Nasi przyjaciele z Frolixa 8 - Philip K. Dick - ebook + książka

Nasi przyjaciele z Frolixa 8 ebook

Philip K. Dick

4,4
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Ludzie w szponach władzy, która może poznać każdą ich myśl… Czym telepatyczne Wielkie Ucho różni się od smartfonów w naszych kieszeniach?

Gdybym w latach osiemdziesiątych XX wieku, mając lat trzynaście–szesnaście, przeczytał Naszych przyjaciół z Frolixa 8, tylko bym się utwierdził w przekonaniu, że Dick znów napisał książkę o rzeczywistości, w której żyję. - z przedmowy Pawła Majki.

Willis Gram jest despotycznym oligarchą w świecie rządzonym przez zmutowanych jajogłowych. Nick Appleton to uległy robotnik, którego życie jest serią niekończących się frustracji. Do czasu, gdy obaj zakochują się w Charlotte Boyer, przebojowej kolporterce wywrotowej literatury. Wydaje się, że Nick ze swoją świeżo nabytą śmiałością nie wyjdzie z tych konkurów żywy, sprawy jednak przybierają nieoczekiwany obrót. Zaginiony przed laty przywódca rebeliantów wraca z międzygalaktycznej odysei z dziewięćdziesięciotonowym ładunkiem protoplazmy gotowej zaprowadzić nowy ład na Ziemi…

W tej wartkiej opowieści Philip K. Dick podejmuje poważne problemy społeczne, ale też zdradza coś, o co wielu nigdy by go nie podejrzewało – zaawansowany zmysł komediowy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 301

Oceny
4,4 (15 ocen)
8
5
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KasiaSold

Całkiem niezła

W mojej opinii jedna ze słabszych książek Dicka, źle się zestarzała, ale i tak daje do myślenia.
00
AdamWrzalik

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka
00


Kolekcje



W sprzedaży:

Ubik

Blade run­ner

Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?

Czło­wiek z Wyso­kiego Zamku

Valis

Boża inwa­zja

Trans­mi­gra­cja Timo­thy’ego Archera

Dok­tor Blu­th­geld

Wyzna­nia łga­rza

Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha

Przez ciemne zwier­cia­dło

Czas poza cza­sem

Płyń­cie łzy moje, rzekł poli­cjant

Świat Jonesa

Wbrew wska­zów­kom zegara

Mar­sjań­ski poślizg w cza­sie

Krótki szczę­śliwy żywot brą­zo­wego oks­forda

Deus Irae

Oko na nie­bie

Wariant drugi

Kopia ojca

Raport mniej­szo­ści

Elek­tryczna mrówka

Labi­rynt śmierci

Inwa­zja z Gani­me­desa

Cudowna broń

Sło­neczna lote­ria

Nasi przy­ja­ciele z Fro­lixa 8

Możemy cię zbu­do­wać

Dru­ciarz Galak­tyki

Radio Wolne Albe­muth

Klany księ­życa Alfy

Prawda pół­osta­teczna

Teraz cze­kaj na zeszły rok

Polecamy także nagrania audio:

Blade run­ner

Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?

Ubik

Czło­wiek z Wyso­kiego Zamku

Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha

Przez ciemne zwier­cia­dło

Dru­ciarz Galak­tyki

Radio Wolne Albe­muth

Valis

Boża inwa­zja

Płyń­cie łzy moje, rzekł poli­cjant

Trans­mi­gra­cja Timo­thy’ego Archera

Philip K. Dick – Ścieżki przez ułudę

Wszy­scy jeste­śmy spad­ko­bier­cami ksią­żek, które czy­ta­li­śmy w mło­do­ści. Te, które odkry­wamy póź­niej, także mie­wają na nas wpływ: potra­fią nauczyć nas cze­goś nowego, a nawet zmie­nić nasze postrze­ga­nie świata. Jed­nak to wła­śnie książki prze­ma­wia­jące do czy­tel­nika, gdy ma lat od kilku do kil­ku­na­stu, wpro­wa­dzają go w czy­tel­ni­czy świat i kształ­tują drogę, która prze­zeń popro­wa­dzi. W wypadku póź­niejszych pisa­rzy dobór mło­dzień­czych lek­tur bywa, jak sądzę, szcze­gól­nie istotny.

Dora­sta­łem w cza­sach, gdy zachod­nią fan­ta­stykę nie tyle w Pol­sce publi­ko­wano, ile nie­liczne jej dzieła dopusz­czano na nasz rynek w dro­dze wyjątku opar­tego na regu­łach, któ­rych nie rozu­mia­łem. Podob­nych do mnie mało­let­nich czy­tel­ni­ków omi­jała przez to znaczna część anglo­ję­zycz­nej kla­syki. Praw­do­po­dob­nie nie nad­ro­bi­łem jej do dziś i ni­gdy już w pełni jej nie nad­ro­bię. Z dru­giej strony każda uka­zu­jąca się u nas powieść pisa­rza z Zachodu osią­gała sta­tus skarbu; sza­le­nie trud­nego do zdo­by­cia i tro­pio­nego z wytrwa­ło­ścią poszu­ki­wa­czy złota, a nawet zagi­nio­nych arek. Powie­ści Dicka, Her­berta, Har­ri­sona sta­wały się dla nas nie­for­mal­nymi lek­tu­rami obo­wiąz­ko­wymi, o któ­rych nie opo­wia­dali nam nauczy­ciele, my jed­nak roz­ma­wia­li­śmy o nich na prze­rwach i po lek­cjach. Z wypie­kami na twa­rzy czy­ta­li­śmy o nich w recen­zjach i ese­jach publi­ko­wa­nych w mie­sięcz­niku „Fan­ta­styka” i marzy­li­śmy, że kie­dyś ich lek­tura sta­nie się i naszym udzia­łem. Cza­sem, gdy jakaś powieść oka­zy­wała się nie­osią­galna, dys­ku­to­wa­li­śmy nawet o samych jej recen­zjach.

W księ­gar­niach zna­leźć tych dzieł było nie spo­sób, jeśli nie miało się zna­jo­mej pani za ladą. Toteż szu­ka­li­śmy ich na gieł­dach ksią­żek, gdzie osią­gały hor­ren­dalne dla naszych nasto­let­nich kie­szeni ceny, i nama­wia­li­śmy naszych rodzi­ców i dziad­ków, by uży­czali nam swo­ich kart biblio­tecz­nych, dzięki czemu mogli­śmy korzy­stać z księ­go­zbio­rów biblio­tek dla doro­słych.

Takim wła­śnie spo­so­bem wpadł mi w ręce Ubik, powieść Phi­lipa K. Dicka, która wypa­liła w moim umy­śle piętno. Nie jestem pewien, czy był on „moim pierw­szym Dic­kiem”, wydaje mi się, że palma pierw­szeń­stwa należy do Sło­necz­nej lote­rii, nie­mniej to wła­śnie Ubik wywarł na mnie kolo­salne wra­że­nie i do dziś pozo­staję pod jego wpły­wem.

Oczy­wi­ście prze­czy­ta­łem te powie­ści zbyt wcze­śnie. Mia­łem dwa­na­ście, może trzy­na­ście lat i powi­nie­nem był dopiero badać pogra­ni­cza lite­ra­tury mło­dzie­żo­wej. Jed­nak w owych cza­sach nie tyle czy­ta­łem, ile zachłan­nie pochła­nia­łem książki, a na ogra­ni­czo­nym pol­skim rynku było ich zbyt mało, by mogły zaspo­koić moje ape­tyty. Dla­tego wspól­nie z kole­gami się­ga­li­śmy po lite­ra­turę, na którą byli­śmy zbyt mło­dzi. Z jed­nej strony nie wszystko z niej rozu­mie­li­śmy, z dru­giej – rady­kal­nie odmie­niała ona nasze nasto­let­nie umy­sły. Świat prze­sta­wał być dla nas oswo­jony, sta­wał się groźny i pełen tajem­nic. Ponie­waż jed­nak byli­śmy bar­dzo mło­dzi, nie zna­li­śmy lęku. Się­ga­li­śmy więc dalej i głę­biej. Odnaj­dy­wa­li­śmy ukryte w biblio­tecz­kach klu­bów fan­ta­styki nie­ofi­cjalne wyda­nia kolej­nych powie­ści Dicka, jak Oko na nie­bie czy Kosmiczne mario­netki, i umac­nia­li­śmy się w prze­ko­na­niu, że to naj­lep­szy pisarz SF w dzie­jach świata, oraz w wie­rze, że świat nie jest tym, czym się wydaje.

Co do tego dru­giego mie­li­śmy oczy­wi­ście rację. W latach osiem­dzie­sią­tych XX wieku Pol­skę wciąż miaż­dżył uścisk komu­ni­zmu, na doda­tek zde­pra­wo­wa­nego woj­skową dyk­ta­turą, a kształt świata, jaki usi­ło­wano nam przed­sta­wiać, budził wąt­pli­wo­ści nie tylko u doro­słych. Być może wła­śnie w głę­bo­kiej nie­uf­no­ści Phi­lipa K. Dicka wobec rze­czy­wi­sto­ści można upa­try­wać popu­lar­no­ści tego pisa­rza w ówcze­snej Pol­sce… Kiedy odkry­wa­łem Dicka, uka­zał się już Limes infe­rior Janu­sza A. Zaj­dla, trzy–cztery lata wcze­śniej został opu­bli­ko­wany Wir pamięci Edmunda Wnuka Lipiń­skiego, dostępne było już także Twa­rzą ku ziemi Macieja Parow­skiego. Pol­scy fan­ta­ści sta­rali się pisać o świe­cie takim, jaki widzą, o znie­wo­le­niu i upodle­niu w nie­ludz­kim sys­te­mie, w któ­rym wszy­scy żyli­śmy. Mówi­li­śmy wtedy, cza­sem z zapar­tym tchem, o obcho­dze­niu cen­zury, a po fan­ta­stykę się­gali także na co dzień ludzie zazwy­czaj nie­zbyt ją ceniący. Ponie­waż mówiła prawdę.

Głę­boką nie­uf­ność Dicka rozu­mie­li­śmy, jak nam się wyda­wało, dosko­nale, ponie­waż dora­sta­li­śmy z nią od naj­młod­szych lat. Gdy­bym wtedy, mając lat trzy­na­ście–szes­na­ście, prze­czy­tał Naszych przy­ja­ciół z Fro­lixa 8, tylko bym się utwier­dził w prze­ko­na­niu, że Dick znów napi­sał książkę o rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej żyję. Prze­cież ta powieść nie­mal dokład­nie opi­suje rze­czy­wi­stość Pol­ski lat osiem­dzie­sią­tych. Mamy w niej sys­tem oparty na tyra­nii wybrań­ców, któ­rzy wedle „obiek­tyw­nych” kry­te­riów są lepsi od prze­wa­ża­ją­cej liczeb­nie masy prze­cięt­nia­ków. Wła­dza Wil­lisa Grama, prze­wod­ni­czą­cego Nad­zwy­czaj­nego Komi­tetu Bez­pie­czeń­stwa Publicz­nego (nawet ta nazwa wyda­łaby się nam bar­dzo swoj­ska), jest prak­tycz­nie nie­ogra­ni­czona. Pod wpły­wem chwili, z powodu kaprysu może on wysłać poli­cję, by aresz­to­wała bądź zli­kwi­do­wała dowol­nie wska­za­nego oby­wa­tela. Ci, któ­rzy pod­pa­dli rzą­dowi, zni­kają, naj­czę­ściej tra­fia­jąc do obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych. Wszech­obecna jest cen­zura, a roz­pro­wa­dza­nie nie­le­gal­nych powie­ści i publi­cy­styki wiąże się ze znacz­nym ryzy­kiem. Tym bar­dziej że cała opo­zy­cja jest zin­fil­tro­wana przez poli­cję. Pra­wie wszech­mocni urzęd­nicy niż­szego szcze­bla mogą decy­do­wać o losie jed­nostki, a testy dla dzieci są fał­szo­wane, by ogra­ni­czać dostęp do elity. Co wię­cej, boha­te­ro­wie wie­rzą, że jedyną szansą na wyzwo­le­nie jest pomoc z zewnątrz. Jak to u Dicka, pokła­dają nadzieję w mesja­szu, nie do końca zro­zu­mia­łym, ale wycze­ki­wa­nym Thor­sie Pro­vo­nim, który wymknął się sie­pa­czom sys­temu i uciekł w kosmos w poszu­ki­wa­niu sojusz­ni­ków. Tak jak boha­te­ro­wie powie­ści spo­glą­dali w gwiazdy, tak my patrzy­li­śmy z tęsk­notą na mityczny Zachód (w szcze­gól­no­ści na USA), gdzie wszystko było dozwo­lone i skąd miała przy­być pomoc. Nie rozu­mie­li­śmy tej Ame­ryki, tak jak postaci Dicka nie rozu­mieją obcych, ale nie widzie­li­śmy dla sie­bie innej szansy. Nasto­letni ja po prze­czy­ta­niu Naszych przy­ja­ciół… w latach osiem­dzie­sią­tych zdzi­wiłby się, jak nie­zwy­kle traf­nie ame­ry­kań­ski pisarz opi­sał jego świat.

