Za kotarą rzeczywistości - Caroline V. Dragon - ebook

Za kotarą rzeczywistości ebook

Caroline V. Dragon

3,8

Opis

Cztery kobiety — cztery historie połączone przez świat, w którym Dary dyktują o mocy danego człowieka. Tancerka, Pisarka, Śpiewaczka oraz ta, której Dar to Przyswajanie Wiedzy. „Za kotarą rzeczywistości” to 1 tom ze Świata Darów, koncentrujący się najbardziej na ostatniej z kobiet — skrzywdzonej przez los Smoke — oraz jednym z Królów ziemi zamieszkałych przez Smoki. Czym jest Więź i czy pozostali będą wstanie zaakceptować uczucie, jakie wiele lat temu połączyło tych dwoje?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 165

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (8 ocen)
3
2
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Caroline V. Dragon

Za kotarą rzeczywistości

Świat Darów Tom 1

Projektant okładkiKarolina "Naru" Piasecka

KorektorAnna "Hikaru" Krysztofowicz

Zdjęcie na okładce©grandeduc - Adobe Stock

© Caroline V. Dragon, 2020

© Karolina "Naru" Piasecka, projekt okładki, 2020

Cztery kobiety — cztery historie połączone przez świat, w którym Dary dyktują o mocy danego człowieka.

Tancerka, Pisarka, Śpiewaczka oraz ta, której Dar to Przyswajanie Wiedzy.

„Za kotarą rzeczywistości” to 1 tom ze Świata Darów, koncentrujący się najbardziej na ostatniej z kobiet — skrzywdzonej przez los Smoke — oraz jednym z Królów ziemi zamieszkałych przez Smoki. Czym jest Więź i czy pozostali będą wstanie zaakceptować uczucie, jakie wiele lat temu połączyło tych dwoje?

ISBN 978-83-8221-266-2

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Świat, do którego trafiłyśmy

Sparks

Naprawdę nie wiem jak to się stało i kurczę chyba będę musiała o tym z kimś pogadać.

Akurat byłam w szkole — była lekcja tańca, a że ja uwielbiałam się ruszać, dawałam z siebie wszystko z prawdziwą radością.

Kiedy skończyłam ostatni dzisiejszy taniec, podszedł do mnie jakiś chłopak — a w zasadzie facet, choć musiał być niewiele starszy ode mnie.

Miałam siedemnaście lat i długie, bardzo rude włosy — w porównaniu ze stereotypowym rudzielcem nie miałam jednak piegów czy niebieskich oczu. Natura obdarzyła mnie za to brązowymi ślepiami i silnym ciałem sportowca, choć to taniec był moim „konikiem” od najmłodszych lat.

Chłopak… facet… Nie ważne! Koleś podszedł do mnie po ostatniej figurze — jeśli miałabym być szczera, to bardzo mi się spodobał, choć nie do końca był w moim typie. Niewiele wyższy ode mnie — a wolałam dużo wyższych od siebie — o chłopięcej urodzie, podczas gdy ja wolałam facetów o bardziej ostrych rysach.

Wiem, wiem — zwykle niskie dziewczyny wolały również dość niskich facetów, by nie wyglądać przy nich jak krasnale, ale co miałam na to poradzić?

Miał jednak bardzo ładne i ciepłe spojrzenie. Kiedy ujęłam jego wyciągniętą dłoń, zdziwiona poczułam, że ta jest twarda i szorstka, jakby…

No tak, jedyne co mi się z tym skojarzyło, to walka mieczem — w książkach zawsze opisywano szorstkie dłonie jako „dłonie wojownika”. Teraz raczej rzadko tacy przystojniacy mieli takie ręce — bardziej kojarzyłam, że były gładkie, podobnie jak u dziecka…

Tak czy inaczej pogratulował mi z szerokim uśmiechem tego, jak się ruszam — powiedział, że z chęcią kiedyś ze mną zatańczy, jeśli tylko będę chciała, po czym zostawił mi swoją wizytówkę.

Kiedy odchodził, poczułam się dziwnie — jakbym miała mimo wszystko już nigdy go nie zobaczyć. Spojrzałam na jego plecy i zaskoczona zauważyłam, że te są dość szerokie, nawet pomimo wzrostu… i dyndają na nich długie, spięte w kucyk włosy. Trochę zaskoczyła mnie ich długość, lecz najdziwniejsze było to, że gdy zamrugałam, te przybrały na moment inny kolor. Zamiast czerni… ujrzałam błysk fioletu. Nie miałam jednak okazji się przekonać czy mam zwidy, czy nie, bo facet zwyczajnie opuścił salę, nie oglądając się za siebie.

Kiedy wróciłam do domu przywitałam się energicznie, ale jak zwykle zostałam zignorowana.

Mieszkałam tylko z dziadkiem, którego chyba niewiele obchodziłam. Rozumiałam, że był już stary i schorowany… Dlatego starałam się radzić sobie sama i pomagać mu, jak tylko potrafiłam.

Kiedy nastał wieczór, mocno się z nim pokłóciłam — powiedział mi, że za kilka dni, kiedy skończę osiemnaście lat, mam się wynieść z jego domu i nigdy nie wracać.

Wiedziałam, że mnie nie lubił, jednak… myślałam, że jestem choć trochę pomocna.

Mijały kolejne dni, przybliżając nieubłaganie koniec szkoły, tak samo jak i moje urodziny. Tak się jakoś dziwnie złożyło, że koniec roku szkolnego wypadał dokładnie w moje osiemnaste urodziny.

I był to dzień, w którym musiałam się wynieść.

Jeszcze nie wiedziałam, co ze sobą zrobię… ale nie miałam zamiaru się załamywać.

Niestety koniec roku nadszedł w oka mgnieniu i stałam teraz, szykując się na ceremonię zakończenia szkoły. Kiedy zakładałam kurtkę coś wypadło mi z kieszeni — zauważyłam, że to wizytówka od tamtego przystojniaka. W tym wszystkim, całkiem o niej zapomniałam.

Obejrzałam ją w sumie po raz pierwszy i zaskoczona przeczytałam na odwrocie:

„Chcesz zmienić swoje życie? Jeśli tak, to pomyśl życzenie”.

Cóż, nie chciałam na razie myśleć o tym, czego chcę — zrobię to po tym, jak skończy się ceremonia ukończenia liceum.

Wtedy będę miała dość czasu na to, by myśleć o bardzo wielu sprawach.

W końcu skończyłyśmy liceum! — zawołała moja przyjaciółka, a ja zaśmiałam się radośnie, przyznając:

— Tak. W końcu!

— Sparks, co będziesz teraz robić? Według mnie powinnaś nadal tańczyć, na przykład zostać nauczycielką…

— A ja sądzę, że powinna dalej używać mięśni — wyznała druga — Jesteś taka cholernie silna… a w ogóle nie wyglądasz!

Zaśmiałam się szczerze i wyznałam:

— Jeszcze nie wiem, co zrobię, ale na pewno… — nagle urwałam, czując się tak, jakby ktoś mnie obserwował.

Obróciłam się… i ujrzałam tamtego faceta. Uśmiechał się do mnie ciepło, aż nagle zobaczyłam, jak porusza ustami. Mimo że nie było szans go usłyszeć, wyczytałam z ruchu jego warg:

„Czy chcesz zmienić swoje życie?”.

Ja… chciałam — uświadomiłam sobie, czując wręcz ból w piersi na samą myśl. — Bardzo chciałam.

„Więc pomyśl życzenie” — znów niemal go usłyszałam, choć nie wydał żadnego dźwięku.

— Chcę… — zaczęłam na głos, zaskakując koleżanki. — Chcę mieć dom… chcę znaleźć swoje miejsce.

Tamte spojrzały tam, gdzie ja, lecz zaskoczone stwierdziły, że nikogo tam nie ma.

Jednak on tym był — był i uśmiechał się do mnie, by zaraz po moich słowach skłonić się wytwornie w tym swoim kremowym garniturze… i pstryknąć palcami.

Ledwo to uczynił, a zszokowana ujrzałam, jak otacza mnie ogień.

Ogień, który objął moje ciało, odbierając przytomność.

Kiedy się ocknęłam ujrzałam, że leżę na podłodze jakiejś wielkiej sali, która bardzo przypominała mi jakąś komnatę w zamku. Obok siebie dostrzegłam tego faceta, klęczącego na ozdobnych płytkach… jednak ubranego zupełnie inaczej. Wyglądał niczym jakiś książę albo król.

— Gdzie… — spróbowałam się unieść i ten bez słowa mi pomógł. — Gdzie jestem?

— W miejscu, do którego pragnęłaś trafić — wyznał i wstał, ciągnąc mnie do góry. — Obawiałem się już, że wyrzuciłaś wizytówkę.

— Ja… — zamarłam, kiedy nieświadomie spojrzałam w bok i ujrzałam za oknem piękny ogród różany. — Mój Boże! — zachwycona podbiegłam i oparłam ręce o łuk okna… by po chwili zamrugać w szoku i cofnąć się prosto na tego faceta, który widać specjalnie stanął za mną, by powstrzymać mój z góry wiadomy upadek. — Czy… czy to był… — spojrzałam gwałtownie na jego twarz, nie wierząc, by to co widzę było prawdziwe.

Ten jednak zachichotał cicho i uniósł mój otwarty podbródek, by zamknąć moje rozdziawione usta.

— Tak. To był smok.

— Ale… ale jak… — nie mieściło mi się to w głowie.

Puścił mnie delikatnie i odsunął, idąc na środek pokoju, po czym nagle obrócił się tak, jakby chciał ramionami ogarnąć wszystko dookoła.

— Witaj w Świecie Daru — i mrugnął do mnie okiem, kłaniając wytwornie.

Jednak to, co dodał, kazało mi klapnąć tyłkiem na parapet:

— Moim Królestwie.

