne historie…

Przerywam dojenie.

— Jakie historie?

Jacob waha się przez chwilę.

— No, co jest, Jacob?

W moim głosie słychać zniecierpliwienie, jest trochę za ostry.

— Myślę, że pani sama wie — mówi i wychodzi.

Wczoraj zrobiłam z maślanki twarożek. Dzisiaj, około południa, smaruję tym lekko słonawym smakołykiem kromkę razowego chleba. Jacob i Jannetge siedzą ze mną przy stole. Nie odzywamy się wiele, każde z nas zatopione jest we własnych rozmyślaniach.

Po posiłku zostawiam im całą pracę, wkładam szerokie saboty i idę tamą, która prowadzi do De Rijp. Moje gospodarstwo leży przy okalającym wszystko kanale odchodzącym do rzeczki Beemster, na płaskim, błotnistym terenie. Żeby dojść do gospodarstwa moich rodziców, muszę iść na drugi koniec wsi, a najkrótsza droga wiedzie właśnie tamtędy. Przez Oosteinde idę do drogi Rechterstraat, gdzie biedne domki ustępują miejsca dużym domom z malowanymi na zielono albo czerwono fasadami. Bliżej samego środka wsi jest też kilka domów murowanych ze schodkowymi ścianami szczytowymi, zupełnie jakby znalazły się tu przez przypadek.

Pozdrawiam napotykane po drodze znajome osoby, które odpowiadają mi z wahaniem. Czyżby mnie unikały? Czy mi się wydaje, że wszyscy spoglądają na mnie ukradkiem?

Kiedy już jestem na Kleine Dam, gdzie panuje wielki ruch przy budynku wagi, nie mam wyboru. Wszyscy obrzucają mnie zaciekawionymi spojrzeniami, słyszę za plecami gorączkowe szepty. Ktoś zbiera się na odwagę, pyta, co u mnie słychać i czy to prawda, że wyjeżdżam.

Mieszkańcy De Rijp są dumni ze swojej wsi, w której ich rodziny mieszkają już od wielu pokoleń. Wyjechać stąd to coś niebywałego, niemalże zdrada. Ale przecież zawsze uważali mnie za trochę inną, więc moje plany nie powinny ich specjalnie dziwić.

— A ta komódka z szufladami, którą tak ładnie pomalowałaś, jej też się pozbywasz? — Sybrigh, kupcowa, patrzy na mnie z zaciekawieniem. — Bardzo chętnie bym ją od ciebie przyjęła.

— W przyszłym tygodniu będzie licytacja — mówię i idę dalej, uśmiechając się przepraszająco.

Skręcam w wąską dróżkę Kerkstraat i opuszczam wioskę. W oddali widać już gospodarstwo rodziców. Idę błotnistą ścieżką i przyśpieszam kroku.

— Dopiero co był tu Mart.

Matka już płucze przy studni bańki od mleka. W ostrym zimowym jeszcze słońcu jej twarz wydaje się pobrużdżona i stara, a kiedy się prostuje, łapie się za krzyże.

— Chciał z tobą rozmawiać, ale tak wrzeszczał, że kazałam mu się wynosić.

Biorę od niej bańkę i stawiam na ziemi.

— Słyszał, że wyjeżdżasz. Był wściekły, Catrijn.

— Niby dlaczego? Przecież ja decyduję.

— No tak, ale tak od razu, tak krótko po pogrzebie? Dla wielu ludzi to dziwne. Dlaczego koniecznie chcesz jechać do Alkmaar? Masz gospodarstwo, bydło, wszystko należy teraz do ciebie. Mężczyźni ustawiają się do ciebie w kolejce. Weź takiego Gerrita. Gdybyście połączyli swoje majątki, bylibyście bogaci.

— Jadę do miasta.

— Żeby pracować jako służąca? A tutaj masz całkowitą wolność.

Wzdycham.

— Tyle już razy o tym rozmawiałyśmy, mamo. Nie mam zamiaru całe życie pracować jako służąca. Będę oszczędzać, kiedyś znowu wyjdę za mąż i będę żyła w mieście.

— No tak, zawsze tego chciałaś. Już jako mała dziewczynka uwielbiałaś jeździć z nami, kiedy trzeba było sprzedać sery. Nigdy cię nie rozumiałam, inni też nie. Cztery godziny w łodzi, żeby przez chwilę pobyć w mieście. A potem cztery godziny z powrotem.

— Zapłakana, bo wcale nie chciałam jeszcze wracać.

Patrzymy na siebie i uśmiechamy się.

— No cóż, zrobisz, jak uważasz. Nie jesteś już małą dziewczynką, nie mogę cię zatrzymać — mówi moja matka, a po chwili dodaje: — Tylko że…

W ciszy, jaka zapada, patrzę na nią badawczo.

— O co chodzi?

— Ludzie plotkują.

— Na wsi ludzie zawsze plotkują, dlatego chcę stąd wyjechać. Mam już serdecznie dosyć tego obgadywania i wścibstwa.

Na twarzy matki pojawia się wyraz rezygnacji.

— Będę za tobą tęsknić — mówi. — Ale może rzeczywiście lepiej będzie, jeśli stąd wyjedziesz.

2

Tydzień później wszystko zostaje sprzedane. Dom i ziemię dzierżawiliśmy wspólnie z Govertem, ale bydło i sprzęty były naszą własnością. W czasie licytacji, która odbywa się w jednej z części naszego obejścia, widzę, jak moja własność przechodzi w obce ręce. Zysk w postaci prawie stu guldenów jest całkiem zadowalający. Wystarczy mi, żeby żyć przez jakiś czas, a być może pozwoli zacząć coś swojego. Na przykład zdobienie ceramiki. To marzenie, które miałam już od dzieciństwa. Jako mała dziewczynka rysowałam sokiem buraczanym wzorki na meblach. Potem używałam do tego prawdziwych farb, kiedy zaczęłam dostawać zamówienia od co bogatszych chłopów i notabli z naszej wsi, i chodziłam malować u nich komody i ogrzewacze do stóp.

— To mi bardzo przypomina rzeczy, które widziałem w mieście Hindeloopen — powiedział kiedyś notariusz Cornelis Vinck. — Masz talent, Trijn. Powinnaś kiedyś zawieźć coś z tego do miasta na sprzedaż.

— Nie mogę, proszę pana. Nie należę do gildii — odpowiedziałam.

— W czasie jarmarków nawet niezrzeszeni mają prawo handlować, czym tylko chcą. Pod warunkiem, że nie założyli swojego warsztatu.

W czasie rzadkich chwil wolnego czasu zaczęłam malować talerze i dzbany, które rzeczywiście z łatwością udawało mi się potem sprzedać na jarmarku.

Od tej chwili zapragnęłam mieszkać w mieście.

Znam tylko paru mieszkańców De Rijp, którzy zdecydowali się opuścić wioskę, a byli to chłopcy, którzy zamustrowali się na statki Kompanii Wschodnioindyjskiej albo wybrali życie wielorybników. W sąsiedniej wiosce Graft mieszkała dziewczyna, która znalazła zatrudnienie jako służąca w Alkmaar, i to już było coś. Oczywiście życie służącej nie jest łatwe, ale przynajmniej nie mieszkałabym już w glinianej chacie krytej słomą. W mieście zawsze coś się dzieje, są przyjemności i zabawa, miasto tętni życiem, a ja chcę w tym uczestniczyć. Od przyjaciół mieszkających w Alkmaar, Melisa i jego żony, Brecht, dowiedziałam się, że jeden z bogatych mieszkańców miasta szuka gospodyni. Całkiem niedawno, kiedy musiałam pojechać na targ serowy, udałam się na ulicę Oudegracht, żeby zaproponować swoje usługi. Ku mojej wielkiej radości i zdumieniu zostałam od razu przyjęta.

Rozglądam się po izbie, gdzie wczesne światło dnia pada na glinianą polepę. Moje sprzęty, które tu stały, zabrali już nowi właściciele. Wszystko, co mi zostało, to parę ozdób i trochę ubrań.

Pod domem, na podwórku stoją w porannej mgle moi rodzice i bracia. Jako jedyna z córek, która przeżyła, zawsze mogłam liczyć na ich wyrozumiałość i pomoc. Po minach braci widzę, że wcale nie są zadowoleni z mojego wyjazdu. Pomiędzy Dirkiem, moim najstarszym bratem, i Lauem, jest duża różnica wieku spowodowana licznymi poronieniami matki i wczesną śmiercią naszych braci i sióstr. Może dlatego największą bliskość odczuwam z Lauem, bo oboje musieliśmy jakoś powetować rodzicom stratę.

Pożegnanie jest krótkie. Biorę po kolei wszystkich w ramiona, rodziców obejmuję najdłużej. Lau ma jakieś sprawy w Alkmaar, więc będzie mi towarzyszył. Bardzo dobrze się złożyło, skoro mam ze sobą sakiewkę z dużą sumą.

— Niedługo się zobaczymy — mówi ojciec. — Za tydzień przypłynę do Alkmaar z ładunkiem.

— Do zobaczenia, ojcze. Wiesz, gdzie będę mieszkać.

Jeszcze tylko jeden pocałunek, jedno objęcie i idziemy. Lau bierze pod pachę tobołek z moimi rzeczami i ruszamy przez Oostdijkje w stronę portu. Odwracam się parę razy i macham do mojej rodziny. Czuję wszystko, tylko nie żal.

Droga do Alkmaar to prawdziwa wyprawa. Siedząc pośród towarów, przytuleni do siebie, żeby się ogrzać, patrzymy na przesuwający się obok nas polderowy krajobraz. Ciężko obładowana łódź nie płynie zbyt szybko, ale do tego przywykłam. Nieraz już odbywałam tę podróż, znam tu każdą zatoczkę, każdą nadbrzeżną wioskę, jaką mijamy. Na niektórych odcinkach prawie w ogóle nie ma wiatru i ledwie suniemy do przodu, tak że szyper musi używać wiosła pychowego. Napiera na nie ciężarem całego ciała, wbija w muliste dno i odpycha łódź do przodu.

Siedzę, opierając się o brata i pokazuję mu rzeczy na brzegu, które zwracają moją uwagę. Niezbyt go to interesuje.

— Ty już nie wrócisz, prawda? — pyta dokładnie w chwili, kiedy już miałam zrezygnować z prób nawiązania rozmowy.

— Ależ oczywiście że będę przyjeżdżać od czasu do czasu.

— Na twoim miejscu nie zostałbym w Alkmaar. Mart podburza przeciwko tobie całą wieś.

— I ktoś mu wierzy?

— Nie mam pojęcia. — Lau milczy przez chwilę, a potem mówi: — Możesz pojechać do Haarlem albo nawet do Amsterdamu.

Teraz ja milknę na chwilę.

— Tak daleko? — pytam.

— Aż tak daleko to znowu nie jest. Chodzi mi o to, żebyś wiedziała, że nie musisz się wstrzymywać z naszego powodu. Jeśli jakieś inne miasto będzie… będzie dla ciebie lepsze, to musisz tam jechać. My wiemy, że to wszystko bzdura, co on o tobie opowiada, ale nie wszyscy myślą tak samo.

— Powinnam była dłużej być w żałobie, więcej płakać. — Spoglądam na brata. — Czy to grzech cieszyć się z czyjejś śmierci?

Lau obejmuje mnie ramieniem i przyciąga do siebie.

— Nie — mówi. — W tym wypadku wydaje mi się to po prostu zwyczajnie ludzkie.

Płyniemy przez Alkmaardermeer, mijamy miasteczko Akersloot. Promienie słoneczne przebijają się przez mgłę, rozpraszają szary opar i zaczynają dawać ciepło. Mocny wiatr zaczyna dąć w żagiel i pędzi łódź przez fale. W oddali widzę już wieże i mury Alkmaar. I szubieniczne wzgórze.

Dreszcz mnie przechodzi na widok ponurych szubienic z kołyszącymi się wisielcami. Szybko odwracam wzrok i spoglądam na gęsty ruch łodzi nieco dalej, przy wieży Accijnstoren.

Rozbłyskując w słońcu, otwierają się przed nami szerokie wody rzeki Zeglis. Po obu stronach widać ludzi śpieszących do miasta, jakiś człowiek pędzi przed sobą kilka prosiaków. Wozy kołyszą się i podskakują na wybojach, jakiś żebrak w ostatniej chwili zdążył uskoczyć spod kół.

Tuż przy murach miasta łódź przybija do brzegu. Wstaję razem z bratem i płacimy szyprowi. Chwilę potem idziemy wąskim drewnianym mostkiem w stronę bramy Boompoort. Przy wieży Accijnstoren rozstajemy się. Lau jest umówiony w gospodzie przy Bierkade.

Spogląda na mnie z wahaniem, jakby chciał mi jeszcze coś powiedzieć, a nie mógł znaleźć właściwych słów.

— No cóż, siostrzyczko, życzę ci szczęścia. Odwiedzę cię, kiedy znowu będę w mieście. — Przyciska mnie mocno do piersi. — Pomyśl o tym, co ci powiedziałem.

Całuję go w policzek i biorę od niego mój tobołek. Przez chwilę patrzymy sobie w oczy, potem uśmiechamy się do siebie i ruszamy w przeciwne strony. Kiedy w którymś momencie się odwracam, widzę, że mój brat też patrzy za mną. Macham do niego i skręcam w uliczkę w prawo.

Jeszcze trochę zesztywniała od długiego siedzenia idę w stronę Verdronkenoord, przyciskając do piersi tobołek. Kanał roi się od łódek i płaskodennych barek, wszędzie załadowuje i wyładowuje się towary.

Pewnym krokiem podążam znajomymi ulicami na drugi koniec miasta, gdzie nad dachami górują wieże kościoła Grote Kerk. Wejściem od Koorstraat wchodzę do środka. Powoli stąpam potężną nawą otoczoną kolumnami i witrażowymi oknami aż do samego ołtarza. Zajmuję miejsce w pierwszej ławce i zamykam oczy. Siedzę tak przez jakiś czas, słuchając własnego oddechu i nieregularnego bicia serca.

Dopiero kiedy wraca we mnie spokój, otwieram oczy. Cisza zalegająca między białymi ścianami i łukami sklepienia ma w sobie coś uspokajającego.

Składam ręce do modlitwy. Modlę się o to samo co w naszym wiejskim kościele w De Rijp, ale jednak odczuwam to inaczej. Zupełnie jakbym tutaj, pod potężnym ceglanym sklepieniem, mogła być lepiej wysłuchana. Czy moja błagalna modlitwa cokolwiek pomoże, nie mam pojęcia, nie czuję spływającej na mnie łaski. Wychodzę z kościoła z pochyloną głową. Na dworze mrużę oczy przed blaskiem słońca i stoję przez chwilę oszołomiona, zanim z powrotem pozwolę się wchłonąć tumultowi miasta.

Tuż przy kościele Grote Kerk znajduje się gospoda i szynk „Pod Trzynastoma Belkami” prowadzone przez moich przyjaciół. Brecht i jej mąż, Melis, doskonale sobie radzą, ponieważ ich gospoda jest pierwszą, którą widzą podróżni przybywający do miasta przez bramę Geesterpoort. To spora kamienica ze schodkową ścianą szczytową i szyldem z kutego żelaza, który radośnie buja się na wietrze.

Zimnymi, niemal skostniałymi dłońmi otwieram drzwi i z ulgą wciągam w płuca ciepłe powietrze wnętrza. Niewielkie pomieszczenie szynku jest wypełnione ludźmi. Z trudem przeciskam się pomiędzy stojącymi i siedzącymi gośćmi w stronę lady. Brecht właśnie poszła zanieść komuś dwa wielkie dzbany pienistego piwa.

— Melis! — mówię, pochylając się przez ladę.

— O, Trijn, miło cię widzieć! W tej chwili trochę tu tłoczno, ale potem porozmawiamy, dobrze? — woła do mnie.

Przytakuję ruchem głowy i odwracam się, kiedy ktoś kładzie mi dłoń na ramieniu. To Brecht. Ciemne kręcone włosy wysunęły się spod czepka i okalają jej twarz. Całuje mnie w policzek i mówi:

— Już jesteś! Chcesz coś zjeść?

— Chętnie.

Brecht znika w kuchni i chwilę potem przychodzi z miską wyglądającej na pożywną zupy i kawałkiem chleba. Po krótkiej chwili poszukiwań znajduję wolne miejsce. Kiedy kończę jeść, w szynku robi się nieco luźniej i Brecht przysiada się do mnie. Pyta, jak przebiegła podróż.

— Zimno i długo. Przypłynął ze mną Lau — mówię. — Czy mogłabym dzisiaj u was przenocować? Mam zacząć dopiero jutro u moich państwa.

Twarz Brecht zasępia się.

— O co chodzi? — pytam. — Nie macie miejsca? Nic nie szkodzi, pójdę do „Dworu Moriaena”.

— Możesz tu zostać, jak długo chcesz, tyle że mam dla ciebie złą wiadomość. Człowiek, u którego miałaś rozpocząć służbę, Wollebrant Nordingen, dwa dni temu zmarł. Był chory, miał coś z płucami. Oczywiście miał już swoje lata, ale i tak jego śmierć była dla wszystkich zaskoczeniem.

Przez chwilę nie wiem, co powiedzieć. To rzeczywiście zła wiadomość. Nie tylko ze względu na pana Nordingena, który wydawał się przyjaznym człowiekiem, ale też ze względu na mnie.

— Co ja teraz zrobię? Sprzedałam wszystkie rzeczy i wypowiedziałam dzierżawę.

— Wynajmij sobie jakiś kąt do zamieszkania i poszukaj nowej pracy.

— Nie mam innego wyjścia. W każdym razie na pewno nie wrócę.

— Pomożemy ci — zapewnia mnie Brecht. — Dopóki nie będziesz miała gdzie mieszkać, możesz zostać u nas, a my zaczniemy się rozpytywać, czy ktoś nie ma dla ciebie pracy. Gospoda to doskonałe miejsce, żeby się tego dowiedzieć.

Nieco się uspokajam, że nie zostaję z tym wszystkim sama, ale trochę to trwa, zanim udaje mi się pogodzić, że wszystko dzieje się inaczej, niż myślałam. Na szczęście mam dość pieniędzy, żeby mi wystarczyło na jakiś czas.

Melis staje przy mnie i kładzie mi rękę na ramieniu.

— Na pewno coś znajdziesz — uspokaja mnie. — W Alkmaar pracy jest pod dostatkiem.

3

Przez cały tydzień nieprzerwanie szukam pracy. Przemierzam miasto, poczynając od nobliwych kamienic przy Mient, a na warzelniach soli przy kanale Oudegracht i browarach przy Houttil kończąc. Próbuję w Domu Sierot przy Doelenstraat i przynależącej do niego tkalni jedwabiu, potem jeszcze w klasztorze Świętej Katarzyny i w najróżniejszych gospodach i szynkach. Jest mi wszystko jedno, co będę robić, sprzątać, nosić ciężary czy pielęgnować chorych, bylebym miała zajęcie.

Pod koniec tygodnia całkowicie pozbawiona złudzeń siedzę naprzeciw Brecht w jej gospodzie.

— Nie spodziewałam się, że będzie tak trudno cokolwiek znaleźć — stwierdzam. — Dla mężczyzn pracy jest w bród, ale jeśli idzie o kobiety, to sprawa wygląda znacznie gorzej.

— Może zacznij coś działać na własną rękę? Jakiś handelek tym czy owym.

— Tylko czym? Garnkami i dzbankami? W mieście jest tego zatrzęsienie.

— Ale przecież umiesz ładnie malować. Poza tym jesteś teraz mieszkanką Alkmaar i mogłabyś otworzyć warsztat.

Kręcę głową.

— Sama wiesz, że to nie jest takie łatwe. Musiałabym najpierw pójść do terminu, płacić za to, a potem zdać egzamin mistrzowski. No i jeszcze pytanie, czy gildia zechce mnie zarejestrować.

— Jakiś czas temu do gildii Świętego Łukasza przystąpiła kobieta. Nazywa się Isabella Bardesius. Pracuje teraz jako samodzielna malarka.

— W takim razie na pewno pochodzi z bogatej rodziny, która opłaciła jej naukę. Bez terminowania nikogo nie przyjmą. — Patrzę przed siebie w zamyśleniu. — Może rzeczywiście powinnam przyjąć to miejsce w domu morowym. To jedyne, co mi zaproponowano.

— W domu morowym? Czyś ty oszalała?

— Przecież tam nie ma dżumy, tylko leżą ludzie z innymi chorobami.

— Tak, a równie z zakaźnymi i niebezpiecznymi jak dżuma. To ostatnie, co brałabym na twoim miejscu pod uwagę.

— I to właśnie jest ostatnie. Jeśli szybko czegoś nie znajdę, będę musiała wrócić do De Rijp.

Obok nas słychać chrząknięcie. Jakiś mężczyzna w wieku około trzydziestu lat, z sięgającymi ramion ciemnoblond włosami stoi przy naszym stole i mówi:

— Witaj, Brecht. Przepraszam bardzo, że przeszkadzam, ale słyszałem waszą rozmowę.

— Mattias, jak miło znowu cię widzieć. Co słychać?

Na twarzy Brecht pojawia się szeroki uśmiech.

— Wszystko dobrze — odpowiada mężczyzna. — Właśnie jestem przejazdem w drodze do Den Helder, bo mam jeszcze kilka spraw do załatwienia w Alkmaar.

— Pan van Nulandt jest jednym z naszych stałych klientów — oznajmi mi Brecht.

Mężczyzna zdejmuje kapelusz i lekko skłania głowę.

— Bardzo mi miło — mówi z pięknym uśmiechem.

Odpowiadam skinieniem głowy i przedstawiam się. Mattias zajmuje miejsce na stołku naprzeciwko mnie.

— To nie jest tak do końca przypadek, że usłyszałem waszą rozmowę — zwraca się do Brecht. — Melis mi już o tym wspomniał. Opowiedział mi o waszej przyjaciółce i pytał, czy o czymś nie słyszałem.

— No i? — pyta od razu Brecht.

— Otóż przypadkowo tak. Mój brat szuka osoby do prowadzenia domu. Czy to by pani odpowiadało?

Mattias patrzy na mnie pytająco.

— Nie wiem. To znaczy, tak, myślę, że tak. Ale przecież mnie w ogóle nie znasz, panie — mówię zmieszana.

— Melis i Brecht panią znają, to mi zupełnie wystarczy. A Melis wprost nie mógł się pani nachwalić.

Aż robi mi się gorąco z przejęcia.

— Prowadzenie domu, to by było wspaniałe. Kim jest twój brat, panie, i gdzie mieszka?

— Nazywa się Adriaen van Nulandt — odpowiada Mattias — i mieszka w Amsterdamie.

Amsterdam! Najwyraźniej przerażenie odmalowało się na mojej twarzy, ponieważ Mattias patrzy na mnie badawczo.

— Czy to jakiś problem?

— To tak daleko. Nie znam tam nikogo…

Mattias wzrusza ramionami.

— Aż tak daleko to przecież nie jest. A kiedy już tam pani będzie, na pewno szybko pozna jakieś osoby.

Wymieniam spojrzenia z Brecht, która patrzy na mnie z lekkim zdziwieniem.

— To twoja szansa, Trijn — mówi. — Wygląda na to, że tutaj nie ma dla ciebie pracy. Albo Amsterdam, albo De Rijp.

Nie muszę się specjalnie długo zastanawiać. Chociaż lękam się takiego całkowitego oderwania od wszystkich, na których mi zależy, nie mam wyboru. Więcej nawet — tak jest lepiej. Sama z siebie nigdy nie zdecydowałabym się tak szybko wyjechać z Alkmaar. Może tak mi jest właśnie pisane.

Mattias wychodzi załatwiać własne sprawy, a kiedy wraca wieczorem, zagaduję go w tej sprawie.

— Postanowiłam, że jednak pojadę. Gdybyś zechciał mnie polecić, panie, byłabym bardzo wdzięczna.

— Ależ oczywiście, napiszę list polecający. Ale w tym celu musimy się nieco lepiej poznać. Napijesz się ze mną?

Przesuwamy jeden ze stołów do kąta i Mattias zamawia dzban wina.

— Opowiedz, dlaczego opuściłaś rodzinną wioskę — prosi, napełniając mi kubek.

Opowiadam mu o moim pragnieniu, żeby wyjechać do miasta, o tym wieczorze w czasie jarmarku, który pchnął moje życie w zupełnie inną stronę. O moim martwo urodzonym synku i niespodziewanej śmierci Goverta. Mattias słucha uważnie.

— A więc jesteś wdową — stwierdza, kiedy kończę opowiadać. — I to nader młodą wdową. Bardzo mi przykro.

— Och, to nie było szczęśliwe małżeństwo. — Patrzę nieruchomo przed siebie, w myślach zastanawiając się, jakie byłoby moje dalsze życie, gdyby Govert nie zmarł. — On mnie bił. Od razu kiedy się pobraliśmy, a potem było już tylko gorzej. Nie mam pojęcia dlaczego, nie miał po temu najmniejszych powodów. Ani się nie kłóciliśmy, ani mu się nie sprzeciwiałam. Pracowałam ciężko. — Wybucham nieco chrypliwym śmiechem. — Bardzo się starałam, żebyśmy się nie kłócili i żeby mu się nie sprzeciwiać, ale i tak mnie bił.

W moim głosie przebija zdumienie, które nadal odczuwam, wspominając doznawaną przemoc. Mattias patrzy na mnie współczująco.

— Niektórzy mężowie tak mają — mówi łagodnie. — Na szczęście nie wszyscy.

— Pewnie nie wszyscy — tłumię westchnienie. — Tylko że niestety nigdy przedtem tego nie wiadomo. Okazuje się to dopiero, kiedy jest już za późno.

— Następnym razem, jeśli ci się coś takiego zdarzy, postaw takiego kogoś przed sądem. Nie wiedziałaś, że bicie małżonki jest karalne? Bóg nie tego chciał dla mężczyzny i kobiety.

— A ty jesteś żonaty, panie?

— Nie i nie zamierzam być. Chcę podróżować, poznawać świat. Jestem zatrudniony w firmie brata. On jest kupcem i jedną z ważniejszych osób w Kompanii Wschodnioindyjskiej. Sam nie odczuwa potrzeby podróżowania, więc robię to za niego.

— To dokąd tak podróżujesz, panie?

— Przede wszystkim do Italii i Norwegii. Nie są to długie wyprawy. W przyszłości chciałbym popłynąć gdzieś dalej. Na wschód, do Chin i Indii. Czy nigdy nie zastanawiało cię, co jest na drugim krańcu świata? Jak tam świat wygląda, jak żyją tam ludzie?

— Ucieszę się, kiedy zobaczę, jak żyją ludzie poza De Rijp czy Alkmaar — mówię, a on wybucha śmiechem.

Może to poufałość, z jaką ze mną rozmawia, może to sposób, w jaki marszczy się skóra wokół jego oczu, kiedy się śmieje, a może brzmienie jego głosu sprawiają, że się do niego przysuwam. Jest miły. Bardzo miły. Widocznie on tak samo myśli o mnie, ponieważ coraz bardziej pochyla się w moją stronę i niby przypadkiem dotyka mojej dłoni w czasie rozmowy. Jego twarz jest w ciągłym ruchu i nie mogę przestać na niego patrzeć. W całym ciele czuję mrowienie, zupełnie jakby bąbelki powietrza rozchodziły się pod skórą.

W miarę upływu czasu świat kurczy się do stołu, przy którym siedzimy, oświetlonego migotliwym blaskiem świecy. Grubo po północy zbieram się w końcu do wstania, żeby się udać na spoczynek. Mattias towarzyszy mi na schodach. Na górze patrzy na mnie pytająco. Wino osłabiło mój opór i kiedy jego usta szukają moich, nie bronię się przed pocałunkiem. Jego wargi są mocne, a zarazem delikatne. Wzbiera we mnie pożądanie i zarzucam mu dłonie na szyję. W odpowiedzi gładzi mnie po plecach, a potem jego dłoń opuszcza się na moje pośladki, by po chwili przesunąć się po moim boku w górę.

Dopiero kiedy zaczyna próbować rozsznurować mi suknię, odpycham go delikatnie, ale zdecydowanie. Uśmiecha się z żalem.

— Jesteś bardzo miła, Catrijn. — Jego usta są tuż przy moim uchu. — Bardzo miła. Cieszę się, że cię spotkałem. Mam nadzieję, że spotkamy się znów w Amsterdamie.

— Ja też mam taką nadzieję.

— Jeśli mój brat okazałby się na tyle głupi, żeby nie przyjąć cię do służby, daj znać Brecht, gdzie mogę cię znaleźć.

Kiwam głową i przyrzekam, że tak zrobię. Całujemy się ponownie, z początku delikatnie, potem coraz gwałtowniej. Znowu czuję pożądanie ogarniające moje ciało, tak mocne, że aż muszę cofnąć się o krok i plecami otworzyć drzwi do mojej izby. Uśmiecham się do Mattiasa i wchodzę tyłem do środka. Zanim zamknęłam drzwi, Mattias posyła mi całusa.

— Zobaczymy się w Amsterdamie — mówi.

Następnego dnia bardzo wcześnie rano schodzę do szynku, ale ku mojemu rozczarowaniu Mattias już wyszedł.

— Musiał być na czas w Den Helder. Prosił, żeby ci to przekazać. — Melis podaje mi zwinięty rulon papieru.

List polecający. Obracam go w rękach kilka razy.

— Powiedział coś jeszcze?

— Że masz się udać na sam początek Keizersgracht w Amsterdamie i że ma nadzieję szybko cię zobaczyć.

Umiem trochę czytać, bo kiedy byłam mała, proboszcz kościoła w De Rijp prowadził szkółkę czytania. Jego zdaniem było bardzo ważne, żeby dziewczynki umiały czytać, bo będą potem mogły czytać swoim dzieciom brewiarz. Bardzo chciałam wiedzieć, co jest napisane w liście, ale rulon był zapieczętowany.

— Chyba dobrze się wam rozmawiało wczoraj wieczorem — mówi Melis i wyczuwam w jego głosie pytanie.

— Tak — potwierdzam z uśmiechem. — Bardzo dobrze.

Udaję, jakbym nie dostrzegała zaciekawienia Melisa i siadam przy stole pod oknem.

Po lekkim śniadaniu składającym się z chleba i sera żegnam się z parą przyjaciół.

— Moja rodzina chyba się przerazi, kiedy odkryje, że już mnie nie ma w Alkmaar — mówię, przyciskając Brecht do piersi.

— Wszystko im wyjaśnimy. Przyślij nam wiadomość, kiedy już zaczniesz pracę, dobrze?

Przyrzekam im to, żegnam się też z Melisem i wychodzę. Idę Langestraat w stronę Mient, a potem wzdłuż straganów z rybami, gdzie panuje ogromny ścisk, a po ziemi poniewierają się rybie odpadki. Staram się nie poślizgnąć na wnętrznościach i głowach i kupuję parę śledzi na drogę. Następnie idę w stronę Verdronkenoord, a kiedy dochodzę do rzeki Zeglis, wydaję z siebie westchnienie ulgi. Uwielbiam miejski tłok i hałas, ale jednak trzeba do tego najpierw przywyknąć.

Rozpytując się po drodze, znajduję w końcu łódź, którą mogę się zabrać.

— Ale dalej niż do Haarlem nie płynę, panienko — mówi szyper. — Z Haarlem nietrudno już dostać się do Amsterdamu, bo tam kursują holowane łodzie.

Słyszałam już o tym. Nigdy jeszcze z czegoś takiego nie korzystałam, bo w Alkmaar tego nie ma. Jak powiedział szyper, działa to idealnie. Wzdłuż Halfweg wykopano długi prosty kanał, którego brzegiem może iść koń ciągnący łódź.

— Aż do samego Amsterdamu — zapewnia.

Odliczam ustaloną zapłatę, pozwalam, żeby umieścił mój tobołek w łodzi i sama na nią wchodzę. Znajduję sobie wolne miejsce wśród worków i skrzyń i rozsiadam się na pledzie, który szyper specjalnie rozłożył dla pasażerów.

Okutana w płaszcz, z chustą naciągniętą na głowę, patrzę, jak Alkmaar staje się coraz mniejsze i mniejsze. Jeszcze nigdy nie byłam dalej niż w tym mieście i nie mam pojęcia, co mnie czeka w Amsterdamie. Jedyne co wiem, to to, że od tej chwili jestem zdana tylko na siebie.

4

Droga do Haarlem zabiera cały dzień. Dopiero od Beverwijk, gdzie możemy wypłynąć na Wijckmeer, łódź przyśpiesza. Pod Spaarndam znowu jesteśmy skazani na śluzy i kanały, ale zaraz potem widać już Haarlem. Robi się wieczór i jestem wykończona. Kiedy łódź cumuje przy moście Gravestenebrug, wstaję zesztywniała i schodzę na nabrzeże. Jestem tak zmęczona, że wchodzę do pierwszej napotkanej gospody. Na szczęście jest jeszcze jedno wolne miejsce. Nie przeszkadza mi, że muszę dzielić izbę z innymi.

W szynku na dole, siedząc tuż przy ogniu i jedząc ciepły posiłek, dochodzę trochę do siebie. Kątem oka widzę, że jacyś mężczyźni na mnie patrzą. Staram się nie nawiązywać kontaktu wzrokowego i wyglądać możliwie nieprzystępnie, co przy moim zmęczeniu przychodzi mi bez trudu. Na szczęście zostawiają mnie w spokoju. W miarę jak robi się późno, towarzystwo staje się coraz bardziej wesołe, ale w tym czasie ja już na szczęście śpię na górze. Chociaż dzień był długi, nie udaje mi się od razu zasnąć. Myślami wracam do rodziny, i nagle przypominają mi się bardzo odległe czasy.

Jako dziecko pewnego razu omal nie utonęłam. W czasie ciężkiego sztormu i wichru wiejącego z północnego zachodu pękła tama Waterlandse Zeedijk, a w następstwie zostały też przerwane nieco niższe tamy ochraniające gminę Beemster. Zginęło wiele ludzi i zwierząt, woda zmyła gliniane chaty kryte strzechą. Nieco wyżej położony środek wioski De Rijp został oszczędzony, chociaż mieszkający tam bogacze i notable też nie wyszli z tego suchą stopą.

Miałam pięć lat, kiedy zdarzyła się ta powódź. Szczegóły znam tylko z opowieści. Jedyne, co dobrze pamiętam, to poczucie bezsilności, kiedy dach, na którym schroniliśmy się całą rodziną, zawalił się i porwała nas woda. Nie umiałam pływać, ale to i tak nie na wiele by się przydało. Gdy tyko morze zaczęło się cofać, nurt bezlitośnie porywał ze sobą każdego. Kto nie miał tyle szczęścia, że udało mu się czegoś uchwycić, był zgubiony. Mnie wyłowił z fal i wciągnął do łódki sąsiad. Rodzice i bracia zdołali się uratować. Aeltje i Johanna, obie moje starsze siostry, utonęły.

W szarym świetle poranka leżę, rozmyślając przez chwilę o mojej rodzinie. W tym czasie inni nocujący powstawali już z legowisk. Słychać ziewanie i mamrotane pod nosem słowa powitań. Parę osób zaczyna cicho ze sobą rozmawiać. Ja też wstaję, ale do nikogo się nie odzywam.

Ubieram się: lniana koszula, spódnica, fartuch, chusta na ramiona, kubrak, czepek. Przy okazji rzucam okiem przez okno. Na nabrzeżu panuje już spory tłok. Gdy tylko zaczyna świtać, zaczyna się ruch towarowy i pasażerski.

Pakuję swoje rzeczy. Pośród ubrań jest też list od Mattiasa i uśmiecham się na jego widok. Jeśli zostanę zatrudniona, będę się mogła z nim zobaczyć. Nieco pewniejsza co do słuszności swojej decyzji, by udać się do Amsterdamu, prostuję ramiona. Jeśli się pośpieszę, zdążę na jedną z pierwszych łódek.

W porównaniu z wczorajszą podróżą droga do Amsterdamu nie stanowi żadnej trudności. Przyjemna jest nie tylko odległość, ale też wygoda, jaką zapewnia barka ciągniona przez konie. Znacznie różni się od odkrytej łodzi, na której wyruszyłam z Alkmaar. Jest tutaj kryta nadbudówka zaopatrzona w ławki, gdzie pasażerowie mogą znaleźć schronienie. Ponieważ nie jesteśmy zależni od wiatru, płyniemy w równym tempie. Wzdłuż trasy stoją gospody, gdzie podróżni mogą wysiąść i się posilić, i gdzie można zmienić konie. Trasa prowadzi w prostej linii do Amsterdamu, biegnąc przez polderowe krajobrazy, obok wiatraków i chłopskich zagród.

Od czasu do czasu opuszczam nadbudówkę, żeby poczuć na twarzy słońce i wiatr, a także podziwiać piękno chmur i łąk. Drogą biegnącą po grobli idą dziewczyny z bańkami mleka, domokrążni sprzedawcy, przejeżdżają podróżni na koniach i wozach. Czasem ktoś pomacha. Wtedy uśmiecham się i odpowiadam tym samym.

Dopiero kiedy zbliżamy się do Amsterdamu, wraca nerwowość. Dużo słyszałam o tym mieście, o jego wielkości, panującym tam niesłychanym tłoku, i z lekkim przestrachem zadaję sobie pytanie, czy ja, wiejska dziewczyna, tam się odnajdę.

Niepewność przeradza się w radosną ekscytację, kiedy wyłaniają się przede mną wysokie mury. Z respektem spoglądam na wiatraki na basztach, których skrzydła są w ciągłym ruchu.

Na drogach dojazdowych i kanałach panuje wielki tłok, zupełnie jakby pół świata śpieszyło do Amsterdamu. Rzeka IJ jest zatłoczona lichtugami, promami, barkami i łodziami rybackimi. Tuż przed słupami odgradzającymi port cumują statki handlowe z błyszczącymi w słońcu pawężami. Ostatni odcinek podróży odbywa się wzdłuż brzegu rzeki IJ, po czym cumujemy przy wieży Haringpakkerstoren.

Zbieram swoje rzeczy i pozwalam sobie pomóc przy wyjściu na brzeg. Najchętniej od razu poszłabym szukać kanału Keizersgracht, ale jestem zmęczona i głodna, toteż postanawiam najpierw coś zjeść. W „Gospodzie Miejskiej”, stojącej na jednym z pomostów wychodzących na rzekę, zamawiam prosty posiłek. Pośpiesznie zjadam rybę z chlebem, płacę przy szynkwasie i wychodzę na nabrzeże.

A więc to jest Amsterdam, oś świata! Cóż za tłok, ileż życia! Wszędzie w niebo wystrzelają maszty statków, nabrzeże jest zastawione belami, skrzyniami, koszami, wokół hałas i pokrzykiwania.

Ciekawa, jak wygląda reszta miasta, skręcam w prawo, idę nabrzeżem, które nazywa się Damrak i wychodzę na wielki plac, gdzie stoi drewniany ratusz i budynek wagi. Wszędzie widzę kupców, słyszę mieszaninę różnych języków. Mija mnie osobliwie ubrany człowiek z chustą na głowie i małpką na ramieniu, pięknie wystrojone damy pozdrawiają się nawzajem i wdają się w pogawędki. Nabieram głęboko powietrza. Zamiast przerażać, kakofonia otaczających mnie dźwięków sprawia mi przyjemność. To tutaj spotykają się różne światy.

Staję na środku placu, spoglądam na ten oszałamiający dla mnie nowy świat i w tym momencie wiem, że nigdy już nie wrócę do mojej rodzinnej wioski.

W przeciwieństwie do Damrak kanał Keizersgracht wygląda na nowiuteńki. Fugi między płytami trotuaru nie są jeszcze wypełnione brudem, farba na drzwiach kamienic i ramach okien błyszczy, a bruk na ulicy wygląda tak, jakby go nigdy nie używano. Wzdłuż kanału posadzono młode lipy, które kiedyś dodadzą temu miejscu splendoru, ale teraz troszkę żałośnie wyglądają, przywiązane do palików.

Dowiedziałam się, gdzie mieszka rodzina van Nulandtów i patrzę właśnie w górę, wzdłuż fasady wielkiej kamienicy. Nieco nerwowo wchodzę po schodkach i stukam kołatką w drzwi. Otwiera mi młoda dziewczyna i patrzy na mnie pytająco.

— Jestem Catrijn Barentsdochter i mam list dla pana van Nulandta od jego brata.

Dziewczyna wyciąga rękę, ale kręcę przecząco głową.

— Wolałabym przekazać go sama.

— Uprzedzę pana — mówi i wpuszcza mnie do środka, a sama idzie gdzieś korytarzem.

W tym czasie rozglądam się po holu, patrzę na zdobione snycerką kręcone schody, obrazy na ścianach i wyglądające na drogie wazy stojące na stolikach.

Otwierają się któreś drzwi, wchodzi przez nie mężczyzna lat około czterdziestu ubrany na czarno i zmierza w moją stronę.

— List od mojego brata? Dlaczego? Czy coś się stało? — pyta Adriaen van Nulandt zaniepokojony.

— Nie, nie, proszę się nie obawiać — mówię. — Spotkałam pańskiego brata w Alkmaar, gdzie się zatrzymał na nocleg i wdaliśmy się w rozmowę. Powiedziałam, że szukam pracy, a pana brat powiedział, że miałby coś dla mnie.

Adriaen van Nulandt bierze ode mnie list, łamie pieczęć i czyta jego treść. W połowie podnosi wzrok, spogląda na mnie, a potem czyta dalej.

— A więc szukasz zatrudnienia przy prowadzeniu domu — mówi, kiedy kończy czytać.

— Tak, panie.

Znów na mnie patrzy, tym razem trochę dłużej.

— Chodź ze mną — mówi.

Wchodzi przede mną do ładnie urządzonego pomieszczenia. Na środku stoi dębowy stół i sześć krzeseł, ale on wcale nie zamierza przy nim usiąść, tylko siada na jego skraju, podczas gdy ja stoję.

Wyprostowana jak struna poddaję się taksującemu spojrzeniu pana van Nulandta.

— Podaj mi choć jeden powód, dla którego miałbym cię przyjąć.

— Nawykłam do ciężkiej pracy, panie.

— Mój brat pisze, że jesteś wieśniaczką. Nie wyglądasz na taką.

W odpowiedzi pokazuję mu moje szorstkie, zrogowaciałe dłonie. Rzuca tylko na nie krótkie spojrzenie, a potem przez chwilę spogląda mi w oczy. Jego przenikliwe spojrzenie sprawia, że staję się trochę nerwowa, chociaż nie daję tego po sobie poznać. Najspokojniej, jak tylko potrafię, odpowiadam spojrzeniem na spojrzenie, opuszczając oczy, kiedy przychodzi taki moment, że mogłoby to być poczytane za nieprzystojne.

Wreszcie pan van Nulandt przerywa milczenie.

— Opowiedz coś o sobie. Czego szukasz w Amsterdamie?

— Jestem wdową, panie. Mogłam ponownie wyjść za mąż, ale zawsze marzyłam o tym, żeby mieszkać w mieście. Przyjaciele, którzy mają w Alkmaar gospodę, pomagali mi szukać tam zatrudnienia, ale się nie udało. Już wyglądało na to, że będę musiała wrócić do De Rijp, kiedy szczęśliwie pojawił się pański brat, jakby zesłany przez Pana Boga.

To ostatnie okazuje się dobrym posunięciem — podkreśla moją bogobojność. Wszystkie obrazy wiszące wokół mnie na ścianach są o tematyce religijnej, więc na pewno przemówiło to do pana van Nulandta. Podnoszę wzrok, napotykam jego spojrzenie i dostrzegam w nim pewną zmianę. To dodaje mi odwagi.

— Możesz mnie, panie, wziąć na próbę na kilka dni — mówię.

Na jego twarzy nie drgnął ani jeden mięsień.

— Nie wyglądasz na onieśmieloną, Catrijn Barentsdochter.

— Wiem, co potrafię, panie.

Van Nulandt jeszcze raz przebiega oczami list i podnosi wzrok.

— Potrzebuję kogoś, kto poprowadzi dom i pokieruje służącą. Mogę zaproponować miesięczne wynagrodzenie w wysokości dwudziestu stuiverów, z darmowym wyżywieniem i mieszkaniem. Raz na dwa tygodnie przysługuje ci wolny dzień. Kiedy możesz zacząć?

— Od zaraz, panie.

— Dobrze, w takim razie spróbuję, Catrijn — mówi Adriaen. — Przedstawię cię mojej żonie. Proszę, chodź ze mną.

5

Adriaen van Nulandt prowadzi mnie z powrotem do holu i wchodzi do pomieszczenia, które leży z przodu domu. Do środka wpada dzienne światło i odgłosy ulicy oraz kanału. Przy samym oknie przed sztalugami siedzi kobieta, całkowicie skupiona na tym, co robi. Patrzy na nas zbita z tropu.

— Brigitto, przedstawiam ci naszą nową gospodynię. To Catrijn Barentsdochter — mówi Adriaen van Nulandt.

Robię kilka kroków do środka izby i dygam. Pani van Nulandt jest jeszcze młoda, ma mniej więcej tyle samo lat co ja i patrzy na mnie bez specjalnego zainteresowania.

— Bardzo mi miło, proszę pani — mówię, kiedy cisza się przedłuża.

— Czy ona zaczyna już dzisiaj? — pyta Brigitta swojego męża. Adriaen kiwa potakująco głową, na co ona uśmiecha się z zadowoleniem. — Doskonale, to znaczy, że Griet nie będzie już mi przeszkadzać. Wybaczcie, ale mam dużo pracy.

Z uwagą przygląda się obrazowi, który maluje, i zanurza pędzel w farbie.

Adriaen van Nulandt daje mi znak, żebym z nim poszła, i pokazuje mi dom. Jest wielki. Na górze są sypialnie i poddasze, gdzie są łóżka dla służby. Na dole z przodu domu jest hol i ten pięknie urządzony pokój, z tyłu domu jadalnia oraz kuchnia. Pan van Nulandt mówi, że tamten wielki pokój służy tylko do przyjmowania gości i że moim zadaniem jest dbanie o jego czystość. Służąca nie ma prawa tam wchodzić.

— Szczególnie ostrożnie obchodź się z tym. — Wskazuje na dwie błyszczące biało-niebieskie wazy stojące na podłodze po bokach kominka. — Nie przesuwaj ich, sprzątaj tylko wokół. I uważaj, żebyś w nie niczym nie uderzyła. Są bardzo cenne.

Patrzę na nie z podziwem.

— Rozumiem. Są przepiękne.

— Zostały sprowadzone z Chin i są z porcelany. To taki specjalny rodzaj wypalnej gliny.

— Czy mogę im się przyjrzeć z bliska?

— Pod warunkiem, że nie będziesz ich dotykać.

Staram się bardzo uważać. Z szacunkiem przyklękam przy wazach i oglądam egzotyczne motywy, które w różnych odcieniach błękitu są namalowane na jaskrawobiałym tle. Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby wypalona glina była aż tak biała.

— Chiny — mówię. — To musi być bardzo daleko?

— Na samym końcu świata. Chodźmy dalej.

Podnoszę się i ruszam za nim. Trochę dziwnie się czuję, słuchając o moich obowiązkach od pana domu, a nie od jego żony. Najwyraźniej Brigitta van Nulandt zupełnie nie jest zainteresowana prowadzeniem domu.

Podczas gdy pan van Nulandt opowiada, ja uważnie słucham, jednocześnie rozglądając się ze zdumieniem. A więc tak mieszkają bogaci amsterdamczycy. W domach pełnych obrazów, wschodniej porcelany i sreber. Meble są z dębowego drewna, zdobione snycerką, łóżka osłonięte aksamitnymi zasłonami, podłoga wyłożona czarno-białymi płytkami, na ścianach boazerie albo kafelki.

Także kuchnia jest dla mnie zaskoczeniem. Jest o wiele większa niż ta, do której przywykłam, i ma osobne miejsce na zmywanie. Zamiast półek na ścianie są stojące szafki do przechowywania cynowych i glinianych naczyń. Dużą część ściany zajmuje piec kuchenny, a pośrodku kuchni stoi długi stół. Drzwi, których górna połowa jest otwarta, prowadzą na podwórko.

Adriaen van Nulandt wychodzi tam, a ja za nim. Służąca zajęta jest rozwieszaniem prania i odwraca się w naszą stronę.

— Griet, to jest Catrijn, nowa gospodyni. Zaczyna dzisiaj. Mam nadzieję, że wprowadzisz ją we wszystko.

Dziewczyna nieśmiało potakuje ruchem głowy.

Nie mówiąc już więcej ani słowa, Adriaen van Nulandt odchodzi.

— No, dobrze, w takim razie zabierajmy się do roboty — mówię. — Rozwieś na razie resztę prania, Griet, i przyjdź potem pomóc mi w kuchni. Będziemy się mogły wtedy bliżej poznać.

Uśmiecham się przyjaźnie do dziewczyny, odwracam się i wchodzę z powrotem do domu.

Griet dopiero co skończyła piętnaście lat. Przez jakiś czas musiała robić wszystko bez gospodyni domu i przywykła przez to do dużej swobody, ale też miała dwa razy więcej pracy.

— Haesje zachorowała i parę dni później zmarła. Była już stara, miała pewnie ze czterdzieści lat — opowiada, towarzysząc mi w południe w drodze na targ warzywny przy Prinsengracht. — Bardzo się cieszę, że teraz jest już pani. Dla mnie samej było o wiele za dużo pracy.

— Jeśli trzeba o coś zapytać, to zwracasz się do pana czy do pani? — pytam.

— Do pana, chociaż rzadko bywa w domu. A pani się gniewa, kiedy jej przeszkodzę, gdy maluje.

— Przecież chyba nie maluje przez cały dzień?

— Nie, ale nawet kiedy już skończy, nie ma ochoty słuchać. Prowadzenie domu zupełnie jej nie interesuje. Zawsze sprawia wrażenie, jakby w połowie była nieobecna.

Przypominam sobie niechętne spojrzenie, jakim obrzuciła mnie Brigitta, i rozumiem, co Griet ma na myśli.

— Pan ma też brata. Często go widujesz?

— Tak. Jeśli nie jest w podróży, mieszka tutaj. Ma sypialnię z tyłu domu. Pan Mattias jest bardzo porządny. Któregoś razu przywiózł dla mnie grzebień. Nie pamiętam już skąd, ale z bardzo daleka.

— To miłe. Kiedy pan Mattias wraca?

— Chyba nie będzie go przez tydzień.

— Aha. A skąd ty pochodzisz, Griet?

— Ze Sloterdijk. To taka mała wioska niedaleko Amsterdamu.

— Często jeździsz do domu?

— Kiedy tylko mogę. Ale od kiedy nie ma Haesje, w ogóle nie byłam w domu.

Patrzę z boku na smutną twarz dziewczyny.

— Jeszcze trochę i znowu będziesz mogła pojechać. Załatwię to z panem.

Twarz Griet z miejsca się rozpogadza.

— To by było wspaniale! Patrz, tam jest targ, na moście. Zawsze przynoszę stąd warzywa. A ryby z Dam, ale śledzie są lepsze przy Haringpakkerstoren. Nabiał kupuję przy Droogbak. Piwo jest koło nas za rogiem przy Brouwersgragt u piwowara Hasselaera.

Nie ma już śladu po jej onieśmieleniu, paple bez przerwy i objaśnia mi, który z kupców jest dobry, a u którego nie należy kupować.

Kiedy wracamy do domu z wyładowanymi koszami, nalewam dwa kubki ciemnego piwa i stawiam na stole.

— Usiądź, Griet, napijemy się.

Dziewczyna siada zaskoczona.

— No — mówię. — Jest czas pracy i czas wypoczynku. Uważam, że przez ostatnie tygodnie musiałaś się nieźle napracować.

— Haesje zawsze mnie karciła, kiedy tylko chciałam odpocząć.

— Ja na pewno nie mam zamiaru cię karcić — mówię. — Jeśli tylko robota będzie zrobiona jak należy. A we dwie na pewno świetnie sobie poradzimy.

Za długo nie siedzimy. W atelier rozbrzmiewają odgłosy, jakby ktoś rzucał przedmiotami, a potem słychać płacz. Podnoszę wzrok przestraszona.

— To pani — wyjaśnia Griet. — Często miewa takie wybuchy.

— Chyba do niej zajrzę — mówię i wstaję, odsuwając stołek.

— Weź to ze sobą. — Griet bierze jakiś dzbanek, nalewa z niego wino do kubka i dodaje coś jeszcze. — Jej lekarstwo.

— Jakie lekarstwo?

— Zawsze zapominam, jak to się nazywa. Tego się dodaje do wina.

Kiwam głową, biorę kubek i idę do holu. Z atelier Brigitty znowu dobiegają hałasy. Przyśpieszam kroku i bez pukania otwieram drzwi.

Brigitta stoi przy oknie, jej niebieska suknia jest zabrudzona farbami, włosy w nieładzie. Zerwała z głowy czepek i cisnęła go na ziemię między naczynia z farbami i pędzle. Sztalugi leżą pośrodku pokoju, przewrócone na obraz, który malowała.

Kilka miseczek z farbą wylądowało na ścianie, tworząc dziwaczną martwą naturę.

Obrzucam wszystko szybkim spojrzeniem. Decyduję, że bałagan jest na razie mniej ważny, pomagam Brigitcie usiąść na krześle i podaję jej wino.

— Wypij to, pani, od razu poczujesz się lepiej.

Zupełnie jakby opuściły ją wszelkie siły, Brigitta opada na krzesło. Niechętnie bierze ode mnie kubek.

— A tak dobrze wszystko szło. Nie potrzebowałam tego już całe dwa dni.

— A normalnie wypija to pani codziennie?

— Mój mąż uważa, że tak jest najlepiej. Ale nie powinnam tego robić. Ale z drugiej strony, jeśli tego nie piję… — Brigitta rozgląda się wokoło, jakby dopiero teraz dotarło do niej, co zrobiła, i wybucha płaczem.

Bardzo ostrożnie — bo nie wiem, czy ten gest nie zostanie uznany za nie na miejscu — kładę jej rękę na ramieniu.

— To nic. Zaraz tu posprzątam. A o ile zdążyłam się zorientować, obraz jest nieuszkodzony.

Brigitta sapie pogardliwie.

— A co to ma za znaczenie. To przecież partanina. Wszystko, co robię, to partanina.

— Na tyle, na ile widziałam, obraz jest bardzo ładny.

— Jesteś tylko służącą, więc nie znasz się na sztuce. W moich sferach z takimi bohomazami nie można się pokazywać.

Milczę. Prawdę mówiąc, nie przyglądałam się obrazowi dokładnie, kiedy pan Adriaen van Nulandt mnie przedstawiał, ale uważałam za stosowne tak powiedzieć. Kiedy Brigitta pije wino drobnymi łyczkami, podnoszę sztalugi. Umieszczam na nich obraz, potem oddalam się o kilka kroków, żeby mu się przyjrzeć.

Rzeczywiście nie jest to nic szczególnego. Martwa natura z kwiatami, której brakowało głębi, a kolory wyglądały nienaturalnie.

— No widzisz, ty też uważasz, że to nic szczególnego. Widzę to po wyrazie twojej twarzy. — Brigitta z hałasem odstawia kubek na stół. Przez chwilę patrzy nieruchomo przed siebie, a potem zaczyna cicho szlochać. — Nie mam pojęcia, co bym zrobiła, gdybym nie mogła malować. Przez cały dzień w domu, od czasu do czasu wyjście na targ, chwilę pograć na klawesynie i mieć nadzieję, że mąż nie wróci zbyt późno do domu… Co to za życie? Zanudziłabym się na śmierć.

— Przecież nie musi pani przestać malować. Nie chodzi tylko o rezultat, ale też o samą przyjemność z malowania.

— Ależ oczywiście, że chodzi o rezultat. Chyba nie myślisz, że mam ochotę intensywnie pracować przez cały dzień, żeby stworzyć coś niedobrego? Może komuś takiemu jak ty trudno to zrozumieć, ale ja mam ambicje. To całkiem normalne, że jestem krytycznie nastawiona. Wiesz, że artyści to niezwykle wrażliwe osoby?

— Słyszałam coś o tym, proszę pani.

— Więc chyba rozumiesz, jak trudne może być życie, jeśli ktoś jest jeszcze do tego perfekcjonistą. Tworzenie dzieła sztuki to proces, a on ma swoje wzloty i upadki.

Zastanawiam się przez chwilę, starannie dobieram słowa.

— W wiosce, z której pochodzę, mieszkała dziewczyna, która też bardzo lubiła malować. Wszyscy twierdzili, że ma talent. Wielki talent. Niestety, nie na wiele jej się to przydawało.

— A to dlaczego?

— Ponieważ w gospodarstwie, w którym mieszkała, było mnóstwo pracy. Kiedy tylko miała wolną chwilę, malowała buraczanym sokiem na drewnianych deskach, które sama wygładzała. Cały czas myślała tylko o malowaniu. Na świat patrzyła poprzez kolory, jak sama kiedyś powiedziała. Czy to było słońce świecące nad łąkami i kanałami z wodą, czy zabudowania w zieleni, nawet bańki z mlekiem na podwórku, wszędzie widziała gotowe obrazy. Nie miała jednak ani czasu, ani czym malować.

Brigitta ociera oczy rękawem.

— I co się dalej z nią stało?

— Potem wyszła za mąż i miała jeszcze mniej czasu.

Patrzymy na siebie.

— Rozumiem, co chcesz powiedzieć, Catrijn. Wiem, że mogę mówić o szczęściu, że pochodzę z bogatej rodziny i mam małżonka, który uważa, że to wspaniale, że przez cały dzień siedzę w pracowni. Ale malowanie to dla mnie coś więcej niż sposób spędzania czasu. Znasz Rembrandta van Rijna? Parę jego płócien wisi w naszym domu. Wszyscy wyrażają się o nich z podziwem, ale on zawsze wypowiada się o nich krytycznie, kiedy widzi je po raz kolejny. Prawdziwy artysta zawsze uważa swoje dzieło za niedoskonałe.

— To prawda, pani, ale nie każdy z nas może być jak Rembrandt van Rijn. Uważam, że powinniśmy być szczęśliwi, że mamy taki talent, jaki nam dano, i czerpać z tego przyjemność.

Brigitta nic nie mówi, tylko wygląda przez witrażowe okno.

— Chciałam powiedzieć, pani, że powinnaś malować dla siebie samej. Dla przyjemności, jaką przy tym odczuwasz, i czasem pewnie lepiej nieco niżej zawiesić sobie poprzeczkę.

Brigitta bardzo powoli odwraca głowę w moją stronę. Na moment ogarnia mnie strach, że posunęłam się za daleko. Brigitta przez dłuższą chwilę patrzy mi prosto w oczy, potem podnosi się.

— Posprzątaj tutaj, Catrijn, a ja w tym czasie przejdę się po ogrodzie. Muszę się zastanowić.

Kiwam głową i schylam się, żeby pozbierać miseczki z farbami. Brigitta z szumem sukni opuszcza pracownię i zapada przyjemny spokój. Otwieram górną połówkę okna, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza, a potem biorę się do dzieła. Kiedy już wszystko posprzątałam, czyszczę pędzle. Opuszkiem palca dotykam delikatnych włosków. Jakby to było zanurzyć taki piękny pędzel w farbie i dotknąć nim płótna? Na pewno zupełnie inaczej niż malowanie moimi własnej roboty pędzlami ze świńskiego włosia na drewnie. Ostrożnie je osuszam i kładę równiutko jeden obok drugiego na stole.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki