Narodziny Magii - Caroline V. Dragon - ebook

Narodziny Magii ebook

Caroline V. Dragon

4,3

Opis

Rok 1985 — w Ziemię trafia ogromna asteroida, zabijając połowę ludzkiej i zwierzęcej populacji… podczas gdy druga przechodzi przemianę, z którą musi odtąd żyć. Mija pięćdziesiąt lat od czasu, który nazwano Wybuchem — świat egzystuje na nowych warunkach, których nie dyktował już człowiek, tylko żyjąca w nim Magia, uformowana według ludzkiego patrzenia zawartego pięćdziesiąt lat temu w ówczesnych książkach. Czy w takim świecie może narodzić się uczucie, zdolne by przezwycięzyć najgorsze chwile?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 182

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (6 ocen)
4
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Rzarczy

Nie oderwiesz się od lektury

Super uwielbiam książki tej pisarki
00

Popularność




Caroline V. Dragon

Narodziny Magii

Zmienny i Mag Tom 1

Projektant okładkiKarolina "Drago" Janik

Zdjęcie na okładce©Ironika - shutterstock.com

© Caroline V. Dragon, 2021

© Karolina "Drago" Janik, projekt okładki, 2021

Rok 1985 — w Ziemię trafia ogromna asteroida, zabijając połowę ludzkiej i zwierzęcej populacji… podczas gdy druga przechodzi przemianę, z którą musi odtąd żyć.

Mija pięćdziesiąt lat od czasu, który nazwano Wybuchem — świat egzystuje na nowych warunkach, których nie dyktował już człowiek, tylko żyjąca w nim Magia, uformowana według ludzkiego patrzenia zawartego pięćdziesiąt lat temu w ówczesnych książkach.

Czy w takim świecie może narodzić się uczucie, zdolne by przezwycięzyć najgorsze chwile?

ISBN 978-83-8245-862-6

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Śpiączka

Rozdział 1

Kasjan

Siedziałem na zgromadzeniu, choć jedyne, czego pragnąłem, to wstać i wyjść.

Niestety czas, kiedy mogłem to uczynić — kiedy miałem jakikolwiek wybór w tej kwestii — przepadł w chwili, kiedy skończyłem osiemnaście lat i przejąłem przywództwo.

Był rok dwa tysiące pięćdziesiąty, a ja nadal pamiętałem czasy, kiedy świat wyglądał zupełnie inaczej.

Urodziłem się w roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym piątym, kiedy nad światem powoli, ale systematycznie, przejmowała kontrolę technologia. Ludzie coraz bardziej na niej polegali, a ta, w nagrodę, rozrastała się, sprawiając, że było nam — ludziom — coraz łatwiej.

Magia była dla nas czymś całkowicie obcym — mrzonkami, ułudą. Wierzyły w nią tylko dzieci, choć nie przeszkadzało to filmowcom tworzyć niesamowite filmy, ani pisarzom wymyślać kolejne opowieści, naszpikowane ich fantazjami — wyobrażeniami na temat tego, jaka Magia mogłaby być.

Poza tym… ona zwyczajnie nie istniała. I choć zdarzali się tacy, którzy w nią wierzyli, to w rzeczywistości była ona tylko pragnieniem.

Do czasu. Do czasu, gdy pewnego dnia — pamiętałem to jak dziś — w Ziemię uderzył dziwny meteoryt, niczym w filmie o Supermanie. Miałem wtedy piętnaście lat i byłem z rodzicami na wycieczce na Afrykańskiej Tundrze.

Moi rodzice byli archeologami — od lat poszukiwali pewnej świątyni, a ja tamtego dnia uparłem się, by ruszyć z nimi. Kiedy meteoryt uderzył w Ziemię byliśmy wewnątrz lasu — bardzo czujni, nasłuchując i szukając czegokolwiek, co mogło nas naprowadzić na ślad poszukiwanego miejsca. Wstrząs, który nastał po uderzeniu w glebę wielkiej bryły, w normalnych okolicznościach byłby dla nas niemożliwy do odczucia — byliśmy w Afryce, podczas gdy kamień uderzył blisko rosyjsko-polskiej granicy. Odczuł go jednak cały świat.

Meteoryt, w chwili zetknięcia się z naszą atmosferą, zaczął się palić, a jak — jednak w tej cholernej bryle był coś takiego, co do tej pory spędzało ludzkości sen z powiek.

Kiedy zaczęła się palić, wchodząc na nasze terytorium, zaczęła coś wydzielać — jakieś promieniowanie, które rozszerzało się wraz ze zbliżaniem do Ziemi. Kiedy w końcu w nią uderzyła, wybuchła tak silnymi wibracjami, że otoczyły one cały nasz świat.

Świat, który zmienił się bezpowrotnie.

Rozdział 2

Kasjan

Panie? — usłyszałem i spojrzałem na zebranych wokół mnie Przywódców. — Dowiedziałem się, że Strefa Pierwotna w końcu zgodziła się na spotkanie.

Strefa Pierwotna… rejon, w który pięćdziesiąt lat temu trafił meteoryt, zalewając świat prawdziwą Magią.

Obejmował on cały obszar ówczesnej Polski, zahaczając o część Rosji, Litwy i Białorusi. Choć promieniowanie objęło cały świat, ten obszar został tak nim nasycony, że zamknięto jego tereny, a ludzie, którzy tam żyli — i przeżyli — w większości przypadków albo oszaleli, albo narzucili sobie surową dyscyplinę, by móc chronić pozostałych.