Pochle­biam sobie, że dziś potra­fię spoj­rzeć nieco sze­rzej. Już wiem, że Limes infe­rior Janu­sza A. Zaj­dla wcale nie opo­wia­dał tylko o komu­ni­zmie, że była to powieść znacz­nie bogat­sza i waż­niej­sza. Tak samo Phi­lip K. Dick pisał uni­wer­sal­niej, niż wyda­wać by się mogło nam, znie­wo­lo­nym przez postrze­ga­nie świata ogra­ni­czone do zma­gań z pułap­kami i kłam­stwami kon­kret­nego sys­temu.

Jed­nym z pro­ble­mów fan­ta­styki nauko­wej jest obawa przed sta­rze­niem się przed­sta­wia­nej wizji. Szcze­gól­nie rażące jest to w kinie. Miło­śnicy serii Star Wars wymy­ślają nie­stwo­rzone teo­rie na temat zaawan­so­wa­nia tech­nicz­nego w Dale­kiej Galak­tyce, aby wytłu­ma­czyć, dla­czego w świe­cie, w któ­rym olbrzy­mie kosmiczne krą­żow­niki podró­żują z wie­lo­krot­no­ścią pręd­ko­ści świa­tła, prze­sła­nie nie­wiel­kiego pakietu danych prze­kra­cza moż­li­wo­ści tech­niczne gwiezd­nych flot, a super­no­wo­cze­sną Gwiazdą Śmierci kie­ruje kom­pu­ter, który uzna­li­by­śmy za prze­sta­rzały już dwa­dzie­ścia lat temu. Za każ­dym razem, gdy fan­ta­styka usi­łuje prze­wi­dy­wać, a zwłasz­cza kre­ować doko­na­nia tech­niki i tech­no­lo­gii przy­szło­ści, wkra­cza na nie­bez­pieczne tery­to­rium. Świat nie­jed­no­krot­nie wyprze­dzał wizje fan­ta­stów, a my doży­li­śmy cza­sów, które im wyda­wały się bez­piecz­nie odle­głą przy­szło­ścią. Wiemy na przy­kład, że Los Ange­les roku 2019 raczej nie będzie wyglą­dać jak w fil­mie Blade Run­ner, sta­no­wią­cym adap­ta­cję powie­ści Dicka Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach? Bar­dzo wąt­pię też, byśmy zdo­łali do końca 2019 roku odna­leźć w dale­kim kosmo­sie szkie­let istoty zdol­nej stwa­rzać światy i zalud­niać je stwo­rzo­nymi przez sie­bie stwo­rze­niami (odkry­cie to pozwo­liło wła­dzom w Naszych przy­ja­cio­łach… ogło­sić śmierć Boga).

Phi­lip K. Dick unik­nął tej pułapki. Choć w jego powie­ściach sporo jest typo­wych dla kla­sycz­nej SF gadże­tów: kom­pu­te­rów obli­cza­ją­cych dla rzą­dów praw­do­po­do­bień­stwa powo­dze­nia róż­nych przed­się­wzięć, lata­ją­cych samo­cho­dów, tele­pa­tów i genial­nych naukow­ców budu­ją­cych nie­bez­pieczne wyna­lazki, cho­ciaż Zie­mia­nie pod­bi­jają kosmos, a cza­sem budują inte­li­gentne andro­idy z tru­dem odróż­nialne od ludzi, ame­ry­kań­ski pisarz sku­piał się na zagu­bie­niu czło­wieka w świe­cie, któ­rego boha­te­ro­wie nie rozu­mieją, i na znie­wo­le­niu, jakie staje się udzia­łem każ­dego z nas. Boha­te­rami Dicka rzadko – jeśli w ogóle – są praw­dziwi herosi. Wolał opo­wia­dać o takich jak my, zwy­czaj­nych oby­wa­te­lach sys­temu bez tele­pa­tycz­nych czy tele­ki­ne­tycz­nych mocy, zma­ga­ją­cych się z bra­kiem pie­nię­dzy nie­zbęd­nych choćby po to, by otwo­rzyć drzwi wła­snego miesz­ka­nia. Prze­ra­żony postę­pami i pod­stę­pami sys­temu wła­dzy Dick był sza­le­nie kry­tyczny także wobec kapi­ta­li­zmu, co dziś znacz­nie nam łatwiej zro­zu­mieć niż trzy­dzie­ści lat temu. Sądzę jed­nak, że odczy­ty­wa­nie powie­ści Dicka wyłącz­nie przez pry­zmat kry­tyki kon­kret­nych sys­te­mów poli­tycz­nych znacz­nie by nas zubo­żyło. Znie­wo­le­nie to stan powszechny i każdy, nawet naj­do­sko­nal­szy sys­tem może nam je zaapli­ko­wać.

