Naznaczeni - Wilczyńska Sylvia - ebook + audiobook + książka

Naznaczeni ebook i audiobook

Wilczyńska Sylvia

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

 

Pewnego dnia do Halszki przybywają tajemniczy mężczyźni z propozycją nie do odrzucenia.

 

Chcą, aby rozwiązała zagadkę pewnej celi w tajnym więzieniu na południu Polski, korzystając ze swoich niezwykłych umiejętności. Halszka stawia warunek: ma jej pomóc komisarz Vincent Lewicki ‒ przystojny policjant o niekonwencjonalnych metodach działania i niezaprzeczalnym uroku osobistym. W misji wspierać ich też będzie stara znajoma, Elena –obecnie głowa mafii i córka przestępcy poszukiwanego przez Interpol. Śledztwo zaprowadzi bohaterów między innymi do Warszawy i Wiednia. Nic jednak nie będzie takie jak się wydaje: nie wiadomo, kto jest przyjacielem, kto wrogiem... Postaci z zaświatów dają wskazówki, ale czy należy za nimi podążać? Komu można zaufać, gdy na jaw wychodzą kolejne zbrodnie?  

 

 

Teraźniejszość splata się ze wspomnieniami, a świat zmarłych przenika się ze światem żywych. „Naznaczeni” to wielowątkowy kryminał, w którym główni bohaterowie, Halszka Hardy i Vincent Lewicki, znani już Czytelnikom z „Topielic”, ponownie tworzą niezrównany duet. 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 340

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 41 min

Lektor: Donata Cieślik

Oceny
3,8 (46 ocen)
16
15
9
3
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Majka888

Nie polecam

gniot
00

Popularność




Lira Publishing Sp. z o.o.Wydanie pierwszeWarszawa 2021

ISBN 978-83-66966-17-8

Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy [tu] wchodzicie.

Dante Alighieri, Boska Komedia

PROLOG

MAJ 2021

Anna Maria siedziała przy sojowym latte w jednej z popularniejszych kawiarni na warszawskim Mordorze i w skupieniu scrollowała Instagrama. Dało się odnieść wrażenie, że jej zamyślony wzrok to efekt ciężkiej pracy neuronów, które wytężały się, rozpoznając skutki działań medycyny estetycznej na twarzach koleżanek ze studiów. Nic bardziej mylnego. Anna Maria od kilku tygodni nie mogła zaznać spokoju. Nachodziły ją dziwne sny, które powróciły ze zdwojoną siłą po latach. Tym razem główną bohaterką nocnej mary nie była, jak się spodziewała, postać przypominająca dziecko. Teraz Anna widziała bardzo wyraźnie dorosłą kobietę o charakterystycznej baby face i kasztanowej czuprynie. Na początku w snach nieznajoma milczała. Wskazywała jedynie przedmioty, miejsca, czasem nawet ludzi, których i tak, jak na złość, Anna nie kojarzyła.

— Anna Maria Drabska?

Niski, męski tembr rozbrzmiał za plecami kobiety. Zanim ta zdążyła się odwrócić, mężczyzna stał już do niej frontem.

— Tak — odpowiedziała.

Mężczyzna energicznym ruchem odsunął krzesło. Oparł się na nim niechlujnie całą swoją postawą komunikując: gadaj i miejmy to z głowy…

Anna Maria ten komunikat odczytała i przyjęła do wiadomości.

— Nie tak łatwo pana odnaleźć — przyznała, biorąc nieśmiało łyk kawy.

— Pani się udało.

Drabska odstawiła tekturowy kubek i pochyliła się w stronę rozmówcy.

— Pan coś wie — wyszeptała.

Mężczyzna podniósł się z oparcia i zbliżył swoją twarz do twarzy kobiety, tak że ich wargi prawie się stykały.

Anna wstrzymała oddech.

— Dlatego mnie pani zaprosiła. — Uśmiechnął się szyderczo.

Anna Maria spojrzała na swoje dłonie. Całe opuchnięte. Już jakiś czas temu zaobserwowała, że stres w jej przypadku wzmaga zatrzymywanie się wody w organizmie. Zwinnym ruchem wyciągnęła z torebki wizytówkę i podała mężczyźnie.

— Pracuję w agencji nieruchomości — powiedziała pewnym głosem.

Facet spojrzał na nią prześmiewczo, cierpliwie wyczekując kolejnych słów. Jego zadziorna maniera, nonszalancja i pewnego rodzaju poczucie wyższości tylko spotęgowały u Anny chęć zapadnięcia się pod ziemię. Drabska miała jednak zadanie do wykonania.

Zdawała sobie sprawę, że jeśli w tym momencie nie dokona przewrotu, cała historia może się skończyć tragicznie.

— Tak naprawdę to dopiero zaczynam — przyznała, pochylając głowę. — Wcześniej zajmowałam się różnymi rzeczami. Byłam barmanką, asystentką, pracowałam w biurze podróży… Trochę na lotnisku…

— Pani Drabska, szczerze podziwiam przebieg kariery, ale do konkretów — przerwał.

Zapadła cisza. Anna wzięła głęboki wdech.

— Jakiś czas temu naszej agencji zlecono sprzedaż mieszkania z rynku wtórnego. Zleceniodawca chciał zachować anonimowość. Sprawdziłam historię tego mieszkania. Rok temu zostało zlicytowane przez komornika, a następnie wykupione za śmiesznie niską kwotę. Teraz nabywca chce to mieszkanie sprzedać.

— I zyskać podwójnie — skonkludował mężczyzna. — To dość powszechne działanie. Nadal jednak nie wiem, co ja mam z tą historią wspólnego.

— Zawsze przed wystawieniem ogłoszenia osobiście sprawdzam nieruchomość. Tak jak i tym razem. Pojechałam na miejsce. W skrzynce na listy czekały na mnie klucze. Weszłam do środka. Mieszkanie było nietknięte. Właściciel nie przeprowadził remontu, nie zrobił przemeblowania, nawet nie odmalował ścian. Niczego tam nie zmienił. Co jest, szczerze mówiąc, nielogiczne. Jednak mogłabym uznać, że takie sytuacje się zdarzają. Co człowiek, to inne podejście. Najpierw, z wiadomych przyczyn, udałam się do łazienki. Na lustrze dostrzegłam napisane czerwoną szminką słowo HUSARIA. Przeszłam do salonu. Zdziwiło mnie, że właściciel pozostawił tam rzeczy należące do poprzednich mieszkańców… Nawet nie schował zdjęć… Z drugiej strony, dlaczego ktoś nie zabrał ich ze sobą? Fotografie przedstawiały starszą kobietę, małego chłopca i nastolatkę. Na innych, późniejszych zdjęciach, była młoda kobieta, chyba z bratem… Tak wtedy sądziłam. Dopóki nie sprawdziłam w internecie, kto był pierwszym lokatorem.

— Kto to był? — zapytał niepewnie, jak wyrwany do odpowiedzi uczeń.

— Była — poprawiła Anna. — Lokatorem była kobieta. Prokurator Halszka Hardy. Dwa lata temu austriacki fotoradar zrobił zdjęcie auta, które prowadziła Hardy. Obok niej siedział jej syn Franciszek. Oboje wtedy zginęli w wypadku. Przynajmniej taką wersję podała do wiadomości policja.

— Jak mogę pomóc, pani Drabska? — westchnął

mężczyzna, podnosząc się z krzesła.

— Myślę, panie Lewicki, że pan doskonale wie jak.

Vincent zapadł w stupor. Przed oczami przeleciały mu obrazy, które przez tak długi czas starał się wyprzeć, a mimo to jak bumerang powróciły i trafiły w jego najczulszy punkt.