Wielu ludzi — w chwili uderzenia bryły o ziemię — zapadło tam w magiczną śpiączkę. Ponad połowa z nich — przez te wszystkie lata — zdołała jednak już się wybudzić.

Te osoby wykazywały ogromne pokłady mocy, nad którymi — jak łatwo można się domyśleć — pozostali chcieli panować. Zdarzały się jednak osoby, które po wybudzeniu nie chciały dłużej tam egzystować — twierdzili, że atmosfera wewnątrz granic doprowadza ich do choroby, że się „duszą”. Jednak panujący na tamtych terenach rzadko ich wypuszczali, nie chcąc, by ci zjednali się z pozostałymi rasami, które narodziły się po wybuchu.

Ludzie z Pierwotnego Rejonu nie rozumieli jednak jednej rzeczy — my, ludzie żyjący na innych kontynentach, wcale nie planowaliśmy dominacji nad światem — a przynajmniej Ja dbałem o to, by takie osoby nie stały u władzy.

Dlaczego Ja? Z prostej przyczyny, której tak naprawdę nienawidziłem.

W chwili Wybuchu, gdy świat zalała Magia, trafiłem do miejsca, które ją spotęgowało i połączyło mnie z istotą, która już od wielu lat nie istniała na tym świecie.

Zbieg okoliczności, czy wola Bogów — nie wiedziałem. Ale tamtego dnia narodziłem się na nowo, jako najpotężniejszy żyjący człowiek.

I teraz, choć minęło pięćdziesiąt lat, użerałem się praktycznie z całym światem. Każdy czegoś chciał, każdy miał pełno pomysłów. Bardzo szybko przekonałem się jednak, iż jest to Naprawdę moje miejsce.

Panowałem nad wszystkimi żelazną ręką… czy raczej łapą. Oczywiście istniały nacje, które miały swojego głównego Przywódcę i nie byłem nim ja, ale potrafiłem to zrozumieć — nie każdemu odpowiadało to, że ich Przywódcą jest półczłowiek-półzwierzę.

Jedną z takich nacji byli ludzie żyjący w Strefie Pierwotnej. Byli oni bardzo potężni — wielu było tak naszpikowanych Magią, że zaczęli tworzyć tak zwane „Rody Czystej Krwi”. Jednak ich fanatyzm — pragnienie zachowania magii w czystości był — jeśli miałem być szczery — po prostu głupi.

Większość z nich narodziła się przecież zwykłym człowiekiem. A mówią o „Czystości”, jakby Magia była częścią naszego świata od zarania dziejów.

Nie lekceważyłem ich jednak. Byłem odporny na Magię jak nikt inny — Zmienni, tacy jak ja, byli swoistą kwintesencją magii. I — jeśli wierzyć ówczesnym naukowcom — nasza odporność równoważyła się mocy, jaką mieli Magowie.

A najpotężniejszymi chodzącymi jeszcze po świecie osobami byli właśnie ci, którzy żyli jeszcze w czasie Wybuchu.

Na świecie — poza mną — żyło jeszcze wielu narodzonych w tamtym okresie. Jednak w minionych pięćdziesięciu latach umarło nas bardzo dużo, głównie z powodu zatracenia się w darze, którego albo przeceniono, ale nieumiejętnie pokierowano.

Magia była okrutną kochanką. I żadna książka nie potrafiła ukazać, jak bardzo.

Była niczym obosieczny miecz, który ratował lub zabijał.

Zwykle ci, którzy mieli słabą wolę ginęli — nie potrafili wykorzystać swojego potencjału, a to sprawiało, że Magia, nie mając odpowiedniego ujścia, w pewnej chwili rozrywała ich od środka, przepełniając, aż tracili nad nią kontrolę.

Jedynym sposobem na ich ratunek było uśpienie… lub zabicie ich.

Pierwotni byli jednak trochę inni — wpierw byli zmuszeni do życia blisko kamienia, a potem nauczyli się czerpać z niego prawdziwą moc. Nie wiedzieliśmy o nich wiele, jednak jedno było pewne — obawiali się mnie.

I wcale się im nie dziwiłem.

A teraz to. Zgodzili się spotkać po ponad dwudziestu latach moich prób. Nie naciskałem na to — to nie miało sensu. Wielu posiadających moc w ogóle się nie starzało, w tym również i ja — a jeśli wierzyć badaniom, to byłem praktycznie nieśmiertelny.

No, gdyby ktoś ściął mi łeb raczej bym już nie wstał, ale mimo wielu — naprawdę wielu — prób, nikomu się to jeszcze nie udało.

— Gdzie? — spytałem tylko.

Odpowiedział mi Sam — był Alfą Rodu Kotów i moją prawą ręką:

— W miejscu najbardziej neutralnym dla nich — wyznał i dodał: — Na granicy Czech.

No tak — jak zwykle i tak musieli postawić na swoim. Byłem jednak cierpliwym człowiekiem i nie miałem ochoty na wojnę.

— Dobrze — wstałem i oparłem lekko pięściami o stół, pochylając ociupinkę. Powiedziałem cicho: — Wszyscy jesteśmy Przywódcami. Jednak wszyscy zdajemy sobie też sprawę, jak niebezpieczni są Pierwotni. Nie stać mnie na tracenie ludzi, dlatego wyruszę tam sam, by osobiście z nimi porozmawiać.

— Jesteś pewien? — po chwili wypełnionej przerażeniem — przerażeniem przez moją decyzję — odezwał się Sam, aż spojrzałem na niego swoimi niebieskimi oczami, zalewając je złotą barwą swojej Bestii.

— Jak niczego.

Rozdział 3

Sandra

Leżałam w łóżku. W cholernym łóżku i to od ponad miesiąca.

Miesiąca, w którym dowiadywałam się coraz więcej rewelacji — jak choćby to, że znajdowałam się przez prawie pięćdziesiąt lat w śpiączce i to, że świat nie był już taki, jak zapamiętałam.

Magia — na świecie istniała Magia, która w bardzo dużym stopniu wyparła technologię. A centrum tej magicznej afery — miejsce, gdzie jakaś wielka asteroida walnęła o ziemię — znajdowało się jakieś trzysta pięćdziesiąt kilometrów od miejsca, gdzie się narodziłam.

Miałam wtedy piętnaście lat — i jak się dowiedziałam — byłam obecnie jedną z najstarszych i najdłużej zamkniętych w śpiączce osób, jaka jeszcze żyła.

I do tego zadziwiająco zdolna.

Minął miesiąc, a ja wchłonęłam w siebie tyle informacji, że już po dwóch tygodniach „magicznych nauk”, byłam na etapie, który zwykle miały osoby po siedmioletniej nauce podstaw.

Zostało mi więc uczenie się z książek. Jeśli miałam być szczera, to odpowiadało mi to — nigdy nie przepadałam za ludźmi.

Również w czasach, kiedy zapadłam w magiczną śpiączkę, która przez te wszystkie lata magazynowała we mnie ogromny dar magii… który, gdy dowiedziałam się o nim po przebudzeniu, wywołał we mnie tylko jedną reakcję.

„Aha”.

Właściwie najbardziej zdumiał mnie — tak naprawdę — mój wygląd.

Według ludzkiej logiki powinnam mieć zmarszczki albo nawet siwe włosy. Tymczasem, będąc po sześćdziesiątce, wyglądałam na niewiele starszą niż wtedy, gdy nastąpił Wybuch.

Miałam długie blond włosy, zielono-brązowe oczy, które kiedyś chowałam za okularami — kobiece ciało, o którym zawsze marzyłam i do tego posiadałam dar magii, którego zawsze pragnęłam. Szczerze mówiąc, Magia była czymś, o czym wiele czytałam i marzyłam — analizowałam ją przy tym na wiele sposobów i próbowałam tworzyć na tej podstawie swoje pierwsze książki.

Kto by pomyślał, że pewnego dnia zwyczajnie zasnę, by obudzić się po pięćdziesięciu latach i mieć wszystko, za czym tęskniłam przez całe swoje nastoletnie życie?

No, prawie wszystko. Mimo że to wszystko wiedziałam… to częściowo nadal czułam się jak dziecko. Dziecko wiedzące tak wiele… a jednocześnie nie wiedzące nic.

To było naprawdę dziwne uczucie — część mnie czuła się dojrzała, pewna siebie. Pewna umiejętności, które posiadłam.

Jednak, kiedy myślałam o normalnym życiu… czułam się zagubiona, jak dziecko we mgle.

Jakby żyły we mnie dwie osoby: dorosły Mag… i zagubiona nastolatka, którą tak naprawdę jeszcze nie tak dawno byłam.

Kim się stałam? Jaka była obecna „ja”? Nie znałam na to jeszcze odpowiedzi, ale coś mi mówiło, że to tylko kwestia czasu, aż to odkryję.

Rozdział 4

Kasjan

Teraz rozumiałem, skąd ta nagła chęć na spotkanie. Czarodzieje czy nie — były rzeczy, których nie rozumieli.

Jak choćby to, że niektórzy z nich nagle zaczynają obrastać futrem.

Znajdowałem się na Polsko-Czeskiej granicy w — jeśli miałem być szczery — dość małym mieście, na dodatek w szpitalu, w którym, jak się dowiedziałem, były ostatnie osoby żyjące w granicach ziem Pierwotnych, które jeszcze znajdowały się w śpiączce.

Nie miałem o tym pojęcia — informacje o Śpiących rzadko do nas dochodziły. Jednak to oznaczało, że ludzie urodzeni za moich czasów… cóż, nie było nas zbyt wiele. I widać już niewiele będzie.

— Cieszymy się, że zgodził się pan z nami spotkać — rzekł wytwornie Przywódca Pierwotnych. — Ostatnie lata były dla nas… dość trudne, stąd nasz brak odzewu.

Taa — milczeliście jeszcze zanim nastał ten wasz „trudny czas”.

— Rozumiem — rzekłem jednak na głos spokojnie. — Tak czy inaczej cieszę się, że w końcu możemy porozmawiać i stworzyć więź między Pierwotnymi i resztą Narodów.

— W istocie — przyznał.

Zaprowadził mnie do jednego ze szpitalnych pokoi. Ujrzałem tam ledwo oddychającego Zmiennego, przytwierdzonego do łóżka pasami.

Podszedłem do niego powoli i ułożyłem dłoń nad jego czołem.

— Czuje pan coś? — zapytał tamten i od razu zrozumiałem.

Ten zmienny był z nim związany.

— Sądzę, że dzieciak używał czarnej magii — wyznałem po chwili, zabierając dłoń.

— Co takiego?

Spojrzałem na niego spokojnie — wydawał się rozdarty między niedowierzaniem, a złością.

— Mówię, jak jest — i wyprostowałem się, patrząc na twarz młodego, może z piętnastoletniego chłopaka. — Nie porósł futrem z powodu genów. Łączenie się ze zwierzęciem jest obecnie Magią zakazaną, jednak to właśnie to czuję. Przez te pięćdziesiąt lat widziałem kilka takich przypadków. Głównie właśnie dzieci, chcące zobaczyć, jak to jest być Zmiennym. Jednak nikt już nie zostanie zmiennym, łącząc się magicznie z innym zwierzęciem. Nie może, ponieważ Magia, która nastała w czasie Wybuchu, była najprawdopodobniej jedynym razem, kiedy ten proces był możliwy. Teraz te próby są praktycznie samobójstwem.