Choć w świe­cie Naszych przy­ja­ciół… alko­hol jest zabro­niony, to już nar­ko­tyki, poda­wane w roz­ma­itych kon­fi­gu­ra­cjach, są – za przy­zwo­le­niem władz – powszech­nie dostępne. Dick jest przy tym świa­dom, że swego rodzaju nar­ko­tykiem, a zatem kata­li­za­to­rem prze­mian świa­domości, może być nie­mal wszystko. Dla­tego żona jed­nego z boha­te­rów daje się ogłu­piać tele­wi­zji, a wpły­wa­jące na zmianę poglą­dów nie­le­galne książki sprze­da­wane są niczym nar­ko­tyki – w podej­rza­nych meli­nach, w por­cjach, które mogą oddzia­ły­wać na czy­tel­nika sła­biej lub sil­niej w zależ­no­ści od tego, ile za nie zapłaci. Nawet dile­rzy nie­le­galnej bibuły zacho­wują się w zna­jomy spo­sób – pierw­sza por­cja jest za darmo albo spon­so­ro­wana. I tak naprawdę nie wiemy, czy boha­ter, który skrzyw­dzony przez sys­tem zaczyna się prze­ciw niemu bun­to­wać, wkra­cza na ścieżkę prawdy. Być może naby­wane prze­zeń w meli­nie obja­wie­nia to kolejne fał­szer­stwo. Wszak nawet wyśniony mesjasz nie jest do końca pewien inten­cji swych sojusz­ni­ków, a naprawa sys­temu przy­nosi wiele obaw.

Uni­wer­sal­ność powie­ści Dicka nie wynika tylko z jego nie­po­ko­jów, ale też wła­śnie z prze­ko­na­nia, że powin­no­ścią czło­wieka jest walka z ogra­ni­cze­niami, ze znie­wo­le­niem, w które możemy popaść rap­tow­nie, w wyniku wro­giej inwa­zji, jak na przy­kład w Czło­wieku z Wyso­kiego Zamku, bądź też łagod­nie się osu­wać, utu­leni przez sys­tem, który pozor­nie chce tylko naszego dobra. Możemy odda­wać swoje prawa w imię: wygody, zarobku, pozby­wa­nia się odpo­wie­dzial­no­ści na rzecz lep­szych fachow­ców, dla ułudy potęgi czy wresz­cie dla świę­tego spo­koju. Dick naj­czę­ściej pisał o ludziach, któ­rzy odkry­wali, że stali się nie­wol­ni­kami, i raczej zdu­mieni niż roz­gnie­wani, prę­dzej zagu­bieni niż przed­się­bior­czy, wyru­szali w podróż ku oświe­ce­niu. A gdy je osią­gali, oka­zy­wało się, że jest ono tylko począt­kiem kolej­nej, wcale nie­lek­kiej drogi. Mimo wszystko drogą taką warto chyba pójść: „Pew­nego dnia… – Urwał. – Myślę, że wszyst­kie żywe stwo­rze­nia zerwą się do lotu lub popeł­zną albo pobie­gną; nie­które będą się poru­szać rów­nie szybko jak w tym życiu, ale więk­szość poleci lub pój­dzie. Coraz wyżej i wyżej. Przez wiecz­ność. Nawet małże i śli­maki; one popeł­zną naj­wol­niej, ale kie­dyś dotrą do celu. Każde z nich w końcu do niego dotrze, obo­jęt­nie jak wolno będzie się poru­szało” (Nasi przy­ja­ciele z Fro­lixa 8).

Choćby dla­tego dobrze jest czy­tać Dicka. Można w jego powie­ściach zna­leźć znacz­nie wię­cej. Sądzę jed­nak, że należy pamię­tać wła­śnie o tym: łatwo jest przy­jąć łań­cu­chy – w komu­ni­zmie, faszy­zmie, prze­szłych i przy­szłych USA, w Pol­sce; w sys­te­mach poli­tycz­nych, eko­no­micz­nych, ide­olo­gicz­nych i reli­gij­nych. Łatwo jest prze­ga­pić nawet, że się je nosi. A pierw­szym kro­kiem do ich zerwa­nia będzie ock­nię­cie się z ułudy i odkry­cie, że nas znie­wa­lają. Potem zacznie być trud­niej.

Ten prze­kaz Dicka się nie zesta­rzeje.

Paweł Majka

sier­pień 2019

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział 1

– Nie chcę pod­cho­dzić do tego testu – powie­dział Bobby.

Ale musisz, pomy­ślał jego ojciec. Jeśli nasza rodzina ma mieć jakąś nadzieję na przy­szłość. W cza­sach, które nadejdą długo po mojej śmierci – mojej oraz Kleo.

– Pozwól, że wyja­śnię ci to w taki spo­sób – rzekł gło­śno, gdy jechali zatło­czo­nym rucho­mym chod­ni­kiem w kie­runku Fede­ral­nego Biura Stan­dar­dów Kadro­wych. – Różni ludzie mają różne zdol­no­ści. – Dobrze o tym wie­dział. – Moje na przy­kład są bar­dzo ogra­ni­czone; nie speł­niam nawet warun­ków kate­go­rii rzą­do­wej R-jeden, naj­niż­szej ze wszyst­kich. – Wyznał to z bólem, ale musiał, żeby chło­piec zro­zu­miał, jakie to ważne. – Tak więc nie jestem zakwa­li­fi­ko­wany do żad­nej kate­go­rii. Mam skromną posadę w insty­tu­cji pozarzą­do­wej… nic szcze­gól­nego, naprawdę. Chcesz być taki jak ja, kiedy doro­śniesz?

– Jesteś w porządku – stwier­dził Bobby z maje­sta­tyczną pew­no­ścią sie­bie dwu­na­sto­latka.

– Nie jestem – zaprze­czył Nick.

– Dla mnie jesteś.

Nick był zmie­szany. A także – co ostat­nio czę­sto mu się zda­rzało – bli­ski roz­pa­czy.

– Posłu­chaj – rzekł. – Powiem ci, jak jest rzą­dzona Zie­mia. Na prze­mian przez dwa rodzaje ludzi: naj­pierw rzą­dzą jedni, a potem dru­dzy. Ci ludzie…

– Nie należę ani do jed­nych, ani do dru­gich – prze­rwał mu syn. – Jestem Stary i Typowy. Nie chcę pod­cho­dzić do tego testu; wiem, jaki jestem. Wiem, jaki ty jesteś, i ja jestem taki sam.

Nick poczuł ssa­nie i skur­cze żołądka, objawy ostrego głodu. Rozej­rzał się dookoła i dostrzegł nar­ko­bar po dru­giej stro­nie ulicy, za gęstym sznu­rem skocz­ków i więk­szych, obłych pojaz­dów komu­ni­ka­cji miej­skiej. Popro­wa­dził Bobby’ego w górę kładką dla pie­szych i po dzie­się­ciu minu­tach byli na chod­niku po dru­giej stro­nie.

– Wstą­pię na kilka minut do baru – oznaj­mił Nick. – Nie czuję się teraz na siłach, żeby pro­wa­dzić cię do budynku fede­ral­nego.

Wszedł z synem przez bramkę do ciem­nego wnę­trza Nar­ko­baru Dono­vana – lokalu, w któ­rym ni­gdy dotąd nie był, a który od razu mu się spodo­bał.

– Nie może pan wpro­wa­dzać tu tego chłopca – zwró­cił mu uwagę bar­man. Poka­zał wywieszkę na ścia­nie. – Nie ma jesz­cze osiem­na­stu lat. Chce pan, by ktoś pomy­ślał, że sprze­daję pro­chy mało­la­tom?

– W moim sta­łym barze… – zaczął Nick, ale bar­man obce­sowo mu prze­rwał:

– To nie jest pań­ski stały bar – wark­nął i poma­sze­ro­wał obsłu­żyć innego klienta na końcu spo­wi­tego mro­kiem lokalu.

– Pooglą­daj sobie wystawy skle­pów – powie­dział Nick. Trą­cił syna łok­ciem, wska­zu­jąc na drzwi, któ­rymi dopiero co weszli. – Spo­tkamy się za trzy lub cztery minuty.

– Zawsze tak mówisz – mruk­nął Bobby, ale nie­chęt­nie wyszedł, na chod­nik z gęstym tłu­mem ludzi, jak to w poło­wie dnia. Przy­sta­nął na moment, obej­rzał się za sie­bie, a potem poszedł dalej, zni­ka­jąc ojcu z oczu.

Nick usa­do­wił się na stołku przy barze.

– Chciał­bym pięć­dzie­siąt mili­gra­mów chlo­ro­wo­dorku fen­me­tra­zyny, trzy­dzie­ści stel­la­dryny i ace­ty­lo­sa­li­cy­lan sodu do popi­cia – zamó­wił.

– Stel­la­dryna pogrąży pana w marze­niach o wielu dale­kich słoń­cach – zauwa­żył bar­man. Posta­wił przed Nic­kiem tale­rzyk, przy­niósł tabletki oraz ace­ty­lo­sa­li­cy­lan sodu w pla­sti­ko­wym kubku. Podaw­szy to wszystko Nic­kowi, cof­nął się i zadu­many podra­pał się w ucho.

– Mam nadzieję – mruk­nął Nick.

Połknął te trzy skromne pastylki – na nic wię­cej nie było go stać pod koniec mie­siąca – i popił sło­na­wym roz­two­rem.

– Pro­wa­dzi pan syna na test fede­ralny?

Nick, wyj­mu­jąc port­fel, ski­nął głową.

– Nie sądzi pan, że je fał­szują? – pytał kel­ner.

– Tego nie wiem.

Bar­man oparł łok­cie na lśnią­cym kon­tu­arze, nachy­lił się do niego i rzekł:

– Ja myślę, że tak. – Wziął pie­nią­dze i odwró­cił się do kasy, żeby wbić kwotę. – Widzę, jak ludzie pod­cho­dzą po czter­na­ście–pięt­na­ście razy. Nie chcą się pogo­dzić z tym, że obleją, tak jak w pań­skim wypadku, jak pana chło­pak. Wciąż pró­bują, a rezul­tat jest taki sam, zawsze. Nowi po pro­stu nie dopusz­czą nikogo do Służby Publicz­nej. Oni chcą… – Rozej­rzał się na boki i zni­żył głos. – Nie mają zamiaru dzie­lić się wła­dzą z kim­kol­wiek spoza swego kręgu. Do dia­bła, w prze­mó­wie­niach rzą­do­wych prak­tycz­nie sami to przy­znają. Oni…

– Potrze­bują świe­żej krwi – zawzię­cie rzekł do bar­mana Nick; ileż razy powta­rzał to już samemu sobie.

– Mają wła­sne dzieci – odparł bar­man.

– Za mało. – Nick sączył popitkę. Już czuł, że fen­me­tra­zyna zaczyna dzia­łać, wzmac­nia­jąc jego poczu­cie wła­snej war­to­ści i opty­mizm; miał wra­że­nie, że jego ciało zaczyna pło­nąć. – Gdyby się wydało, że testy do Służby są fał­szo­wane – powie­dział – to ten rząd by upadł, nimby minęły dwa­dzie­ścia cztery godziny, i do wła­dzy doszliby Nie­zwy­kli. Myśli pan, że Nowi chcą, by rzą­dzili Nie­zwy­kli? Mój Boże!

– Sądzę, że z nimi współ­dzia­łają – powie­dział bar­man. I odszedł, aby obsłu­żyć następ­nego klienta.

Ile razy sam tak uwa­ża­łem, myślał Nick, wycho­dząc z baru. Naj­pierw rządy Nie­zwy­kłych, a potem Nowych… Jeśli naprawdę doga­dali się w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach i kon­tro­lo­wali sys­tem doboru kadr, to mogli, tak jak powie­dział bar­man, stwo­rzyć samo­na­pę­dza­jącą się struk­turę wła­dzy. A prze­cież cały nasz sys­tem poli­tyczny opiera się na wza­jem­nej ani­mo­zji tych dwu grup… To fun­da­men­talna zasada naszego życia – to oraz akcep­ta­cja poglądu, że dzięki swej wyż­szo­ści zasłu­gują na wła­dzę i potra­fią ją mądrze spra­wo­wać.

Roz­dzie­lił sunącą masę pie­szych i zoba­czył syna, który z zachwy­tem spo­glą­dał na wystawę.

– Chodźmy – rzu­cił, pod wpły­wem nar­ko­ty­ków sta­now­czo kła­dąc dłoń na ramie­niu chłopca.

– Sprze­dają tu noże do zdal­nego zada­wa­nia bólu – odparł Bobby, nie rusza­jąc się z miej­sca. – Możesz mi taki kupić? Dodałby mi pew­no­ści sie­bie, gdy­bym go miał przy sobie na teście.

– To zabawka – powie­dział Nick.

– Nie szko­dzi. Pro­szę. Naprawdę poczuł­bym się znacz­nie lepiej.

Pew­nego dnia, pomy­ślał Nick, nie będziesz musiał rzą­dzić przez zada­wa­nie bólu – rzą­dzić rów­nymi tobie, słu­żyć swym panom. Sam będziesz panem, a wtedy chęt­nie pogo­dzę się ze wszyst­kim, co mnie ota­cza.

– Nie – odparł i skie­ro­wał syna z powro­tem w potok ludzi na rucho­mym chod­niku. – Nie myśl o kon­kre­tach – powie­dział szorstko. – Myśl o abs­trak­cjach: o pro­ce­sach neu­tro­lo­gicz­nych. O to cię będą pytać.

Chło­pak się ocią­gał.

– Ruszaj! – wark­nął Nick, popy­cha­jąc go naprzód. I czu­jąc opór syna, miał przy­tła­cza­jącą świa­do­mość klę­ski.

To trwało już pięć­dzie­siąt lat, od roku 2085, kiedy wybrano pierw­szego z Nowych. Osiem lat wcze­śniej, nim ten wysoki urząd objął pierw­szy Nie­zwy­kły. Wtedy to była sen­sa­cja: wszyst­kich cie­ka­wiło, jak świeżo wykre­owane w pro­ce­sie ewo­lu­cji nie­ty­powe rasy będą funk­cjo­no­wały w prak­tyce. Radziły sobie dobrze – zbyt dobrze, aby któ­ry­kol­wiek ze Sta­rych mógł im dorów­nać. Pod­czas gdy oni potra­fili zneu­tra­li­zo­wać całą wiązkę pro­mieni, Sta­rzy dawali sobie radę led­wie z jed­nym. Pewne funk­cje oparte na pro­ce­sach myślo­wych, któ­rych żaden Stary nijak nie poj­mo­wał, nawet nie miały odpo­wied­ni­ków we wcze­śniejszej mie­sza­ni­nie ludz­kich ras.

– Spójrz na nagłówki. – Bobby przy­sta­nął przy sto­jaku z gaze­tami.

DONIE­SIE­NIA O RYCHŁYM UJĘ­CIU PRO­VO­NIEGO

Nick prze­czy­tał nagłó­wek bez cie­nia zain­te­re­so­wa­nia, ponie­waż w to nie wie­rzył i nic go to nie obcho­dziło. Dla niego Thors Pro­voni już nie ist­niał, schwy­tany czy nie. Nato­miast Bobby wyda­wał się zafa­scy­no­wany tą wia­do­mo­ścią. Zafa­scy­no­wany i zde­gu­sto­wany.

– Ni­gdy nie zła­pią Pro­vo­niego – powie­dział.

– Mówisz za gło­śno – szep­nął Nick, zbli­żyw­szy usta do ucha syna. Poczuł głę­boki nie­po­kój.

– Co mnie to obcho­dzi, czy ktoś sły­szy? – wypa­lił Bobby. Wska­zał na sunące obok nich tłumy męż­czyzn i kobiet. – Prze­cież oni wszy­scy też tak uwa­żają. – Spo­glą­dał na ojca, kipiąc z gniewu.

– Kiedy Pro­voni opu­ścił Zie­mię i skie­ro­wał się poza Układ Sło­neczny – powie­dział Nick – zdra­dził cały rodzaj ludzki, Lep­szych oraz… wszyst­kich innych. – Głę­boko w to wie­rzył. Spie­rali się o to wiele razy i ni­gdy nie zdo­łali uzgod­nić opi­nii na temat tego czło­wieka, który obie­cał zna­leźć inną pla­netę, inny świat, na któ­rym mogliby miesz­kać Sta­rzy… i rzą­dzić się sami. – Pro­voni był tchó­rzem – cią­gnął – o inte­lek­cie poni­żej prze­cięt­nej. Myślę, że nawet nie warto było go ści­gać. W każ­dym razie naj­wy­raź­niej go zna­leźli.

– Cią­gle to powta­rzają – rzekł Bobby. – Dwa mie­siące temu powie­dzieli, że za dwa­dzie­ścia cztery godziny…

– Ma inte­lekt poni­żej prze­cięt­nej – ostro prze­rwał mu ojciec. – Zatem się nie liczy.

– My też jeste­śmy poni­żej prze­cięt­nej – przy­po­mniał Bobby.

– Ja tak – odparł Nick. – Ale ty nie.

Jechali dalej w mil­cze­niu; obaj nie mieli ochoty roz­ma­wiać.

Urzęd­nik Służby Publicz­nej Nor­bert Weiss wyjął z kom­pu­tera za swoim biur­kiem zie­loną kartkę i uważ­nie prze­czy­tał wid­nie­jące na niej infor­ma­cje.

Apple­ton, Robert.

Pamię­tam go, pomy­ślał. Dwa­na­ście lat, ambitny ojciec… jak chło­pak wypadł na wstęp­nym teście? Mocny współ­czyn­nik E, znacz­nie powy­żej śred­niej. Ale…

Pod­niósł słu­chawkę wide­ofonu i wybrał numer swego zwierzch­nika.

Poja­wiła się ospo­wata, pocią­gła twarz Jerome’a Pike­mana. Malo­wały się na niej wyraźne oznaki prze­pra­co­wa­nia.

– Tak?

– Za chwilę będzie tu chło­pak Apple­to­nów – powie­dział Weiss. – Pod­jął już pan decy­zję? Prze­pusz­czamy go czy nie? – Przy­trzy­mał zie­loną kar­teczkę przed ska­ne­rem wide­ofonu, aby odświe­żyć pamięć zwierzch­nika.

– Ludziom z mojego wydziału nie podoba się słu­żal­cza postawa jego ojca – odparł Pike­man. – Jest tak skraj­nie wier­no­pod­dań­cza, że naszym zda­niem mogła nega­tyw­nie wpły­nąć na roz­wój emo­cjo­nalny syna. Niech go pan odrzuci.

– Na dobre? – spy­tał Weiss. – Czy tym­cza­sowo?

– Raz na zawsze. Osta­tecz­nie. Wyświad­czymy mu przy­sługę – on chyba chce odpaść.

– Miał wysoki wynik.

– Ale nie nad­zwy­czajny. Do niczego nie jeste­śmy zobo­wią­zani.

– Jed­nak uczci­wość naka­zuje… – zapro­te­sto­wał Weiss.

– Uczci­wość naka­zuje odrzu­cić tego chłopca. Kate­go­ria rzą­dowa to nie żaden przy­wi­lej ani zaszczyt, to cię­żar. Odpo­wie­dzial­ność. Pan tak nie uważa, panie Weiss?

Ni­gdy tak się na to nie zapa­try­wał. Ow­szem, pomy­ślał, jestem prze­pra­co­wany, pen­sję mam marną i – jak powie­dział Pike­man – to nie zaszczyt, tylko obo­wią­zek. Jed­nak musie­liby mnie zabić, żebym ją rzu­cił. Zadał sobie pyta­nie, dla­czego tak to odczuwa.

Sta­tus urzęd­nika Służby Publicz­nej uzy­skał we wrze­śniu 2120 roku i od tego czasu pra­co­wał dla rządu, naj­pierw pod kie­run­kiem prze­wod­ni­czą­cego Rady Nie­zwy­kłych, a póź­niej pod Nowym. Obo­jęt­nie która grupa spra­wo­wała wła­dzę, on – tak jak inni urzęd­nicy Służby Publicz­nej – wciąż peł­nił swe wyma­ga­jące wyso­kich kwa­li­fi­ka­cji obo­wiązki. Kwa­li­fi­ka­cji oraz zdol­no­ści.

On, we wła­snej oso­bie: od dzie­ciń­stwa uwa­żał się za Nowego i miał do tego prawo. Na jego korze mózgo­wej wyraź­nie odzna­czały się węzły Rogersa i w teście na inte­li­gen­cję wyka­zał odpo­wied­nie i pożą­dane zdol­no­ści. W wieku dzie­wię­ciu lat prze­wyż­szał umy­słowo doro­słego Sta­rego; mając lat dwa­dzie­ścia, potra­fił uło­żyć w myślach stu­cy­frową tablicę mate­ma­tyczną… oraz wiele innych rze­czy. Na przy­kład umiał bez kom­pu­tera wyty­czyć kurs i pozy­cję statku pod­da­nego siłom gra­wi­ta­cji trzech ciał; dzięki wro­dzo­nym zdol­no­ściom mógł okre­ślić jego poło­że­nie w dowol­nej chwili. Potra­fił wypro­wa­dzić wiele wnio­sków z danego twier­dze­nia, zarówno teo­re­tycz­nego, jak i rze­czywistego. A kiedy miał trzy­dzie­ści dwa lata…

W sze­roko roz­po­wszech­nio­nym arty­kule przed­sta­wił zarzuty wobec kla­sycz­nej teo­rii ogra­ni­czeń, uka­zu­jąc w nie­po­wta­rzalny, wła­ściwy dla sie­bie spo­sób moż­li­wość powrotu – przy­naj­mniej w teo­rii – do kon­cep­cji Zeno ruchu wykład­ni­czo male­ją­cego, wyko­rzy­staw­szy jako odskocz­nię teo­rię cyklicz­no­ści czasu Dunne’a. W rezul­ta­cie zaj­mo­wał pod­rzędne sta­no­wi­sko w mało waż­nym dziale Fede­ral­nego Biura Stan­dar­dów Kadro­wych. Ponie­waż jego prace, choć ory­gi­nalne, nie były niczym wiel­kim. Nie w porów­na­niu z postę­pem doko­na­nym przez innych Nowych.

Oni zmie­nili mapę ludz­kiej myśli… i to zale­d­wie w pięć­dzie­siąt lat. Zmie­nili ją w coś, czego Sta­rzy, ludzie prze­szło­ści, nie mogli zro­zu­mieć ani poznać. Na przy­kład teo­ria aprzy­czy­no­wo­ści Bern­hada. W roku 2103 Bern­had, pra­cow­nik poli­tech­niki w Zury­chu, dowiódł, że Hume w swym ogrom­nym scep­ty­cy­zmie w zasa­dzie miał rację: tylko siła przy­zwy­cza­je­nia, nic wię­cej, łączy ze sobą zja­wi­ska trak­to­wane przez Sta­rych jako ogniwa łań­cu­cha przy­czy­nowo-skut­ko­wego. Uak­tu­al­nił teo­rię monad Leib­niza do aktu­al­nego stanu – z kata­stro­fal­nymi skut­kami. Po raz pierw­szy w histo­rii ludz­ko­ści można było prze­wi­dzieć następ­stwa zja­wisk fizycz­nych na pod­sta­wie zmien­nych prze­wi­dy­wal­nych, z któ­rych każda jest rów­nie praw­dziwa, rów­nie przy­pad­kowa jak następna. W wyniku tego nauki sto­so­wane przy­jęły nową formę, z którą Sta­rzy nie mogli sobie pora­dzić, dla nich bowiem zasada aprzy­czy­no­wo­ści ozna­czała chaos: niczego nie potra­fili prze­wi­dzieć.

A to nie wszystko.

W 2130 roku Bla­ise Black, Nowy z potwier­dzoną kate­go­rią R-szes­na­ście, oba­lił zasadę syn­chro­nicz­no­ści Wol­fganga Pau­liego. Wyka­zał, że tak zwana pio­nowa linia spój­no­ści może być trak­to­wana jako czyn­nik odtwa­rzalny, przy zasto­so­wa­niu nowych metod przy­pad­ko­wej selek­cji rów­nie łatwy do wyli­cze­nia jak sekwen­cja pozioma. Tak więc róż­nica mię­dzy sekwen­cjami została fak­tycz­nie zatarta – uwal­nia­jąc fizykę abs­trak­cyjną od brze­mie­nia podej­ścia duali­stycz­nego – co nad­zwy­czaj­nie uła­twiło wszel­kie obli­cze­nia, włącz­nie z tymi, które wywo­dziły się z astro­fi­zyki. Sys­tem Blacka, bo tak go nazwano, na zawsze poło­żył kres zaufa­niu do teo­rii i prak­tyki Sta­rych.

Udział Nie­zwy­kłych był kon­kret­niej­szy: zaj­mo­wali się dzia­ła­niami doty­czą­cymi rze­czy real­nie ist­nie­ją­cych. W ten spo­sób – a przy­naj­mniej tak to widział on, Nowy – zasługą jego rasy było nakre­śle­nie pod­sta­wo­wych kon­tu­rów prze­kształ­co­nej mapy Wszech­świata, zada­nie Nie­zwy­kłych pole­gało zaś na uzu­peł­nie­niu tych ogól­nych struk­tur.

Wie­dział, że Nie­zwy­kli nie zgo­dzi­liby się z taką opi­nią. Ale się tym nie przej­mo­wał.

Mam kate­go­rię R-trzy, powie­dział sobie w duchu. I coś nie­coś zdzia­ła­łem: wnio­słem drobny wkład do naszej zbio­ro­wej wie­dzy. Żaden ze Sta­rych, obo­jęt­nie jak uta­len­to­wany, nie zdo­łałby tego doko­nać. Może poza Thor­sem Pro­vo­nim. Tyle że Thorsa Pro­vo­niego od lat nie ma; nie zakłóca snu ani Nie­zwy­kłym, ani Nowym. Pro­voni sza­lał na obrze­żach Galak­tyki, wście­kle szu­ka­jąc cze­goś nie­uchwyt­nego, wręcz meta­fi­zycz­nego. Jakiejś odpo­wie­dzi. Reak­cji. Thors Pro­voni krzy­czał w pustkę, mając nadzieję na odpo­wiedź.

Niech nas Bóg ma w opiece, pomy­ślał Weiss, jeśli kie­dy­kol­wiek ją usły­szy.

Jed­nak nie oba­wiał się Pro­vo­niego i jemu równi też się go nie bali. Kilku ner­wo­wych Nie­zwy­kłych szem­rało, gdy mie­siące prze­cho­dziły w lata, a Pro­voni wciąż żył i wciąż wymy­kał się pogoni. Thors Pro­voni był ana­chro­ni­zmem – pozo­stał ostat­nim ze Sta­rych, któ­rzy nie potra­fili zaak­cep­to­wać fak­tów, któ­rym roiło się kla­syczne, bez­myślne dzia­ła­nie… Tkwił w okrop­nej i w znacz­nej czę­ści nie­re­al­nej prze­szło­ści, bez­na­dziej­nej i mar­twej, nie­moż­li­wej do wskrze­sze­nia nawet przez czło­wieka tak uta­len­to­wa­nego, wykształ­co­nego i aktyw­nego jak Pro­voni. On jest pira­tem, powie­dział do sie­bie Weiss, posta­cią na pół roman­tyczną, oto­czoną nim­bem boha­tera. W pew­nym sen­sie będzie mi go bra­ko­wało, gdy umrze. W końcu wywo­dzimy się od Sta­rych; jeste­śmy jego krew­nymi. Dale­kimi.

– To brze­mię. Ma pan cał­ko­witą rację – powie­dział do swego szefa Pike­mana.

Brze­mie­niem, pomy­ślał, jest ta robota, to kwa­li­fi­ko­wa­nie do Służby. Nie umiem wznieść się do gwiazd; nie potra­fię gonić do odle­głych zakąt­ków Wszech­świata za czymś, co nie ist­nieje. Jak się będę czuł, gdy zabi­jemy Thorsa Pro­vo­niego? Moja praca, pomy­ślał, sta­nie się jesz­cze bar­dziej mono­tonna. A jed­nak ją lubię. Nie rzu­cił­bym jej. Być Nowym zna­czy być kimś.

Może jestem ofiarą naszej wła­snej pro­pa­gandy, roz­my­ślał.

– Kiedy przyj­dzie Apple­ton z synem – odparł Pike­man – zrobi pan małemu Rober­towi pełny test… potem im pan powie, że wyniki będą dopiero za jakiś tydzień. W ten spo­sób cios sta­nie się lżej­szy do znie­sie­nia. – Uśmiech­nął się drę­two i dodał: – I nie będzie pan musiał prze­ka­zy­wać tej wia­do­mo­ści oso­bi­ście – otrzy­mają ją w for­mie pisem­nego zawia­do­mie­nia.

– Mogę im powie­dzieć – odparł Weiss. Jed­nak nie chciał. Ponie­waż, zapewne, to nie będzie prawda.

Prawda, pomy­ślał. To my jeste­śmy prawdą; my ją two­rzymy: należy do nas. Razem spo­rzą­dzi­li­śmy nową mapę. W miarę jak rośniemy, ona rośnie z nami; zmie­niamy się. Gdzie będziemy za rok? – zada­wał sobie pyta­nie. Nie ma spo­sobu, aby się tego dowie­dzieć… nie licząc jasno­wi­dzów spo­śród Nie­zwy­kłych, a oni, jak sły­szał, widzieli wiele przy­szło­ści jed­no­cze­śnie, niczym rzędy skrzyń.

Z inter­komu dobiegł głos sekre­tarki:

– Panie Weiss, Nicho­las Apple­ton i jego syn przy­szli się z panem zoba­czyć.

– Pro­szę ich przy­słać – odpo­wie­dział Weiss i roz­parł się w swym wiel­kim fotelu ze sztucz­nej skóry, szy­ku­jąc się na to spo­tka­nie. Na biurku leżał for­mu­larz testu; bawił się nim w zadu­mie i kątem oka widział, jak przyj­muje roz­ma­ite kształty. Na moment mocno zaci­snął powieki… i w myślach nadał mu dokład­nie taką formę, w jakiej chciał go mieć.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Our Friends from Fro­lix 8

Copy­ri­ght © 1970 by Phi­lip K. Dick, copy­ri­ght rene­wed in 1998 by Laura Coelho, Chri­sto­pher Dick, and Isolde Hac­kett

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e‑book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2018, 2025

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor serii: Rado­sław Kot

Redak­tor: Grze­gorz Dziam­ski

Gra­fiki: Woj­ciech Siud­mak

Wyda­nie II e‑book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Nasi przy­ja­ciele z Fro­lixa 8, wyd. I w tym prze­kła­dzie, Poznań 2019)

ISBN 978-83-8062-656-0

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer