Nie jesteś sama, Meredith - Alexander Claire - ebook + książka

Nie jesteś sama, Meredith ebook

Alexander Claire

4,0
49,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Nazywam się Meredith Maggs i nie wychodzę z domu od 1214 dni”.

Meredith pozornie ma wszystko:

Najlepszą przyjaciółkę Sadie.

Ukochanego kota Freda.

Niewymagającą pracę zdalną.

Mnóstwo czasu na układanie puzzli, czytanie poezji i pieczenie

ciasteczek.

Brakuje jej jednak siły, by wyjść z domu, którego nie opuściła od trzech lat.

Nagle w jej chorobliwie uporządkowanym życiu pojawiają się niespodziewani goście. Wolontariusz wspierający samotne osoby, dziewczyna z internetowego forum oraz starsza siostra, z którą od dawna nie miała kontaktu.

Czy nowe relacje pomogą Meredith przezwyciężyć własne lęki?

Świat puka do jej drzwi.

CZY BĘDZIE MIAŁA ODWAGĘ WPUŚCIĆ GO DO ŚRODKA?

Lekka tylko z pozoru książka Claire Alexander pokazuje, jak wiele znaczeń i nadziei zawiera krótkie słowo „dom”. Może być schronieniem, ale także pułapką. A co, jeżeli mieści w sobie oba te elementy jednocześnie?

Olga Wróbel, Kurzojady

Claire Alexander bezbłędnie pisze o tym, jak różne od siebie mogą być trzymające nas w uścisku traumy. Nie jesteś sama, Meredith to wspaniała, empatyczna proza, która otula czytelnika zrozumieniem i wywołuje całą gamę emocji – od przyjemności, przez smutek i strach, aż po nadzieję.

Anna Bartłomiejczyk i Marta Gajewska, Bestselerki

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 421

Data ważności licencji: 12/1/2027

Oceny
4,0 (2 oceny)
0
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zamonia

Dobrze spędzony czas

„Nie jesteś sama, Meredith” jest przejmującą historią o traumach i ich destrukcyjnych konsekwencjach, o życiu w przemocy. To książka również o szukaniu bezpiecznego azylu, walce z obezwładniającym lękiem, walce o samą siebie. Bardzo interesujące studium psychologiczne osoby z depresją. To jedna z tych pozycji, które choć toczą się powolnym tempem, wywołują wiele emocji.
00
Tynka8

Dobrze spędzony czas

Czy tylko ja słyszałam ciągłe porównywanie tej książki do książek Fredrika Backmana, czy jednak sobie to wymyśliłam? Może błędnie nastawiłam się na podobny klimat i byłam zaskoczona, dostając coś innego. Nie chcę też wchodzić w spoilery, ale na początku dobrze, gdyby wypisano trigger warnings. Nie spodziewałam się, że to będzie "comfort reading", ale momentami dla mnie było to już zbyt mocne, a co dopiero dla osób, dla których może to stanowić jakąś reminiscencję z przeszłości. Dobra literatura, wyważone emocje. Trochę sztuczne zakończenie.
00



Prolog

Mam sześć minut, żeby dotrzeć na stację; to wystarczająco dużo czasu, jeśli włożę buty na płaskim obcasie. Mój trencz wisi na haczyku przy drzwiach frontowych, w jego kieszeni tkwi wciśnięta tam czerwona czapka. W torbie leżącej na stole kuchennym mieści się wszystko, czego potrzebuję na cały dzień w pracy. Włosy mam świeżo umyte i wyprostowane, wargi pociągnięte błyszczykiem. Jego odcień pasuje do czapki  – przypadkiem, ale podoba mi się to.

Gdzieś między kuchnią a drzwiami wyjściowymi zaczynają ogarniać mnie wątpliwości. Ściska mnie w piersi, dłonie mam gorące. Ciarki przebiegają mi po rękach niczym leciutkie elektrowstrząsy. Patrzę w dół, na moje stopy sunące po deskach parkietu, który zaledwie miesiąc wcześniej tak skrupulatnie wycyklinowałam. Jakby moje stopy nie były moje, ale należały do kogoś innego.

Osuwam się na schody, siadam na trzecim stopniu od dołu i próbuję przełknąć ślinę. Wciąż gapię się na swoje stopy w grubych skarpetach, bo zwykle mój rozmiar wypada gdzieś pomiędzy dwoma dostępnymi numerami, a w przypadku tych butów postanowiłam wziąć o połówkę większy. Wysokie kozaki na końcu przedpokoju pysznią się pod moim płaszczem. Wiem, że tam są, ale nie mogę do nich dotrzeć.

Muszę tylko podejść do drzwi. Wsunąć stopy w kozaki i zasunąć zamki. Włożyć płaszcz i czerwoną czapkę. Założyć torebkę na ramię i zamknąć za sobą drzwi. Prosta sekwencja czynności, której wykonanie zajmuje niespełna minutę. Jeśli wyjdę teraz, zdążę jeszcze na pociąg. Zdążę jeszcze do pracy na czas.

Ale ziarenko niepokoju w gardle zaczyna puchnąć. Z trudem łapię powietrze. Nie ma tu nikogo, kto mógłby mi pomóc, a sama sobie pomóc nie mogę, bo ręce i nogi płoną mi żywym ogniem.

Kiedy w końcu udaje mi się wyjąć telefon z torebki, okazuje się, że minęły trzy godziny, mam dwanaście nieodebranych połączeń i nadal siedzę na trzecim schodku od dołu.

Dzień 1214

Środa, 14 listopada 2018

Nazywam się Meredith Maggs i nie wychodzę z domu od tysiąca dwustu czternastu dni.

Dzień 1215

Czwartek, 15 listopada 2018

Sprzątam właśnie w salonie, kiedy przyjeżdża. Najpierw parkuje szary samochód pod moim domem. Potem idzie ścieżką do drzwi. Pod pachą niesie cienką teczkę, ma długie nogi. Pokonuje drogę w zaledwie trzech krokach.

O dziesiątej pięćdziesiąt siedem ten wysoki mężczyzna dzwoni do drzwi.

Lubię punktualność. Mam niewielu gości  – regularnie odwiedzają mnie tylko moja przyjaciółka Sadie, jej dzieci James i Matilda oraz dostawca zakupów z Tesco. Sadie często się spóźnia i zwykle przychodzi padnięta, ale przymykam na to oko, bo jest samotną matką i ma wymagającą pracę jako pielęgniarka na oddziale kardiologicznym największego szpitala w Glasgow. Dostawca z Tesco zawsze przyjeżdża na czas.

