Nasze własne piekło - Natalia Nowak-Lewandowska - ebook + książka

Nasze własne piekło ebook

Natalia Nowak-Lewandowska

4,0

Opis

Kiedy pewnego dnia Nina zadzwoniła po taksówkę, nie spodziewała się, że to zapoczątkuje ważne zmiany w jej życiu. Również Artur nie mógł przewidzieć, że kobieta, która właśnie zamówiła u niego kurs, zostanie w jego myślach na dłużej.

Życie Artura nie jest ani oczywiste, ani proste. Trudne dzieciństwo zaowocowało mroczną teraźniejszością.

Wbrew zdrowemu rozsądkowi dwoje tak różnych ludzi zaczyna łączyć coraz silniejsza więź. Czy poradzą sobie z przeciwnościami? Czy Nina odważy się przeciwstawić najbliższym i zawalczyć o swoje uczucie? Czy Artur zdoła odciąć się od przeszłości? I czy przeciwieństwa naprawdę się przyciągają?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 268

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (46 ocen)
18
13
11
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Re­dak­cja: Agniesz­ka Pie­trzak

Ko­rek­ta: Ka­ta­rzy­na Zio­ła-Ze­mczak

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: Ka­ta­rzy­na Bor­kow­ska

Skład: Ro­bert Ku­pisz

Zdję­cie na okład­ce: Get­ty Ima­ges/ Oli­ver Ros­si

Zdję­cie au­tor­ki: Vic­to­ria Ne­kra­so­va

Re­dak­tor pro­wa­dzą­ca: Kin­ga Ko­ściak

Re­dak­tor pro­jek­tu: Agniesz­ka Fi­las

Re­dak­tor na­czel­na: Agniesz­ka Het­nał

© Co­py­ri­ght by Na­ta­lia No­wak-Le­wan­dow­ska

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Pas­cal

Ta książ­ka jest fik­cją li­te­rac­ką. Ja­kie­kol­wiek po­do­bień­stwo do rze­czy­wi­stych osób, ży­wych lub zmar­łych, au­ten­tycz­nych miejsc, wy­da­rzeń lub zja­wisk jest czy­sto przy­pad­ko­we. Bo­ha­te­ro­wie i wy­da­rze­nia opi­sa­ne w tej książ­ce są two­rem wy­obraź­ni au­tor­ki bądź zo­sta­ły zna­czą­co prze­two­rzo­ne pod ką­tem wy­ko­rzy­sta­nia w po­wie­ści.

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część tej książ­ki nie może być po­wie­la­na lub prze­ka­zy­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy, za wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­men­ty tek­stu.

Biel­sko-Bia­ła 2019

Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o.

ul. Za­po­ra 25

43-382 Biel­sko-Bia­ła

tel. 338282828, fax 338282829

pas­cal@pas­cal.pl

www.pas­cal.pl

ISBN 978-83-8103-473-9

Przy­go­to­wa­nie eBo­oka: Ja­ro­sław Ja­błoń­ski

M.

Cza­sa­mi brak mi po­wie­trza i wte­dy wiem, że na chwi­lę o mnie za­po­mnia­łaś.*

Ja­cek Pod­sia­dło

*Cyt. z wier­sza Don’t Le­ave Me [w:] Ja­cek Pod­sia­dło, Wier­sze ze­bra­ne, Lam­pa i Iskra Boża, War­sza­wa 2003.

Nina

Uchwyt fu­te­ra­łu le­żał mięk­ko w mo­jej dło­ni. Zna­jo­my cię­żar, któ­ry to­wa­rzy­szył mi nie­mal przez całe ży­cie, bu­dził po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa i spo­ko­ju. Lu­bi­łam do­tyk skó­ry na pal­cach; po­cząt­ko­wo był twar­dy, wrzy­nał się, ale z cza­sem ide­al­nie wpa­so­wy­wał się we wgłę­bie­nia dło­ni.

– Tak, mamo, obie­ca­łam ci prze­cież. – Pa­trzy­łam ner­wo­wo na ze­gar za­wie­szo­ny w po­ko­ju i prze­stę­po­wa­łam z nogi na nogę, choć do­brze wie­dzia­łam, że nie przy­spie­szę w ten spo­sób koń­ca roz­mo­wy. Kie­dy mama mia­ła coś do po­wie­dze­nia, mu­sia­ła to zro­bić, bez wzglę­du na swo­je­go roz­mów­cę i jego po­trze­by. – Będę w nie­dzie­lę o trzy­na­stej.

– Przyj­dą Li­twiń­scy, więc za­bierz ko­niecz­nie skrzyp­ce. Wiesz prze­cież, jak bar­dzo ce­nią do­brą mu­zy­kę.

– Do­brze.

Ob­li­cza­łam w my­ślach, ile cza­su zaj­mie mi do­jazd do fil­har­mo­nii. Je­śli tak­sów­ka przy­je­dzie szyb­ko, to jest szan­sa, że zdą­żę na pró­bę ge­ne­ral­ną. Jako kon­cert­mistrz skrzy­piec nie mo­głam się spóź­nić na­wet o mi­nu­tę! To by­ło­by nie­do­pusz­czal­ne! Po­czu­łam, że pocą mi się dło­nie, a su­kien­ka prze­sta­je prze­pusz­czać po­wie­trze i przy­le­ga do wil­got­nych ple­ców. Nie mia­łam już jed­nak cza­su na zmia­nę gar­de­ro­by, to za­bra­ło­by cen­ne mi­nu­ty.

– Mamo, mu­szę koń­czyć, za chwi­lę spóź­nię się na pró­bę ge­ne­ral­ną, a wiesz, że to nie może się zda­rzyć. Za­dzwo­nię do cie­bie rano, przed wyj­ściem. Do­bra­noc, śpij spo­koj­nie.

Kie­dy mat­ka że­gna­ła się ze mną, w jej gło­sie usły­sza­łam nutę dez­apro­ba­ty, ale na­praw­dę nie mo­głam so­bie po­zwo­lić na dal­szą roz­mo­wę.

Za­dzwo­ni­łam do kor­po­ra­cji tak­sów­kar­skiej i po­pro­si­łam, żeby kie­row­ca był jak naj­szyb­ciej. Sko­rzy­sta­łam z to­a­le­ty, umy­łam ręce i zer­k­nę­łam w lu­stro wi­szą­ce nad umy­wal­ką. Na­tu­ral­ny ma­ki­jaż na­dal po­zo­sta­wał w ide­al­nym sta­nie, de­li­kat­nie pod­kre­śla­jąc moje ciem­ne tę­czów­ki i bla­dość cery.

Szyb­ko wy­szłam z ła­zien­ki i za­ło­ży­łam płaszcz, wzię­łam to­reb­kę, skrzyp­ce i w po­śpie­chu za­mknę­łam miesz­ka­nie. Wo­la­łam po­cze­kać na dwo­rze, niż cho­dzić z kąta w kąt, to tyl­ko wzma­ga­ło moje zde­ner­wo­wa­nie.

W chwi­li, kie­dy wy­szłam na ze­wnątrz, pod­je­cha­ła tak­sów­ka. Pod­bie­głam i za­ję­łam tyl­ne sie­dze­nie.

– Dzień do­bry, bar­dzo pro­szę do fil­har­mo­nii.

Po­ło­ży­łam to­reb­kę na sie­dze­niu, a fu­te­rał na ko­la­nach. Z pew­no­ścią inne ko­bie­ty trzy­ma­ją to­reb­ki przy so­bie, strze­gąc ich, dla mnie jed­nak za­wsze cen­niej­sze były skrzyp­ce.

Od­gar­nę­łam ko­smyk z czo­ła, za­tknę­łam go za ucho i w tym mo­men­cie zer­k­nę­łam we wstecz­ne lu­ster­ko sa­mo­cho­du. Kie­row­ca przy­glą­dał się mo­jej twa­rzy, po­tem jego wzrok prze­śli­zgnął się na moje pier­si, a na­stęp­nie za­trzy­mał na fu­te­ra­le. Po­czu­łam, jak ru­mie­niec wy­pły­wa na moje po­licz­ki, za­czy­na prze­cho­dzić na szy­ję i de­kolt. Za­ci­snę­łam moc­niej dło­nie na uchwy­cie i od­wró­ci­łam gło­wę w stro­nę okna.

Nie by­łam przy­zwy­cza­jo­na do mę­skie­go za­in­te­re­so­wa­nia. Może nie by­łam brzy­du­lą, uwa­ża­łam na­wet, że je­stem ład­na, ale nie sku­pia­łam się na swo­im wy­glą­dzie, bo prio­ry­te­tem za­wsze były skrzyp­ce. Sta­no­wi­ły esen­cję mo­je­go ży­cia, były wy­ma­ga­ją­ce i nie zo­sta­wia­ły cza­su na nic in­ne­go, ale nie umia­łam bez nich żyć. Kon­se­kwen­cją tej mi­ło­ści było zni­ko­me ży­cie to­wa­rzy­skie, o kon­tak­tach dam­sko-mę­skich nie wspo­mi­na­jąc. Kto przy zdro­wych zmy­słach był­by w sta­nie wy­trzy­mać kon­ku­ren­cję z tak ab­sor­bu­ją­cym za­ję­ciem, ja­kim jest za­wód mu­zy­ka?

Sa­mo­chód ru­szył, a ja, zu­peł­nie wbrew so­bie, zerk­nę­łam po­now­nie we wstecz­ne lu­ster­ko. Męż­czy­zna sku­piał uwa­gę na dro­dze, więc mo­głam mu się przyj­rzeć, ale w chwi­li, kie­dy przy­mru­ży­łam po­wie­ki, aby do­strzec ko­lor jego oczu, on znów na mnie spoj­rzał, czym za­wsty­dził mnie jesz­cze bar­dziej. Za­nim od­wró­ci­łam wzrok, zdą­ży­łam za­uwa­żyć, że de­li­kat­nie się uśmiech­nął.

Z upo­rem pa­trzy­łam przez bocz­ną szy­bę, choć czu­łam na so­bie jego wzrok. Chy­ba tyl­ko cu­dem nie wje­cha­li­śmy w sa­mo­chód przed nami. I kie­dy my­śla­łam, że za chwi­lę wy­sią­dę i ta nie­kom­for­to­wa sy­tu­acja się skoń­czy, on ode­zwał się do mnie:

– Gra pani na skrzyp­cach?

To py­ta­nie wła­ści­wie nie mia­ło sen­su – prze­cież mój fu­te­rał ja­sno in­for­mo­wał, czym się zaj­mu­ję – ale dla mnie było czymś wię­cej. Każ­dy, kto in­te­re­so­wał się tym, co ro­bię, za­słu­gi­wał na uwa­gę. Na­wet je­śli to ir­ra­cjo­nal­ne, czu­łam się wte­dy do­strze­żo­na.

Kiw­nę­łam gło­wą, bo za­bra­kło mi od­wa­gi, żeby się ode­zwać. Jego spoj­rze­nie mnie krę­po­wa­ło.

– Ma pani kon­cert?

Po­now­nie przy­tak­nę­łam. Męż­czy­zna wy­raź­nie sta­rał się na­wią­zać roz­mo­wę, ale nie było to dla mnie ła­twe. Zda­wa­łam so­bie spra­wę, że ki­wa­nie gło­wą mo­gło wy­glą­dać co naj­mniej dziw­nie, ale gar­dło mia­łam ści­śnię­te i nie po­tra­fi­łam pro­wa­dzić kon­wer­sa­cji. Z pew­no­ścią spo­ry wpływ na moje za­cho­wa­nie mia­ły tre­ma przed kon­cer­tem oraz spóź­nie­nie. Dło­nie na­dal mi się po­ci­ły i za­czy­na­ły lek­ko drżeć. Już wie­dzia­łam, że będę mieć kło­pot z utrzy­ma­niem smycz­ka w dło­ni. Ode­tchnę­łam głę­biej, sta­ra­jąc się uspo­ko­ić, ale rzu­ca­ne przez męż­czy­znę spoj­rze­nia wca­le mi nie po­ma­ga­ły.

– Pro­szę się nie de­ner­wo­wać, z pew­no­ścią wszyst­ko się uda.

Aż tak było to po mnie wi­dać? Na­wet obcy męż­czy­zna za­uwa­żył, że je­stem zde­ner­wo­wa­na? Kil­ku­krot­nie zgię­łam i roz­pro­sto­wa­łam pal­ce le­wej dło­ni, żeby zni­we­lo­wać od­czu­cie zdrę­twie­nia. Choć gra­łam na skrzyp­cach od siód­me­go roku ży­cia, przed każ­dym kon­cer­tem nie­zmien­nie czu­łam się stre­mo­wa­na, a dło­nie od­ma­wia­ły mi współ­pra­cy.

Prze­łknę­łam śli­nę i zmu­si­łam się do od­po­wie­dzi:

– Dzię­ku­ję, że pan we mnie wie­rzy.

Tym ra­zem uśmiech­nął się sze­rzej, a na jed­nym z jego po­licz­ków po­ka­zał się do­łe­czek. Za­mru­ga­łam szyb­ko. Na­wet w chwi­li tak du­że­go stre­su do­strze­głam, że do­da­ło mu to uro­ku.

Do­jeż­dża­li­śmy do uli­cy Na­ru­to­wi­cza, przy któ­rej znaj­do­wa­ła się fil­har­mo­nia, więc za­czę­łam szu­kać port­fe­la w to­reb­ce. Była zbyt prze­past­na, ale mu­sia­ła po­mie­ścić nie tyl­ko rze­czy nie­zbęd­ne dla każ­dej ko­bie­ty, lecz przede wszyst­kim nuty. Co­raz bar­dziej drża­ły mi ręce. Port­fe­la nie było… To nie­moż­li­we!

Za­czę­łam wyj­mo­wać wszyst­ko z to­reb­ki i ukła­dać na sie­dze­niu, a kie­dy w środ­ku już nic nie zo­sta­ło, mia­łam wra­że­nie, że cała krew od­pły­nę­ła mi z twa­rzy, a ręce zlo­do­wa­cia­ły. Spoj­rza­łam za­trwo­żo­na na kie­row­cę. Nie wie­dzia­łam, jak mam mu po­wie­dzieć, że nie mam czym za­pła­cić za kurs.

– Czy coś się sta­ło?

„O tak, bar­dzo się sta­ło, do cho­le­ry” – po­my­śla­łam.

– Nie za­bra­łam port­fe­la – po­wie­dzia­łam to z taką roz­pa­czą i tak ci­cho, że nie by­łam pew­na, czy mnie w ogó­le usły­szał.

Zer­k­nę­łam w lu­ster­ko. Męż­czy­zna uważ­nie mi się przy­glą­dał, po czym zje­chał na chod­nik przed fil­har­mo­nią, za­trzy­mał sa­mo­chód, włą­czył świa­tła awa­ryj­ne i od­wró­cił się do mnie. Skur­czy­łam się w so­bie, gło­wę sta­ra­łam się scho­wać mię­dzy ra­mio­na. Naj­chęt­niej za­pa­dła­bym się pod zie­mię ze wsty­du i stra­chu. I co te­raz? Zgło­si to na po­li­cję? Oskar­ży o coś? Boże, Boże, co mam te­raz zro­bić?!

Prze­dłu­ża­ją­ca się ci­sza nie wpły­wa­ła na mnie do­brze, czu­łam co­raz więk­sze zde­ner­wo­wa­nie, któ­re za­czy­na­ło zmie­niać się w nie­po­kój. Dło­nie drża­ły, kie­dy po­now­nie za­kła­da­łam za ucho ten cho­ler­ny ko­smyk wło­sów. Męż­czy­zna ob­ser­wo­wał uważ­nie moją twarz i każ­dy mój ruch. Kie­dy się ode­zwał, był po­waż­ny.

– O któ­rej koń­czy pani pra­cę?

– Ja… Eee, po dwu­dzie­stej dru­giej. Ale ja panu od­dam te pie­nią­dze, na­praw­dę!

– Nie wąt­pię. – Uśmiech­nął się w taki spo­sób, że po ple­cach prze­biegł mi dreszcz. – Przy­ja­dę po pa­nią, od­wio­zę do domu i wte­dy się roz­li­czy­my. Jak się pani na­zy­wa?

– Nina Wol­ska.

– W ta­kim ra­zie, pani Nino, do zo­ba­cze­nia wie­czo­rem.

Wrzu­ca­łam swo­je rze­czy do to­reb­ki, sta­ra­jąc się uni­kać pa­trze­nia na kie­row­cę, choć czu­łam na so­bie jego spoj­rze­nie. Chy­ba go­rzej już być nie mo­gło!

– Od­dam panu te pie­nią­dze, pro­szę się nie mar­twić. Bar­dzo prze­pra­szam.

– Je­stem o to spo­koj­ny.

Pew­ność w jego gło­sie tro­chę mnie za­sko­czy­ła, może na­wet lek­ko wy­stra­szy­ła. Wzdry­gnę­łam się. A je­śli przy­je­dzie i coś mi zro­bi? Nie, chy­ba je­stem prze­wraż­li­wio­na, prze­cież to zro­zu­mia­łe, że chce od­zy­skać swo­je pie­nią­dze. Zer­k­nę­łam na męż­czy­znę, ale szyb­ko ucie­kłam wzro­kiem. Chwy­ci­łam za klam­kę, wy­sia­dłam i za­mknę­łam za sobą drzwi, ale przez po­śpiech i zde­ner­wo­wa­nie za­trza­snę­łam rów­nież połę płasz­cza. Od­wró­ci­łam się i chcia­łam po­now­nie otwo­rzyć drzwi, kie­dy kie­row­ca wy­siadł i sta­nął za mną. W tej sa­mej chwi­li chwy­ci­li­śmy za klam­kę i na­sze dło­nie się spo­tka­ły. Prze­stra­szo­na, wy­szarp­nę­łam rękę i pod­sko­czy­łam, jed­no­cze­śnie upusz­cza­jąc na zie­mię tor­bę oraz fu­te­rał.

Mia­łam wra­że­nie, że od­dech uwiązł mi w gar­dle, a oczy za­snu­ła mgła. Moje skrzyp­ce! Wszyst­ko dzia­ło się jak na zwol­nio­nym fil­mie. Kie­dy fu­te­rał in­stru­men­tu miał się zde­rzyć z chod­ni­kiem, męż­czy­zna zła­pał go i uchro­nił przed upad­kiem.

Pa­trzy­łam zszo­ko­wa­na to na in­stru­ment, to na tak­sów­ka­rza i sta­ra­łam się nie za­po­mnieć o od­dy­cha­niu. Gdy­by nie on, skrzyp­ce praw­do­po­dob­nie nie nada­wa­ły­by się do gra­nia! Po­tar­łam czo­ło pal­ca­mi, a po­tem za­bra­łam skrzyp­ce z jego rąk i przy­gar­nę­łam do sie­bie, jak­bym chcia­ła je przy­tu­lić.

– Mam na­dzie­ję, że nic się nie sta­ło.

Ode­tchnę­łam, pró­bu­jąc uspo­ko­ić ner­wy, i po­krę­ci­łam gło­wą.

– Nie upa­dły, to naj­waż­niej­sze.

– Pani to­reb­ka. – Po­pa­trzył zna­czą­co w dół.

Do­pie­ro te­raz spo­strze­głam, że leży tuż przy mo­ich no­gach, oczy­wi­ście z czę­ścią za­war­to­ści roz­rzu­co­ną na chod­ni­ku. Uwol­ni­łam połę płasz­cza, schy­li­łam się i po­wrzu­ca­łam rze­czy byle jak do tor­by. Mój ru­mie­niec z każ­dą chwi­lą był in­ten­syw­niej­szy i się­gał już chy­ba stóp. To się nie dzie­je na­praw­dę… Nie mia­łam jed­nak cza­su na roz­trzą­sa­nie swo­je­go że­nu­ją­ce­go za­cho­wa­nia. Za­raz za­czy­na­ła się pró­ba, a ja na­wet nie roz­grza­łam dło­ni.

– Prze­pra­szam pana, ale na­praw­dę mu­szę już iść, je­stem skan­da­licz­nie spóź­nio­na. I pro­szę mi wy­ba­czyć moje za­cho­wa­nie, to chy­ba efekt tre­my przed kon­cer­tem oraz po­śpie­chu.

Kiw­nął gło­wą i po­wie­dział:

– Do zo­ba­cze­nia.

Nie oglą­da­jąc się, wsiadł do sa­mo­cho­du i od­je­chał, a ja wbie­głam do bu­dyn­ku fil­har­mo­nii. Mia­łam na­dzie­ję, że zdą­żę sko­rzy­stać z to­a­le­ty, bo nie wie­dzia­łam, czy wy­trzy­mam ko­lej­ne go­dzi­ny prób. Tyl­ko cu­dem zdą­ży­łam do­biec na czas. Pró­bo­wa­łam roz­grzać zdrę­twia­łe pal­ce le­wej dło­ni, opa­no­wać ja­koś ich drże­nie, ale efek­ty były mi­zer­ne. Oba­wia­łam się, że moja dzi­siej­sza rola kon­cert­mi­strza nie wy­pad­nie zbyt do­brze. Ocza­mi wy­obraź­ni już wi­dzia­łam wściek­łość Wojt­ka, na­sze­go dy­ry­gen­ta. Je­śli nie za­pa­nu­ję nad smycz­kiem, on to usły­szy, a w kon­se­kwen­cji będę tą, któ­ra przy­czy­ni się do złe­go brzmie­nia ca­łej or­kie­stry.

Oczy­wi­ście, że czu­łam się wy­róż­nio­na, od­gry­wa­jąc głów­ną rolę, ale cza­sa­mi przy­gnia­ta­ła mnie od­po­wie­dzial­ność, któ­ra się z tym wią­za­ła. I przy­pusz­czam, że moje zde­ner­wo­wa­nie wzma­ga­ło się rów­nież z tego po­wo­du.

Ode­tchnę­łam głę­biej, obój po­dał ton, aby or­kie­stra ze­stro­iła in­stru­men­ty. Kie­dy po­pły­nę­ły pierw­sze dźwię­ki kon­cer­tu skrzyp­co­we­go D-dur opus sie­dem­dzie­sią­te siód­me Jo­han­ne­sa Brahm­sa, zu­peł­nie się za­tra­ci­łam. To był ten mo­ment, kie­dy ota­cza­ją­cy mnie świat prze­sta­wał ist­nieć, by­łam tyl­ko ja, mu­zy­ka i uko­cha­ny in­stru­ment.

Choć gra­łam na skrzyp­cach od po­nad dwu­dzie­stu lat, za każ­dym ra­zem, kie­dy moja bro­da do­ty­ka­ła pod­brod­ka, lewa dłoń na­tu­ral­nie ukła­da­ła się, two­rząc ka­nał dla gry­fu, a pra­wa chwy­ta­ła smy­czek, czu­łam unie­sie­nie, swo­istą ma­gię, któ­ra nie opusz­cza­ła mnie do wy­brzmie­nia ostat­niej nuty.

Pró­ba ge­ne­ral­na prze­bie­gła ide­al­nie, po­mi­mo mo­ich wcze­śniej­szych obaw. Na­wet Woj­tek był usa­tys­fak­cjo­no­wa­ny, a to na­praw­dę spo­ry suk­ces. Dy­ry­gen­ci z re­gu­ły mie­li coś do za­rzu­ce­nia mu­zy­kom or­kie­stry (przez co nie byli zbyt lu­bia­ni), więc jego za­do­wo­le­nie wpra­wi­ło nas w do­bry na­strój i da­wa­ło na­dzie­ję, że kon­cert prze­bie­gnie do­kład­nie tak, jak po­wi­nien.

W cza­sie prze­rwy prze­bra­łam się w czar­ną su­kien­kę, pro­stą, po­zba­wio­ną ja­kich­kol­wiek ozdób i naj­mniej ko­bie­cą, jak to tyl­ko moż­li­we. Strój nie mógł roz­pra­szać słu­cha­czy i zwra­cać uwa­gi na mu­zy­ka; tu naj­waż­niej­szy był od­biór dźwię­ków. Po­pra­wi­łam wło­sy upię­te w cia­sny ku­cyk, choć pew­nie i tak pod­czas kon­cer­tu po­je­dyn­cze pa­sma wy­mkną się z kit­ki, po­cią­gnę­łam usta bez­barw­nym błysz­czy­kiem, a po­licz­ki pod­kre­śli­łam le­d­wo wi­docz­nym ró­żem. By­łam go­to­wa.

Za­ję­łam swo­je miej­sce i sie­dzia­łam nie­ru­cho­mo, do­pó­ki dy­ry­gent wraz z za­pro­szo­nym so­li­stą nie we­szli na sce­nę. Bra­wa uci­chły, a ja uję­łam skrzyp­ce i cze­ka­łam, aż dy­ry­gent roz­pocz­nie kon­cert.

Kie­dy po­pły­nę­ły pierw­sze dźwię­ki, da­łam się po­rwać ma­gii mu­zy­ki. Prze­cho­dzi­ła przez moje pal­ce, całe cia­ło pod­da­łam jej drga­niom, a umysł sku­pio­ny tyl­ko na grze i od­bie­ra­niu tego, co da­wał mi in­stru­ment.

Kon­cert do­bie­gał koń­ca, choć ja stra­ci­łam po­czu­cie cza­su. Za­tra­ca­łam się w mu­zy­ce. Była ca­łym moim ży­ciem. Choć wy­ma­ga­ła wie­le, w peł­ni go­dzi­łam się na wszyst­kie nie­do­god­no­ści, byle tyl­ko móc grać.

Spa­ko­wa­łam skrzyp­ce i już mia­łam wy­cho­dzić, kie­dy za­trzy­ma­ło mnie wo­ła­nie Mag­dy, skrzy­pacz­ki gra­ją­cej w moim pod­ze­spo­le i mo­jej do­brej ko­le­żan­ki.

– Nina, hej! – Przy­sta­nę­łam i cze­ka­łam, aż do mnie po­dej­dzie. – Idzie­my w kil­ka osób na drin­ka. Jest pią­tek, może wy­bie­rzesz się z nami?

By­łam zmę­czo­na, to oczy­wi­ste, ale wy­cho­dze­nie na drin­ka nie było w moim sty­lu i zmę­cze­nie nie gra­ło tu żad­nej roli. Zna­jo­mi z ze­spo­łu nie­raz pro­po­no­wa­li wspól­ne wyj­ście, ale za­wsze od­ma­wia­łam. Pew­nie nie­dłu­go im się znu­dzi. Może na­wet po ci­chu na to li­czy­łam, bo było mi już głu­pio od­ma­wiać i wy­naj­dy­wać ko­lej­ne wy­mów­ki.

– Dzię­ki, ale nie mogę.

– Nina, bła­gam, prze­stań. Co tym ra­zem wy­myś­lisz?

Po­chy­li­łam gło­wę i uśmiech­nę­łam się nie­znacz­nie. Mag­da była do­sko­na­le zo­rien­to­wa­na w mo­jej sy­tu­acji, więc każ­de kłam­stwo trak­to­wa­ła z po­bła­ża­niem.

– Je­stem zmę­czo­na, na­praw­dę nie mam siły.

– Oj, Nin­ka, Nin­ka – Mag­da po­krę­ci­ła z re­zy­gna­cją gło­wą – ży­cie ci ucie­ka.

Znów tyl­ko się uśmiech­nę­łam. Wie­dzia­łam o tym do­sko­na­le. Mia­łam trzy­dzie­ści lat i skrzyp­ce. Cały mój ży­cio­wy do­ro­bek.

– Obie­cu­ję, że na­stęp­nym ra­zem z wami pój­dę. – Pod­nio­słam dwa złą­czo­ne pal­ce.

Mag­da par­sk­nę­ła.

– Do­bra, do­bra, jak zo­ba­czę, to uwie­rzę. Trzy­maj się, wi­dzi­my się ju­tro na pró­bie.

Po­ki­wa­łam tyl­ko gło­wą, za­bra­łam swo­je rze­czy i wy­szłam na ze­wnątrz, na uli­cę Na­ru­to­wi­cza. Spoj­rza­łam na prze­szklo­ny gmach i po­my­śla­łam o hi­sto­rii tego miej­sca. Łódz­ka Fil­har­mo­nia zo­sta­ła zbu­do­wa­na w ty­siąc dzie­więć­set pięt­na­stym roku. Pier­wot­nie kon­cer­ty od­by­wa­ły się przy uli­cy Kon­stan­ty­now­skiej w Te­atrze Wiel­kim oraz w Domu Kon­cer­to­wym Vo­gla przy uli­cy Dziel­nej. Tuż po dru­giej woj­nie świa­to­wej jej sie­dzi­ba zo­sta­ła na sta­łe prze­nie­sio­na w obec­ne miej­sce, któ­re nową for­mę zy­ska­ło w dwa ty­sią­ce czwar­tym roku. Dzię­ki kra­kow­skie­mu ar­chi­tek­to­wi, Ro­mu­al­do­wi Lo­egle­ro­wi, bu­dy­nek cha­rak­te­rem na­wią­zu­je do Sali Kon­cer­to­wej Vo­gla z prze­ło­mu dzie­więt­na­ste­go i dwu­dzie­ste­go wie­ku i choć jego pier­wot­ny wy­gląd zna­łam tyl­ko ze sta­rych fo­to­gra­fii, to od za­wsze wzbu­dzał mój za­chwyt.

Ru­szy­łam w kie­run­ku przy­stan­ku tram­wa­jo­we­go, skąd pla­no­wa­łam do­stać się do domu. Jesz­cze raz obej­rza­łam się za sie­bie, aby spoj­rzeć na bu­dy­nek, kie­dy na­gle usły­sza­łam za sobą ni­ski, mę­ski głos:

– Nino, cze­ka­łem na pa­nią.

Ar­tur

Kobie­ta wy­szła z bu­dyn­ku i skrę­ci­ła w uli­cę pro­wa­dzą­cą do przy­stan­ku tram­wa­jo­we­go. Czyż­by za­po­mnia­ła, że na nią cze­kam? Hmm… Za­wo­ła­łem ją po imie­niu, a wte­dy od­wró­ci­ła się do mnie, prze­stra­szo­na. Uśmiech­ną­łem się, ale czu­łem roz­draż­nie­nie. Nie lu­bi­łem być oszu­ki­wa­ny, na­wet je­śli ro­bi­ła to ład­na pa­nien­ka.

– Och, to pan!

Wy­glą­da­ła na na­praw­dę za­sko­czo­ną, ale nie da­łem się tak ła­two zwieść.

– Spo­dzie­wa­ła się pani ko­goś in­ne­go?

Po­krę­ci­ła gło­wą.

– Nie, ab­so­lut­nie. Prze­pra­szam pana.

– Sa­mo­chód cze­ka, od­wio­zę pa­nią.

Za­wa­ha­ła się tyl­ko przez mo­ment i po­słusz­nie ru­szy­ła do mo­jej tak­sów­ki.

Tra­sę prze­je­cha­li­śmy w ab­so­lut­nej ci­szy. Kie­dy za­par­ko­wa­łem nie­da­le­ko wej­ścia do klat­ki scho­do­wej, otwo­rzy­łem drzwi i wy­sia­dłem ra­zem z nią. Pa­trzy­ła na mnie z prze­stra­chem, ale nie ro­bi­ło to na mnie wra­że­nia. By­łem przy­zwy­cza­jo­ny.

– Chce pan iść ze mną? – Pa­trzy­ła sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi, w któ­rych prze­strach mie­szał się z cie­ka­wo­ścią.

– Nie zaj­mę pani dużo cza­su, we­zmę tyl­ko, co do mnie na­le­ży, i zni­kam.

Sta­ła, jak­by ją wmu­ro­wa­no w chod­nik. Lek­ko roz­chy­li­ła usta, więc zer­k­ną­łem na jej peł­ne war­gi. Ład­na była, nie po­wiem. Ale też wy­co­fa­na, a ja nie mia­łem ocho­ty na ro­man­se i za­sta­na­wia­nie się, co sie­dzi w blond gło­wie, choć­by i naj­pięk­niej­szej.

– Idzie­my? – Chwy­ci­łem ją lek­ko za ło­kieć i skie­ro­wa­łem w stro­nę jej miesz­ka­nia.

Nie sta­wia­ła opo­ru, ale wy­raz za­szo­ko­wa­nia nie scho­dził z jej twa­rzy. Pod­pro­wa­dzi­łem ją do klat­ki scho­do­wej, po­cze­ka­łem, aż wbi­je kod otwie­ra­ją­cy drzwi i od­ru­cho­wo za­pa­mię­ta­łem kom­bi­na­cję cyfr. To był na­wyk, któ­ry wy­ro­bi­łem w so­bie już daw­no.

Wje­cha­li­śmy win­dą na szó­ste pię­tro. Sta­ną­łem za nią, kie­dy mo­co­wa­ła się z zam­kiem. Od­cze­ka­łem chwi­lę i po­wie­dzia­łem:

– Po­mo­gę, bo wi­dzę, że coś się za­cię­ło.

Nie chcia­łem dać po so­bie po­znać, że wi­dzę jej zde­ner­wo­wa­nie. By­łem przy­zwy­cza­jo­ny do tego, że róż­ni lu­dzie tak na mnie re­agu­ją. Cza­sem na­wet mnie to ba­wi­ło.

Wzią­łem z jej zim­nych dło­ni pęk klu­czy i po kil­ku pró­bach do­pa­so­wa­nia od­po­wied­nie­go klu­cza do zam­ka otwo­rzy­łem drzwi. Pu­ści­łem ją przo­dem i jed­no­cześ­nie przy­trzy­ma­łem drzwi.

We­szli­śmy do jej miesz­ka­nia. Było małe, żeby nie po­wie­dzieć mi­kro­sko­pij­ne. Je­den po­kój, kuch­nia, przed­po­kój, w któ­rym we dwo­je za­ję­li­śmy całą prze­strzeń, oraz drzwi, któ­re, jak są­dzi­łem, pro­wa­dzi­ły do ła­zien­ki. I było ty­po­wo ko­bie­ce, urzą­dzo­ne w sty­lu, od któ­re­go męż­czyź­nie cierp­nie skó­ra. Słod­ko-pier­dzą­cym.

Nina we­szła do po­ko­ju i roz­glą­da­ła się po po­miesz­cze­niu. By­łem cie­ka­wy, co wy­my­śli, żeby nie za­pła­cić za kurs. Rzad­ko my­li­łem się w oce­nie in­nych lu­dzi, a ona, choć po­zor­nie wy­glą­da­ła nie­win­nie, mia­ła w so­bie coś, co ka­za­ło mi mieć się na bacz­no­ści.

– Pani Nino, czy jest ja­kiś pro­blem? – za­czy­na­łem się nie­cier­pli­wić. Mia­łem jesz­cze dzi­siaj ro­bo­tę, a ro­bi­ło się co­raz póź­niej. Mu­sia­łem się przy­go­to­wać, zmie­nić sa­mo­chód, po­ob­ser­wo­wać oko­li­cę przed wy­ko­na­niem za­da­nia.

– Nie, nie, prze­pra­szam. Nie przy­wy­kłam do cu­dzej obec­no­ści w moim miesz­ka­niu.

Po­de­szła do mnie, ale coś się zmie­ni­ło w jej wy­glą­dzie. Była niż­sza. Zer­k­ną­łem w dół i za­uwa­ży­łem, że zdję­ła buty, któ­re wcze­śniej do­da­wa­ły jej kil­ku cen­ty­me­trów. Mia­ła bose sto­py, z ma­ły­mi, po­ma­lo­wa­ny­mi na de­li­kat­ny róż pa­znok­cia­mi. Przy­glą­da­łem się im tyl­ko o uła­mek se­kun­dy dłu­żej niż po­win­nam, za chwi­lę już spo­glą­da­łem na jej twarz.

Wy­cią­gnę­ła rękę, w któ­rej znaj­do­wa­ły się pie­nią­dze.

– Pro­szę, mam na­dzie­ję, że to wy­star­czy, i jesz­cze raz prze­pra­szam, pew­nie mu­siał pan prze­ze mnie zmie­nić pla­ny na dzi­siej­szy wie­czór. Może… może mogę to panu ja­koś wy­na­gro­dzić? Może chciał­by pan pójść na kon­cert? Chęt­nie po­da­ru­ję panu za­pro­sze­nie dla dwóch osób.

Pa­trzy­łem na nią i chcia­ło mi się śmiać. Na­praw­dę uwa­ża­ła, że mu­zy­ka po­waż­na i kon­cert w fil­har­mo­nii to jest to, o czym ma­rzę?

– My­ślę, że nie pa­su­ję do ta­kie­go miej­sca, ale dzię­ku­ję za pro­po­zy­cję.

Czy tyl­ko mi się wy­da­wa­ło, czy mina jej zrze­dła? Na­iw­ne dziew­cząt­ko, jesz­cze chwi­la i się roz­pła­cze.

– Och, no tak… Prze­pra­szam.

– Czy pani za­wsze za wszyst­ko prze­pra­sza? W cią­gu na­sze­go spo­tka­nia zro­bi­ła to pani czte­ry razy, choć za­mie­ni­li­śmy ze sobą le­d­wie kil­ka zdań.

– Prze­pra­szam.

– Wła­śnie o tym mó­wię – za­śmia­łem się i wzią­łem od niej pie­nią­dze.

Za­czer­wie­ni­ła się i nie ode­zwa­ła, a ja się za­sta­na­wia­łem, skąd się bio­rą tacy wy­co­fa­ni lu­dzie. Prze­cież to nie było nor­mal­ne, żeby tak re­ago­wać.

– W ta­kim ra­zie może ja­koś ina­czej wy­na­gro­dzę panu stra­tę cza­su?

Za­śmia­łem się i spoj­rza­łem na nią spod zmru­żo­nych po­wiek. Chy­ba nie zda­wa­ła so­bie spra­wy, jak to za­brzmia­ło.

– Nie ma ta­kiej po­trze­by, do­sta­łem wszyst­ko, cze­go chcia­łem. – Prze­łknę­ła śli­nę i za­ru­mie­ni­ła jesz­cze bar­dziej. Boże, ile ona ma lat? Dwa­na­ście? Po­krę­ci­łem gło­wą do wła­snych my­śli i do­da­łem, za­ska­ku­jąc sam sie­bie: – Pro­szę dać mi swo­ją ko­mór­kę, za­pi­szę pani swój nu­mer, gdy­by zno­wu chcia­ła pani się prze­je­chać po mie­ście bez port­fe­la.

Nie do koń­ca wie­dzia­łem, po co to ro­bię. Wła­ści­wie co mnie ob­cho­dzi, czy przez swo­ją nie­uwa­gę wpad­nie w kło­po­ty? Ale sko­ro sam to za­pro­po­no­wa­łem, nie mo­głem te­raz się wy­co­fać. Ona była pew­nie nie mniej zdu­mio­na niż ja, ale po­da­ła mi te­le­fon, gdzie wpi­sa­łem nu­mer oraz swo­je imię.

Wzię­ła ode mnie te­le­fon. Jej pal­ce były lo­do­wa­te, co wy­da­wa­ło mi się za­ska­ku­ją­ce, ale już w na­stęp­nej chwi­li od­su­ną­łem od sie­bie to wra­że­nie.

– Pro­szę się nie krę­po­wać i dzwo­nić, je­śli bę­dzie pani po­trze­bo­wać po­mo­cy. – No, te­raz to już prze­sze­dłem sam sie­bie. Ja? Po­ma­ga­ją­cy in­nym? Ob­cym w do­dat­ku? Krym­ski, sta­rze­jesz się, chło­pie.

Ale za­sta­no­wi­ło mnie jed­no – dla­cze­go tak bez opo­rów po­da­ła mi swój te­le­fon, po­zwo­li­ła, abym wszedł do jej miesz­ka­nia? Prze­cież ni­ko­go in­ne­go tu nie było, a ja je­stem zu­peł­nie ob­cym go­ściem, któ­ry bez tru­du mógł­by zro­bić jej krzyw­dę. Na­wet nie zdą­ży­ła­by pis­nąć.

– Za­wsze tak chęt­nie wpusz­cza pani nie­zna­jo­mych męż­czyzn do miesz­ka­nia? Nie każ­dy musi mieć uczci­we za­mia­ry. Szko­da by było.

Jesz­cze przez chwi­lę przy­glą­da­łem się jej twa­rzy, w któ­rej od­bi­ja­ło się prze­ra­że­nie, po czym od­wró­ci­łem się i wy­sze­dłem, za­my­ka­jąc za sobą drzwi.

Nina

Drzwi za­mknę­ły się za męż­czy­zną, a ja nie po­tra­fi­łam jesz­cze przez dłuż­szą chwi­lę ru­szyć się z miej­sca. Jak­by ktoś od­ciął mi za­si­la­nie. Le­d­wie mo­głam od­dy­chać. Co mnie opę­ta­ło, że po­stą­pi­łam tak nie­roz­waż­nie?! Nie by­łam sobą.

Po­wo­li po­de­szłam do drzwi i po­ło­ży­łam na nich dłoń, chcąc się w ten spo­sób upew­nić, że to wszyst­ko rze­czy­wi­ście się wy­da­rzy­ło. Prze­krę­ci­łam za­mek w drzwiach i opar­łam o nie czo­łem. Do­tknę­łam dło­nią po­licz­ka – był roz­pa­lo­ny.

Jesz­cze raz spraw­dzi­łam, czy na pew­no wszyst­ko po­za­my­ka­łam. Ten fa­cet na­praw­dę mnie prze­stra­szył.

Prze­szłam do ła­zien­ki, zmy­łam ma­ki­jaż i spoj­rza­łam w lu­stro na swo­ją ocie­ka­ją­cą wodą twarz. Co było ze mną nie tak? Stra­ci­łam sa­mo­kon­tro­lę, prze­sta­łam lo­gicz­nie my­śleć i pod­da­łam się sile ob­ce­go męż­czy­zny. Świa­do­mość tego, co mo­gło się stać, przy­tło­czy­ła mnie.

Nie chcia­łam po­now­nie zrzu­cać winy na stres czy tre­mę. Fa­cet miał ra­cję. A co, gdy­by chciał wy­ko­rzy­stać oka­zję? Boże, jaka je­stem na­iw­na!

Ro­ze­bra­łam się i we­szłam pod prysz­nic. Mu­sia­łam wró­cić ja­koś do rów­no­wa­gi, prze­stać się trząść. Ale na­wet let­ni prysz­nic nie był w sta­nie schło­dzić roz­go­rącz­ko­wa­nych my­śli. Jak mo­głam być tak lek­ko­myśl­na? Prze­cież to do mnie nie­po­dob­ne. Całe ży­cie uni­ka­łam kło­po­tów, by­łam ci­chą, spo­koj­ną oso­bą, któ­ra na­wet nie bar­dzo umia­ła się kłó­cić. Za­wsze wo­la­łam zejść ko­muś z dro­gi, niż pro­wo­ko­wać awan­tu­ry. Praw­do­po­dob­nie ko­le­dzy z lat szkol­nych na­wet mnie nie ko­ja­rzy­li, bo w to­wa­rzy­stwie ni­czym się nie wy­róż­nia­łam. I wła­śnie dzi­siaj, w sy­tu­acji, w któ­rej na­tu­ral­nym od­ru­chem po­win­na być ostroż­ność, ja po­sta­no­wi­łam być nie­roz­waż­na.

Za­ło­ży­łam swo­ją uko­cha­ną pi­ża­mę – de­li­kat­ny róż zdo­bio­ny wzo­rem w ró­życz­ki – i za­ko­pa­łam się w po­ście­li, ma­jąc na­dzie­ję, że sen nie­ba­wem przyj­dzie i po­zwo­li ode­tchnąć sko­ło­wa­nej gło­wie.

Po dwóch go­dzi­nach krę­ce­nia się, wie­lo­krot­nych zmian po­zy­cji, po­sa­py­wa­nia i za­ci­ska­nia po­wiek, pod­da­łam się. Z wście­kło­ści ude­rzy­łam dłoń­mi w koł­drę, od­rzu­ci­łam ją i wy­sko­czy­łam z łóż­ka. Wpad­łam do kuch­ni, szarp­nę­łam za drzwicz­ki szaf­ki, któ­ra tyl­ko cu­dem zo­sta­ła na swo­im miej­scu, wy­ję­łam to­reb­kę me­li­sy i wsta­wi­łam wodę do za­go­to­wa­nia. Ob­ję­łam się ra­mio­na­mi i stu­ka­łam bosą sto­pą o płyt­ki pod­ło­go­we, co mia­ło mnie uspo­ko­ić, a po­wo­do­wa­ło jesz­cze więk­sze znie­cier­pli­wie­nie.

Za­la­łam to­reb­kę ziół wrząt­kiem i cze­ka­łam, aż się za­pa­rzy. Mu­sia­łam po­sło­dzić na­par, bo nie by­łam w sta­nie znieść gorz­kie­go sma­ku, a bar­dzo chcia­łam prze­spać choć dwie go­dzi­ny. Do­cho­dzi­ła trze­cia nad ra­nem i zo­sta­ło mi na­praw­dę nie­wie­le cza­su.

Usia­dłam na łóż­ku z kub­kiem ziół w ręku i po­wo­li są­czy­łam na­pój. Nie wie­dzia­łam, dla­cze­go je­stem tak zde­ner­wo­wa­na – czy to przez fakt, że wpu­ści­łam do swo­jej en­kla­wy ob­ce­go męż­czy­znę, czy był to jesz­cze efekt stre­su po­kon­cer­to­we­go. Mia­łam wra­że­nie, że wszyst­ko po tro­chu przy­czy­ni­ło się do mo­je­go sa­mo­po­czu­cia i bez­sen­nych go­dzin.

Wy­pi­łam na­par do koń­ca i wy­łą­czy­łam lamp­kę noc­ną, li­cząc, że tym ra­zem za­snę. Za­kry­łam się koł­drą po same uszy, nie­mal od­ci­na­jąc do­pływ tle­nu, ale to było jesz­cze gor­sze, więc od­rzu­ci­łam koł­drę i le­ża­łam, wpa­tru­jąc się w su­fit. Za­czę­łam po­wta­rzać w my­ślach nuty skła­da­ją­ce się na Me­dy­ta­cje z ope­ry Thaïs Ju­les’a Mas­se­ne­ta. Ckli­we brzmie­nie skrzy­piec zna­łam na pa­mięć, sły­sza­łam je, choć in­stru­ment był scho­wa­ny w fu­te­ra­le. Dla­cze­go aku­rat ten utwór za­jął moje myś­li? Nie był moim ulu­bio­nym, choć po­tra­fił wzru­szyć pu­blicz­ność. Opo­wia­dał o nie­szczę­śli­wym uczu­ciu i na­wró­ce­niu na chrze­ści­jań­stwo, a ja ani nie do­świad­czy­łam mi­ło­ści, ani nie od­na­la­złam dro­gi do re­li­gii, ja­kiej­kol­wiek. Me­dy­ta­cje mo­gły jed­nak wzbu­dzać roz­czu­le­nie, a w tej chwi­li rzew­ne in­ter­mez­zo bar­dzo pa­so­wa­ło do mo­je­go na­stro­ju.

Mi­nę­ła ko­lej­na go­dzi­na, a sen na­dal mnie omi­jał. Czu­łam po­twor­ne zmę­cze­nie oraz pia­sek pod po­wie­ka­mi. Za­czy­na­ła mnie bo­leć gło­wa, więc pod­nio­słam się z ocią­ga­niem i wy­ci­snę­łam na dłoń ta­blet­kę. Rzad­ko się­ga­łam po leki, nie by­łam zwo­len­nicz­ką ta­kie­go ra­dze­nia so­bie z bó­lem, ale te­raz czu­łam, że sam nie przej­dzie.

Nie było już sen­su kłaść się do łóż­ka, i tak bym nie za­snę­ła, więc wzię­łam orzeź­wia­ją­cy prysz­nic. Naj­chęt­niej się­gnę­ła­bym po skrzyp­ce i po­ćwi­czy­ła, ale miesz­ka­łam w wie­żow­cu, gdzie dźwięk niósł się dwa pię­tra w górę i w dół, więc moje gra­nie było bar­dzo źle wi­dzia­ne przez są­sia­dów. Wie­lo­krot­nie skła­da­no mi wi­zy­ty, nie za­wsze miłe, i zmu­sza­no do za­prze­sta­nia prób. Co było ro­bić? Więk­szość cza­su spę­dza­łam poza do­mem, bo nie mog­łam do­pu­ścić do za­nie­dba­nia ćwi­czeń.

Wzię­łam książ­kę, któ­rą ak­tu­al­nie czy­ta­łam – 4 3 2 1 Pau­la Au­ste­ra. Opa­słe to­mi­sko po­chła­nia­ło mnie, kie­dy tyl­ko zna­la­złam na nie wol­ną chwi­lę. Dzi­siaj jed­nak nie mo­głam się sku­pić na lek­tu­rze. Wzrok prze­śli­zgi­wał się po stro­nie, ale nie ro­zu­mia­łam, o czym czy­tam. Zre­zy­gno­wa­na, za­mknę­łam książ­kę.

Mój wzrok padł na te­le­fon le­żą­cy na sto­li­ku noc­nym. Coś mnie do nie­go cią­gnę­ło, a jed­no­cze­śnie od nie­go od­py­cha­ło. Za­gry­złam war­gę i po­wo­li wy­cią­gnę­łam rękę w jego kie­run­ku. Wte­dy po­my­śla­łam, że za­cho­wu­ję się in­fan­tyl­nie i po pro­stu się­gnę­łam po ko­mór­kę.

Przej­rza­łam por­ta­le spo­łecz­no­ścio­we. Uśmiech­nię­te lub nie twa­rze dzie­ci mo­ich zna­jo­mych, oni sami chwa­lą­cy się wa­ka­cja­mi w eg­zo­tycz­nych kra­jach, al­ko­ho­lem wy­pi­ja­nym hek­to­li­tra­mi, no­wym sa­mo­cho­dem, bu­ta­mi, to­reb­ka­mi. Ży­cie w wir­tu­al­nej prze­strze­ni i w re­alu to­czy­ło się w kon­sump­cyj­nym pę­dzie. Mia­łam chwi­la­mi wra­że­nie, jak­bym była z in­nej epo­ki, nie­przy­sta­ją­ca do ogó­łu.

Wina le­ża­ła czę­ścio­wo po stro­nie wy­cho­wa­nia. Mat­ka była star­sza niż mamy mo­ich ko­le­ża­nek z kla­sy, mia­ła wy­so­kie aspi­ra­cje, któ­rych jej sa­mej nie uda­ło się zre­ali­zo­wać, więc prze­nio­sła je na mnie. Zresz­tą gra­nie mu­zy­ki po­waż­nej nie sprzy­ja­ło roz­ryw­ko­we­mu ży­ciu.

Ow­szem, ko­le­żan­ki czy ko­le­dzy z ze­spo­łu wy­jeż­dża­li na wa­ka­cje, ale było nas stać ra­czej na Pcim Dol­ny niż Ha­wa­je. Poza tym my, mu­zy­cy, tyle cza­su spę­dza­my na pró­bach, ćwi­cze­niach i nie­koń­czą­cym się szko­le­niu warsz­ta­tu, że nie­wie­le go zo­sta­je na roz­ryw­ki.

Czy na­rze­ka­łam? Nie, dzi­siaj już nie, ale po­cząt­ki były bar­dzo trud­ne. Kosz­to­wa­ły mnie wie­le łez i zło­ści, któ­rą wy­ła­do­wy­wa­łam na wszyst­kim, co było w za­się­gu wzro­ku. Dzi­siaj już nie ża­ło­wa­łam, że nie mam in­ne­go ży­cia, wy­star­cza­ły mi skrzyp­ce. Te­raz jed­nak gdzieś w głę­bi mnie coś drgnę­ło, jak le­d­wo po­ru­szo­na stru­na, wy­wo­łu­jąc dy­so­nans w emo­cjach.

Wy­szłam z apli­ka­cji Fa­ce­bo­oka i za­czę­łam prze­glą­dać kon­tak­ty. Na­tra­fi­łam na ten, któ­re­go szu­ka­łam. Ar­tur. Miał na imię Ar­tur i na­praw­dę dał mi swój nu­mer te­le­fo­nu. Po­czu­łam, że znów się ru­mie­nię.

Pa­mię­ta­łam za­dzi­wia­ją­co dużo szcze­gó­łów. Wy­so­ki, do­brze zbu­do­wa­ny – czu­łam się przy nim mi­nia­tu­ro­wa. Ciem­na kar­na­cja, ciem­ne wło­sy i ja­sne, zie­lo­ne oczy, za­ska­ku­ją­co nie­pa­su­ją­ce do resz­ty. Ale i mój ko­lor oczu od­bie­gał od sło­wiań­skie­go wzor­ca, bo sko­ro by­łam blon­dyn­ką, po­win­nam mieć ja­sne tę­czów­ki, a moje były bar­dzo ciem­ne.

Na chwi­lę za­trzy­ma­łam wspo­mnie­nie jego uśmie­chu. Był inny, łą­czył w so­bie kpi­nę oraz po­błaż­li­wość i nie miał nic wspól­ne­go z ra­do­ścią. Nie­po­ko­ją­cy, ale jed­no­cze­śnie nie­po­zwa­la­ją­cy o so­bie za­po­mnieć. Za­mknę­łam oczy i jesz­cze raz przy­wo­ła­łam ob­raz męż­czy­zny. Swo­ją po­stu­rą przy­tła­czał, ni­kłam przy nim, choć to nie lęk przy nim od­czu­wa­łam. Nie, jego się nie ba­łam i czu­łam pod­świa­do­mie, że nie zro­bił­by mi krzyw­dy. Skąd to wie­dzia­łam?

Otwo­rzy­łam oczy. Świ­ta­ło, pta­ki da­wa­ły swój pierw­szy, po­ran­ny kon­cert. Zja­dłam lek­kie śnia­da­nie i prze­bra­łam się w co­dzien­ny strój do pra­cy, na któ­ry skła­da­ły się je­an­sy, ko­szul­ka z krót­kim rę­ka­wem, ma­ry­nar­ka oraz ba­le­ri­ny.

Mój styl okre­śli­ła­bym jako za­cho­waw­czy, bez­piecz­ny. Zresz­tą jako mu­zyk kla­sycz­ny, skrzy­pacz­ka łódz­kiej fil­har­mo­nii, nie mo­głam so­bie po­zwo­lić na żad­ną eks­tra­wa­gan­cję. Na pró­by wy­bie­ra­łam stro­je wy­god­ne, nie­krę­pu­ją­ce ru­chów, a na kon­cer­ty czar­ne, pro­ste, po­zba­wio­ne wy­ra­zu su­kien­ki. Nie prze­pa­da­łam za nimi, ale nie mo­głam tego zmie­nić. To był nasz dress code i nie było od nie­go żad­ne­go od­stęp­stwa. Kie­dy więc otwie­ra­łam sza­fę, wi­dzia­łam naj­pierw rząd jed­na­ko­wych czar­nych, dłu­gich su­kie­nek, kil­ka czar­nych ma­ry­na­rek, a na pół­kach zwy­kłe, jed­no­barw­ne ko­szul­ki i nie­śmier­tel­ne je­an­sy. Zu­peł­nie nie wy­róż­nia­łam się z tłu­mu, bez­piecz­nie zle­wa­łam z tłem.

Ar­tur

Sie­dzia­łem w sa­mo­cho­dzie i ob­ser­wo­wa­łem oko­li­cę. Po­je­dyn­cze la­tar­nie rzu­ca­ły żół­ta­wą po­świa­tę na uli­cę, przy któ­rej sta­ły sa­mo­cho­dy. Mnie in­te­re­so­wał tyl­ko je­den. Aston Mar­tin Ra­pi­de S. Bor­do­wy me­ta­licz­ny la­kier na­wet w nocy wy­glą­dał luk­su­so­wo. Po­jazd za­par­ko­wa­ny był na po­se­sji dom­ku jed­no­ro­dzin­ne­go, na osie­dlu wy­bu­do­wa­nym w la­tach sześć­dzie­sią­tych ubie­głe­go wie­ku. Dom był od­no­wio­ny, prze­stron­ny, oto­czo­ny za­dba­nym ogro­dem ze sta­ry­mi drze­wa­mi.

Dzi­wi­łem się, że nie za­mknę­li sa­mo­cho­du w ga­ra­żu. Ja bym tak zro­bił, ale by­łem bar­dziej świa­do­my nie­bez­pie­czeń­stwa. Ja by­łem nie­bez­pie­czeń­stwem.

Oko­li­ca ni­czym się nie wy­róż­nia­ła. Chod­nik wraz z uli­cą wy­ma­ga­ły na­pra­wy, część do­mów zy­ska­ła dru­gie ży­cie za spra­wą prze­pro­wa­dzo­nych re­mon­tów, ale po­zo­sta­łe stra­szy­ły prze­chod­niów od­pa­da­ją­cym tyn­kiem czy za­ro­śnię­tym ogro­dem.

Za­sta­no­wi­ło mnie, dla­cze­go czło­wiek, któ­re­go stać na tak luk­su­so­wy sa­mo­chód, miesz­ka w sta­rym domu, ale lu­dzie mają róż­ne dzi­wac­twa i nie moja spra­wa, jak żyją. In­te­re­so­wa­li mnie tyl­ko przez chwi­lę, do cza­su, kie­dy za­bie­ra­łem im to, na co mia­łem zle­ce­nie. Po­tem zni­ka­li z mo­je­go ży­cia, a ja z ich, choć oni nie byli świa­do­mi mo­jej obec­no­ści.

Wy­pi­łem pusz­kę na­po­ju ener­ge­tycz­ne­go. Mu­sia­łem za­cho­wać czuj­ność, a zbli­ża­ła się trze­cia w nocy, naj­gor­sza pora dla or­ga­ni­zmu. Wstrzą­snął mną dreszcz, za­czy­na­ło mi być zim­no. Naj­chęt­niej wy­pił­bym go­rą­cą kawę, ale nie mo­głem się stąd ru­szyć do cza­su, aż bor­do­we cac­ko nie wy­je­dzie w swo­ją co­dzien­ną po­dróż.

Wzią­łem do ręki te­le­fon i wsze­dłem na Fa­ce­bo­oka. Nie in­sta­lo­wa­łem apli­ka­cji, bo wie­dzia­łem, że każ­do­ra­zo­we lo­go­wa­nie się bez ha­sła jest zbyt ry­zy­kow­ne. Wo­la­łem ro­bić to tra­dy­cyj­nie, przez prze­glą­dar­kę.

Prze­glą­da­łem naj­now­sze zdję­cia i po­sty zna­jo­mych bez więk­sze­go za­in­te­re­so­wa­nia. Może i mie­li barw­ne ży­cie, ale mnie nie po­cią­ga­ły za­gra­nicz­ne wo­ja­że, choć było mnie na nie stać.

Lu­bi­łem ad­re­na­li­nę, na­pię­cie, kie­dy mo­głem w każ­dej chwi­li zo­stać zła­pa­ny. Tych emo­cji nie dało się po­rów­nać z ni­czym. Opa­no­wa­nie, a jed­no­cze­śnie ogrom­ne pod­nie­ce­nie, dwa prze­ciw­staw­ne do­zna­nia, któ­re w jed­nej chwi­li mnie do­pa­da­ły i opla­ta­ły swo­ją sie­cią.

Lata prak­ty­ki w ukry­wa­niu praw­dzi­wych emo­cji spra­wi­ły, że trud­no było się do­my­ślić, co się dzie­je we­wnątrz mnie. Nie mia­łem po­trze­by in­for­mo­wać ca­łe­go świa­ta o tym, czym się ak­tu­al­nie zaj­mu­ję, zresz­tą im mniej się rzu­ca­łem w oczy, tym by­łem bez­piecz­niej­szy.

Wie­dzio­ny im­pul­sem wpi­sa­łem w fa­ce­bo­oko­wą wy­szu­ki­war­kę imię i na­zwi­sko tej prze­stra­szo­nej ko­bie­ty. Nina Wol­ska. Prze­su­wa­łem po­wo­li pal­cem po ekra­nie, wpa­tru­jąc się w zdję­cia za­miesz­czo­ne przy na­zwi­sku. Po­zna­łem ją od razu. Wy­so­ko upię­te blond wło­sy, po­je­dyn­cze pa­sma oka­la­ją­ce ład­ną, choć nie pięk­ną twarz. Uwa­gę przy­ku­wa­ły jej oczy – ciem­ne, przy­po­mi­na­ją­ce miód gry­cza­ny.

Za­śmia­łem się. Praw­dzi­wy ze mnie po­eta, cho­le­ra ja­sna. Po­więk­szy­łem zdję­cie ko­bie­ty i te­raz pa­trzy­ła na mnie z ekra­nu te­le­fo­nu. Mia­ła po­god­ny wy­raz twa­rzy, zu­peł­nie inny, niż ja mia­łem oka­zję po­znać.

Przej­rza­łem jej ga­le­rię zdjęć, ale nic cie­ka­we­go w niej nie zna­la­złem, zresz­tą sam nie bar­dzo wie­dzia­łem, cze­go szu­kam. Ostat­ni post udo­stęp­ni­ła nie­mal rok temu, ja­kieś zdję­cie przed bu­dyn­kiem Te­atru Wiel­kie­go w War­sza­wie. Oczy­wi­ście w rę­kach ści­ska­ła swo­je skrzyp­ce. Wy­glą­da­ła jak mała dziew­czyn­ka, któ­ra wła­śnie do­sta­ła ulu­bio­ne­go li­za­ka i po­li­za­ła go po raz pierw­szy.

Im dłu­żej się jej przy­glą­da­łem, tym dziw­niej się czu­łem. Po­trzą­sną­łem gło­wą i za­blo­ko­wa­łem ekran te­le­fo­nu. To nie było w moim sty­lu. Nie mia­łem cza­su zaj­mo­wać się bzdur­ny­mi emo­cja­mi, któ­re za­czę­ły we mnie kieł­ko­wać. Może i jej nie­po­rad­ność wzbu­dza­ła in­stynk­ty opie­kuń­cze, ale z pew­no­ścią to nie ja będę się nią zaj­mo­wał. W moim świe­cie nie było miej­sca na ro­man­tycz­ne unie­sie­nia. Prze­wa­ża­ły w nim brud, ciem­ne in­te­re­sy, po­ra­chun­ki i zło w każ­dej moż­li­wej po­sta­ci.

Zer­k­ną­łem na bor­do­we cudo, po czym od­blo­ko­wa­łem ekran i spoj­rza­łem jesz­cze raz na zdję­cie Niny. Nie są­dzi­łem, że się do mnie ode­zwie – to nie był typ ko­bie­ty, któ­ra wy­dzwa­nia­ła­by do ob­cych męż­czyzn. Zresz­tą na­wet nie­spe­cjal­nie mi na tym za­le­ża­ło, z ta­ki­mi za­hu­ka­ny­mi był za­wsze kło­pot. Za­ko­chi­wa­ły się, bie­dac­twa, i nie da­wa­ły mi spo­ko­ju, a ja nie mo­głem so­bie po­zwo­lić na stra­ce­nie z oczu celu. On mnie pchał do przo­du, za­pew­niał mi siłę i na­dzie­ję, że w przy­ro­dzie nic nie gi­nie, a win­ni za­wsze po­no­szą karę.

Nina

Nie­dziel­ny obiad u mamy ni­g­dy nie przy­no­sił roz­luź­nie­nia. Nie przy­po­mi­nał spo­tkań, o któ­rych czy­ta­łam w książ­kach i sły­sza­łam od zna­jo­mych. W moim domu ro­dzin­nym było zim­no… i nie mam na my­śli tem­pe­ra­tu­ry po­wie­trza.

Moja mama była star­szą oso­bą, dużo star­szą niż mat­ki mo­ich ró­wie­śni­czek. Uro­dzi­ła mnie, ma­jąc po­nad czter­dzie­ści lat, oj­ciec miał wów­czas pięć­dzie­siąt pięć i ta cią­ża była ostat­nią szan­są na to, aby zo­sta­li ro­dzi­ca­mi.

Od nie­mal sa­me­go po­cząt­ku, gdy tyl­ko za­czę­łam co­kol­wiek ro­zu­mieć, wpa­ja­no mi, że mu­zy­ka jest moim po­wo­ła­niem. Nie­raz za­sta­na­wia­łam się, co by się sta­ło, gdy­bym oka­za­ła się głu­cha jak pień. Na ich szczę­ście mój słuch był do­sko­na­ły, prze­szłam po­zy­tyw­nie eg­za­mi­ny do szko­ły mu­zycz­nej i jed­no­cze­śnie wy­zna­czo­no mi dro­gę, któ­rą już za­wsze mia­łam po­dą­żać.

Nie by­łam w sta­nie so­bie przy­po­mnieć, jak wy­glą­da­ło moje ży­cie sprzed skrzy­piec. Nie po­tra­fi­łam so­bie rów­nież wy­obra­zić, jak by to było, gdy­bym nie gra­ła. Kim bym się sta­ła? Prze­ko­ny­wa­łam się, że nie mam in­nych za­in­te­re­so­wań, i zu­peł­nie nie wie­dzia­łam, co in­ne­go mo­gła­bym ro­bić w ży­ciu.

Przez całą moją edu­ka­cję to wła­śnie moja mama naj­wię­cej ocze­ki­wa­ła i naj­bar­dziej kry­ty­ko­wa­ła. Była skrzy­pacz­ką, któ­rej nie uda­ło się osią­gnąć suk­ce­su. Dość wcze­śnie na­ba­wi­ła się kon­tu­zji, któ­ra wy­eli­mi­no­wa­ła ją z dro­gi, któ­rą ob­ra­ła.

Kie­dy sta­nę­ła pod ścia­ną i oka­za­ło się, że wszyst­kie jej ma­rze­nia i na­dzie­je w jed­nej chwi­li umar­ły, po­sta­no­wi­ła, że po­świę­ci się edu­ka­cji przy­szłych skrzyp­ków, a je­śli kie­dy­kol­wiek zo­sta­nie mat­ką, jej dziec­ko pój­dzie do­kład­nie tą dro­gą, któ­rą ona po­dą­ża­ła, a któ­ra skoń­czy­ła się szyb­ciej, niż ocze­ki­wa­ła.

I w ten spo­sób już w ło­nie mat­ki mia­łam za­pla­no­wa­ną przy­szłość, nie­py­ta­na o to, czy sama do­ko­na­ła­bym ta­kie­go wy­bo­ru. Z bie­giem cza­su in­stru­ment sta­wał się moim po­wier­ni­kiem i ka­tem, moją mi­ło­ścią i prze­kleń­stwem.

Dzi­siaj nie było ina­czej. We­szłam do miesz­ka­nia mat­ki i jak za każ­dym ra­zem po­czu­łam, jak­bym prze­no­si­ła się w cza­sie. Znaj­do­wa­ło się ono w sta­rej ka­mie­ni­cy i było urzą­dzo­ne w przed­wo­jen­nym sty­lu: ciem­na ko­lo­ry­sty­ka, drew­nia­ny par­kiet, któ­ry skrzy­piał przy każ­dym kro­ku. Kie­dy by­łam dziec­kiem, lu­bi­łam prze­ska­ki­wać trzesz­czą­ce de­ski, a na­stęp­nie sta­wa­łam tyl­ko na tych, któ­re wy­da­wa­ły dźwię­ki, co nie­zmien­nie de­ner­wo­wa­ło moją mat­kę. W po­ko­jach le­ża­ły dy­wa­ny, któ­re już daw­no po­win­ny być wy­mie­nio­ne na nowe, oraz sta­ły za­byt­ko­we, cięż­kie me­ble. Mat­ka ko­rzy­sta­ła z jed­ne­go po­ko­ju, dwa po­zo­sta­łe tyl­ko zbie­ra­ły kurz. Kie­dyś za­pro­po­no­wa­łam, aby za­mie­ni­ła to miesz­ka­nie na ka­wa­ler­kę w blo­ku, ale nie chcia­ła o tym sły­szeć. Twier­dzi­ła, że ma ono du­szę i tyl­ko tu jest w sta­nie żyć god­nie. Rów­nież tu­taj, mó­wi­ła, żywa jest pa­mięć o moim ojcu, któ­ry zmarł kil­ka­na­ście lat temu.

Kie­dy by­łam na­sto­lat­ką, bar­dzo rzad­ko za­pra­sza­łam ko­go­kol­wiek do domu. Po­mi­jam już per­ma­nent­ny brak cza­su, ale zwy­czaj­nie wsty­dzi­łam się wa­run­ków, w ja­kich miesz­ka­li­śmy. Nie, to nie było miej­sce za­nie­dba­ne ani bied­ne, ale mia­łam wra­że­nie, że przez styl, jaki w nim do­mi­no­wał, śmier­dzia­ło przy­sło­wio­wą naf­ta­li­ną. Moje ko­le­żan­ki miesz­ka­ły bar­dziej no­wo­cze­śnie, ich ro­dzi­ce wy­da­wa­li mi się tacy nor­mal­ni, a u mnie od za­wsze było dziw­nie, jak­by smut­no.

Miesz­ka­nie na­le­ża­ło do ro­dzi­ny od po­ko­leń, wcześ­niej zaj­mo­wa­ła je moja bab­cia i wszyst­ko, co się w nim znaj­do­wa­ło, było kie­dyś jej wła­sno­ścią. Ow­szem, me­ble mia­ły swój urok, ale dla mnie w tam­tym okre­sie były ohyd­ne – do­ce­nie­nie ich za­ję­ło mi wię­cej cza­su.

Kil­ku­krot­nie po­dej­mo­wa­łam pró­by roz­mo­wy z mamą na te­mat zmia­ny wy­stro­ju na­sze­go miesz­ka­nia, ale za każ­dym ra­zem sły­sza­łam, że po pierw­sze to są ro­dzin­ne pa­miąt­ki, a po dru­gie czę­ste zmia­ny, we­dług mo­jej mat­ki, były ozna­ką nie­sta­bil­no­ści cha­rak­te­ru oraz do­me­ną lu­dzi nie­zde­cy­do­wa­nych, a prze­cież my mamy w ży­ciu ja­sny cel, do któ­re­go dą­ży­my, praw­da? Za­tem ja­kie­kol­wiek re­mon­ty nie wcho­dzi­ły w grę. Tego ar­gu­men­tu nie po­tra­fi­łam pod­wa­żyć, więc z cza­sem prze­sta­łam na­ga­by­wać, a kie­dy prze­pro­wa­dzi­łam się do swo­je­go miesz­ka­nia, od razu urzą­dzi­łam je tak, jak za­wsze ma­rzy­łam. Może i było zbyt cu­kier­ko­we, zbyt pstro­ka­te, ale po la­tach spę­dzo­nych w ciem­nych po­miesz­cze­niach na samą myśl o smut­nych ko­lo­rach do­sta­wa­łam dresz­czy.

Moja mat­ka była jak to miesz­ka­nie – sta­ra, nie­dzi­siej­sza, ze­wnętrz­nie i we­wnętrz­nie za­to­pio­na w prze­szło­ści, hoł­du­ją­ca tra­dy­cji i zu­peł­nie nie­pa­su­ją­ca do zmie­nia­ją­ce­go się świa­ta. Cza­sem mia­łam wra­że­nie, że je­stem jej lu­strza­nym od­bi­ciem, choć bar­dzo się przed tym bro­ni­łam.

Wspię­łam się po scho­dach na pierw­sze pię­tro i za­dzwo­ni­łam do drzwi. Mia­łam klu­cze, ale nie chcia­łam z nich ko­rzy­stać. Nie czu­łam się tu już u sie­bie i mia­łam wra­że­nie, że wtar­gnę­ła­bym nie­pro­szo­na, wo­la­łam więc za­cho­wać dy­stans.

Przez drzwi nie było nic sły­chać, ale po chwi­li otwo­rzy­ły się i uka­za­ła się w nich moja mat­ka. Była jak zwy­kle od­święt­nie ubra­na, z fry­zu­rą, któ­rej na­wet naj­sil­niej­szy wiatr nie dał­by rady, oraz nie­na­gan­nym ma­ki­ja­żem na sta­rze­ją­cej się twa­rzy. Trzy­ma­ła się pro­sto, jak każ­dy za­wo­do­wy skrzy­pek, z wy­so­ko unie­sio­ną gło­wą i lo­dem w oczach. Zmro­zi­ła mnie spoj­rze­niem, bo zno­wu nie pa­so­wa­łam do jej wy­obra­że­nia o mnie.

Moje wło­sy jak zwy­kle żyły wła­snym ży­ciem, zbyt syp­kie, aby je ujarz­mić, a i mój ma­ki­jaż był naj­bar­dziej oszczęd­ny, jak to tyl­ko moż­li­we. Czar­na, pro­sta su­kien­ka, jed­na z tych, któ­rych mia­łam w nad­mia­rze, do­peł­nia­ła nud­nej ca­ło­ści.

We­szłam do miesz­ka­nia i na­chy­li­łam się, aby uca­ło­wać mamę w po­li­czek, ona je­dy­nie mu­snę­ła po­wie­trze obok mnie.

– Li­twiń­scy już cze­ka­ją, po­win­naś być przed nimi.

To było jej po­wi­ta­nie i mu­sia­ło mi wy­star­czyć. Po­wie­si­łam ma­ry­nar­kę w przed­po­ko­ju i prze­szłam do sa­lo­nu.

Po­mi­mo po­łu­dnio­wej pory i peł­ne­go słoń­ca, za spra­wą ciem­nych ścian i me­bli w po­ko­ju było dość po­nu­ro. Przy­wi­ta­łam się z go­ść­mi i usia­dłam na swo­im miej­scu. Tak, na­wet ono od lat było nie­zmien­ne.

– Nin­ka, do­brze cię wi­dzieć. – Pani Bo­że­na uścis­nęła moje ra­mię. – Jak kon­cert? Mam na­dzie­ję, że pu­blicz­ność do­pi­sa­ła.

– Tak, była peł­na sala, do tego żywo re­agu­ją­ca na mu­zy­kę. Wy­szło na­praw­dę do­sko­na­le.

– Jak to do­brze, że są jesz­cze lu­dzie, któ­rzy do­ce­nia­ją mu­zy­kę po­waż­ną! – Pani Li­twiń­ska zło­ży­ła dło­nie jak do mo­dli­twy.

– Moja miła – wtrą­cił pan Hen­ryk – do­ce­nia­ją, do­ce­nia­ją, a jak­że! Wię­cej wia­ry w lu­dzi!

– Stra­ci­łam ją, kie­dy zo­ba­czy­łam wy­ni­ki ostat­nich wy­bo­rów do sej­mu i se­na­tu. Gdzie ci lu­dzie mają gło­wy, żeby wy­brać tak kon­ser­wa­tyw­ną par­tię? Bę­dzie źle się dzia­ło, wspo­mni­cie jesz­cze moje sło­wa.

– Nie kracz, nie kracz. Może nie bę­dzie wca­le tak źle? Sko­ro na­ród wy­brał, to może wła­śnie to mu jest po­trzeb­ne? – Nie­ga­sną­cy opty­mizm pana Hen­ry­ka był dla mnie czymś nie­po­ję­tym, za­zdro­ści­łam mu ta­kie­go po­dej­ścia do ży­cia.

– Ko­cha­ni – po­wie­dzia­ła moja mat­ka, wcho­dząc do po­ko­ju i nio­sąc wazę z zupą – pro­szę, zo­staw­my spra­wy po­li­tycz­ne w spo­ko­ju, przy nie­dziel­nym obie­dzie le­piej o nich nie wspo­mi­nać. Bo­żen­ko, po­pro­szę twój ta­lerz.

– Da­nu­siu, ro­so­łek pal­ce li­zać, jak u mo­jej świę­tej pa­mię­ci bab­ci – po­wie­dział z kur­tu­azją pan Hen­ryk.

– Co ty mo­żesz pa­mię­tać sprzed woj­ny ro­syj­sko-ja­poń­skiej – za­kpi­ła pani Bo­że­na.

W ta­kim to­nie prze­bie­ga­ły ich roz­mo­wy, wśród zna­jo­mych mat­ki byli mo­imi fa­wo­ry­ta­mi.

Tra­dy­cyj­ny ro­sół z ma­ka­ro­nem ob­sy­pa­ny na­tką pie­trusz­ki, ro­la­da mię­sna, ziem­nia­ki oraz su­rów­ka z ki­szo­nej ka­pu­sty z mar­chew­ką. Mia­łam cza­sem wra­że­nie, że jak jesz­cze raz zjem po­dob­ny ze­staw, to zwy­mio­tu­ję. Wszyst­ko bu­dzi­ło moje obrzy­dze­nie, bo ile moż­na jeść to samo? Ale co nie­dzie­la prze­ły­ka­łam go­rą­cą zupę, zja­da­łam kwa­śną su­rów­kę, prze­gry­za­jąc ro­la­dą, któ­rej smak był do­kład­nie taki, jak ty­dzień, mie­siąc i dzie­sięć lat temu.

De­se­rem za­wsze zaj­mo­wa­li się za­pro­sze­ni go­ście, ale cia­sta kup­ne były źle wi­dzia­ne przez moją mat­kę. Je­śli cia­sto mia­ło sma­ko­wać, mu­sia­ło być do­mo­wej ro­bo­ty. I tym ra­zem mama ocze­ki­wa­ła, że przy­nio­sę włas­ny wy­piek, co z góry było ska­za­ne na nie­po­wo­dze­nie. Mimo wy­sił­ku, jaki wkła­da­łam w pie­cze­nie, na­wet cia­sta z pu­de­łek, któ­re nie mia­ły pra­wa się nie udać, mnie nie wy­cho­dzi­ły. Wi­docz­nie nie moż­na być do­brym we wszyst­kim i by­łam z tym po­go­dzo­na. Moja mat­ka zde­cy­do­wa­nie nie.

Mat­ka grze­ba­ła osten­ta­cyj­nie srebr­nym wi­del­czy­kiem w cie­ście, a jej mina mo­gła przy­pra­wić o nie­straw­ność.

– Ilość prosz­ku do pie­cze­nia w tym cie­ście wy­star­czy­ła­by do upie­cze­nia ko­lej­nych trzech.

– Oj tak, to zu­peł­nie inny ro­dzaj cia­sta, jed­nak co do­mo­we, to do­mo­we – przy­tak­nął gor­li­wie pan Hen­ryk, czym jed­no­cze­śnie upew­nił moją mat­kę w jej zda­niu.

– Do­brze, że mam zdro­we zęby, bo ina­czej mo­gły­by się uszko­dzić – mama nie usta­wa­ła w kry­ty­ce.

– Mamo, daj już spo­kój, pro­szę. Zro­zu­mia­łam swój błąd. Jak pana bio­dro, pa­nie Hen­ry­ku? – Sta­ra­łam się za­ła­go­dzić sy­tu­ację, zmie­nić te­mat, ale mat­ka była nie­ugię­ta.

– I ten smak, nie­przy­po­mi­na­ją­cy cia­sta… Wła­ści­wie to nie przy­po­mi­na ni­cze­go, co mo­gło­by ucho­dzić za ja­ki­kol­wiek wy­piek.

Cia­sto do­słow­nie ro­sło mi w ustach. Mia­łam już ser­decz­nie do­syć zrzę­dze­nia mat­ki. Wo­la­łam w tej chwi­li za­jąć się grą na skrzyp­cach, choć nie mia­łam na to dzi­siaj w ogó­le ocho­ty – chcia­łam je­den dzień spę­dzić bez mu­zy­ki wy­do­by­wa­ją­cej się spod mo­ich pal­ców. Wes­tchnę­łam i po­sta­no­wi­łam, że za­gram par­tię pierw­szych skrzy­piec z kon­cer­tu skrzyp­co­we­go Brahm­sa D-dur opus sie­dem­dzie­sią­te siód­me od mo­men­tu, kie­dy al­le­gro non trop­po prze­cho­dzi w ada­gio.

Po mniej wię­cej dwu­dzie­stu mi­nu­tach, kie­dy wy­brzmia­ła ostat­nia nuta, odło­ży­łam skrzyp­ce i usia­dłam, nie­by­wa­le zmę­czo­na, choć utwór nie na­le­żał do skom­pli­ko­wa­nych ani dy­na­micz­nych. By­łam dzi­siaj wy­jąt­ko­wo roz­stro­jo­na, jak skrzyp­ce, na któ­re za­ło­żo­no nowy kom­plet strun. Naj­chęt­niej wró­ci­ła­bym do domu i za­ko­pa­ła się pod koł­drą. Za­czę­łam na­wet ob­my­ślać, ja­kie­go ar­gu­men­tu użyć, aby wyjść wcze­śniej, ale na­gle wszyst­ko za­czę­ło się dziać w przy­spie­szo­nym tem­pie, a moje roz­draż­nie­nie mi­nę­ło, za­stą­pio­ne ner­wo­wo­ścią i stra­chem.

Po tym, jak skoń­czy­łam grać, moja mat­ka za­pro­po­no­wa­ła go­ściom kawę i uda­ła się do kuch­ni, a my sie­dzie­li­śmy w mil­cze­niu przy sto­le. Na­gle usły­sze­li­śmy jej krzyk i głu­che ude­rze­nie, a na­stęp­nie ci­che po­ję­ki­wa­nie.

Tyl­ko przez chwi­lę sie­dzie­li­śmy zdrę­twia­li, by w na­stęp­nej już tło­czyć się w wej­ściu do kuch­ni. Mama le­ża­ła na pod­ło­dze w nie­na­tu­ral­nej po­zie, a wo­kół niej roz­sy­pa­ne kawa i cu­kier oraz po­tłu­czo­na fi­li­żan­ka z kom­ple­tu, któ­ry do­sta­ła od swo­jej bab­ci w dniu ślu­bu.

– Mamo – po­wie­dzia­łam ci­cho i ukuc­nę­łam obok niej. Chcia­łam po­móc jej wstać, ale wte­dy ona krzyk­nę­ła, a jej twarz wy­krzy­wił gry­mas bólu. – Mamo, co się sta­ło?

– I co się głu­pio py­tasz?! Nie wi­dzisz?! – Na­wet w ta­kiej chwi­li nie po­tra­fi­ła być wo­bec mnie ła­god­niej­sza.

– Mo­żesz wstać?

– Jak­bym mo­gła, to uwa­żasz, że na­dal bym tu le­ża­ła? – W gło­sie mat­ki, oprócz wy­raź­ne­go bólu, sły­sza­łam zło­śli­wość.

To mnie tro­chę otrzeź­wi­ło. Pod­nio­słam się i wy­szłam do przed­po­ko­ju, gdzie z to­reb­ki wy­cią­gnę­łam te­le­fon i za­dzwo­ni­łam pod nu­mer alar­mo­wy.

Po dwóch sy­gna­łach na­wią­za­łam po­łą­cze­nie.

– Po­go­to­wie ra­tun­ko­we, słu­cham.

– Dzień do­bry, moja mama upa­dła i nie może wstać, chcia­ła­bym pro­sić o przy­jazd ka­ret­ki.

– Ile mama ma lat i co się sta­ło?

– Ma sie­dem­dzie­siąt trzy lata, upa­dła i mówi, że boli ją bio­dro. Czy wy­śle pani ka­ret­kę?

– Czy cho­ra jest przy­tom­na, moż­na na­wią­zać z nią kon­takt?

– Tak, pod tym wzglę­dem jest wszyst­ko w po­rząd­ku, tyl­ko bar­dzo cier­pi.

– Wie pani, dzi­siaj nie­dzie­la, mamy spo­re ob­ło­że­nie przez upał, chy­ba by­ło­by szyb­ciej, gdy­by pani sama przy­wio­zła mamę. Z tego, co pani opi­su­je, nie ma za­gro­że­nia ży­cia.

By­łam lek­ko oszo­ło­mio­na za­cho­wa­niem dys­po­zy­tor­ki i pew­nie gdy­by nie strach o mamę, za­cho­wa­ła­bym się ina­czej. Po­dzię­ko­wa­łam jed­nak i roz­łą­czy­łam się, zu­peł­nie nie wie­dząc, co da­lej ro­bić.

.

.

.

...(fragment)...

Całość dostępna w wersji pełnej.

Znaj­dzie­cie mnie:

Gru­pa fa­now­ska na Fa­ce­bo­oku „Set­na stro­na Na­ta­lii No­wak-Le­wan­dow­skiej”

Fa­ce­bo­ok „Na­ta­lia No­wak-Le­wan­dow­ska stro­na au­tor­ska”

Instagram @nowaklewandowska_author

www.natalianowaklewandowska.pl

Twitter @natalianlew

Spis treści

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

Tekst