Safina

Życie jest rzadkim darem, którego należy szanować. W to wierzyłam, nie mając jednak pojęcia, jak blisko byłam prawdy.

Miałam dopiero dwadzieścia lat, lecz swoje pierwsze pisarskie sukcesy zaczęłam odnosić już jako dziecko — moi rodzice promowali moją twórczość i teraz, będąc tak naprawdę ciągle bardzo młodą wiekiem pisarką, nie musiałam walczyć z biedą czy polegać na ich pieniądzach.

Uważałam się za osobę rozważną i niezależną — byłam domatorką, lecz potrafiłam odnaleźć się w każdej grupie, nie tracąc swojego charakteru. Jednocześnie potrafiłam do pewnego stopnia się dopasować, przez co niektórzy śmiali się, że jestem jak elegancko ubrany Ninja.

Czasem określano mnie żartobliwie „rozważną i romantyczną”, jako że pisywałam między innymi romanse. Sama jednak nie określiłabym siebie jako prawdziwą romantyczkę — wolałam prawdę od ułudy — czystość emocji, a nie jakieś zauroczenia.

Wielu twierdziło, że bywałam czasem sztywna — może i tak było, jednak wolałam być sobą niż udawać kogoś, kim nie jestem. A tym, którym się moja postawa nie podobała, sugerowałam się do siebie nie zbliżać.

Rzadko się złościłam — byłam raczej spokojną osobą, uważałam, że nadmierna emocjonalność to zwykły brak kontroli nad sobą, a przede wszystkim nad swoim życiem. Przyznaję, że lubiłam jednak czasem pofantazjować.

Pisanie książek było dla mnie czymś w rodzaju wyładowania się — może dlatego w tak wielu sytuacjach życiowych, nawet bardzo trudnych, potrafiłam zachować spokój. Jednak tamtego dnia… cóż, wszystko się zmieniło.

Udałam się na wystawę obrazów — dostałam zaproszenie od matki, która była ich autorką. Wśród zebranych ujrzałam pewnego mężczyznę — nie przypominał żadnego ze „standardowych” gości wernisażu i co więcej — był jedyną nieznaną mi osobą w całej śmietance towarzystwa wyższych sfer.

Kiedy ten stał, oglądając z uśmiechem jeden z obrazów, podeszłam do matki, która akurat patrzyła na niego z lekko rozanieloną miną.

— Przystojny, prawda? — zapytała, gdy o niego spytałam. — Był już na kilku moich wystawach, więc postanowiłam go zaprosić. Wydaje się kochać sztukę.

— Rozumiem, że zaprosiłaś kogoś całkowicie obcego na zamknięty wernisaż?

— Och, skarbie, jak zwykle jesteś zbyt poważna. Lepiej się z nim zapoznaj — zachęciła i puściła mi perskie oko. — Widziałam jak kilka razy za tobą zaglądał.

Obejrzałam się na mężczyznę i ten, w tej samej chwili, obrócił się w naszą stronę.

Uśmiechnął się, a ja zaskoczona ujrzałam, że to wcale nie jakiś starszy pan — myślałam tak, bo miał czysto białe włosy i dlatego nie rozumiałam zachwytu matki.

Tymczasem mężczyzna wydawał się być przed trzydziestką. Na dodatek wyglądał — pomimo bardzo przystojnego oblicza — na mózgowca… Może to przez tą roztrzepaną czuprynę?

Nagle ruszył w naszą stronę i gdy podszedł skłonił się nam wytwornie, co dość mocno mnie zaskoczyło.

— Moje panie — powiedział, po czym wyprostował się, patrząc na nas z uśmiechem. — Wybaczcie mi moje słowa, ale obie jesteście tak piękne, jak te obrazy.

— Och, jaki pochlebca — mama się rozpłynęła, lecz ja poczułam, że mierzę go wzrokiem.

Wtedy pochwycił mój wzrok i mrugnął do mnie… a ja poczułam się zaskoczona, że robi mi się ciepło.

Odeszłam przepraszając ich pewna, że facet zostanie z mamą, lecz gdy oglądałam jeden z obrazów podszedł do mnie niepostrzeżenie i zagadnął:

— Obrazy pani matki są pełne głębi. Musi być pani dumna.

— Jestem — przyznałam, nie odrywając wzroku od płótna. — Jednak musi pan wiedzieć, że moja matka jest mężatką, która bezgranicznie kocha męża.

— Och, nawet nie pomyślałem o niej w ten sposób — rzekł od razu, w ogóle nie przejęty moimi insynuacjami. Spojrzałam na niego lekko zdziwiona. — Za to… interesuje mnie ktoś inny — i spojrzał na mnie ciepło niebieskimi oczami… które pomimo koloru barwą przypominały niebieski lód. — Czy dałaby się pani zaprosić na kawę? Miałbym pewną sprawę… natury zawodowej.

— Zawodowej? — zaintrygował mnie i zgodziłam się z nim spotkać zaraz po wernisażu.

Udaliśmy się do kawiarni na rogu ulicy. Zaskoczył mnie swoim wyborem kawy.

— Czarna? — zapytałam, a ten pokiwał głową.

— Tam, gdzie mieszkam, kawa smakuje zupełnie inaczej. Dlatego, kiedy tu jestem, lubię się nią po delektować — wyznał i rozmarzony wziął łyczka. — Tak… zawsze mi tego brakuje, kiedy wracam do domu.

— A więc czym się pan zajmuje?

— Jestem nauczycielem — wyznał, znów lekko mnie zaskakując. — Dziedziny, w których się specjalizuję… cóż, tutaj nie znalazłyby zastosowania.

— …a co ja miałabym mieć z tym wspólnego?

— Widzi pani… Posiada pani pewien dar, który jest wysoko ceniony w miejscu, z którego pochodzę.

— Dar?

— Mówię o pisaniu… Pisaniu rzeczy, o których nie wie nikt.

Wstałam powoli, acz spokojnie.

— Skąd pan wie, że jestem pisarką?

— Wiem o pani całkiem sporo — wyjawił niezrażony. — Jednak pytanie brzmi… jak wiele wie pani o sobie?

Bez słowa zabrałam torebkę, chcąc odejść, jednak wtedy dobiegło mnie:

— Nie chciałaby pani, by to wszystko było prawdą?

Przystanęłam i obróciłam się do niego, patrząc w ciszy na powagę na jego twarzy. Po chwili zapytałam:

— Co dokładnie?

— By światy, o których pani pisze istniały. By pani teorie zyskały uznanie tam, gdzie naprawdę moją znaczenie.

— Oszalał pan?

— Raczej pytanie brzmi… Kto z nas jest zdrowy?

Nagle wszystko się rozmyło i jedyne co zostało to my, stolik i kubek kawy, z którego ciągle pił.

— Co to ma znaczyć?

— Chcę pokazać ci świat, w którym zostaniesz doceniona… i w którym na pewno znajdziesz swoje miejsce.

Nagle zauważyłam, że jesteśmy w ogrodzie pełnym niebieskich kwiatów… i że do tego mężczyzny coś biegnie — jakaś biała, włochata kulka na dwóch łapach z dużymi oczami i wskakuje mu na ramię, by nie przymierzając zacząć się tulić.

— Poznaj Berta — przedstawił mi kulkę, po czym głaszcząc ją powiedział z namysłem: — Bert… To nasza nowa Pisarka.

Danika

Och, Dani, jesteś cudowna — wyznała moja przyjaciółka, odbierając ode mnie swoją córeczkę. — Ta mała łobuziara nie może przestać mówić o swojej najukochańszej cioci.

Zachichotałam ciepło i nachyliłam się, by spytać małą:

— Aż tak mnie kochasz?

— Baldzio! — i rzuciła się, by mnie przytulić.

— Dani, masz tu ode mnie w podzięce… — zaczęła, lecz ja pokręciłam głową i przypomniałam:

— Dla mnie to czysta przyjemność.

— Dani… — I się zaczęło. — Jesteś zbyt kochana i zbyt łatwo ufasz. Ktoś w końcu złamie ci serce, bo uzna, że jesteś idealnym kozłem ofiarnym.

Zachichotałam na to i wyznałam:

— Kilka razy już próbowano. Uwierz mi, że potrafię być również twarda.

Otaksowała mnie powątpiewająco, lecz w końcu poszły, a ja weszłam z powrotem do mieszkania.

By ujrzeć, że na stoliku leży ogromna czekolada z napisem: „Dla najukochańszej przyjaciółki i cioci”.

Musiała to podrzucić, kiedy poszłam do środka po zapomnianą zabawkę.

Wzięłam czekoladę do ręki i uśmiechnęłam się — takie podziękowania lubiłam przyjmować.

Następnego dnia, kiedy byłam w pracy i żegnałam dzieciaki z przedszkola, ujrzałam wysokiego mężczyznę stojącego w cieniu drzewa. Nie wyglądał na zboczeńca — wydawał się kimś, kto pasuje bardziej do turnieju rycerskiego niż placu zabaw, choć nie wiedziałam, skąd to porównanie, skoro był ubrany w garnitur, a nie zbroję.

Obserwowałam go dyskretnie, gdyż nie byłam pewna, co tu robi — jeśli choć dotknie albo obejrzy się nie tak na jakieś dziecko, pierwsze co zrobię to wezwę policję.

Nie zrobił jednak niczego złego ani dziwnego. No, może poza jednym.

Gapił się na mnie.

W sumie nie wiedziałam czy to źle — był niebywale atrakcyjnym mężczyzną. Bardzo wysoki, ciemnowłosy i zwyczajnie przystojny, choć bardziej pasowało słowo „męski”, gdyż jego rysy twarzy były dość ostre.

Kiedy dzieci poszły z rodzicami do domów, a ja chciałam wejść do budynku, nagle usłyszałam:

— Panno Daniko?

Obróciłam się i zamrugałam w szoku.

Mężczyzna podszedł do mnie i skłonił z galanterią, lecz słowa „rycerz” i „wojownik” nadal kołatały mi po głowie.

— Nazywają mnie Reno — przedstawił się i wyprostował na dobrze ponad dwa metry wysokości. — Jestem tutaj, ponieważ mam dla pani propozycję pracy.

Zamrugałam i zapytałam:

— Jak to pracy?

Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i podał mi wizytówkę.

— Istnieje pewne miejsce, które na gwałt potrzebuje kogoś takiego jak pani — wyznał głębokim głosem. — Chodzi o pewne… dość szczególne małoletnie istoty — wyznał, a ja znowu zamrugałam i rozejrzałam się.

— Ale ja mam pracę. I kocham te dzieci.

— Proszę dać sobie czas — zasugerował spokojnie. — Dzieci o których mówię są szczególne, w większości bardzo skrzywdzone przez los. Pani ciepła i bezinteresowna natura jest jedyną, która będzie w stanie do nich dotrzeć.

Spojrzałam na wizytówkę.

— Nie ma tu maila ani…

— Jest telefon — i znów skłonił mi się nisko. — Bardzo proszę to przemyśleć. Kiedy będzie pani chciała poznać więcej szczegółów, przybędę na pani wezwanie.

Nie wiedziałam, co zrobić. I to nie dlatego, że wahałam się nad przyjęciem pracy.

Tylko dlatego, że mężczyzna wywarł na mnie naprawdę duże… i naprawdę pozytywne wrażenie.

Dość długo zastanawiałam się czy dzwonić, lecz w końcu ciekawość zwyciężyła. Zadzwoniłam i od razu usłyszałam:

— Witam, pani Daniko.

— Skąd pan wie, że to ja?

— Przeczucie — wyznał z ledwo wyczuwalnym śmiechem w głosie. — Czy chce pani poznać więcej szczegółów?

— …tak.

Kilka godzin później — po pracy — siedziałam naprzeciw Rena i słuchałam z niedowierzaniem tego, o czym mówił. Aż w końcu zapytałam:

— Czy to jakiś żart? Mam wrażenie, że mówisz o jakichś krzyżówkach ludzi z czymś, a nie o dzieciach.

Wtedy oparł łokcie o stolik i położył brodę na splecionych dłoniach, świdrując mnie wzrokiem.

— A co jeśli powiem, że są to takie krzyżówki i dzieci jednocześnie?

Przez chwilę patrzyłam na niego bez słowa.

— Czy to żart?

Pokręcił głową i nagle otoczenie się zmieniło, aż poderwałam się w szoku.

Byliśmy na jakiejś polanie pod otwartym niebem. Po swojej prawej stronie widziałam ogromny ogród, na którym co chwilę rosły piękne kwiaty wyglądające kształtem jak dzwoneczki.

Po lewej zaś znajdował się spad — i to z tego kierunku dobiegał mnie dziecięcy śmiech.

— Proszę tam spojrzeć — zasugerował Reno a ja, bez słowa — nadal skołowana — wykonałam prośbę.

I aż zasłoniłam usta.

— …to nie jest normalny świat — stwierdziłam, na co ten stanął obok mnie i wyznał cicho:

— Nie jest. Jednak… który tak naprawdę jest całkowicie normalny?

Smoke

Byłam już zmęczona. Zmęczona sobą, zmęczona wszystkim.

Od dziecka byłam traktowana jak outsiderka — nigdzie nie potrafiłam znaleźć swojego miejsca.

I — mimo że miałam już dwadzieścia siedem lat — nadal go nie odnalazłam.

Po co to wszystko? Po co żyłam? Po co się narodziłam?

By być samą? By żyć, lecz być martwą w środku?

Nie potrafiłam już tego znieść — tak bardzo chciałam zniknąć z tego świata, tak bardzo pragnęłam skończyć z tym bezsensownym życiem i przestać istnieć… Przestać czuć ból, smutek, rozgoryczenie…

Wszystko.

Tamtego dnia byłam zmotywowana, by ze sobą skończyć. Napisałam list pożegnalny do babci i wujka, po czym wyszłam w ulewę.

Musiałam zwracać na siebie uwagę — bez parasola, idąca jak cień człowieka. Nikt jednak do mnie nie zagadał, ani nawet za mną nie obejrzał, a ja nie oczekiwałam niczego innego.

Czułam się pusta — tak bardzo, jak nigdy w całym swoim życiu.

Bo wiedziałam, że to dziś nastąpi koniec wszystkiego.

Nie wiedziałam jednak, którą opcję wybrać — dać się przejechać jakiemuś autu? Czy może skądś zeskoczyć? W mieście chyba nie było mostów…

Szłam po omacku, przed siebie. Bez celu, bez kierunku — nie obchodziło mnie, gdzie trafię i czy w ogóle gdzieś trafię.

W końcu jednak ujrzałam most — nawet nie wiedziałam, gdzie byłam.

Weszłam na niego bez słowa. Był dość duży i długi — nie miałam pojęcia, że taki znajduje się w mieście. Stanęłam jednak przy barierce dopiero po przejściu dość długiego odcinka — sama nie wiedziałam czemu — i w końcu spojrzałam pustym wzrokiem w dół.

Linie kolejowe — jeśli zeskoczę mogę skręcić kark lub, jeśli przeżyję, może rozjechać mnie pociąg.

Zacisnęłam dłoń na barierce.

Czemu nie skakałam?

— Trudny wybór, prawda? — usłyszałam i zerknęłam spod mokrej grzywki w lewą stronę, skąd dobiegł głos.

Stanął koło mnie wysoki mężczyzna, skryty pod zielonym niczym trawa parasolem.

— Chcesz się zabić, lecz jakaś część ciebie wzdryga się przed tym — zauważył, unosząc lekko brzeg parasola, aż ujrzałam, że patrzy na wprost, za barierkę…

Niemal od razu zdałam sobie sprawę, że poznaję tę twarz i zaśmiałam się ostro, patrząc w deszczowe niebo.

— Chyba naprawdę w końcu oszalałam, skoro widzę cię stojącego obok mnie.

— Cóż, sam się zdziwiłem, kiedy cię tu ujrzałem — usłyszałam i spojrzałam na niego. Moja mokra blond grzywka była za długa i musiałam ją odgarnąć. Przy okazji poprawiłam też okulary w ciemnej oprawie, zasłaniające niepomalowane zielone oczy. — Dotąd… — kontynuował. — …myślałem, że jesteś tylko wytworem mojej głowy.

Znów prychnęłam śmiechem, aż ten spojrzał na mnie poważnie.

— Nie wierzysz mi?

— Twoje słowa za bardzo przypominają moje własne marzenia, bym w nie uwierzyła — rzekłam gorzko. — Co to ma być? Jakaś kara jeszcze za życia? Nie dość mnie ukarano?

Patrzył na mnie bez słowa… i nagle odwrócił w moją stronę ze słowami:

— Nie odchodź teraz, gdy cię odnalazłem.

Znów się zaśmiałam… lecz przez mój śmiech przebrzmiewał czysty ból.

— Mam dość. Dość tego życia, dosyć tej ułudy, którą stworzyła moja głowa. Chcę tylko, by to się skończyło, chcę móc zapomnieć…

— Śmierć utnie wszystko — usłyszałam ciche słowa. — Nie tylko to co złe… lecz także to, co dobre.

— Nie rozumiesz? W moim życiu nic nie jest dobre! — krzyknęłam z rozpaczą. — Jeszcze teraz ty…. — rozpłakałam się na całego. — Nie chcę żyć w miejscu, w którym nawet nie mogę cię dotknąć!

— …Maleńka… — ujrzałam, jak zabiera parasol znad swojej głowy i kładzie go na ziemi, moknąc.

Klęknął przede mną i wyciągnął do mnie dłoń.

— Ja także nie chcę już żyć w świecie, gdzie cię nie ma.

Padłam zrozpaczona na kolana i rzekłam zapłakana:

— Co mam zrobić? Mam dość tej ułudy, chcę tylko być z tobą…

— Weź mnie za rękę — usłyszałam. — Złap mnie i nie puszczaj.

Spojrzałam na jego dłoń i z wahaniem wyciągnęłam swoją.

— Ale moja dłoń przejdzie przez twoją — uświadomiłam sobie po raz kolejny. — Ty nie jesteś prawdziwy.

— …a więc stanę się dla ciebie taki.

Drgnęłam gwałtownie, kiedy przykrył moją leżącą na chodniku dłoń swoją.

— Ty… — urwałam, bo przytknął czoło do mojego czoła… a jego dotyk był prawdziwy. — Jak… — serce gnało mi jak szalone.

— Odnaleźliśmy się — wyszeptał, a jego głos drżał, przepełniony bezbrzeżną ulgą. — Nareszcie.

— Ale przecież ty…. — urwałam, bo mnie pocałował.

— Do zobaczenia — usłyszałam tuż przy ustach, po czym otoczył mnie blask.

Kiedy się ocknęłam ujrzałam go nad sobą… jednak to wrażenie zaraz zniknęło, ponieważ klęczący obok mnie mężczyzna był bardzo podobny… Ale dużo młodszy.

— Dobrze się pani czuje? — zapytał mnie i pomógł mi usiąść.

Wtedy ujrzałam obok niego rudą nastolatkę o pełnych troski, brązowych oczach.

— Ona musi być z mojego świata — rzekła do niego, a on od razu pokiwał głową.

— Tak, tylko z nim mamy łączność. Jednak… — wtedy spojrzał na mnie. — Czy wie pani, kto ją tu sprowadził?

Zamrugałam, nadal lekko skołowana… i — zamiast odpowiedzieć — zapytałam:

— Czy ty… Masz może starszego brata?

Aż się wyprostował, kiedy to powiedziałam, lecz wyznał:

— Nie mam.

Od razu spuściłam wzrok.

— Jednak mam ojca… który, według waszej ludzkiej miary, mógłby wyglądać jak mój brat.

Ponownie wbiłam w niego wzrok, tak samo jak ta ruda dziewczyna.

— Nie wiem, dlaczego to zrobił — wyznał mi. — Jednak… tym, kto cię wezwał… musiał być mój ojciec.

Kobiety, które sprowadziliśmy

Faran

Miałem niezły ubaw z miny Sparks, dopóki chwilę po jej przybyciu w komnacie nie pojawiła się kolejna kobieta.

Była przemoczona, a gdy ujrzałem jej zdezorientowany wzrok wiedziałem, że nie trafiła tu w normalnych okolicznościach — w jej oczach czaiło się zbyt dużo cierpienia, by miała być zwykłą „sprowadzoną”.

Służki na moją prośbę zabrały kobietę — poprosiłem je, by zajęły się nią troskliwie, ponieważ osobą, która ją sprowadziła, musiała być moim ojcem.

Musiała, jednak nadal nie potrafiłem w to uwierzyć.

— Um… Faranie? — usłyszałem i spojrzałem na Sparks.

Od pierwszej chwili, kiedy ją ujrzałem wiedziałem, że jest nie tylko energiczna i silna, lecz i zwyczajnie dobra.

Co potwierdziło się po raz kolejny, gdy spytała:

— Dlaczego ona tu trafiła? I dlaczego w takim stanie? Wydawała się… nie wiem, taka smutna i… i pusta — wyznała smutno, a ja pokiwałem głową.

— Też odniosłem takie wrażenie. Bardziej jednak w tej chwili mnie zastanawia… dlaczego mój ojciec ją tu sprowadził.

— Jesteś pewien, że to on? A poza tym… mówiłeś, że to twoje Królestwo… — rzekła trochę niepewnie, a ja pokiwałem głową i wyjaśniłem, siadając obok niej na parapecie:

— Tak, to moje Królestwo… obecnie jednak w większej połowie.

Zamrugała słodko, a ja uśmiechnąłem się, by zaraz wyjaśnić:

— Widzisz, osoby, które tu żyją… cóż, nie starzeją się.

Rozdziawiła usta, a ja zachichotałem i uniosłem palcem jej podbródek, powodując u niej delikatny rumieniec.

— Nasz świat jest dość wyjątkowy i połączony z waszym, podobnie jak człowiek jest związany ze swoim lustrzanym odbiciem. Tak naprawdę możemy wędrować między naszym światem a Ziemią — im dłużej na niej jesteśmy, tym bardziej posuwamy się wiekiem. W zasadzie to, im częściej tam jesteśmy, tym bardziej posuwa się nasz czas — kiedy zaś jesteśmy tutaj, nasz zegar biologiczny stoi.

Spojrzała na mnie i spytała:

— Czyli… spędziłeś w moim świecie tyle czasu, że stałeś się taki?

Czułem, że oczy błyszczą mi figlarnie.

— Taki przystojny?

Prychnęła śmiechem.

— Chodzi mi o to, że wyglądasz na trochę starszego ode mnie.

— Cóż, bo według ludzkich parametrów mam jakieś dwadzieścia jeden lat — wyznałem. — Na szczęście jednak nasze ciała odpowiadają temu, co robimy, także chudniemy lub nabieramy masy według tego, co czynimy. Jedynie wiekiem stoimy w miejscu.

— Rozumiem — pokiwała energicznie głową.

— Ty również będąc w naszym świecie spowodujesz, że twoje komórki przestaną się starzeć — wyznałem jej, a ta znów słodko zamrugała.

Zapytała jednak o coś innego, niż myślałem:

— No dobrze, ale co ja tu tak naprawdę robię? Mówiłeś, że spełnisz moje życzenie…

Pokiwałem głową i wyznałem:

— Wielu Ziemian, w pewnej chwili swojego życia, staje się wyjątkowych dla nas, mieszkańców świata Lustrzanego. Macie w sobie coś, co łączy oba światy — coś wyjątkowego i rzadko spotykanego w naszym świecie.

— Co to takiego? — zapytała, a ja wyjaśniłem jednym słowem:

— Dary.

— Dary?

— Wy nazywacie je talentami, jednak nie każdy talent jest dla nas tak samo znaczący. Właściwie wiele ludzkich talentów na Ziemi jest bezużytecznych, podczas gdy tutaj są one nieocenione. Są i takie, które w obu światach są ważne, lecz u nas — im są silniejsze — tym bardziej łączą was z moim światem. Twoim talentem — twoim Darem jest Taniec. Co więcej, twój dar jest tak potężny, że ukazał w tobie magię, która pozwoliła mi cię odnaleźć.

— Magię? Przecież ja nie potrafię czarować, wiedziałabym.

— Ziemia jest na tyle ograniczonym światem, że faktycznie magia na niej nie występuje. Jednak tacy jak ja — wskazałem na siebie palcem. — Potrafią wyczuć magię u osób silnie obdarzonych Darem. Tylko dzięki temu potrafimy was odnaleźć… i sprowadzić do tego świata, otwierając wam drogę w obie strony. Musimy mieć na to jednak wasze przyzwolenie — raz odrzucone nie może zostać odzyskane. Oczywiście czasem można to nagiąć, kiedy pragnienie dostania się tutaj jest dostatecznie silne i ma się zgodę któregoś z Królów, jednak ty już nie musisz się obawiać — droga w te i z powrotem jest dla ciebie otwarta.

— Ale… o co chodzi z tym Darem? Czemu „taniec”?

— Taniec jest jednym z głównych sposobów na wyzwolenie w kimś magicznego Daru. Bardzo wiele osób w moim świecie wybudza magię właśnie podczas tańca, dlatego muszą oni przede wszystkim umieć to robić — wyjawiłem. — Jednak znalezienie nauczyciela tańca… cóż, jest piekielnie trudne, bo mogą to być tylko kobiety o naprawdę silnej woli i stopniu Daru. Twoja magia przywołała mnie, ledwo jak ruszyłem na Ziemię, szukając nauczycielki. Nawet nie wiesz, jak się ucieszyłem, gdy ujrzałem to, jak się ruszasz.

Zarumieniła się po raz kolejny i spytała:

— Chcesz, bym uczyła twoich ludzi tańca?

— Tak — przyznałem. — Wiem, że jesteś jeszcze młoda, ale…

— No wiesz co? — od razu złapała się pod boki. — Mam już osiemnaście lat. Nie jestem jakimś dzieckiem.

— Nie to miałem na myśli. Według mnie, wcale nie jesteś dzieckiem.

— Nie kłam — aż zamrugałem na to, gdy nadąsana odwróciła wzrok. — Wszyscy uważają mnie za podlotka, bo mam takie dziecinne rysy.

Patrzyłem na nią chwilkę, lecz w końcu ująłem ją pod brodę i skierowałem twarz w swoją stronę.

— Może tak pomyśleć każdy, kto nie widział jak tańczysz — wyznałem. — Kiedy się ruszasz… to… — zamilkłem, widząc wyraz jaj oczu.

— Tak? — ponagliła, a ja zamrugałem i poczułem, że mam ochotę ją zwyczajnie pocałować.

— Ruszasz się jak kobieta, która doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co w sobie kryje — wyznałem w końcu i mimowolnie spojrzałem na jej usta. — Jesteś… znaczy…

Nie mogłem się oprzeć i zacząłem się do niej nachylać — od razu ujrzałem zaskoczenie w jej oczach, lecz nim ją pocałowałem do pokoju wszedł sługa i zaczął, od razu odsuwając moje myśli od całowania:

— Przepraszam Panie, ale proszono mnie, bym niezwłocznie poinformował, iż Najwyższy Kapłan Amador wraz z Kapitanem Reno sprowadzili do Królestwa dwie kobiety.

— Co takiego? — aż zamrugałem.

Cztery sprowadzenia jednego dnia?

To… było zaskakujące. Tak bardzo, że zacząłem się zastanawiać, co się dzieje.

Młodszy i Starszy Król… Najwyższy Kapłan i Kapitan Królewskich Wojsk… Były to cztery najważniejsze postacie w Królestwie i te postacie, tego samego dnia, bez żadnej konsultacji, sprowadziły po jednej ziemiance do naszego świata.

— Co to oznacza? — zapytała Sparks, a ja wyznałem, myśląc gorączkowo:

— Nie wiem… ale się tego dowiem.

Amador

Kobiety od zawsze były dla mnie zagadką — zagadką, od której wolałem trzymać się tak naprawdę z daleka. Niestety nieobcowanie z nimi okazało się na dłuższą metę niemożliwe do spełnienia.

Poświęciłem się magii, która była religią naszego świata — zawsze miałem wiele do roboty, jednak wraz z biegiem lat, obowiązków zaczęło przybywać i postanowiłem poszukać kogoś, kto by mi w nich pomógł.

I tak los postawił na mojej drodze kobietę, której dar pisania — kreowania rzeczywistości słowami — dorównywał mojemu własnemu.

Od lat poszukiwałem kogoś, kto mi pomoże, kto swoimi umiejętnościami będzie potrafił odciążyć mnie choć od paru zadań. Dotąd szukałem tego kogoś tutaj, w Królestwie… Tymczasem wyczułem tę osobę, ledwo zszedłem na Ziemię.

Tą osobą okazała się bardzo młoda, piękna kobieta, której spokój był zadziwiający… I niepokojący jednocześnie.

Sam nie wiedziałem, co względem niej czuję… widać miałem się tego dowiedzieć później.

— Rozumiem — rzekła, bez lęku tarmosząc Berta, który siedział jej na ramieniu, łasząc jak przymilający się kot. — Czyli mam być kimś w rodzaju twojej asystentki?

— Nie do końca — skorygowałem, obserwując ją dyskretnie.

Jej spokój naprawdę mnie nie koił… co więcej, czułem się tak, jakby to ona panowała nad sytuacją, a nie ja.

— A więc jak?