— Czego pani ode mnie oczekuje? — wydobył z siebie najniższy z możliwych dźwięk, który jak echo rozbrzmiał w uszach Anny Marii Drabskiej.

Dziewczyna nachyliła się w stronę rozmówcy, podniosła brwi i świdrując go spojrzeniem, zapytała:

— Czym jest HUSARIA?

Nie było jej jednak dane usłyszeć odpowiedzi. Szukając niewiadomej w oczach Vincenta, dobiegł do niej dźwięk wystrzału. Zanim Lewicki zdołał otworzyć usta, wpół zgięty padł na stolik, rozlewając przy tym do połowy wypitą już kawę. Anna w przerażeniu patrzyła, jak szara bluza komisarza powoli nasiąka krwią.

Potem nastał chaos.

RAZEM, A JEDNAK OSOBNO…

MAJ 2019

Wiosna rozgościła się w stolicy już jakiś czas temu, a mimo to poranki nadal pozostawały chłodne. Hardy przed wyjściem z domu włożyła swoją ulubioną wełnianą bluzę z kapturem w kolorze bordo, jednak po pierwszym kroku zrobionym na dworze zawróciła jeszcze po nabitą ćwiekami ramoneskę. Związała włosy w niechlujny kucyk, założyła kaptur i wbiła się w wychodzącą z klatki grupkę młodzieży. Wsiadła do pierwszego, jadącego w kierunku lewobrzeżnej Warszawy, autobusu i zajęła miejsce na samym tyle, bacznie obserwując pasażerów.

Kilkadziesiąt minut później dotarła na miejsce spotkania.

Vincent czekał już na nią oparty plecami o mur kamienicy.

— No, no, Hardy, cóż za stylówa… — powiedział z charakterystyczną dla siebie ironią w głosie. Odpalił papierosa, zaciągając się przy tym głęboko dymem, mrużąc oczy i marszcząc brwi.

— Doprawdy, Vini, zadziwiająco dobry humor jak na sytuację, w jakiej się znaleźliśmy — skonstatowała z dezaprobatą Halszka.

— Poprawka — rzucił, odrywając się od ściany. Stanął naprzeciwko niej, tak blisko, że Hardy poczuła naruszenie swojej strefy komfortu. Uśmiechnął się, dodając: — W jaką ty nas wplątałaś.

— Vincent… — zaczęła przepraszająco.

— Hardy, jest OK. To tylko żart, młoda. Wyluzuj. Nie przywrócili mnie jeszcze do służby. Strasznie bym się nudził bez ciebie — drażnił się z nią, szturchając ją w ramię. — Usiądź, pogadamy.

Halszka przykucnęła na nierównym krawężniku, a po chwili dołączył do niej Vincent. Wyjął paczkę marlboro, gestem proponując kobiecie papierosa.

— Vini, przecież wiesz, że nie palę… — przypomniała mu z rezygnacją w głosie.

— Może powinnaś? Nigdy nie wiesz, kiedy ta umiejętność ci się przyda…

Siedzieli tak w milczeniu przez dłuższą chwilę, obserwując jadące Wisłostradą auta. Z oddali, w tym rozespanym, pochłaniającym miasto mroku, wyglądały jak niebo podczas nocy świętojańskiej. To pierwszy moment od dawna, kiedy mogli być przy sobie tak po prostu. Czuć swoją obecność i oddychać tym samym powietrzem.

— Siedzimy tu już dobre kilkadziesiąt minut, a ja jeszcze nie zapytałem, co u ciebie słychać, Hardy?

— Zadziwiająco dobrze, Vini… Zadziwiająco. — Uśmiechnęła się, chociaż Lewicki widział, że nie posiadała się ze szczęścia. Raczej próbowała nie dopuścić do głosu demonów. Jej głowę wypełniały kłębiące się jak dym z papierosa myśli. Vincent spostrzegł to od razu. Chociaż bardzo chciał, to jednak zrezygnował z zapytania o syna. Znał ludzki organizm na tyle, by wiedzieć, że jedno pytanie może rozwalić Halszkę na tysiące kawałków. A tego nigdy by nie chciał.

— Vini? — zapytała niepewnie, ledwo słyszalnie.

— No co tam? — udał rozluźnionego.

— Odpowiedz mi, proszę, tylko szczerze. Masz do mnie żal, że wkopałam nas w tę sprawę?

Vincent patrzył przed siebie i ani drgnął. Pomimo obezwładniającej urody wyglądał na bardzo zmęczonego. Nie odpowiedział od razu. Wstał, przeszedł się, wypatrując w oddali czegoś bliżej nieokreślonego, po czym usiadł obok niej i objął ją ramieniem, aż poczuła, jak jej tętno przyspiesza.

— Przestań, Hardy. Na razie w nic mnie nie wkopałaś. Tak naprawdę w tym momencie wszystko to jedna wielka niewiadoma.

Dziewczyna się uśmiechnęła.

— Wiesz, że minęło prawie pół roku? — zapytała.

— Wiem. Nic się nie zmieniłaś. Taka sama zarozumiała gówniara z ciebie.

Parsknęli śmiechem. Ku zaskoczeniu Vincenta Halszkę również to rozśmieszyło.

— Vincent?

— No co tam znowu? Dajesz, mała. — Im bardziej czuł przejęcie Hardy, tym bardziej udawał, że obecna sytuacja nie robi na nim większego wrażenia.

— A jeśli nie podołam? — wydukała.

Lewicki spojrzał na nią z żałością. Z pewnej siebie, ambitnej kobiety pozostał jakiś strzępek nerwów. Nie wyglądała ani nie brzmiała dobrze.

— Szkolili cię pół roku. Ogarnij się, Halszka. Pojedziemy, zrobimy swoje i wracamy do domu. Tak?

Cisza. Komisarz powtórzył dobitniej.

— Tak?

Halszka skinęła głową.

— Zobaczysz. Jutro będzie inaczej. Najgorsze jest to czekanie. O której mają przyjechać?

Hardy wzruszyła ramionami.

— Nic nie wiem. Jedynie tyle, że ja i ty mieliśmy zobaczyć się dopiero na miejscu.

— Hardy… wiesz, że pewnie puścili za nami ogon? Nie zdziwię się, jeśli w tym momencie nas obserwują.

— Pewnie masz rację — dodała beznamiętnie.

— Halszka, nie poznaję cię. Co się z tobą dzieje? — zaniepokoił się komisarz.

— Co ma się dziać? Na pół roku ogranicza mi się kontakt z rodziną i przyjaciółmi. Zabiera się mnie znienacka spod domu, robi testy… setki testów, wpuszcza w jakieś absurdalne sytuacje i czeka na mój ruch… Nie wiem, Vincent, nie mam pojęcia, co mi może dolegać.

Do Lewickiego dotarło, że jednak nie obędzie się bez zadania tego szczególnego pytania.

— Halszka… — zaczął nieśmiało — a powiedz mi, proszę, taką rzecz… jak tam Franek się czuje? Co u niego słychać?

Wystarczyła chwila, żeby po policzkach kobiety zaczęły spływać łzy. Vincent poczuł zażenowanie, że nie wie, co w takiej sytuacji należałoby zrobić. Objął Halszkę, kładąc jej głowę na swojej klatce piersiowej. Przytrzymywał kobietę, aż ta się uspokoiła, nabrała powietrza i niezdarnie otarła łzy, przywołując się do porządku.