Wtedy w końcu wszedł do pokoju i wbił wzrok w dzieciaka.

— Jak mogę go uratować? Jestem jednym z najpotężniejszych magów Pierwotnych. Jeśli mogę coś zrobić, to zrobię to.

— Szczerze nie sądzę, by dał pan radę zrobić to w pojedynkę — wyznałem. — Do tego przede wszystkim potrzeba wiedzy. Bez niej… dzieciak nie przeżyje rozdzielenia.

Zacisnął dłonie w pięści.

— Czy ty masz tę wiedzę?

Po raz pierwszy zwrócił się tak do mnie.

— Wiem, jak to zrobić — wyjawiłem ostrożnie. — Jednak do tej sztuczki potrzebuje innego maga.

— Jestem tutaj — zauważył od razu, lecz ja pokręciłem głową.

— Jesteś zbyt rozemocjonowany. Twoja Magia nie będzie przepływać, tylko atakować, by wszystko przyspieszyć lub próbować na mnie wpłynąć, a tak nie może być — spojrzałem w stronę wejścia do pokoju, gdzie stało kilku gapiów, głównie pacjenci i pielęgniarze. — Musi to być ktoś neutralny. Ktoś, kto nie boi się zaryzykować.

Od razu zauważyłem, jak na moje słowa większość zaczyna poruszać się niepewnie — widać było, iż żadne nie jest na tyle pewne, czy może mi zaufać.

Spojrzałem na bezradność Przywódcy. Wiedziałem, że nie może nikogo zmusić do dzielenia się mocą z kimś, kogo nie zna.

Nagle jednak obaj usłyszeliśmy:

— To może ja?

Ludzie rozstąpili się i do środka weszła kobieta.

Miała na sobie szpitalną koszulę i spodnie, długie blond włosy i naprawdę piękne, zielone oczy z brązowymi plamkami.

Coś w jej twarzy sprawiło, że aż się przesunąłem, by lepiej widzieć.

Spojrzała na mnie, potem na Przywódcę, a potem niepewnie na gapiów.

Odchrząknęła lekko i zauważyła:

— Ja mogę pomóc. Nie jestem z nim związana — nie wiem nawet, kim jest i nie łączy mnie z nim żadna emocjonalna więź.

— Dlaczego więc chcesz pomóc? — zapytałem.

Wzruszyła ramionami.

— Nie mam nic do stracenia, lecz on… — spojrzała na twarz Zmiennego i zamrugała.

Nagle podeszła szybkim krokiem do jego łóżka i zdziwiona zamrugała ponownie na widok jego twarzy. W końcu zmarszczyła ciemnoblond brwi i spojrzał na mnie z tą miną.

— To jeszcze dziecko. Na dodatek… — obserwowała go chwile, aż mruknęła zamyślona: — Mam wrażenie, że to nie jest normalna przemiana.

— Skąd ten pomysł? — zapytałem spokojnie, choć byłem zaintrygowany.

Zwykle osoby, nie mające w sobie zwierzęcych genów, rzadko potrafiły dostrzec różnice między autentycznym Zmiennym, a osobą, która wymusiła przemianę.

— Jakoś… inaczej to sobie zawsze wyobrażałam — wyznała i obeszła łóżko, obserwując go. — On… wygląda, jakby wlazł w niego pies — rzekła nagle zaskoczona. — I pojawił się w niektórych miejscach. Zawsze, kiedy wyobrażałam sobie zmiennokształtnych, ci bardzo płynnie potrafili przejść wyglądem między zwierzęcą, a ludzką formą. A pośrednia była bardzo harmonijnym połączeniem obu ich „natur” — i nagle posmutniała, patrząc na jego twarz. — Dzieciak narobił głupot, co? — zapytała w końcu ze smutkiem, a ja obserwowałem ją przez chwilę, ignorując pozostałych.

— Znasz się na naszej anatomii?

Spojrzała na mnie i pokręciła głową.

— To pierwszy „Zmienny”, jakiego widzę na oczy.

— Co… — zacząłem, lecz urwałem, nagle kojarząc fakty.

Zamiast jednak się do nich odnieść, wyjawiłem:

— Wiem, jak mu pomóc — i wyciągnąłem do niej rękę. — Jedyne, na co musisz mi pozwolić, to czerpać z siebie moc.

— Czerpać? — powtórzyła i nagle ujrzałem w jej oczach kalkulację.

Wiedziała, co to oznacza.

— Okej, zaufam ci — rzekła jednak zaskakując mnie i podeszła, łapiąc moja dłoń.

To, że jej dotyk był dla mnie jak kopnięcie prądem, było niedopowiedzeniem — miałem wrażenie, że sama jej obecność wybudza we mnie wszystkie zmysły.

— Mogę obserwować, czy mam zamknąć oczy? — zapytała domyślnie, aż na nią spojrzałem.

— Jeśli dasz radę, patrz — powiedziałem i gdy zostaliśmy w pokoju sami z Przywódcą, stwierdziłem: — Możemy zaczynać — poprosiłem jeszcze tylko: — Mów od razu, jeśli będziesz chciała puścić pawia. To nie jest zadanie dla słabych.

Kiedy to usłyszała, po raz pierwszy ujrzałem w jej oczach złość.

Intrygujące.

Jednak to, co usłyszałem, sprawiło, że zdębiałem:

— Słuchaj przystojniaku. Zgłosiłam się na ochotniczkę nie po to, by mnie obrażano. Rób swoje i ogranicz swoje złośliwości, okej?

Wyprostowałem się powoli, patrząc na nią z góry i czując, jak moje oczy nabiegają złotem.

Kiedy to ujrzała od razu zamrugała w szoku i lekko zesztywniała, lecz i tak rzekła zadziwiająco dzielnie:

— Okej, nie jesteś zwykłym człowiekiem — kapuję. Możemy już zacząć działać? Chyba dzieciak jest ważniejszy niż twoje ego?

Powoli zacząłem nachylać się do jej twarzy.

W pierwszym odruchu zagryzła lekko wargi, lecz po chwili zorientowałem się, że mimo strachu dzielnie patrzy mi w oczy.

To… było interesujące. Mało kto potrafił wytrwać moje spojrzenie — więksi od niej sikaliby już ze strachu. A ona tylko stała niepewnie, jakby nie wiedziała, jak się zachować.

— Jest — przyznałem w końcu. — Jednak nie złość mnie dzieciaku. Takie myszki, jak ty, zjadam na śniadanie.

Wróciłem do poprzedniej pozycji i spojrzałem na leżącego chłopaka.

— Nie wątpię — dobiegło mnie wtedy zirytowane, lecz nagle odezwał się Przywódca:

— Proszę was.

Spojrzeliśmy na siebie. Czekałem na jej reakcję, lecz ta uparcie spojrzała na dziecko i rzekła:

— Miejmy to za sobą.

A więc zaczynamy.

Rozdział 5

Sandra

Nigdy bym nie pomyślała, że ktoś — ktokolwiek — będzie wstanie mnie przerażać, pociągać i irytować jednocześnie.

Mężczyzna — bo słowo „facet” nie oddawało natury stojącej obok mnie osoby — miał jakieś dwa metry wzrostu, krótkie włosy o barwie pszenicy z dziwnymi, czarnymi pasemkami, niebieskie oczy o tak głębokim i świdrującym spojrzeniu, jakby jednym zerknięciem obdzierał cię ze wszystkiego, czym jesteś, oraz ciało, którego nie sposób było opisać jednym słowem.

Był równocześnie nabity, jak i smukły, wysoki, lecz elastyczny. Silny i pełen gracji.

Teraz, kiedy o tym myślałam, właściwie łatwo było mi zaakceptować fakt, że to Zmienny. Takie cechy mogli mieć tylko oni. A skąd wiedziałam? Bo przed „zaśnięciem” pochłaniałam romanse paranormalne jak szalona, a zmiennokształtni byli zdecydowanie moim ulubionym tematem.

Teraz jednak obserwowałam, co miał zamiar zrobić. Nie wiedziałam, jak do tego podejdzie, ale mój głód wiedzy o magii był tak silny, że przełamałam swoje opory i postanowiłam pomóc.

Nigdy nie byłam w niczym dobra, ale teraz, gdy miałam dar, chciałam go rozwijać. Chciałam go zrozumieć.

Chciałam wiedzieć o nim wszystko.

Nawet jeśli zmuszało mnie to do stania obok wielkiego, cholernie przystojnego zmiennokształtnego, na którego sam widok czułam tak różne emocje — od niepewności, po złość i fascynację — i trzymania go ze dużą, ciepłą rękę.

Z tego, czego mnie uczono w pierwszych dniach po przebudzeniu, tylko naprawdę silni Zmienni potrafili używać magii, choć tylko w niewielkim stopniu, pomimo faktu, że byli samą jej kwintesencją. Ich Dar obejmował przemiany oraz ogromną siłę i zwinność — Magia koncentrowała się u nich na aspektach czysto fizycznych. Im ktoś był silniejszy, tym lepiej nad nią panował.

Byłam więc ciekawa, na co tak naprawdę go stać — kiedy ujrzałam w jego oczach złoty kolor, poczułam autentyczne przerażenie. W tym spojrzeniu kryło się coś tak pierwotnego i silnego, jakby był wielką, potężną bestią, a ja zwykłym człowiekiem, który nie jest w stanie ogarnąć jego siły.

Kiedy zdałam sobie sprawę ze swojego lęku, pozwoliłam odezwać się tej części mnie, której przed zaśnięciem nikt nie lubił.

Nienawidziłam, kiedy ktoś świadomie chciał sprawić, żebym poczuła się mała. Każda część mnie buntowała się przed tym, dlatego będąc nastolatką miałam zwyczajnie przesrane. Im bardziej chciałam „zniknąć”, tym więcej ludzi mnie zaczepiało i zmuszało do reakcji, które koniec końców im się nie podobały, co w konsekwencji sprawiło, że zamiast spokoju miałam cały czas pod górkę.

„Nigdy więcej” — pomyślałam, nieświadomie zaciskając dłoń na jego dłoni. — „Już Nigdy nie pozwolę sobą pomiatać”.

Rozdział 6

Kasjan

Już miałem zacząć, kiedy nagle wyczułem, jak w stojącej obok mnie kobiecie coś rośnie — jakieś emocje, które nie do końca pasowały do sytuacji. Czułem jej zawziętość, złość… Ale — co ciekawe — te nie były skierowana na mnie, lecz na nią.

O czym myślała? Co wzbudziło w niej tak wielki gniew, że aż — widać nieświadomie — zacisnęła dłoń na mojej własnej?

I dlaczego, do cholery jasnej, jej dotyk tak bardzo wpływał na moje ciało? Czułem się tak, jakby jeden jej gest mógł kazać mi i mojej bestii robić wszystko, czego ta tylko będzie chciała.

Na Boga, co jest?

Lekko pokręciłem głową, chcąc się otrząsnąć, po czym zacząłem w końcu proces.

Dzieciak momentalnie wygiął się do góry, skomląc głosem zarówno ludzkim, jak i zwierzęcym. Rozdzielenie nie było procesem bezbolesnym — Magia, która sprawiła, że się połączyli, była zakazana, a by odwrócić jej skutki musiała zostać uiszczona zapłata.

Wątpiłem, by zwierzę przeżyło rozdzielenie, lecz choćbym chciał uratować oboje, dziecko było tutaj najważniejsze.

Nadszedł czas. Zaczerpnąłem moc od kobiety, która w pierwszym odruchu drgnęła zaskoczona.

Cholera, jeśli puści moją dłoń, mogę zabić oboje…

Wtedy jednak ta pozbierała się i zacisnęła dłoń na mojej — jeszcze mocniej niż przedtem — a ja wykorzystałem to i w jednym podmuchu mocy „rozerwałem” więź między zwierzęciem i człowiekiem, aż na łóżku, w jednym momencie, znalazł się zarówno młody chłopiec, jak i owczarek niemiecki.

Przywódca dobił do drzwi i do środka wpadli lekarze, by się nim zająć. Zdjęli nieruchome zwierzę z łóżka, po czym położyli je na podłodze.

Pies nie był niczemu winny. Swoją drogą nie było ich już wiele na świecie — większość wyginęła i pozostały tylko duże i silne rasy, które miały bardzo silny instynkt, karzący im chronić swoich właścicieli. Miały też w sobie pewne predyspozycje magiczne, związane z legendami, które „odrodziły się” z książek w czasie przypływu magii.

Kiedy ja patrzyłem na psa — pełen żalu, że kolejna niewinna istota odejdzie z tego świata — kobieta wyminęła mnie, puszczając moją dłoń i klęknęła obok niego, by delikatnie pogłaskać po głowie i uchu.

Pies drżał, lecz uchylił pełne bólu spojrzenie, aż ujrzeliśmy parę niewinnych, przepełnionych strachem brązowych oczu.

Zaskoczony ujrzałem, jak dziewczyna płacze bezgłośnie, głaszcząc konające zwierzę.

Nawet nie spojrzała na dziecko — nie płakała nad nim. Jednak zwierzę wyzwoliło w niej żal, smutek… to powiedziało mi, że ludzkie życie może i było dla niej ważne — inaczej nie chciałaby pomóc — jednak cierpienie istoty, która sama za siebie nie wybierała losu, było dla niej nie do zniesienia.

Stanąłem po drugiej stronie zwierzęcia, patrząc na oboje.

Dziewczyna pociągnęła nosem i spojrzała na mnie.

— Można mu pomóc?

Nie wiem dlaczego… ale jej zachowanie bardzo mnie ujęło.

Klęknąłem i ułożyłem dłoń nad ciałem zwierzęcia. Po chwili wyznałem:

— Jego serce ledwo bije. Część organów została nadszarpnięta, poza tym jest bardzo słaby — zbyt długo był połączony z dzieciakiem.

— A jego umysł? — zapytała cicho.

Spojrzałem na nią — wyglądała, jakby nad czymś myślała.

— Jest słaby… ale to dlatego, że cierpi — wyznałem i zmarszczyłem brwi widząc, jak z namysłem głaszcze głowę psa. — Co chcesz zrobić? — zapytałem, czując, że podjęła jakąś decyzję.

Spojrzała na mnie i wyszeptała:

— Coś… Czego kiedyś nie byłabym w stanie zrobić — i położyła dłoń w miejscu, gdzie biło jego serce.

Wibracje magii, jakie po chwili nastały — gdybym był w zwierzęcej postaci — zjeżyłyby mi sierść na karku. To była czysta niczym kryształ moc, która przenikała wszystkich w pokoju.

Spojrzałem na psa — przestał drżeć, a oddech zaczął wyrównywać.

Spojrzałem na kobietę — a ta zwyczajnie jaśniała, patrząc błyszczącymi niczym szmaragdy oczami na coraz spokojniejsze zwierzę. Była skupiona, lecz też zadziwiająco spokojna, jakby Magia była jej druga skórą.

Po chwili wstała i odwróciła się do dziecka, nadal jaśniejąc mocą.

Ludzie rozstąpili się, a ta nachyliła się do niego i nim ktokolwiek pojął, co się dzieje, młody był uleczony i mocno spał. Ona jednak na ten widok pokiwała tylko z uśmiechem głową, pogłaskała go po ciemnej czuprynie i wróciła do psa, siadając obok.

Po chwili jej moc ustała i w pokoju zapanowała cisza.

— Cześć skarbie — szepnęła w pewnej chwili i ujrzeliśmy, jak pies otwiera oczy, patrząc na nią bez ruchu.

Po chwili nieśmiało obił ogonem o ziemię i zrozumieliśmy, że nastał prawdziwy cud.

Uleczyła ich obu — uleczyła i na dodatek nawet się nie zmachała.

Kim ona, u licha, była?

Rozdział 7

Sandra

Westchnęłam, siedząc znów na swoim łóżku. Wbrew przekonaniu wcale nie byłam zmęczona, czy choć przejęta tym, co się stało — tak naprawdę jedyne, co czułam, to ulgę na myśl, że udało mi się uratować i psa, i chłopca.

Z tego, co zdążyłam się dowiedzieć zanim mnie tu wpakowano, to to, że Magia, której użyłam, była trudna i wymęczała każdego, kto jej używał.

Teraz, kiedy na spokojnie mogłam sobie to przeanalizować, zorientowałam się, że faktycznie mogła wykańczać. Magia leczenia zwykle wymagała znajomości komórek, organów — wszystkiego, z czego składała się dana istota. Wiedziałam to, ponieważ czytałam kiedyś o tym naprawdę dużo.

Dlaczego jednak Ja nie byłam zmęczona? Odpowiedź na to była tak naprawdę bardzo prosta, a którą sama chyba określiłabym słowem „podejście”.

Wszyscy magowie, którzy mnie uczyli, byli zdumieni tym, jak łatwo pojmuję ich nauki. Nie potrafili zrozumieć, jakim cudem tak łatwo to przyswajam i na dodatek potrafię momentalnie użyć.

Odpowiedzią na to był mój sposób postrzegania, który od zawsze odbiegał od „normalnego”, ludzkiego patrzenia.

Co — tak naprawdę — było dla mnie jednym, wielkim plusem.

Po jakimś czasie, do mojego pokoju, wszedł ojciec tamtego chłopca. Jak się dowiedziałam, był on Przywódcą Pierwotnych — przywódcą zarówno ludzi, jak i Ziem, które obejmowały teren najbardziej „zaatakowany” przez fale magii te pięćdziesiąt lat temu.

Bardzo mi dziękował i zadeklarował się, że spełni jedno moje życzenie, niezależnie od tego, jakie by nie było. Dał mi na to słowo Przywódcy, które — jak już wiedziałam — nie mógł złamać.

Podziękowałam mu, jednak jeszcze niczego sobie nie zażyczyłam. Nie wiedziałam, czego chcę i czego tak naprawdę mogę chcieć. Życie poza murami szpitala było dla mnie obce, a nie chciałam życzyć sobie czegoś, a potem tego żałować.

Kiedy nastał wieczór, usiadłam — w absolutnej ciemności — w oknie swojego pokoju. Patrzyłam na świat na zewnątrz, który niby był podobny do tego, którego pamiętałam, lecz jednocześnie był całkiem inny.

Nagle jednak coś przykuło moją uwagę, aż się wyprostowałam.

Cienie. Widziałam cienie kilku osób, skradających się w mroku wzdłuż ścian budynku.

Tego się nie spodziewałam. Kim byli? I na kogo czatowali?

I czemu, na litość boską, patrząc na nich czułam, że to Ja mam kłopoty?

Nagle po moim ciele przeszedł dreszcz i zeszłam cichutko z okna, przyciskając do zacienionej ściany obok.

Ujrzałam, jak te — w absolutnej ciszy — delikatnie unosi się do góry. Przyznaję — miałam serce w gardle — jednak byłam na tyle przytomna, by sprawić, że moje ciało zlało się z czernią w której stałam, aż stałam się całkowicie niewidoczna dla oczu.

Wtedy ktoś zaczął przechodzić przez okno do mojego pokoju. Był wysoki, ale bardzo smukły, ubrany od stóp do głów na czarno, by stopić się z nocą — poruszał się bardzo płynnie, jednak określenie tego gracją było dla mnie niedopowiedzeniem i rozmijało się z wrażeniem, jakie na mnie wywarł.

Ten ktoś ruszał się jak skradający pająk, a to wrażenie sparaliżowało mnie lepiej niż cokolwiek innego.

Kiedy ten zaczął skradać się do łóżka, zrozumiałam, że muszę uciec — i że mam na to tylko jedną szansę.

Wyobrażając sobie siebie jako powietrze, powoli podeszłam do okna i — nie patrząc w dół — weszłam na parapet. Zajrzałam na tego kogoś i powolutku weszłam na gzyms, kierując powoli jak najdalej od pokoju.

Boże, jak wiało. Byłam powietrzem, jednak wiatr porywał mnie na wszystkie strony — czułam, że mam problem z utrzymaniem tej formy, ale nie wiedziałam jeszcze, co zrobić, by zniwelować działanie natury.

Nagle poczułam na plecach dreszcz i obejrzałam się. Ujrzałam, jak ten koleś-pająk wystawia głowę i nagle patrzy w moja stronę.

Prosto w moje oczy.

Cholera, widział mnie!

Wypadł z okna, czepiając ściany, a mi aż zrobiło się niedobrze na ten widok, lecz nagle poczułam jeszcze więcej dreszczy i zorientowałam się, że nie tylko z lewej, ale i od góry i z prawej strony skradają się do mnie te postacie.

Nie myślałam — w tym momencie nic mnie nie obchodziło. Zamknęłam oczy, odepchnęłam się dłońmi od ściany i runęłam pięć pięter w dół.

Rozdział 8

Sandra

Zaskoczona poczułam, jak ląduję, ale nic mnie nie zabolało. Co więcej usłyszałam:

— Nie dość, że bez instynktu samozachowawczego, to jeszcze kamikadze.

Otworzyłam oczy i ujrzałam…

— Trzymaj się — rzekł zmiennokształtny blondyn, któremu dziś pomagałam, po czym ruszył jak błyskawica, choć jego mięsnie poruszały się wokół mnie wręcz leniwie, jakby to, co robił, nie wymagało od niego żadnego zachodu.

Jezus Maria, jaki on musiał być silny! Kiedy mnie tak trzymał, czułam się mała i wręcz boleśnie odczuwałam to, że jestem człowiekiem.

Od razu pojęłam, że nienawidzę się tak czuć, jednak — gdy spojrzałam ponad jego ramieniem i ujrzałam te postaci, biegnące za nami — uznałam, że nie mam wyjścia i zostanę tam, gdzie byłam.

— I hop — usłyszałam nagle, po czym ten zwyczajnie skoczył, lecz tak wysoko, że patrzyłam tylko z przerażeniem i fascynacją, jak ziemia oddala się od nas coraz bardziej.

Jednak, kiedy zaczęliśmy opadać, spanikowana objęłam go ciasno za szyję, wciskając w nią twarz.

W końcu poczułam, że lądujemy, lecz ten opadł tak miękko, że ledwo zdałam sobie sprawę, iż znów biegniemy.

— O co tu chodzi? — zapytałam, nareszcie wydobywając z siebie głos.

— Zdaje się, że nie wszystkim odpowiada to, że tu jestem — usłyszałam i ten nagle skręcił ostro, chowając za jakąś ścianą.

Spojrzałam na jego twarz, nie potrafiąc ukryć drżenia.

Wyglądał jak nasłuchujący drapieżnik — skoncentrowany, silny, gotów odeprzeć atak za wszelką cenę… lub samemu zaatakować, ledwo wyczuwszy zbliżającego się wroga.

— Pytanie więc brzmi… — odezwał się nagle dość warkotliwym tonem i spojrzał na mnie pomieszaniem niebieskich i złotych oczu. — Dlaczego uciekałaś i dlaczego skoczyłaś?

— Jeden z nich wszedł do mojego pokoju — wyjaśniłam od razu. — Kiedy go wyczułam, siedziałam na parapecie — od razu schowałam się pod ścianą, stapiając z mrokiem. Kiedy zaczął iść w stron łóżka, zwiałam za okno, jednak nie umiałam przez pogodę utrzymać formy wiatru i nim się zorientowałam nie tylko on na mnie szedł, ale i kilku innych — zadrżałam. — Nie wiedziałam, co robić, więc skoczyłam.

— Co miał ci dać ten skok? — zapytał, lecz ja wzruszyłam bez słowa ramionami.

Jego oczy nabiegły złotem jeszcze bardziej.

— Chciałaś umrzeć?

Znów wzruszyłam ramionami, lecz tym razem stwierdziłam cicho:

— Niewielka strata.

Wtedy — bez najmniejszego wysiłku — uniósł mnie wyżej, aż moja twarz znalazła się naprzeciw jego.

— Nie mów w ten sposób — Nigdy. Zawsze znajdą się ludzie, którzy będą cierpieć po twojej śmierci. Oddanie życia jest zwykłym tchórzostwem.

Ubodło mnie to, lecz nie dlatego, że nie miał racji. Od zawsze myślałam tak samo — że samobójstwo jest zwykłym tchórzostwem, strachem przed życiem, które miało się tylko jedno.

Jednak teraz…

— Łatwo ci mówić — powiedziałam, czując, jak złość i pustka znaczą moje oblicze. — Łatwo mówić to komuś, kto ma dla kogo żyć.

Obserwował mnie przez chwilę, aż nagle usłyszałam:

— A więc miałem rację. Kiedy się przebudziłaś?

— …miesiąc temu — wyznałam cicho, choć to i tak było bez znaczenia. — Dlatego, jak widzisz, nikogo nie obejdzie to czy żyje, czy nie. Nie mam nikogo, komu by zależało — i odwróciłam wzrok, by w jednej chwili poczuć na plecach igiełki zimna. Szepnęłam do niego spięta:

— Za nami.

Mężczyzna zrobił gwałtowny unik, nadal trzymając mnie w ramionach, po czym ta dziwaczna, pajęcza postać, wylądowała w miejscu, gdzie jeszcze chwilę temu staliśmy, rozwalając część murowanej ściany.

Wypadliśmy na ulicę, po czym zdaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy otoczeni.

— Cholera — warknął. — Co to, u licha, jest? Nie pachną ani jak ludzie, ani zwierzęta.

Spojrzałam na niego prędko… i odważyłam się:

— Myślę… że to ludzie z genami pająków.

— Pająków? — zapytał i dodał: — To niemożliwe. W czasie wybuchu niemal wszystkie owady wyginęły lub częściowo przeistoczyły przez Magię. Te, które przeżyły, są hodowane.

— To jak wyjaśnisz ich chód? — wycedziłam, zła, że mi nie wierzy. — Ledwo ich zobaczyłam, a już dostałam dreszczy, jak na widok prawdziwego pająka.

Wtedy na mnie spojrzał:

— Naprawdę pamiętasz pająki?

— Miałam piętnaście lat, kiedy „zasnęłam” — rzuciłam zła. — Uwierz mi, doskonale je pamiętam.

— Okej — zaczął od nich odskakiwać, kopiąc je z taką siłą, że leciały kilkanaście metrów w powietrze. — Więc co na nie zadziała? Robaki nie są moją mocną stroną.

— A myślisz, że moją? — odpyskowałam i nagle rzucił mnie na ziemię.

Zabolało i chciałam na niego fuknąć, ale ledwo się uniosłam i zobaczyłam, jak spadają na niego pasma pajęczyny.

Cholera…

Te paskudy ruszyły na nas, a ja nagle pojęłam, co robić.

Wstałam i uniosłam dłoń, wyobrażając sobie swoją Magię.

— Chodźcie… nie mogę się doczekać, by wypróbować na was to, czego się nauczyłam.

Rozdział 9

Kasjan

Cholera jasna — dziewczyna miała rację. Ci popieprzeńce w jednym momencie rzucili we mnie pasmami pajęczyny i jedyne, co mogłem zrobić, to puścić ją, by i jej nie dopadły.