Oddycham głęboko i patrzę, jak moje stopy w niebieskich conversach idą w stronę drzwi. Patrzę na prawą rękę, która sięga do klamki, łapie ją, naciska, ciągnie. Uchylam drzwi do środka, spokojnie, i szybko taksuję przybysza wzrokiem. Koszula w kratę, zapięta pod szyję, pod granatową budrysówką. Wydaje mi się kilka lat ode mnie młodszy. A może służą mu słońce i świeże powietrze. Ma ciemne włosy, po bokach krótkie, dłuższe na górze. Życzliwą twarz: szczere spojrzenie i swobodny, niewymuszony uśmiech.

Nie miewam wielu gości. Ten jednak robi na mnie pozytywne pierwsze wrażenie.

Wyciąga rękę.

– Meredith? Tom McDermott z Holding Hands, organizacji ułatwiającej nawiązywanie przyjaźni. Cieszyłem się na to spotkanie.

Chciałabym móc powiedzieć to samo, ale na mojej liście rzeczy, na które się cieszę  – a przyznaję, że jest to lista dość krótka  – tego akurat nie ma. Poznawanie nowych ludzi nigdy nie przysparzało mi radości. Zwłaszcza ludzi, którzy odwiedzali mnie tylko po to, żeby sprawdzić, czy nie zaniedbuję higieny osobistej, nie jestem zabiedzona albo nie piję wódki na śniadanie. Po odhaczeniu wszystkich punktów i wypełnieniu formularzy okazuję się raczej nudna.

Ściskam dłoń Toma McDermotta, bo tak nakazuje dobre wychowanie. To pierwszy mężczyzna w moim domu od czasu Gavina  – słodkiego, uroczego Gavina, który nie miał szans z moimi koszmarami  – ale nie czuję się zagrożona. Tom McDermott mnie nie onieśmiela, kiedy tak stoi na moim progu w swojej kraciastej koszuli i budrysówce.

Ale nie wpuszczam go do środka. Jeszcze nie. Mimo że sama go tu zaprosiłam, choć niechętnie  – Sadie zostawiła mi ulotkę na stole kuchennym pod pudełkiem ciastek, a ja automatycznie wykonałam kolejne kroki. Tę samą ulotkę, którą Tom McDermott wyłowił właśnie ze swojej teczki i którą teraz mi pokazuje. Na widok hasła: JESTEŚMY TU, ŻEBY TRZYMAĆ CIĘ ZA RĘKĘ, wypisanego dużymi drukowanymi literami, splatam palce za plecami. To akt buntu, którego tylko ja jestem świadoma.

Patrzę na zdjęcia dwójki ludzi na pierwszej stronie ulotki. Dobrze znam ich twarze  – widuję ich kilka razy dziennie, bo wiszą na mojej lodówce, przyczepieni magnesem w kształcie serca. Kobieta w średnim wieku i mężczyzna, który na oko mógłby być jej dziadkiem. On ma zmętniałe oczy i kępki białych włosów po bokach głowy, wygląda na bardzo drobnego, kiedy tak siedzi skulony w fotelu, z ramionami na wysokości uszu. Uśmiechają się do siebie i zgodnie z nazwą organizacji charytatywnej trzymają się za ręce.

– Zawsze mi się wydawało, że to usługa dla starych ludzi  – mówię, a w myślach już opisuję ulotkę jako „dowód A”.

– Niekoniecznie. Staramy się docierać do każdego, kto może potrzebować bliskiej osoby. Do seniorów, nastolatków i wszystkich pomiędzy.

– Ja już mam bliskie osoby  – odpowiadam, nieco naginając prawdę.

– Może znajdzie się miejsce dla jeszcze jednej?

Myślę o tym, że mój wąski krąg przyjaciół z trudem można w ogóle nazwać kręgiem  – chyba żeby zaliczyć do niego też kota  – i niespecjalnie skupiam się na gadce mężczyzny o szkoleniach, ocenie ryzyka i zasadach zachowania. Ciekawość skłania mnie jednak, żeby zaprosić go do domu.

Nie mogłam przenieść niemal ułożonych puzzli z Pocałunkiem Gustava Klimta ze stolika kawowego w salonie, więc ostrożnie odsunęłam go pod ścianę. Jeśli Tom McDermott będzie potrzebował stołu, możemy się przenieść do kuchni.

Zostawiam gościa na sofie i idę zaparzyć herbatę („Bez cukru  – i tak już jestem słodki”, mówi i puszcza mi oko, co wypada, o dziwo, całkiem uroczo, a nie obleśnie). Kiedy wracam, on klęczy na podłodze i przygląda się Pocałunkowi.

– Ile ci to zajęło?  – pyta.

– Kilka dni, pół godzinki tu i tam.  – Odstawiam tacę na podłogę. Dorzuciłam talerz czekoladowych herbatników, mimo rzekomej słodyczy Toma McDermotta.

– Wspaniale  – mówi, chyba o układance, a nie o poczęstunku, ale sięga po ciastko z kremowym nadzieniem i odgryza kęs. Zostaje na podłodze, krzyżuje swoje długie nogi i upija łyk herbaty. Jak na kompletnie obcego człowieka bardzo się rozgaszcza w moim salonie. Ja siedzę przycupnięta na brzegu kanapy i czuję ciepło kubka, który trzymam w ręce.

– Bardzo miło mi cię poznać, Meredith. Zanim zaczniemy rozmawiać, pozwól mi powiedzieć kilka słów o naszej organizacji. Została założona w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym ósmym roku tutaj, w Glasgow, przez Adę Swinney, której matka z powodu demencji nie mogła wychodzić z domu. Od czasów Ady nasza misja pozostaje dokładnie taka sama: oferujemy towarzystwo, przyjaźń i wsparcie każdej osobie w potrzebie.

Nie wiem, co powiedzieć, więc sączę herbatę.

– Najważniejsza zasada to żebyś zawsze czuła się bezpiecznie i komfortowo. Jeśli w którejś chwili poczujesz się źle, możesz kazać mi wyjść, a ja to zrobię i o nic nie będę pytał!  – Tom McDermott wyjmuje z teczki jakieś papiery.  – Możemy najpierw załatwić nudne formalności?

Odpowiadam na wszystkie pytania i kiwam głową w odpowiednich momentach, aż w końcu formularze wracają na swoje miejsce.

– Widać, że jesteś naprawdę dobra w puzzle  – zauważa Tom McDermott.  – Co jeszcze lubisz robić w wolnym czasie?

Po kilku długich chwilach, kiedy on się uśmiecha  – przyznaję, ma bardzo miłe oczy  – a ja gapię się na niego bez wyrazu, mówię wreszcie:

– Dużo czytam.

– To też widać!  – Omiata gestem regały z książkami zajmujące całą ścianę salonu, po czym zrywa się z podłogi jednym ruchem, zaskakująco płynnym jak na kogoś o tak długich nogach.  – Bardzo różnorodny księgozbiór, Meredith. Sporo klasyki… historia… sztuka… Masz ulubioną książkę?

– Tak, wiersze Emily Dickinson.  – Dołączam do niego przy regale i sięgam po chudy pomarańczowy tomik o miękkim grzbiecie, pozaginanym od wielu dekad czytania, od dotyku palców znacznie starszych od moich. Kupiłam go w moim drugim ulubionym antykwariacie; po wewnętrznej stronie okładki widnieje dedykacja: „Dla Violet, na zawsze Twój”. Często się zastanawiam, kim była Violet i dlaczego książka podarowana jej z takim zaangażowaniem skończyła na wyprzedaży za dwa funty. Niezależnie od tego, jakie były losy tego egzemplarza, czuję się bezpiecznie, kiedy trzymam go w ręku.

– Dickinson. To przez jej mózg szedł pogrzeb*, tak? Genialna.

– Możesz pożyczyć, jeśli chcesz.  – Ta oferta zaskakuje nawet mnie.

– Z przyjemnością. Dziękuję, Meredith. Będę jej pilnował jak oka w głowie i oddam ci przy naszym następnym spotkaniu.

Jestem nieco zbita z pantałyku. Spodziewałam się, że uprzejmie odmówi: nie, nie mógłby przecież zabrać mojej ulubionej książki. Gdy jednak wracam na kanapę, on już wsuwa książkę do swojej teczki i częstuje się kolejnym ciastkiem.

– Meredith, wiem, że od bardzo dawna nie opuszczasz domu.

– Od tysiąca dwustu piętnastu dni  – uściślam.

– Od bardzo dawna  – powtarza.

– Szybko mi zleciało.

– Liczysz dni?

Wzruszam ramionami, bo czuję się głupio.

– Nie mam do czego odliczać, więc chyba uznałam, że będę liczyła w drugą stronę.

Krzyżuję ręce na piersi, bo zdaję sobie sprawę, jak to brzmi.

– Nie musimy o tym rozmawiać, jeśli nie chcesz.  – Jego łagodny głos kontrastuje z moim ostrym tonem.  – Jestem tu po to, żeby cię poznać. Interesuje mnie twoje życie, co lubisz, czego nie lubisz, jak spędzasz czas. No i… może uda się nam wymyślić, jak moglibyśmy przywrócić cię światu?

– Jestem na świecie  – mówię wyzywająco.

– Tak, oczywiście. Ale…

– Poza tym mam kota. Freda.

– Fred? Astaire, Savage?  – dopytuje mężczyzna z uśmiechem.

Ja się nie uśmiecham.

– Po prostu Fred.

– Uwielbiam koty.

Zaczynam podejrzewać, że Tom McDermott będzie mi na wszystko przytakiwał. Pochwalił moje puzzle. Uwielbia Emily Dickinson i koty. Jednocześnie zaczynam żałować, że dałam mu mój najukochańszy tomik poezji. Mogę już nigdy nie zobaczyć ani jego, ani tej spłowiałej pomarańczowej okładki. Ciekawe, czy mogłabym poprosić go o zwrot. Może pójdzie do łazienki, a wtedy ja mogłabym wykraść mu książkę z teczki i odstawić na miejsce, na drugą półkę od góry.

On jednak nie zdradza chęci skorzystania z toalety, chce tylko gadać o kotach.

– A co, gdyby Fred zachorował?  – pyta Tom McDermott.

Nie docenił przeciwniczki. Znam już wszystkie te pytania na pamięć.

– Fred nigdy nie choruje  – oznajmiam z dumą.  – Ale mam bardzo bliską przyjaciółkę, Sadie. W razie czego zabrałaby Freda do weterynarza.

– Ooo, to dobrze. W czym jeszcze pomaga ci Sadie?

– Raz w miesiącu wykupuje mi leki. I tyle. To moja przyjaciółka, a nie opiekunka.  – Czuję napięcie w barkach. Znieruchomiały w jednej pozycji, gdzieś koło uszu, od kiedy dałam mu książkę.  – Niczego więcej mi nie trzeba.

– Poza tym pracujesz… w pełnym wymiarze godzin?

– Zajmuję się pisaniem, więc różnie bywa. Ale mam co robić.

– Pisaniem? Brzmi ciekawie.

– Ale takie nie jest. Nie publikuję w „New York Timesie” ani nic w tym stylu. Tworzę treści internetowe dla firm.

– Możesz mi wierzyć, że to bardzo ciekawe w porównaniu z moim poprzednim zajęciem.  – Robi wymowną minę.  – W zeszłym roku zwolnili mnie z pracy w finansach. Teraz robię sobie przerwę, żeby zdecydować, co chcę dalej robić.

Kiwam głową. Nigdy nie szła mi dobrze taka gadka szmatka.

– A rodzina, Meredith? Często cię odwiedzają?

Ściska mnie w żołądku. Łykam haust herbaty.

– To skomplikowane  – odpowiadam.

– Nie boję się skomplikowanych historii  – mówi on, wciąż łagodnie i delikatnie.  – Ale nie musimy poruszać tego tematu.

– Mam matkę. I siostrę. Fionę. Fee. Jest ode mnie półtora roku starsza  – wyrzucam z siebie nienaturalnie szybko.

– Jaka jest twoja siostra?  – pyta on, zupełnie naturalnie.

– Inna niż ja. Ale teraz już nic o niej nie wiem. Dawno nie rozmawiałyśmy. W zasadzie nie widuję już ani jej, ani mojej matki.

– To rzeczywiście skomplikowana sprawa  – przyznaje Tom cicho. Potem milknie i zastanawiam się, czy w związku z tym mogę powiedzieć coś więcej. Nie znajduję jednak odpowiednich słów, więc wracam do kuchni po dokładkę herbatników.

Pół godziny później stoję przy drzwiach i cierpliwie czekam, aż Tom McDermott wyjdzie, zrobi trzy kroki ścieżką przez ogródek, wsiądzie do swojego szarego auta i odjedzie. Jestem wykończona rozmawianiem, ciągłymi pytaniami, martwieniem się o książkę Dickinson, udawaniem, że moje życie jest na szóstkę, choć w rzeczywistości większość dni zasługuje na naciąganą tróję na szynach.

Nie śpieszy mu się do wyjścia. Podziękował mi już wylewnie za gościnę, spojrzał mi prosto w oczy i zapowiedział, że wróci za tydzień, jeśli nie mam nic przeciwko. Fred obserwuje nas ze swojego ulubionego miejsca, wygodnego fotela przy schodach na piętrze. Dla niego to także pierwszy mężczyzna w tym domu; ciekawe, czy koty wyczuwają takie rzeczy. W jakimś sensie się cieszę, że nie zszedł przywitać się z Tomem.