— Kilka tygodni temu w naszym mieszkaniu pojawił się jeden z tych facetów. Przysłali go, żeby wręczył mi kolejne zadanie. Tak się złożyło, że wychodząc, wpadł na Franka. Nie wiem, z jakiego powodu… co się stało, ale nie byłam w stanie rozwiązać zadanej mi zagadki… Nie wiem, po prostu nie mogłam się skupić. Nazajutrz odprowadziłam Franka do szkoły. Coś mi mówiło, że powinnam go pilnować. Ale tam miał być przecież bezpieczny. Franek zniknął… Dostałam wiadomość. Oddadzą mi go po wykonaniu zadania. Muszą mieć pewność, że nie zawalę.

— Chuje pierdolone! — Vincent gwałtownie wstał, zapalając nerwowo kolejnego papierosa. Hardy po raz pierwszy widziała kolegę w takim stanie. — Nic mu nie jest? Wysłali ci jego zdjęcia, film, cokolwiek?

— Filmu nie. Raz tylko z nim rozmawiałam. Myślę, że on mnie teraz nienawidzi. Gdyby nie tęsknił, to w ogóle by ze mną nie gadał.

— Halszka… To już prawie dorosły facet. Uważasz, że nie łączy faktów? Myśl, Hardy, myśl… w końcu to twój syn. Jeśli wdał się w ciebie, to bez problemu sobie z nimi poradzi.

Komisarz rzucił okiem na Halszkę, a ta odpłaciła mu ciepłym grymasem świadczącym o wdzięczności.

— Swoją drogą, Hardy… głupie to z twojej strony, że chciałaś się dziś spotkać. Dzień przed tyle ryzykować. Bardzo nieroztropnie… zwłaszcza, że mają Franka. Chcesz wiedzieć, co myślę?

Dziewczyna znała odpowiedź. Wypowiedzenie jej na głos przez Vincenta stanowiło jedynie formalność.

— Coś jest nie tak… Jesteś tu, bo chcesz mnie ostrzec. Tylko przed czym?

Halszka pobladła. Krew odpłynęła jej z mózgu, a mięśnie momentalnie się spięły. Ledwie zdołała przełknąć ślinę. Suchość w ustach nie pozwalała wydobyć z krtani ani słowa. Jednak kobieta zdołała się przemóc. Powstała z kostki brukowej, jak feniks z popiołów, i odważnym krokiem ruszyła w stronę kolegi. Stała teraz naprzeciwko niego silna, twarda, zdecydowana kobieta, z tym charakterystycznym ognikiem w oku.

— Nigdzie nie jedziesz — odparła stanowczo.

Vincent zamarł. Sytuacja zrobiła się na tyle absurdalna, że gotów był przysiąc, iż wszystko to właściwie mu się śni.

— Co ty wygadujesz, Hardy?

— Nigdzie nie jedziesz. Nie możesz.

— Dlaczego to niby nie mogę?

— Po prostu — rzuciła wymijająco, odwracając się na pięcie. Zanim jednak zdążyła odejść, Vincent z impetem przyciągnął ją do siebie, unieruchamiając jej ręce i uniemożliwiając jakiekolwiek ruchy.

— Hardy, w tej chwili gadaj, o co chodzi. I przestań ze mną pogrywać. W tym momencie jesteśmy w totalnej dupie. Ani ty nie jesteś już prokuratorem, ani ja psem. Ogarnij, czy strzelamy do tej samej bramki.

— Puść mnie, Vincent — poprosiła opanowanym głosem. Nie wierciła się, nie szarpała, a to jeszcze bardziej zadziwiło policjanta. Po dawnej Halszce zdawało się nie być już śladu.

— Nie — wyrzucił z siebie stanowczo. — Dopóki mi nie wyjaśnisz, co się tutaj odpierdala.

— Zaufaj mi… — wyszeptała, odwracając się i zbliżając usta do jego ucha. — Wyjedź. Proszę.

— Nie zostawię cię — zapewnił, coraz mocniej przyciągając jej ciało do swojego.

— Nic nie rozumiesz. — Spuściła wzrok. — Potrzebuję cię tutaj — wycedziła.

— W Warszawie? — zapytał zdezorientowany.

— Nie, Vini. Na wolności.

— Wiesz, że będą coś podejrzewać? Nie zostawią tak tego. Nie wiemy, z jakimi ludźmi mamy do czynienia… Halszka… Oni mają twojego syna — wpadł w słowotok. Myśli waliły w niego jak pioruny. Nie kontrolował tego. A mało rzeczy w życiu nie kontrolował. To zirytowało go jeszcze bardziej. — Ktoś cię musi pilnować.

— To nie mnie należy pilnować. Vincent, zastanów się. Potrzebują mnie. Franka też, bo jest gwarancją moich starań. Ty jesteś zbędny. Jedyny, który może coś namieszać.

— Powinnaś myśleć wcześniej. — Wymuszony, ironiczny uśmiech tym razem nie zadziałał.

— Vincent, uratowałeś mi życie. Pozwól, żebym ja uratowała teraz twoje.

— Wszystko zaplanowałaś? — zapytał prześmiewczo.

— Znasz mnie. Po co pytasz? — Zmrużyła oczy i wywinęła usta w grymasie zadowolenia.

— Wytłumacz mi jedno. Po jaką cholerę wspomniałaś tym gościom o mnie, skoro nie chcesz, żebym z tobą jechał?

Hardy skierowała głowę w stronę Wisły i z zaciekawieniem obserwowała, jak ta porusza się zgodnie z nurtem.

— Bo ktoś zmienił reguły w trakcie gry.

Vincent poluźnił uścisk, a Halszka wtuliła się w niego jak bezbronne dziecko. Poczuł, jak jej ręce wędrują w dół i z pleców prześlizgują się niżej, aż do pośladków. Nie potrafił ukryć, że nawet sprawiło mu to przyjemność. Hardy spojrzała mężczyźnie głęboko w oczy i odezwała się ściszonym głosem:

— Powodzenia, Vini.

Odsunęła się delikatnie, żwawo ruszając przed siebie. Zanim zdążył zareagować, kobieta zniknęła za fasadą budynku. Przejechał dłonią po tylnej kieszeni spodni i wyczuł pod palcami zgrubienie.

— Hardy… — zamruczał z przekąsem pod nosem. — Ty cwaniaro…

Sen. Labirynt

Na pierwszy rzut oka wyglądało jak modernistyczne miasto z odległej przyszłości. Budynki bez okien, z zimnego, szarego betonu tworzyły prostokątne tunele. Nie czuła zimna, lecz lekki powiew wiatru, który wyznaczał jej plecom kierunek ruchu. Cisza. Dziwna, przerażająca cisza. Nawet tego wiatru nie słyszała. Spojrzała ku górze. Niebo, jeśli w ogóle można tak to nazwać, przypominało raczej kopułę z pękniętego szkła, w którego szczeliny wcisnął się ciemnoszary pył. Poczuła wewnętrzny niepokój. Trudny do zdefiniowania głos przedzierającej się przez zwoje mózgowe intuicji. Jednak ruszyła przed siebie. Pustka. Nikogo ani niczego nie znalazła. Opuszczone ulice bądź też coś, co w domyśle miało nimi być. To wrażenie… Nie mogła się go pozbyć. Wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Analizuje każdy jej ruch… Jak stąd wyjść? Odwróciła się gwałtownie. Za jej plecami nic się nie znajdowało. Tylko ściana. Betonowa ściana ciągnącego się wzwyż biurowca… Szła dalej. Musiała. W tej ciszy nagle pojawił się dźwięk. Najpierw ledwie słyszalny, potem coraz głośniejszy. Przypominał męski tembr przechodzący przez megafon… I to echo… Brzmiało jak apel… uroczystość… może musztra… Pewności nie miała. Szła dalej, a budynki stawały się coraz wyższe, droga zaś coraz węższa. Mury… wszędzie wysokie mury.

Odwróciła się. Ściana. Znowu ściana. Czy to znaczy, że nie ma stąd powrotu? A jeśli nie znajdzie wyjścia? Nie może się cofnąć. Nie ma wyboru. Wzięła głęboki wdech. Dźwięk był coraz wyraźniejszy, bardziej przeszywający, złowrogi. Teraz już nawet docierały do niej konkretne słowa… zwłaszcza jedno… Tylko zaraz… jakie to słowo? Dlaczego je słyszy, a nie potrafi zapamiętać, odtworzyć? Jakby słowo przelatywało przez jej uszy, pomijając ośrodek przetwarzający informacje.

Zakręciło jej się w głowie. Upadła… Ale zaraz… nie dotykała podłoża. Spojrzała pod nogi. Nadal się na nich trzymała. To tylko złudzenie… Dziwne, niedorzeczne, przerażające złudzenie… Jak się stąd wydostać? Jak uciec? Przeszły ją dreszcze. Oblał zimny pot. Z każdym krokiem czuła narastający stres, napięcie. Usłyszała tykanie zegara… Zrozumiała. Kończy jej się czas. Zaczęła biec. Coraz szybciej, chaotycznie, wpadała na kolejne ściany, odbijała się od murów. Obrazy wirowały, nic teraz nie pozostawało na swoim miejscu. Przyspieszyła.

Wpadła w sam środek placu. Rozejrzała się. Przypominał arenę. Dookoła miejsce dla publiczności. Tkwiła tam jednak sama. Nagle zapiekły ją oczy, oślepiło światło. Jakby ktoś skierował w jej stronę lampy błyskowe. Zza pleców dotarł do niej dźwięk odpalanego silnika. Wdzierający odgłos wwiercał się jej pod skórę. W pewnym momencie otuliła ją fala gorącego powietrza wymieszana z piachem. Zawyły syreny alarmowe, a pędzący na nią pojazd stawał się coraz bliższy. Teraz zobaczyła wyraźnie. Na arenę wjechał motocykl. Jakiś dziwny… inny… jakby nie z tego świata, nie z tej rzeczywistości. Zatrzymał się naprzeciwko. Dostrzegła z oddali siedzącego na nim mężczyznę. Był jednak za daleko, aby mogła rozpoznać twarz. Intuicja podpowiadała jej, że nigdy wcześniej go nie widziała. W pewnej chwili motocykl ruszył wprost na nią. Chciała uciekać, odskoczyć, lecz jej nogi pozostawały drętwe, nieruchome. Nie potrafiła nimi poruszyć, straciła czucie.

Zamknęła oczy. Odrzuciło ją, jakby pojazd uderzył w nią z ogromną siłą. Zmusiła się do uchylenia powiek. Tkwiła nadal nieruchomo. Motocykl jakby przeleciał przez jej ciało. Usłyszała szum dochodzący z oddali. Trzepot skrzydeł. Odruchowo podniosła głowę. Miała rację. Nad nią przelatywało stado czarnych orłów. Piszczały. Leciały powoli, w określonej kolejności, zachowując odstępy. Tworzyły symbol… znak… literę… tak. Literę. Teraz widziała wyraźnie. Czarne orły leciały nad jej głową, tworząc literę H.

Ciemność. Zaczęła spadać. I nagle to charakterystyczne wyrwanie. Już po.

WSPOMNIENIE, 17 MAJA 2002

Nie pamiętam tego bardzo dokładnie. Raczej jak przez mgłę. To, co wyraźnie zapisało się w mojej świadomości, to twój wygląd. Kasztanowe długie włosy i twarz lalki. Byłaś taka piękna. Chociaż w ogóle nie zdawałaś sobie z tego sprawy. Jeszcze wtedy kompletnie nie miałyśmy pojęcia, jak to wszystko się potoczy. Rzuciła mi się wówczas w oczy twoja miłość do brata. Wszystko byś dla niego zrobiła. Każdy o tym wiedział… na twoje nieszczęście.

Tego wieczoru, jak w każdy piątek, przyszliśmy do mieszkania twojej matki. Mój ojciec robił z jej facetem jakieś interesy. Zawsze mówiłyśmy na to „jakieś”. Nikt tego nie nazywał jak należy… nikt dosłownie nie nazwał tego, co tam się działo. Może to i lepiej.

Miałyśmy iść do pokoju, zająć się sobą. Zachowywałaś się tak odmiennie ode mnie. Robiłaś, co mówili. Wykonywałaś każde polecenie. Ja… zupełnie odwrotnie. Ty i Franek oglądaliście telewizję. Ja rezydowałam pod drzwiami i wyłapywałam w tym chaosie słowa, które mogłyby dostarczyć mi jakichkolwiek wrażeń. W pewnym momencie drzwi się uchyliły. Do środka wszedł on. Powiedział:

— Chodźcie, dziewczynki. Coś wam pokażę.

Poszłyśmy. Ja pewnym krokiem, ty zaś w napięciu. Wyszłyśmy na podwórze. Okrążały nas te brudne stare mury. Na środku znajdował się trzepak, po przeciwnej stronie brama. Wskazał nam ręką drogę do piwnicy. Prowadziły do niej strome kamienne schodki. Stanęłyśmy przed łamiącymi się, zbitymi z desek drzwiami. Przekręcił kluczyk w ledwo dyndającej kłódce. Weszłyśmy, chociaż panowały tam egipskie ciemności. Szłyśmy krętą drogą, ściśle trzymając się ściany. Zawiłe korytarze i zakamarki na każdym kroku sprawiały wrażenie labiryntu. W pewnym momencie dojrzałyśmy światło. Ostre, rażące… Pochodziło z wiszącej na suficie jarzeniówki. Znalazłyśmy się w betonowym pomieszczeniu. Pod ścianą ustawiono motocykl. Charakterystyczny, błyszczący. Przypominał pojazd wyjęty rodem z filmu Mad Max. Ojciec stanął naprzeciwko nas i powiedział:

— Trochę się zabawimy.

Zbliżył się. Trzymałyśmy się blisko siebie, a ja czułam, jak twoje ciało drży. Nie miałam wtedy pojęcia, czego tak bardzo się obawiasz.

— Dostaniecie zadanie — kontynuował. — Taką zagadkę do rozwiązania. Musicie ze sobą rywalizować. Ta, która wygra, otrzyma to cudo. Przegrana… no cóż. Zobaczymy… Coś się dla niej wymyśli.

W kącie urzędowało drewniane zniszczone krzesło. Sięgnął po nie i ustawił na środku. Rozsiadł się, kładąc prawą nogę na lewym udzie i splecionymi dłońmi przytrzymywał kolano.

— Dobrze. To zaczynamy grę. — Chrząknął. — Co to jest? Nie lata, choć ma skrzydła. Błyszczy, choć najczęściej krwią. Ma dwie głowy i dwa serca, choć stanowi jedność. Zabija jako ogół, umiera jako jednostka. Czekam na odpowiedź. Zwyciężczyni bierze wszystko… przegraną czeka kara. To jak? Znacie odpowiedź?

Denerwowałaś się. Nie miałaś pojęcia, o co chodzi. Ja też bym nie miała. Gdyby nie fakt, że słyszałam tę zagadkę w swoim życiu już tyle razy… Nie rozumiałam, dlaczego to zrobił. Miał świadomość, że odpowiedź znam tylko ja. Wystrzeliłam podekscytowana z odpowiedzią. Krzyknęłam:

— Husaria!

Zamarłaś.

On skinął głową.

— Bardzo dobrze — powiedział. — Motocykl jest twój. Gratuluję. Możesz już iść, Eleno. — Spojrzał na ciebie. Obie wiedziałyśmy, co się wydarzy. — Ty zostajesz — dodał.

Wyszłam zadowolona, dumna z siebie, chociaż nie do końca pewna, co tak naprawdę ucieszyło mnie bardziej. Nagroda czy pokonanie ciebie?

No cóż… którąś z nas musiało to spotkać.

MAJ 2019

Wskazówki zegara w ciszy odmierzały czas, zaś Halszka Hardy i tak miała wrażenie, że ten odgłos rozsadzi jej głowę. Pół nocy nie mogła zasnąć, zaś w drugiej połowie przyśniło jej się to, czego wolałaby nazajutrz nie pamiętać. Niestety, ku jej rozpaczy, ten rodzaj snów pamiętała zawsze.

Siedziała na łóżku w pokoju Franka, aż dotarło do niej, że to, co teraz robi, to istny samogwałt. Nie mogła nic poradzić, okazała się bezsilna i tej bezsilności całe życie starała się unikać. Przestudiowała w głowie ostatni rok. Wszystko zaczęło się od sprawy pisarza… Gdyby nie to, siedziałaby teraz w prokuraturze lub na sali rozpraw. Potem pojawili się oni… Miała tylko pomóc… tylko. Wyszło na to, że przestała się orientować, kto jest po tej dobrej, a kto po złej stronie mocy. A jeśli nie ma tak wyraźnie zarysowanych granic? Jeśli to się nieustannie przeplata, zmienia, nie jest jednoznaczne do określenia? Za dużo pytań, za mało odpowiedzi.

Podniosła się z łóżka. Musiała się ruszyć. Czuła, że jej ciało rozsadza od środka. Jak długo jeszcze? Kiedy to się zacznie…

Spojrzała przez okno. Przeleciała wzrokiem po okolicy. Nie działo się nic podejrzanego. Tym gorzej, pomyślała. Jeszcze jeden fakt, bardziej od pozostałych, zaprzątał teraz jej głowę. Czy Vincent się pojawi? Czy odczytał sygnał? Co w sytuacji, jeśli będzie chciał uciec, a go dopadną?

Musiała przemyć twarz. Mimo całego napięcia i buzującej w jej żyłach adrenaliny zmęczenie dało o sobie znać. Udała się do łazienki. Przekręciła gałkę w kranie i pochyliła twarz nad zlewem. Zamknęła oczy i zatopiła buzię w pełnych wody dłoniach.

Nagle poczuła ostre szarpnięcie. Ktoś zarzucił jej na głowę worek. Chociaż z trudem, to jednak mogła złapać powietrze. Nic nie widziała. W nagłym odruchu zaczęła się wyrywać i szamotać. W pewnej chwili poczuła mocne, rozrywające ukłucie w kark. Przeszył ją zimny dreszcz. Mięśnie zwiotczały. Czuła, że traci świadomość. Zapadła ciemność.

* * *

Najpierw pojawił się ból głowy przypominający ostrego kaca, zaraz po nim z oddali docierały dźwięki. Nic konkretnego, wszystko zlewało się w jedną nieskładną całość. Starała się wyłapać poszczególne słowa. Na nic. Może chociaż uda jej się coś zobaczyć… Musiałaby tylko otworzyć powieki. Nie dała rady. Usłyszała kroki. Istne déjaà vu. Już raz przez to przechodziła… Czyżby powtórka z rozrywki?

— Pani Hardy. — Usłyszała chropowaty męski głos. Typowy dla wieloletnich palaczy. — Rozumiem, że powoli odzyskuje pani przytomność? — Bardziej stwierdził, niżeli zapytał, mimo to Halszka w odruchu pokiwała głową. — Cieszy mnie to niezmiernie — dodał z przekąsem.

Halszka z trudem podniosła powieki. Nieostry obraz i opływowe kontury utrudniały zidentyfikowanie rozmówcy, jednak Hardy była bardziej niż pewna, że spojrzenie mu w twarz może oznaczać jej koniec. 

Przydymione światło, niosące się echo i betonowe ściany przypominały bunkier. 

— Nie tak to miało wyglądać — wydusiła z siebie, z trudem łapiąc oddech.

Mężczyzna stał do tej pory w ciemności. Jedynie pojawienie się na betonowej podłodze dużych rozmiarów cienia wskazywało, że ruszył w jej kierunku.

— Ma pani rację — odparł spokojnie. — Nie tak to miało wyglądać. Wybaczy pani brutalność, z jaką panią tu sprowadziliśmy, ale chyba pani rozumie, to dla dobra sprawy.

Nie rozumiała. Kiedy kilka miesięcy temu w prokuraturze pojawili się obcy mężczyźni, sądziła, że potraktują ją jako specjalistkę… może nawet partnerkę. Teraz, siedząc na twardym krześle, w środku nie wiadomo czego, zwątpiła, że kiedykolwiek tak się stanie.

— Czy możemy przejść do konkretów? — zapytała zdecydowanie.

Mężczyzna wydał z siebie dźwięk, który bardziej przypominał kwik świni niż śmiech, mimo to oznaczał aprobatę. A Hardy dokładnie tego teraz potrzebowała.

— Jak najbardziej. Cieszy mnie bardzo pani postawa. Jeśli z taką samą zaciekłością upora się pani ze sprawą, wówczas…

Wówczas co? W głowie Halszki pojawiło się pytanie. Nie wypowiedziała go na głos. Wolała, by zawisło w próżni. Może lepiej, gdy nie pozna przyszłości. Jeśli los jej i jej syna jest z góry przesądzony, nie będzie miała sił, aby walczyć.

— Zacznijmy może od tego, co pani wie? — Zmienił nagle temat.

— Wiem jedynie to, co zechcieliście mi przekazać. O celi, o tym, że ma trafić do niej ktoś istotny, i o tym, że każdy, kto się w niej do tej pory znalazł, umierał. Miałam przeobrazić się na jakiś czas w jedną z więźniarek, aby poznać przyczynę tajemniczych zgonów…

— Miał też pani towarzyszyć komisarz Lewicki, który, dziwnym trafem, gdzieś przepadł… — odparł spokojnie, kontrolując każde wypowiedziane przez siebie słowo. 

Halszka zmrużyła oczy.

— Nie wiem, po co ta cała szopka. Myślałam, że to będzie chwila moment. Wejdę do celi, sprawdzę, co lub kto tam jest, zrobię, co w mojej mocy, i na tym temat się zamknie. Tymczasem robicie mi jakieś bezsensowne testy, porywacie syna, chociaż miał trafić normalnie do internatu… — Zamarła. Nie potrafiła dokończyć zdania. Nadal szumiało jej w głowie. 

— Pani Hardy. Naprawdę pani myślała, że więzienie to miejsce, z którego można tak po prostu wyjść?

Hardy głośno przełknęła ślinę.

— Nic nie wspomniałam o tym, że będzie łatwo stąd wyjść. Powiedziałam tylko, że miałam do wykonania zadanie. Rozmawialiśmy już tysiące razy na ten temat. Miałam zostać jedną z więźniarek, ale plan nie uwzględniał kontaktu z nimi. Chodziło tylko i wyłącznie o celę… tylko… — Pochyliła głowę, jakby nie miała siły trzymać jej w pionie.

Co to jest? — pomyślała. Co to za betonowy kloc? Ogarnęła ją złość. Złość, której nie potrafiła wykrzyczeć. Złość, dzięki której poczuła, że nabiera rezonu.

— Gdzie jestem? — zapytała przygaszonym głosem. — Gdzie ja jestem? — powtórzyła dobitniej, wolno podnosząc głowę, jakby każdy ruch sprawiał jej niewyobrażalny ból. Skrzywiła się. 

— Jest pani na miejscu. — Sylwetka mężczyzny zbliżała się w jej kierunku. Mogła dostrzec już nie tylko kontury ciała czy poruszający się po podłożu cień. Halszka Hardy, wodząc wzrokiem, widziała wyraźnie: buty, spodnie, marynarkę, aż w końcu odważyła się spojrzeć swojemu rozmówcy w twarz. 

— Czyli…? — wydusiła z siebie, jakby w rzeczywistości nie chciała poznać odpowiedzi na nurtujące ją pytanie. Co, jeśli odpowiedź będzie za trudna, by mogła ją unieść na swoich drobnych barkach?

— Pani Hardy… Pani prokurator Hardy… — mówił spokojnie, chociaż w jego głosie dało się wyczuć niepokój. Ukryty. Bardzo głęboko schowany niepokój charakterystyczny dla człowieka, któremu przyszło przekazać złe wieści.

Halszka zauważyła nagłą zmianę w jego sposobie mówienia. Opuściła go ironia, a jej miejsce zajęło suche przygnębienie. Niczym niezabarwiony głos dudnił jej w uszach. Halszka wpadła w trans. Patrzyła na niego spode łba, jak uczennica czekająca na skarcenie przez nauczyciela, w której żyłach tętniła jeszcze chęć zemsty.

— Proszę za mną — powiedział, podając jej rękę.

Halszka wstała powoli i pozwoliła się mężczyźnie prowadzić.

— Te wszystkie testy, o których pani wspomniała… — zaczął, kiedy szli obok siebie wzdłuż wąskiego, ziemnego korytarza oświetlonego miejscami pojedynczymi lampami jarzeniowymi, które migały sporadycznie, jakby chciały nadać komunikat alfabetem Morse’a.

Halszkę dopadło przeczucie. Coś było nie tak z miejscem, w którym się znalazła. Ten swoisty chłód. Zimne, przeszywające na wskroś powietrze, podmuch przechodzący przez jej ciało. Pojawiający się nagle, szybko mijający, ale mocny. Ostry. Gwałtowny. Taki, o którym się nie zapomina. Tak, w tych długich ciemnych korytarzach kryło się coś złowrogiego. Czyhającego, obserwującego. Dokładnie tak się czuła. Obserwowana. Jakby te zimne, betonowe mury miały oczy. Tylko czy to, co w sobie posiada, ją ochroni? A co, jeśli nawet ona jest za słaba? Z natłoku myśli wyrwały ją chropowaty kaszel i przygaszony głos człowieka prowadzącego ją przez labirynt. 

— Widzi pani… Nawet ja, będący człowiekiem, który widział i doświadczył naprawdę dużo, nie jestem w stanie zrozumieć tego, co się tu dzieje. Tam, gdzie kończy się logika, a teorie naukowe przestają obowiązywać, wkracza to, czego w jasny sposób wytłumaczyć się nie da. Proszę wybaczyć, jeśli moje słowa panią w jakiś sposób urażą, natomiast nigdy nie wierzyłem w zjawiska paranormalne.  

— Aż do teraz… — dokończyła bezwiednie Halszka.

Szła obok mężczyzny, wiercąc wzrokiem dziury w ścianach. Dlaczego was nie widzę? — pomyślała, gdy nadeszła kolejna fala chłodu.

— Aż do teraz — potwierdził mężczyzna, lekko skinąwszy głową.

— Wróćmy do testów — przywołała temat Hardy.

Mężczyzna stanął naprzeciwko niej wyprostowany. W końcu Halszka mogła przyjrzeć się osobie, która ją tu przywiodła. Niewielkiej postury, posiwiały mężczyzna, którego wiek zdradzały liczne linearne wgłębienia na pełnej zmian wątrobowych twarzy, nie robił już na niej tego samego wrażenia co wtedy, gdy ukryty za fasadą ciemności, kontrolował każdy jej ruch. Teraz nawet mogliby być równi… Mogliby, gdyby przyszło im się spotkać w innych okolicznościach.

— To jest tajemnica wagi państwowej. Nie mogliśmy zaryzykować człowieka, który błędnie zostałby uznany za obdarzonego zmysłem… umiejętnościami. — Westchnął. — Musieliśmy mieć pewność, że nie jest to objaw choroby psychicznej, zaburzeń… imaginacji. 

— Chcieliście wiedzieć, czy nie jestem wariatką? — doprecyzowała ze zrozumieniem dziewczyna, uśmiechając się delikatnie. Coś, z czym całe życie walczyła, wróciło do niej ze zdwojoną siłą. Odetchnęła. Ktoś nareszcie oficjalnie potwierdził, że Hardy nie jest niespełna rozumu. Ludzie, którzy polecili jej zadanie, wierzą w jej zdolności. I to nie byle jacy ludzie, tylko ci, dla których fakty naukowe stanowiły wyznaczniki wszystkiego. Złość powoli odpuszczała. Przestała ściskać jej klatkę piersiową i wykrzywiać mięśnie. Jedynie niepomijalny okazał się strach. Jego nie potrafiła się pozbyć. 

— Tak — przyznał bez cienia skruchy. — Wielu wariatów i symulantów chodzi po ziemi… Poza tym… — zawiesił głos, odwracając się i spoglądając w głąb tunelu. — Osoba, która przekroczy próg celi, musi być nie tylko silna duchem i ciałem, ale też ponadprzeciętnie inteligentna. Nie chciałbym uznać tego za naszą ostatnią rozmowę, pani prokurator Hardy.

Ja też nie — pomyślała, niezgrabnie zatajając trud, z jakim przyszło jej przełknąć ślinę.

Nieznajomy skierował się w stronę wnęki, gestem przywołując kobietę do siebie. Niewielką przestrzeń spowijał mrok. Nie mogła liczyć na przebłysk jarzeniówki. Przyjrzała się ścianie. Na wysokości jej wzroku znajdował się ciemny punkt. Coś na kształt zamka. 

— Od tej chwili, pani Hardy… — mówił, przesuwając po omacku rękami — musi radzić sobie pani sama. Powodzenia… I, mam nadzieję, do zobaczenia już wkrótce. 

Halszka spojrzała przed siebie. Ciemność, na którą patrzyła, różniła się od tej, do której jeszcze kilka godzin temu nie mogła przywyknąć. 

— To tutaj? — zapytała nieśmiało. — To jest ta cela? A gdzie inni ludzie? — Miotała się zdezorientowana. 

— Nie ma innych ludzi — stwierdził świadczącym o satysfakcji tonem. — Pani Hardy, mówiliśmy, że to nie jest zwyczajne więzienie. W tej części budynku nie uświadczy pani żywego ducha. Przecież nie do żywych tu pani przyjechała. — Ostatnie zdanie wywołało u Halszki dreszcze. Właśnie teraz, w tej sekundzie, stojąc przed wrotami do piekła, zrozumiała, że na którymś etapie życia schrzaniła sprawę. A przecież mogłoby jej tu nigdy nie być…

— Gotowa? — Odbijające się echem pytanie wyrwało ją ze stuporu.

Nie odpowiedziała. Język zablokował się w gardle, a struny głosowe za nic nie chciały wydać dźwięków. Skinęła.

Zanim ciężkie, mosiężne drzwi zatrzasnęły się za jej plecami, przez głowę przemknęła myśl. Gra już się rozpoczęła…

SPLĄTANI

STYCZEŃ 2021

Odkąd zaczęła się zima, śnieg w stolicy zagościł tylko raz. W powietrzu jednak unosił się zapach zamarzniętego smogu i tej charakterystycznej dla stycznia aury senności, towarzyszącej ludziom nieśpiesznie przemieszczającym się z miejsca do miejsca. Wiatr hulał nad miastem, a głośny świst podmuchów przedzierał się pomiędzy wieżowcami. Czasem zza szarej, spowijającej niebo mgły dało się dostrzec przebłysk słońca. Anna Maria, idąc wzdłuż mostu Świętokrzyskiego, patrzyła na to słońce, starając się choć trochę zagrzać twarz w jego promieniach. W drżącej z zimna gołej dłoni trzymała iPhone’a. Kilka razy dziennie odsłuchiwała na nim nagranie, za każdym razem przeżywając jego treść z tą samą dozą przerażenia i niepewności. Chociaż gościło ono w jej telefonie od dłuższego czasu, nadal wzbudzało emocje. Przypominało o tych momentach w życiu, o których Anna wolałaby zapomnieć. 

Stanęła pośrodku drogi, przodem w kierunku barierki, i wpatrywała się w nurt Wisły. Powolnym, delikatnym ruchem zbliżyła komórkę do ucha. Wytężyła słuch, żeby odgłosy przejeżdżających aut w jak najmniejszym stopniu zakłóciły odbiór padających słów. Po chwili rozpoznała swój głos.

— Nazywam się Anna Maria Drabska… W maju skończę dwadzieścia sześć lat. Dwa lata temu zdiagnozowano u mnie zespół stresu pourazowego. Kilka miesięcy przed tym zdarzeniem trafiłam na oddział zamknięty w szpitalu psychiatrycznym.

Cisza. 

— Proszę mówić dalej — zachęcił w tle ciepły kobiecy głos. Dźwięk skrzypiącej sofy. Szmery.

— Wszystkie moje wspomnienia z okresu dzieciństwa czy też z późniejszych lat dorastania nie wskazywały… — Nagle przerwała.

— Niech pani kontynuuje. To bardzo ważne, żeby pani powiedziała wszystko, co czuje. — Z głośnika rozbrzmiał delikatny ton słuchaczki.

— Nie doszło do żadnego wydarzenia, które mogłoby spowodować to schorzenie. Obrazy, które mam… — Na nagraniu dziewczyna szukała odpowiednich słów. — One… to nie są moje obrazy. Znaczy… nie pamiętam, żebym czegoś takiego doświadczyła na własnej skórze… i… — nabrała powietrza do płuc — słyszałam, że pani zajmuje się też… i pomyślałam… — Zdanie zawisło w powietrzu, a rozmówczyni zwinnie je straciła.

— Nie jest pani gotowa — stwierdziła oschle, chociaż dało się wyczuć w tym zdaniu cień troski. 

— Jestem… proszę mi pomóc. — Dziewczyna nagle się ożywiła. 

— Nie teraz. Pani Anno, to nie ten moment. 

Szmery z drugiego planu pochłonęły dalsze słowa. Na ekranie iPhone’a wyświetlił się komunikat o końcu nagrania.

Anna Maria Drabska spojrzała na chmury. Zaczęły szarzeć i gradientem przechodzić w czerń. Zimny podmuch wiatru stawał się coraz bardziej nieznośny. Dziewczyna odgarnęła palcami blond włosy, które za nic nie chciały ułożyć się z tyłu, tylko pchały się namolnie, zasłaniając jej twarz. Schowała telefon do kieszeni czarnego wełnianego płaszcza ściśle przewiązanego paskiem. Poły okrycia poruszały się na wietrze, raz po raz odsłaniając jej zgrabne, odziane kabaretkami nogi.

Ruszyła przed siebie pewnym krokiem.

Wejście do kamienicy przy ulicy Foksal wyglądało dokładnie tak, jak je zapamiętała. Rzeźbiony balkon zwieszony nad skrzydłami drewnianych drzwi. Biała elewacja i wysokie okna charakterystyczne dla przedwojennego budownictwa. Przy pierwszej wizycie kompletnie nie zwracała uwagi na otoczenie. Teraz miała w sobie spokój, który mimo przygnębiającej pogody pozwolił jej przystanąć i napawać się pięknem architektury. Wzięła kilka głębszych wdechów. Wcisnęła przycisk domofonu, po czym w akompaniamencie pisku nastąpiło zwolnienie blokady w drzwiach. Nacisnęła klamkę i weszła do środka.

Całą drogę układała w głowie zdanie, które wypowie na przywitanie.

— Pani doktor — powiedziała ze spokojem. — Jestem gotowa.  

Kobieta skinęła głową, dłonią wskazując fotel.

— Zapraszam.

MAJ 2019

Vincent po raz kolejny starał się odczytać z kartki szyfr, który niechlujnym pismem wyskrobała Halszka. Wyszukawszy w internecie wszystkie możliwe kombinacje, stwierdził, że jest co najmniej kilka wersji, które należałoby przetestować, aby się upewnić, że Hardy żadnej z nich nie miała na myśli. Potarł zmęczoną twarz, a następnie nalał sobie do szklanki Jacka Daniel’sa. Rzucił wzrokiem na leżący przy drzwiach bagaż.

Jak echo rozbrzmiewały w jego głowie ostatnie słowa dziewczyny. Potrzebuję cię tutaj… na wolności… Potrzebuję cię na wolności. Skoro celem była wolność, to nie mógł tak spokojnie kwaterować w swoim mieszkaniu. Od razu po spotkaniu wybrał z bankomatu wszystkie oszczędności, pojechał na Ochotę i spakował najpotrzebniejsze rzeczy, niechlubnie stwierdzając, że ledwie mieszczą się aż w dwóch dużych torbach. Wygrzebał z szuflady stary model noki, w której szczyt osiągnięcia technologicznego stanowiła gra w wężyka. Wiedział, że musi być ostrożny. Z dotychczas używanego smartfona wyjął kartę SIM, połamał i spuścił wraz z wodą w toalecie. Potrzebował jeszcze tylko niezarejestrowanej karty SIM do starej komórki. I właśnie po to ma się starych zaufanych znajomych, pomyślał. Jeśli miał zatrzeć za sobą ślady, to przemieszczanie się ukochanym starym volvo nie wchodziło w grę. Niestety. Dotarło do niego, że na jakiś bliżej nieokreślony czas musi się rozłączyć ze swoim druhem.Nakrył głowę kapturem, chwycił za manatki, zamknął drzwi i ruszył przed siebie. Przechodząc przez most w kierunku prawobrzeżnej Warszawy, z bólem serca wrzucił niepotrzebnego już smartfona do Wisły. W innej sytuacji zapewne popukałby się w głowę, pamiętając uwłaczający stan swojego konta. Teraz jednak gra toczyła się o zbyt wysoką stawkę. Skontaktowanie się z dawno niewidzianym kumplem stało się dość ryzykownym posunięciem, lecz jedynym w miarę bezpiecznym. Pomysł nie najgorszy, choć wadliwy. Przede wszystkim dlatego, że zwyczajnie mógł nie zastać kolegi w domu.

Oczywiście, ku uciesze złośliwego losu, tak się stało. Vincent musiał koczować pod klatką, zanim dostrzegł w oddali znajomą sylwetkę.

Henryk Majcher był jednym z lepszych emerytowanych agentów kontrwywiadu. Na szczęście dla obydwu panów nikt o tej znajomości nie wiedział. Majcher w swoim małym mieszkanku na Grochowie miał wszystko, co mogłoby się przydać w razie ewentualnej ucieczki. Nie zadawał Lewickiemu pytań. Zbyt dobrze znał zasadę: im mniej wiesz, tym lepiej dla ciebie. Vincent również wolał nikogo nie wtajemniczać. Otrzymał od Henryka to, czego oczekiwał. Intuicja podpowiadała mu, że raz jeszcze powinien rzucić okiem na to, co napisała koleżanka. Stanie pod blokiem i główkowanie byłoby nierozsądne. Vincent wiedział, że musi się jak najszybciej oddalić. Nie tylko dla własnego bezpieczeństwa. Najlepiej, jeśli wsiadłby w jakikolwiek pociąg, po kilku stacjach przesiadłby się do następnego, i tak kilka razy, aż zyskałby pewność, że nikt go nie obserwuje.

Wskoczył do zmierzającego na Dworzec Wschodni tramwaju. Zbliżała się siedemnasta, hala dworca zapełniała się wracającymi z pracy ludźmi. Idealnie, pomyślał Lewicki. Przechadzał się pomiędzy peronami, co rusz wydostając się z tunelu i znów do niego wracając. Stanął na chwilę w podziemiu i przyjrzał się tablicy wyświetlającej odjazdy. Coś niespodziewanie przykuło jego uwagę. Zapadł w stupor. Poczuł nagły bodziec, myśl, emocję. Coś, co wskazywało, że jest bliżej poznania odpowiedzi, niż mógł się spodziewać. Wyjął z kieszeni pomiętą kartkę i raz jeszcze odczytał ciąg cyfr: 93 407 381516914 18 47.

— Bardziej skomplikowanie się nie dało? — szepnął do siebie z ironią, dodając po chwili: — Nieźle. A już się bałem, że jestem na to za głupi.

Rozejrzał się raz jeszcze i przy akompaniamencie komunikatu z głośnika wbiegł na peron, w ostatniej chwili wciskając się między drzwi S2.

WSPOMNIENIE, 2018

Budzi się we mnie jakiś wewnętrzny bunt na tę wszechobecną niesprawiedliwość. Coś, co sprawia, że mam ochotę wziąć łom i walić nim we wszystkich. Jest we mnie niezgoda na ten ból. Na to, co dzieje się dookoła. Na to, że ten właśnie świat pozwala, żeby istnieli na nim ludzie i podludzie. By pod normalną warstwą światła dziennego, gdzieś w kanałach, pod grubą powłoką gruntu pełzali niby-ludzie. Ktoś, kto tylko biologicznie jest człowiekiem. Obserwuję to każdego dnia. Wychodzę na ulicę, gdy zapada zmrok. Obserwuję ich. Wiem, że ich wysłannicy tu są. Ich żołnierze. Ich cała armia. Są tu, by nas tępić. Ten niższy gatunek. To nie jest jawna wojna. Wojna, o której wiedzą panowie biznesmeni i panie piekące ciasta dla swoich rodzin. Nie wiedzą o tym studenci zmierzający na prywatne uczelnie, ani babcie spacerujące z yorkami. Nikt tego nie widzi. Oprócz nas.

Teraz idę. Chodzę po nieoświetlonych ulicach miejsc w mieście, o których państwo zapomniało, bo tak wygodniej. Lepiej nie widzieć. Udawać, że tego nie ma. Tych slumsów, odgrodzonych od reszty społeczeństwa rejonów. Kiedy zapada zmrok — wychodzimy. Idziemy walczyć, chociaż ta walka nie ma końca. Patrzę na zegarek. Jest kwadrans po pierwszej. Słyszę szmery dochodzące z porozwalanych śmietników. Słyszę bicie swojego serca. Wiatr wieje coraz głośniej, jakby wraz z nami przygotowywał się na to, co zaraz nastąpi. Nie boję się. Coś, co w przeciętnych ludziach może powodować obawy i dyskomfort, nam daje jedynie siłę. Kraty, dziurawe siatki wyznaczające teren. Łapię się za jedną z nich i przeskakuję na drugą stronę. Widzę, że inni się grupują, jest nas coraz więcej. To dobrze. Czuję w powietrzu zapach buntu. Znasz ten zapach?

LISTOPAD 2018

Krople deszczu obijały się o szklane szyby, skutecznie rozmazując widok na park. Diana, stojąc w oknie pokoju hotelowego, starała się wyłapać wśród unoszącego się nad miastem smogu przebłyski słońca. Znajdujący się nieopodal jej nóg, na niskim szklanym stoliku, rolex wyświetlał godzinę, której Diana, pomimo młodego wzroku, nie mogła dostrzec.

— Włóż kostium, pójdziemy na basen — dobiegł ją zza pleców niski męski głos. — Mamy czas do dziesiątej, później musimy się wymeldować — dodał, rzucając na wymiętą, choć nadal śnieżnobiałą pościel mały pakunek obwiązany czerwoną wstążką.

Diana przyjrzała się prezentowi. Złote pudełko wielkości pojemnika próżniowego. Nie spodziewała się podarunku. Nigdy, przynajmniej do tej pory, od nikogo go nie dostała.

— Otwórz — usłyszała z drugiej strony pokoju.

Dziewczyna odgarnęła spadające na twarz jasnobrązowe loki i usiadła niepewnie.

— Masz coś ekstra ode mnie.

Diana powoli rozwiązała kokardę i uniosła wieczko. W środku znajdowała się gotówka i coś jeszcze. Zanim jednak do tego „jeszcze” przeszła, przeliczyła banknoty. Równo dwadzieścia banknotów po sto złotych każdy. Odetchnęła. Nigdy nie umiała upominać się o należności. Od tego miała Artura.

— Tyle co zawsze — powiedział z ledwo słyszalną nutą sympatii.

— A to co? — zapytała, przechodząc zgrabnie do załącznika.

— Smartwatch. Z grawerem… w razie gdybyś zgubiła.

Barska zamarła. Wbrew powszechnej opinii nie była głupia. Może jedynie naiwna, lecz tylko w stosunku do Artura. To przez niego się tu znalazła i to przez niego bywała w łódzkim Hiltonie dwa razy w miesiącu. Przywoził ją tu prosto z Warszawy. Artur. Jej licealna miłość i jak się później okazało — karma. Czuła, jakby spadała. Coś się właśnie działo. Coś bardzo złego. A ona nie mogła nic z tym zrobić.

— Dziękuję — powiedziała, próbując udać wdzięczność. Wzrok jej jednak przelatywał pomiędzy nogami stolika a znajdującym się w przeciwnym rogu biurkiem.

— Lepiej, żebyśmy kontaktowali się sami — dodał spokojnie, aczkolwiek tonem nieznoszącym sprzeciwu.

— Sami? — zdziwiła się Barska.

— Sami. Bez Artura. On ci już chyba nie jest potrzebny? Ile mu oddajesz? Pięćdziesiąt? Siedemdziesiąt procent?

— Mamy z Arturem układ. — Mówiła cicho, bojąc się każdego wypowiedzianego przez siebie słowa.

— Artur to twój chłopak? — zapytał ironicznie.

Zapadła cisza.

— Spakuję kostium. Niedługo wymeldowanie — rzuciła, energicznie podnosząc się z łóżka.

— Noś go — nakazał stojący naprzeciwko niej wysoki, posiwiały brunet. Przystojny. Jakieś dziesięć, piętnaście lat temu na pewno, pomyślała, przyglądając się ostrym rysom jego twarzy.