– Pamiętaj, że nie jesteś do niczego zobowiązana  – mówi Tom.  – Jeśli uznasz, że masz dość moich żartów albo że nie stać cię na kupowanie tylu ciastek, ile jestem w stanie przejeść, to w każdej chwili możesz mnie spławić. Nie obrażę się, przysięgam.

– Masz moją ulubioną książkę, więc chyba będę musiała się jeszcze z tobą spotkać.

– Święta prawda.  – Uśmiecha się.  – A ja nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, jakie puzzle będziesz układała następnym razem.

– Płytki z mozaiką  – mówię.  – Trudny wzór.

– No to nie mogę się doczekać, żeby je zobaczyć. Do następnego, Meredith.

Podnoszę rękę, żeby pomachać mu na pożegnanie, ale on zatrzymuje się w progu.

– Jeszcze jedno, Meredith… jeśli nie masz nic przeciwko. Ciekawi mnie… Musi być coś, za czym tęsknisz. Coś, czego nie da się zrobić w domu.

Zaczął padać ulewny deszcz. Tom McDermott zapina budrysówkę na kołeczki. Za jego głową kłębią się gęste szare chmury i suną w moją stronę po późnopopołudniowym niebie. Jestem świadoma ich obecności, nie muszę patrzeć wprost na nie. Cofam się o krok, oddalam od świata zewnętrznego.

– Pływanie. Uwielbiam pływać  – przyznaję cicho.

– Ja fatalnie pływam  – mówi Tom.  – Tylko pieskiem i nic więcej. No nic…  – Otula ciaśniej szyję kołnierzem płaszcza i strąca sobie z nosa kroplę deszczu.  – Jak tak dalej pójdzie, to do domu będę wracał wpław. Do widzenia, Meredith. Trzymaj się.

– Ty też, Tomie McDermotcie  – szepczę i zamykam drzwi.

W nocy śni mi się, że pływam pieskiem w wielkim jeziorze z Emily Dickinson. Tom McDermott i ten stary mężczyzna z ulotki siedzą na brzegu, patrzą na nas, machają i jedzą czekoladowe ciastka.

* Emily Dickinson, Czułam  – szedł pogrzeb przez mój mózg, przeł. Stanisław Barańczak [wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki].

Dzień 1219

Poniedziałek, 19 listopada 2018

Sprawdzam godzinę. Ósma dziewiętnaście. Niemal idealnie zgodnie z harmonogramem. Sporo czasu na ćwiczenia do ósmej pięćdziesiąt cztery, kiedy wstawię jajka. Dwa jajka, pięć minut, żeby żółtko było idealnie płynne. Opanowanie tej sztuki do perfekcji zajęło mi trzy dni prób i błędów, ale było tego warte.

Jednak przed idealnymi jajkami dwadzieścia minut cardio. To było moje wielkie odkrycie: potrzebuję tylko dwudziestominutowego treningu  – codziennie, z jednym dniem odpoczynku  – żeby utrzymać formę. Mam kilka ulubionych zestawów ćwiczeń na YouTubie, ale od czasu do czasu coś zmieniam, żeby się nie znudzić. A dużym plusem trenowania w domu jest to, że nikt nie widzi, jakiej dostaję zadyszki po sześciu seriach krokodylków.

Po cardio zawsze robię sesję relaksacyjną: rozciąganie, głębokie oddechy i pozytywne afirmacje. „Akceptuję się bezwarunkowo” to jeden z najnowszych dodatków do mojego repertuaru. Tego ranka znowu trudno mi sobie z tym zdaniem poradzić; jakoś nie chce swobodnie opuścić moich ust. Diane, moja terapeutka, powiedziała, że mam się go trzymać, że musi wejść mi w nawyk, żeby odnosił jakiś skutek. Odparłam, że moim zdaniem afirmacje nie powinny kłamać, co przerodziło się w długą rozmowę o autosabotażu.

Po treningu, kiedy jajka gotują się na wolnym ogniu, wrzucam do tostera dwie kromki chleba słonecznikowego, żeby ładnie zbrązowiały. Smaruję cienką warstwą masła, kroję na schludne paski i kładę na talerzu. Potem jajka lądują w kieliszkach w kropki, rozbijam czubki (najlepszy moment) i siadam przy stole z herbatą w ulubionym kubku, tym do kompletu z kieliszkami na jajka. Jest ósma pięćdziesiąt dziewięć. Idealnie. Rajcują mnie takie małe osiągnięcia.

Przez kilka godzin pracuję, nie zaglądając do internetu, jem na drugie śniadanie kanapkę z serem i ogórkiem konserwowym, po czym loguję się do sieci. Staram się ograniczać czas spędzany online, bo wiem, jak łatwo tam utknąć. Godzina w sieci mija jak dziesięć sekund w realu. Kiedyś rozpisałam sobie nawet grafik, ale szybko się zorientowałam, że nie bierze on pod uwagę tych spontanicznych, ale względnie regularnych chwil z Google’em, kiedy trzeba sprawdzić przepis na beszamel albo to, jak nazywała się piąta żona Henryka VIII (wpadł mi ostatnio do głowy, bo akurat myślałam o mizoginii, a te Katarzyny zawsze mi się mylą).

Wiem, że niektórzy uważają internet za źródło wszelkiego zła, ale ja nie mogłabym bez niego żyć. Dosłownie. Mogę zamówić wszystko, czego potrzebuję, z dostawą do domu, często szybciej niż w dwadzieścia cztery godziny. Świeże mleko i tampony, baterie i książki. Nie muszę nawet otwierać dostawcy, jeśli danego dnia nie mam ochoty nikogo widzieć. Mam na drzwiach zamontowane pudło, wystarczająco duże, żeby mieściły się w nim paczki. Mogę się pochwalić, że sama je zainstalowałam.

Na szczęście znalazłam sprytną apkę, która rejestruje czas spędzany w sieci i rozłącza mnie w chwili osiągnięcia dziennego limitu ośmiu godzin. Około sześciu godzin z tych ośmiu spędzam na pracy, w zależności od tego, nad iloma projektami akurat pracuję, co zostawia jakieś dwie godziny na królów mizoginów i wszystko inne. Nawet teraz, po tylu miesiącach, wciąż mnie zaskakuje, kiedy wyczerpuję limit. Ale dzięki temu dobrze wykorzystuję czas.

Po szybkiej prasówce (dziś Międzynarodowy Dzień Mężczyzn, co wciąga mnie w lekturę kolejnych felietonów o toksycznej męskości) loguję się na RazemRaźniej, grupę wsparcia, do której link wysłała mi Sadie w mejlu z tematem: „ZOBACZ TO!!!”. To tylko jeden z jej błyskotliwych pomysłów. Ma ich całe mnóstwo, wciąż podsyła mi linki do kolejnych książek i artykułów z nadzieją, że dzięki któremuś z nich w końcu coś zaskoczy i znów będę Normalna. Wysyła mi recenzje nowych restauracji oraz oferty weekendów w spa i wymyślnych podwieczorków z Groupona. „Na wszelki wypadek”, pisze. Usuwam te wiadomości bez czytania. Wiem, że Sadie ma dobre intencje, ale nie chcę w wolnym czasie czytać artykułów naukowych o lękach społecznych ani książek o agorafobii napisanych przez ludzi z długimi ciągami literek przed nazwiskiem.

Przy okazji chciałabym zaznaczyć, że nie cierpię na żadną z tych dolegliwości.

Muszę jednak przyznać, że RazemRaźniej to jeden z lepszych pomysłów Sadie. Podoba mi się anonimowość, jaką zapewnia internet, pociesza też świadomość, że nie jestem największą wariatką w kraju. W tej chwili jest dziewięćdziesięcioro ośmioro aktywnych uczestników  – norma jak na poniedziałek rano. Wieczorami i w weekendy robi się większy tłok, wiadomo. Ja na szczęście pracuję z domu i sama ustalam sobie godziny, więc nie jestem przykuta do harówki od dziewiątej do siedemnastej. Za tym jednym na pewno nie tęsknię. Często pracuję nocami  – lubię czuwać, kiedy całe miasto śpi.

Zagaduję kilkoro stałych bywalców forum i pytam, jak minął im weekend. Janice (MAŁAJAN) miała problemy ze zbuntowaną nastoletnią córką, ale zdołała się oprzeć pokusie wyjedzenia z puszki wszystkich czekoladek Quality Street (ograniczyła się do ośmiu i nie zmusiła się potem do wymiotów). Gary (URATUJMNIEPLZ) pisze, że poszedł w tango, mimo najlepszych chęci, ale co mu zostało, skoro termin do psychologa ma za półtora roku? Mówię mu, że ja czekałam dwanaście miesięcy na przydzielenie Diane, mojej terapeutki, która może i nie jest moją ulubioną osobą, ale po rozmowach z nią nigdy nie czuję się gorzej. Janice zauważa, że mógłby iść prywatnie, za pięćdziesiąt funtów za godzinę. Gary tłumaczy, że czasy są ciężkie i nie stać go na taki wydatek. Janice zwraca mu uwagę, że prawdopodobnie wydaje taką kwotę tygodniowo na piwo i wódkę, co nie spotyka się z dobrą reakcją. Zostawiam ich, niech sami się kłócą o zagrożenia związane z samoleczeniem oraz o mocne i słabe strony publicznej ochrony zdrowia. Jak zwykle będą się kręcili w kółko. Właśnie mam się wylogować, kiedy na ekranie wyskakuje okienko prywatnej rozmowy.

KOCIARA29: Halo?

Najeżdżam kursorem myszki na zdjęcie profilowe: puchaty biały kot wywołuje na mojej twarzy uśmiech. Sprawdzam informacje: kobieta, dwadzieścia dziewięć lat, Glasgow.

FANKAPUZZLI: Hej! ☺

KOCIARA29: Nie jestem pewna, czy dobrze zrobiłam. Jestem tu pierwszy raz… Muszę po prostu z kimś porozmawiać… ☹️

FANKAPUZZLI: Ej, nie stresuj się. Jestem Meredith.

KOCIARA29: Cześć, Meredith, tutaj Celeste.

FANKAPUZZLI: Hej, Celeste. Widzę, że jesteś z Glasgow. Zawsze miło spotkać ziomka.

KOCIARA29: Ty też jesteś z Glasgow? Ooo, dzięki temu czuję, że rozmawiam z prawdziwym człowiekiem. Gdzie dokładnie mieszkasz?

FANKAPUZZLI: Niewątpliwie jestem prawdziwa ☺ Mieszkam na East Endzie.

KOCIARA29: Ja właśnie się wprowadziłam do nowego mieszkania w centrum. Niedaleko akademii plastycznej.

FANKAPUZZLI: Serio? To moja dawna dzielnia. To były dobre czasy!

KOCIARA29: Mieszkam na Sanderson Street.

FANKAPUZZLI: Nie żartuj! Też tam mieszkałam. Pod numerem 48. Mieszkanie A.

KOCIARA29: Nie uwierzysz, Meredith. Ja mieszkam w 48D.

FANKAPUZZLI: OMG! Szaleństwo! W tym mieszkaniu na górze?

KOCIARA29: Co nie??? Kiedy tam mieszkałaś?

FANKAPUZZLI: Wyprowadziłam się jakieś pięć lat temu. Uznałam, że pora zaryzykować i kupić własne lokum. Jak Ci się tam mieszka?

KOCIARA29: Świetna lokalizacja, ale mieszkanko malutkie. Miejsca tu tyle, co kot napłakał.

FANKAPUZZLI: LOL! Pamiętam. A skoro już mowa o kotach… Co to za słodziak na Twojej profilówce?

KOCIARA29: Aaa, to kotka mojej mamy. Lucy. Tu niestety nie wolno trzymać zwierzaków ☹️

FANKAPUZZLI: Też mam kota. Nazywa się Fred.

KOCIARA29: Ooo… szczęściara! Musisz go sobie wstawić na profilówkę, żebym mogła go zobaczyć!

FANKAPUZZLI: Tak zrobię! Zasługuje na trochę sławy ☺

KOCIARA29: Miło Cię poznać, Meredith. Co Cię tu sprowadza?

Tańczę palcami po klawiaturze i wystukuję stałą odpowiedź.

FANKAPUZZLI: Szukam przyjaciół i wsparcia. Mam problemy ze zdrowiem psychicznym.

KOCIARA29: Mam nadzieję, że to nie było wścibskie?

FANKAPUZZLI: Ależ skąd ☺

KOCIARA29: ☺ To jak tu to wszystko działa?

FANKAPUZZLI: No masz różne kanały poświęcone różnym kwestiom. Depresja, uzależnienia, PTSD… w zasadzie wszystko. Monitorują i moderują je wolontariusze. Jest też dużo stron z poradami, linki do profesjonalnych telefonów zaufania i materiałów. Zawsze możesz też pogadać prywatnie, w grupie albo jeden na jeden. Tak jak my teraz.

KOCIARA29: Szczerze mówiąc, trochę się boję.

FANKAPUZZLI: Hej, spokojnie. Nie mogę obiecać, że Ci pomogę, ale na pewno mogę Cię wysłuchać, jeśli chcesz o czymś porozmawiać.

Wyobrażam ją sobie, jak patrzy w ekran i zastanawia się, czy zaufać nieznajomej. Rozważa, czy jeśli się otworzy i porozmawia o tym, co zaprząta jej myśli albo powoduje koszmary, to poczuje się lepiej czy gorzej. Ja nie pomogę jej tego rozstrzygnąć. Przez niemal dwa lata sama nie otworzyłam się w pełni przed Janice ani Garym.

KOCIARA29: Właściwie to chciałabym chyba pogadać chwilę o kotach, okej?

FANKAPUZZLI: Nie przychodzi mi do głowy lepszy temat ☺

Skończyło się na długiej pogawędce, nie tylko o naszej wspólnej miłości do kotów, lecz także o Lizie, która nadal mieszka w 48B i nadal suszy majtki na parapecie. Sądziłam, że dostała nauczkę, kiedy wiatr porwał jej czarne koronkowe stringi prosto pod koła autobusu linii sześćdziesiąt, gdzieś tak w dwa tysiące drugim. Celeste żartuje, że jej zdaniem Liza nie nosi już koronkowych stringów, i dodaje kilka rozbawionych emotek, a ja wybucham śmiechem na tamto wspomnienie.

Orientuję się, że niedługo przyjdzie Sadie  – wczoraj wieczorem napisała, że wpadnie z Jamesem po szkole. Przed wylogowaniem mówię Celeste, że bardzo miło się z nią gadało, i nie jest to tylko uprzejmość.

Sadie pojawiła się w połowie pierwszej klasy gimnazjum, wyższa o głowę od wszystkich chłopaków, z postawą odważną tak samo jak jej fryzura. Blond, niemal białe włosy miała obcięte przy głowie i wokół uszu. Inne dziewczyny patrzyły na nią z pogardą zza zasłon swoich trwałych ondulacji, ale mnie przypominała modelki z Freemans  – katalogu wysyłkowego mamy. Ja nie miałam ani sprężystych loków, ani stylowej fryzury Sadie; mama nie zamierzała płacić za takie luksusy. Miałam długie, proste włosy, w tym samym nudnym kolorze co zawsze.

Pan Brookes posadził Sadie ze mną na angielskim i po krótkim przesłuchaniu (tak, oglądałam Miasteczko Twin Peaks, zdecydowanie wolałam Zatokę serc od Sąsiadów, z New Kids on the Block najbardziej lubiłam Donniego, ale Jordan deptał mu po piętach) zostałyśmy przyjaciółkami.

– Zaliczyłaś test  – powiedziała mi kilka lat później.

– Ty mój oblałaś, ale było mi cię żal  – odparłam z kamienną twarzą.

– Jesteśmy jak sól i pieprz. Zupełnie inne, ale zawsze w parze.

Sadie odwiedza mnie, kiedy tylko może, czasami z dzieciakami. James i Matilda spędzają część czasu z nią, a część z jej byłym mężem Steve’em, gitarzystą w tribute bandzie Led Zeppelin. Zostawił ją dla fanki pół roku po narodzinach Matildy. Sadie nie daje sobie w kaszę dmuchać. Kiedy pewnego sobotniego poranka Steve oznajmił jej znad miski z płatkami, że odchodzi, i powiedział z kim, jej reakcja brzmiała:

– To macie w ogóle jakichś fanów?

A kiedy już sobie poszedł ze sfatygowaną walizką, Sadie pomaszerowała do garażu i oblała jego ukochaną gitarę, gibsona Lesa Paula, pasteloworóżową farbą. Pstryknęła sobie selfie z gitarą w jednym ręku, z wyprostowanym środkowym palcem, na wypadek gdyby Steve nie wyczuł tonu, i podpisem: „Niech przypomina ci o córce. To ta sama farba, co na ścianach jej pokoju”.

Od tego czasu minął jakiś rok i stosunki między nimi są tak przyjacielskie jak zwykle, kiedy w grę wchodzą zdrada i porzucenie rodziny. Fanka Steve’a zostawiła go kilka tygodni po tym, jak dała się uwieść jego riffom, a on wrócił do domu, żeby błagać Sadie o wybaczenie, ale ona zdążyła zmienić zamki. Próbował grać jej serenady pod drzwiami, a ona puściła ze Spotify na cały regulator Red Hot Chili Peppers i wrzeszczała:

– John Frusciante: to jest porządny gitarzysta!

Sadie ma jeden weekend w miesiącu bez dzieci i stara się zrobić w te dwie doby jak najwięcej. Kiedyś wpadła do mnie między trzecią a czwartą randką tego dnia (między obiadem i kolacją; śniadanie i brunch już załatwiła).

– Mam bardzo wąskie okienko na randki  – powiedziała na widok moich uniesionych brwi.  – Przestań mnie osądzać, postaw wodę na herbatę, a ja ci opowiem o Larrym, który mieszka z matką.

Tak naprawdę wcale nie osądzam Sadie. Nie bardziej, niż wszyscy osądzamy się nawzajem. Przeciwnie, fascynuje mnie jej życie miłosne. Sama byłam na randce chyba w poprzednim życiu.

– Powinnaś ściągnąć sobie jakąś apkę  – poradziła mi raz Sadie.  – Tak dla rozrywki. A kto wie, może poznasz kogoś, dla kogo będziesz chciała wyrwać się z domu. Kiedyś do ciebie przyjdę i zobaczę w drzwiach dziurę w kształcie Meredith.

Zaśmiałam się niezręcznie. Obie wiedziałyśmy, że to by nie wystarczyło, żebym wyszła z mieszkania.

Wizja siedzenia w domu przez trzy godziny, nie mówiąc o trzech latach, jest dla Sadie tak abstrakcyjna, że przez pierwszy miesiąc nie do końca mi wierzyła. Do czasu, gdy pewnego wieczoru zastała mnie leżącą pod stołem w kuchni. Dopiero wtedy potraktowała mnie poważnie.

Równie trudno jest Sadie zaakceptować, że jest mi tak dobrze. A przynajmniej lepiej niż w fazie leżenia pod stołem. Mogłoby być gorzej niż trója na szynach. Wydaje mi się, że w końcu do niej dotarło, ale od czasu do czasu wciąż powtarza starą śpiewkę.

– A ludzie?  – pyta wtedy.

– Jacy ludzie?

– Inni ludzie! Ludzie, których poznajesz poza domem. Przypadkowi znajomi, dzięki którym życie jest bardziej interesujące.

– Przypadkowi znajomi nigdy nie uczynili mojego życia bardziej interesującym.

– A pamiętasz tamten wieczór… kiedy poznałyśmy tego faceta, który wróżył nam z ręki?

– Tego, który twierdził, że zostaniesz szefową kuchni?

– Wszystko się może zdarzyć!

– No nie sądzę, żebym miała mieć szóstkę dzieci.

– Nigdy nie wiadomo.

– To akurat wiadomo.

– No dobra, wróżbitą był beznadziejnym. Ale nie tęsknisz za takimi wyjściami? Za poznawaniem absurdalnych, ciekawych, porąbanych ludzi?

– Sadie, połowy z nich w ogóle nie pamiętam. I wcale nie byli aż tak ciekawi.

Ona pochmurnieje, a mnie robi się głupio. Poznawanie nowych osób stanowiło tylko część tej historii. Zawsze świetnie bawiłyśmy się same, ja i Sadie, włóczyłyśmy się od baru do baru, śmiałyśmy się, tańczyłyśmy i snułyśmy plany na życie.

– Nie brakuje ci kontaktu wzrokowego?  – szepcze, jakby się bała, że się popłaczę.

– Przecież właśnie mam go z tobą  – odpowiadam łagodnie.

– No tak, ale na pewno masz już dość moich oczu.

– Nigdy nie będę miała ich dość. Masz piękne oczy. Zmieniają kolor w zależności od twojego nastroju.

Sadie robi zeza i wystawia język.

– I co, nadal takie piękne?

Uśmiecham się do mojej dowcipnej przyjaciółki, która zrobiłaby dla mnie wszystko. Ona jednak nie chce odpuścić, uczepiła się jak rzep psiego ogona.

– A świeże powietrze?

– Cały czas mam pootwierane okna i często wystawiam głowę przez tylne drzwi, żeby wziąć porządny haust atmosfery Glasgow.

– Meredith, nie rób sobie jaj.

– Nie robię.

I tak to się toczy, dopóki którejś z nas się nie znudzi i nie zmienimy tematu.

– Nie mogę patrzeć na ciebie w tym stanie  – powiedziała w ostatnią Wigilię, kiedy już dałyśmy sobie prezenty, otworzyłyśmy świąteczne crackery* i wymieniłyśmy długi uścisk. Sadie miała odebrać Jamesa i Matildę od Steve’a i jechać do domu, żeby przyszykować świąteczny obiad dla rodziny.

Odsunęłam się od niej i westchnęłam.

– W jakim stanie?

– No taką… samą.

– Nie jestem sama, Sadie. Mam Freda.  – Jak zawsze wspierający kot zamiauczał głośno z kuchni.  – Nie jestem też samotna ani nieszczęśliwa. Kiedyś byłam, ale już nie.

– Nikt nie powinien być sam w Boże Narodzenie  – oznajmiła poirytowanym tonem, pod którym zwykle ukrywała bardziej skomplikowane emocje.

– Mam Freda  – powtórzyłam.  – Obejrzę Pół żartem, pół serio i zacznę układać nowe puzzle. Nie mogę się doczekać.

– Ty i te twoje puzzle!  – Irytacja w głosie Sadie nieco zelżała. Szturchnęła mnie lekko w ramię, po czym zamknęła za sobą drzwi.

Stałam tam jeszcze chwilę i przyciskałam dłoń do framugi po mojej stronie. Czasem po wyjściu przyjaciółki mam wrażenie, że ktoś wyssał z tego domu całe życie.

Dzisiaj James jest przeziębiony, Matildzie wyrznął się nowy ząb, a Sadie ma kaca.

– Nie zostaniemy długo  – obiecuje, gdy po całym przedpokoju rozrzucają czapki, płaszcze i buty.

Fred nie przepada za dziećmi, więc chowa się pod moim łóżkiem.

– Co u ciebie słychać?  – pytam.  – Wyglądasz na wykończoną  – dodaję tonem, na jaki może sobie pozwolić tylko przyjaciółka, którą zna się od dziecka  – Chociaż…  – Przyglądam się jej uważniej.  – Jednocześnie wyglądasz zajebiście. Oczy ci błyszczą.

– Poznałam kogoś  – szepcze i wyraźnie nie może powstrzymać uśmiechu, który rozlewa się jej na całej twarzy. Posyła mi spojrzenie, które mówi, że ta rozmowa nie jest przeznaczona dla dziecięcych uszu.

W czasie gdy ona na podłodze salonu opróżnia torbę z zabawkami i rozpakowuje po ciastku dla każdego dzieciaka, ja parzę herbatę i układam stos przekąsek dla nas na ulubionym talerzu  – antyku, jednym z moich najlepszych nabytków z eBaya.

– Nie dam rady nic zjeść  – zarzeka się Sadie pomiędzy łapczywymi łykami herbaty.  – Ooo, ale to wygląda nieźle. Może jednego.  – Gryzie kawałek czekoladowego brownie z masłem orzechowym.  – Mer, to jest obłędne.

– Wiem, ale powiedz mi o tym swoim kimś.

– Colin  – mówi i mogłabym przysiąc, że kiedy wypowiada jego imię, policzki jej różowieją, a w oczach rozbłyskają iskierki.  – Poznaliśmy się w internecie, dwa tygodnie temu. Byliśmy na trzech randkach. Nigdy nikogo takiego nie spotkałam.  – Wyciąga rękę przez stół i łapie moją dłoń.  – Jestem taka szczęśliwa, Mer.

Nad dwoma kubkami herbaty opowiada mi, że Colin ma czterdzieści dwa lata, jest stolarzem, po rozwodzie, nie ma dzieci, ale nie ma też absolutnie nic przeciwko umawianiu się z samodzielną matką („W przeciwieństwie do większości idiotów, których poznaję”, dodaje Sadie). Hojny, zabawny, potrafi śmiać się z samego siebie, wysoki, a do tego ma totalnie w dupie derby Celtic kontra Rangers. Słowem, dla Sadie to ideał faceta.

– Jest zupełnie inny niż Steve  – podsumowuje.  – Mer, mogłabym się w nim chyba naprawdę zakochać. Wyobrażasz sobie?

Odwzajemniam jej uśmiech; jest zaraźliwy. Ale jednocześnie jej ekscytacja przypomina mi, jak bardzo brakuje mi tak wielkiego fragmentu spektrum zwykłych ludzkich emocji. Kiedy myślę o Gavinie, pamiętam, jak to było mieć partnera, ale nie to, jak się wtedy czułam. Jakby przytrafiło się to komuś innemu, kto tylko mi o tym opowiadał. Moje życie podzieliło się na „przed” i „po”, a „przed” pozostaje poza moim zasięgiem.

Matilda drepcze do kuchni, buzię ma całą umazaną czekoladą. Skacze na mnie i wtula głowę w moje kolana.

– Boże, jesteś cała w czekoladzie!  – Sadie zrywa się z krzesła.  – Czekaj, wezmę mokre chusteczki i cię wytrę. Chodź tu, Tilly, ty mała łobuziaro.

– Nic się nie stało, Sadie  – uspokajam ją, wichrząc kędzierzawe włoski, które łaskoczą mnie teraz w brodę.

Od dawna nikt nie był tak blisko mnie. Luźno oplatam ramionami wiercące się ciałko Matildy, napawam się biszkoptowym zapachem małej dziewczynki. Wiem, że za chwilę zajmie się czymś innym. Podczas gdy Sadie przekopuje się przez stertę swoich toreb porzuconych w przedpokoju, ja patrzę na nóżki Matildy w pasiastych rajstopach i czekoladowe opuszki jej palców. Łaskoczę ją w brzuszek i dziewczynka chichocze. Ja też się śmieję, a ona podnosi głowę i na mnie patrzy.

– Pokaż, ile masz zębów  – mówię, a ona szeroko otwiera usta i odrzuca głowę do tyłu, żebym mogła się lepiej przyjrzeć.  – Wow! Masz całą masę wielkich zębisk!

Matilda entuzjastycznie kiwa głową i nie zamyka buzi. Patrzy na mnie swoimi błękitnymi oczami i tkwi w zaskakującym bezruchu. Utrzymuje kontakt wzrokowy tak długo, aż w końcu do kuchni wpada z impetem Sadie.

– Ooo, patrzcie tylko, jaka urocza chwila!  – grucha, ale już po chwili bierze Matildę w ramiona, zanosi ją z powrotem do salonu i czar pryska.

Czuję nagłe zimno, kiedy nie mam już przy sobie ciepłego ciałka dziewczynki. Naciągam na dłonie rękawy swetra i krzyżuję ręce na brzuchu. Próbuję podarować sobie ciepło, którego nie dostaję od nikogo innego. Siedzę tak, zmarznięta i poważna, z bolesną gulą w gardle, aż do powrotu Sadie.

Godzinę później, po wyjściu gości, podążam po domu ich śladem, zmiatam okruszki, wycieram z różnych powierzchni czekoladowe odciski palców i odkładam sprzęty na miejsce. Wiem, że Sadie trudno się odprężyć, kiedy przychodzi z dzieciakami. Myśli chyba, że drażni mnie, kiedy robią bałagan, ale to nieprawda.

– Ale tu u ciebie czysto!  – mówi zawsze i czasem brzmi to jak oskarżenie.

To prawda, ale czego ona się spodziewała? Mieszkamy tu tylko ja oraz bardzo higieniczny rudy kot o porządnych nawykach toaletowych, który myje się kilka razy dziennie. Jeden talerz i widelec zmywa się bardzo szybko. Zapełnienie kosza na brudy zajmuje mi wiele dni. Wytwarzam bardzo mało śmieci. A poza tym lubię porządek. Źle się czuję w zagraconej przestrzeni.

Ale z dziecięcym bałaganem jest inaczej. Przypomina mi, że mam w życiu osoby, którym na mnie zależy. Które będą wracały do mojego domu, dopóki tu będę, i zostawiały po sobie ślad. Kiedy po nich sprzątam, mogę choć przez chwilę poczuć, jak to jest być matką. Jak by to było, gdyby jacyś mali ludzie polegali na mnie, żebym zapewniła im czystość, ciepło, szczęście i bezpieczeństwo. Boli mnie, kiedy zbyt dużo o tym myślę.

Zmywam stół kuchenny i myślę o Sadie, która pewnie leży teraz na kanapie i uśmiecha się do telefonu. Do tych wiadomości wymienianych na początku związku, od których serce mocniej bije. Nie wiem, czy moje serce kiedykolwiek zabije mocniej.

Gdy chowam zmiotkę i szufelkę z powrotem do szafki pod zlewem, w wielkiej donicy stojącej w kącie kuchni zauważam żółty kubeczek z dzióbkiem należący do Matildy. Ciekawe, czemu akurat tam postanowiła go schować. Myślę, czy go tam nie zostawić, żeby znalazła następnym razem. W końcu jednak zabieram kubek do salonu i stawiam go na środku regału. Chcę go widzieć, kiedy będę tam siedziała wieczorem z książką czy nad układanką. Wygląda tu zupełnie nie na miejscu, a jednocześnie zupełnie jak u siebie.

*Christmas crackers  – tradycyjny gadżet bożonarodzeniowy w Wielkiej Brytanii: kartonowa rolka zapakowana jak cukierek, otwierana jednocześnie przez dwie osoby ciągnące za oba końce; dawniej w środku znajdowały się cukierki i wiersze miłosne, teraz są to zwykle papierowa korona, fant i karteczka z żartem.

Dzień 1222

Czwartek, 22 listopada 2018

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Prolog
Dzień 1214
Dzień 1215
Dzień 1219
Dzień 1222
Dzień 1225
1993
Dzień 1227
Dzień 1229
1986
Dzień 1231
2014
Dzień 1240
Dzień 1243
Dzień 1244
1990
Dzień 1245
Dzień 1246
Dzień 1255
1998
Dzień 1257
2001
Dzień 1269
Dzień 1271
1997
Dzień 1279
Dzień 1284
Dzień 1294
1993
Dzień 1299
1999
Dzień 1307
Dzień 1324
Dzień 1327
2001
Dzień 1329
2002
Dzień 1330
2003
Dzień 1333
2015
Dzień 1334
2015
Dzień 1341
2015
Dzień 1342
2015
Dzień 1343
2015
Dzień 1344
2016
Dzień 1347
Dzień 1352
Dzień 1354
Dzień 1362
Dzień 1363
1990
Dzień 1370
1993
Dzień 1371
Dzień 1372
Dzień 1377
Dzień 1385
Dzień 1386

Tytuł oryginału

Meredith, Alone

Copyright © 2022 by Claire Alexander

Copyright © 2022 by These Words Ltd.

All rights reserved.

Copyright © for the translation by Agata Ostrowska

Projekt okładki

Grace Han

Ilustracja na okładce

© Grace Han

Adaptacja oryginalnego projektu okładki

Maria Gromek

Redaktorka nabywająca

Milena Rachid Chehab

Redaktorka prowadząca

Paulina Jóźwik

Opieka redakcyjna

Lidia Nowak

Opieka promocyjna

Zofia Kotecka | [email protected]

Adiustacja

Magdalena Wołoszyn-Cępa | Obłędnie Bezbłędnie

Korekta

Sylwia Chojecka | Od Słowa do Słowa

Dorota Ponikowska

Opracowanie tekstu

Karolina Korbut

Maria Gromek

ISBN 978-83-8367-061-4

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek