Napisz mi jak zabić - Dorian Zawadzki - ebook + książka

Napisz mi jak zabić ebook

Dorian Zawadzki

3,6

Opis

Podczas tego śledztwa będzie trzeba nagiąć wiele przepisów…

Śląska prowincja. Na wiejskiej polanie zostają odnalezione zwłoki poczytnego autora kryminałów. Wcześniej został uprowadzony z własnego domu, a jedynym świadkiem zajścia jest żona pisarza, znaleziona w sypialni – poturbowana i skuta kajdankami.

Sprawa zostaje przydzielona utalentowanej i niezwykle ambitnej podkomisarz Laurze Szumskiej, która nie może pogodzić się z faktem, że wbrew własnej woli oddelegowano ją z Warszawy do komendy powiatowej w Myszkowie. Do współpracy zostaje jej przydzielony komisarz Olgierd Kot, cieszący się uznaniem śledczy, który coraz częściej miewa myśli samobójcze.

Oboje funkcjonariuszy różni wszystko, ale żeby znaleźć zabójcę będą musieli stanąć ramię w ramię. Niebawem spokojny, urzekający pięknem krajobraz stanie się dla nich miejscem, w którym przyjdzie im się zmierzyć ze złem w ludzkiej skórze...

Świetnie skonstruowana intryga i doskonale nakreśleni bohaterowie to znaki szczególne thrillera Napisz mi jak zabić. Dorian Zawadzki po raz kolejny udowadnia, że jest prawdziwym mistrzem w budowaniu napięcia!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 479

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (53 oceny)
12
19
14
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Dorian Zawadzki

 

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2021

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

 

Redakcja

Dagmara Ślęk-Paw

 

Korekta

Iga Wiśniewska

 

Skład i łamanie

Dariusz Nowacki

 

Projekt okładki

Mikołaj Piotrowicz

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

 

Wydanie elektroniczne 2021

 

 

eISBN 978-83-66790-45-2

 

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla moich rodziców, którzy zawsze dbali o to,

aby w moim rodzinnym domu nigdy nie brakowało książek.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

„Czasami sobie myślę, że chyba każdego z nas chwilami ogarnia szaleństwo”.

Psychoza – Robert Bloch

 

 

„Kostek Ragan znowu poczuł natchnienie.

Natchnienie, które nigdy go nie opuściło”.

Dźwięk ciszy – Klara Rostowska

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ I

 

 

MĘŻCZYZNA

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

 

 

 

Mysłowice (woj. śląskie) – 1 lipca 2019, poniedziałek

 

Kot nie umiał płakać. Choć przez całe swoje pięćdziesiąt osiem lat miał ku temu wiele okazji, to z jego oczu nigdy nie popłynęły łzy. Potwierdzali to wszyscy, którzy go znali. Zupełnie, jakby jego oczy nie były do tego zdolne; nie posiadały gruczołów łzowych. Własna matka – świeć Panie nad jej duszą – powiedziała mu kiedyś, że nie płakał nawet w chwili narodzin. Przyszedł na świat spokojny i skupiony; jakby od samego początku wiedział, że życie to nie spacerek po zielonym parku, tylko szara rzeczywistość pozbawiona złudzeń.

Olgierd Kot zamrugał, patrząc w gwiaździste lipcowe niebo. Ostatnio nie spędzał wieczorów w łóżku, tylko na werandzie swojego starego drewnianego domu z trzydziestoletnią gwarancją na konstrukcję, która – podobnie jak jego własna konstrukcja psychiczna – wygasła cztery lata temu. Mieszkał na uboczu, w pobliżu lasu nad rzeką Przemsza i miał widok na oczyszczalnię ścieków.

Odepchnął się stopami od drewnianej posadzki, wprawiając bujany fotel w ruch, jak metronom odmierzający pozostały mu czas. W jednej ręce trzymał kieliszek irlandzkiej whiskey, a w drugiej służbowego glocka kaliber .40. Zarówno grube wyprofilowane szkło, jak i magazynek mogący pomieścić siedemnaście naboi były pełne. W pokoju za plecami Olgierda, w którym zostawił zapalone światło, Hank Williams śpiewał I’ll Never Get Out Of This World Alive.

Na niskim drewnianym stoliku nakrytym wyblakłą ceratą w czerwono-białą szachownicę stało zdjęcie w staroświeckiej ramce na nóżce. Było czarno-białe, starsze niż dom i również straciło gwarancję. Uśmiechała się z niego para młodych ludzi obejmująca się w parku. To był jeden z tych nielicznych dni, kiedy zielone złudzenia potrafiły przyćmić szarą rzeczywistość.

Obok ramki stała charakterystyczna zielona butelka, której zadaniem było podtrzymać te złudzenia, a na żółtej etykiecie widniało motto rodziny Jamesonów: Sine Metu[1]. Była już do połowy pusta. PBP – tak piloci określają punkt bezpiecznego powrotu, kiedy śmigłowiec unoszący się nad oceanem ma jeszcze dość paliwa, żeby zawrócić i bezpiecznie wylądować.

Austriacki pistolet z tworzywa sztucznego o wysokiej wytrzymałości, który na początku lat osiemdziesiątych stał się międzynarodowym przebojem w szeregach policji, zaciążył w dłoni Kota, kiedy uniósł go do światła. Glock posiadał potrójny system zabezpieczeń, mający uchronić przed przypadkowym postrzałem. Każdy był kolejno zwalniany w trakcie naciskania na język spustowy.

Kot wychylił kieliszek i westchnął. A kiedy sobie dolał, dostrzegł, że osiągnął PBP. W butelce znajdowało się tyle samo szarej pustki, co zielonych wspomnień utrwalonych na czarno-białych zdjęciach.

Równocześnie podniósł whiskey i pistolet, na którym zamajaczyła kontrastowa plamka na muszce.

Poczekał, aż Hank dokończy refren ostatniej piosenki, którą wydał przed śmiercią.

Kot opróżnił kieliszek długim haustem, zamykając oczy. Lufa pistoletu gładko przylgnęła do ciepłej skroni, jakby tylko na to czekała od kilku dni. Otworzył oczy, jeszcze raz spojrzał na zdjęcie, swoje i Marysi.

A potem Kot odchylił głowę, uśmiechając się do gwiazd.

– Sine Metu – wyszeptał.

Słyszał znajomy chlupot w kanale ściekowym, parskanie żerujących dzików w pobliskim lesie i cichy trzask zwalnianego systemu zabezpieczeń, kiedy naciskał spust. Trzy… dwa… jed…

Co to było?

Pianie koguta?

Rozpoznał dźwięk, choć nie wierzył własnym uszom.

Słyszał, że takie rzeczy czasami przytrafiają się niedoszłym samobójcom. Musiało tak być. Inaczej nie byliby niedoszłymi samobójcami i nie mogliby nikomu o tym opowiedzieć.

Położył pistolet na stoliku przed zdjęciem i niechętnie dźwignął się z fotela. Wszedł do pokoju. Na blacie biurka wibrowała komórka, a na pękniętym wyświetlaczu zobaczył, że to numer prywatny.

Kogut znowu zapiał.

Kot odebrał połączenie i przyłożył komórkę do ucha, ale nie odezwał się ani słowem.

– Olgierd? – rozbrzmiał głos z zaświatów. Był tak absurdalnie głęboki, że mógł należeć tylko do ducha. Cholera, pomyślał Kot, może rzeczywiście palnąłem sobie w łeb? Wrócił na werandę, ale nie znalazł w fotelu swojego ciała. Poza tym, gdyby był już martwy, to raczej nie mógłby odebrać telefonu. Ale ta myśl dotarła do jego odurzonego alkoholem umysłu dopiero po chwili. – Czuję odór whiskey z twojej mordy. Odezwij się wreszcie.

– Lucjan? – zaryzykował pytanie.

– Myślałeś, że nie żyję? – Głos nie był już tak głęboki, zastąpił go chrypliwy rubaszny rechot. Widocznie komendant wojewódzki wyszedł na balkon swojego mieszkania na katowickich Bogucicach, gdzie był lepszy zasięg. – Mówiłem ci już kiedyś, że zamierzam odejść z tego świata jako najstarszy Polak?

– Setki razy. – Kot uśmiechnął się do swoich wspomnień. Zobaczył w nich dwóch chłopaków wysiadających z nyski w szarych mundurach i białych kaskach Milicji Obywatelskiej. Dostali właśnie rozkaz stłumienia demonstracji, zamiast tego wymknęli się z kordonu i poszli upić. – Jestem pewien, że tak właśnie będzie. – Oparł się ręką, w której wciąż trzymał pusty kieliszek, o balustradę. – Z czym dzwonisz?

W słuchawce rozległo się kliknięcie zapalniczki.

– A co, przeszkadzam ci?

– Dlaczego tak uważasz?

– Już prawie północ. A ty masz taki głos, jakbym oderwał cię od jakiejś pilnej roboty.

Kot odstawił kieliszek na stolik i usiadł z powrotem w fotelu.

– To nic pilnego. Mogę do tego wrócić za chwilę.

– Szukałem cię na uczelni… – Komendant Lucjan Janicki zaciągnął się papierosem. – Podobno wziąłeś sobie urlop.

– Ano tak, dla podratowania zdrowia. – Kot ominął dłonią pistolet i sięgnął po butelkę. – Lucyna wyszła z domu?

– Skąd wiesz? – padło pytanie po krótkim namyśle.

– Nie odważyłbyś się zapalić przy żonie.

Janicki wydmuchał dym do słuchawki.

– Śmiej się z mojego nieszczęścia, Sierściuchu. A ona tymczasem wykończy mnie tą swoją zdrową kuchnią i spacerami z tymi przeklętymi kijkami… – czknął – szybciej niż wóda i fajki.

– A wracając do tematu. – Kot ponownie napełnił sobie kieliszek resztką brązowego płynu. – Z czym dzwonisz?

– Sąsiad mi umarł…

– Moje kondolencje.

– …Lucyna siedzi za ścianą na stypie, a do mnie dotarło, że nie mam już z kim zagrać w szachy.

– Takie myśli nie świadczą o tym, że jesteś złym człowiekiem.

– Wiedziałem, że zrozumiesz – westchnął Janicki. – Wpadłbyś w sobotę zagrać?

Kot przyłożył sobie kieliszek do czoła.

– Naprawdę tylko po to do mnie dzwonisz?

– Ty sukinkocie… – Janicki złapał płytki oddech. – Tak trudno ci uwierzyć, że twoja wyliniała dupa może wciąż jeszcze kogoś obchodzić?!

Kot nie musiał się długo zastanawiać. Nie miał dzieci, z najbliższymi krewnymi utrzymywał zdawkowy kontakt, a większość jego nielicznych przyjaciół już nie żyła.

– Tak, Luc…

Janicki się rozłączył. Kot popatrzył na ciemniejący wyświetlacz, a potem zajął się swoją whiskey. Zanim zdążył odłożyć komórkę, ta rozdzwoniła się ponownie.

– Zadzwoniłem jako przyjaciel… poważnie – wysapał Janicki. – A teraz dzwonię służbowo.

– Masz dwie minuty. – Kot zatrzymał kieliszek w połowie drogi do ust. – Potem wyłączę telefon.

Janicki streścił się w dziewięćdziesiąt sekund.

A ostatnie trzydzieści Olgierd poświęcił na przemyślenia nad tym, co właśnie usłyszał.

– Dlaczego mi to wszystko mówisz? – spytał Kot, dostrzegając na horyzoncie rozbłyski burzy.

– Nie rozumiem cię, Olgierd. – W głosie Janickiego zabrzmiała dezaprobata. – Przecież to sprawa w sam raz dla ciebie.

Kot patrzył na falujące wierzchołki drzew. W spadzisty dach werandy zabębniły pierwsze krople deszczu.

– Wiesz, że nie zajmuję się już sprawami kryminalnymi.

– Jesteś najlepszym śledczym na Śląsku – odezwał się znowu Janicki.

– Byłem. Dawno temu.

– Tak, całe cztery lata.

Kot podrapał się za uchem.

– Przecież policjanci z komendy powiatowej zatrzymają zabójców w ciągu dziesięciu dni…

W słuchawce rozległo się mokre plaśnięcie, a potem dźwięk trzęsącej się metalowej barierki na balkonie.

– Olgierd, przestań pierdolić! Doskonale wiesz, że takie sprawy nigdy nie są proste. Zabójcy dostali się do domu niezauważeni, nie zostawili żadnych śladów. To wygląda na robotę zawodowców. Rozmawiałem z prokuratorem. Chce kogoś doświadczonego.

Kot wyciągnął się w fotelu, opierając nogi o balustradę.

– Przecież dowodzisz komendą wojewódzką, możesz dać tę sprawę komukolwiek.

Janicki zarechotał bez cienia radości.

– Tak, mogę, ale nikt nie ma twojego doświadczenia.

– No dobrze, a czego mi nie mówisz?

Zapadła cisza.

W końcu komendant wypuścił ze świstem powietrze z płuc.

– Ofiara była znana. Lubisz kryminały?

Kot poczuł, jak serce zabiło mu mocniej w piersi.

– Nie za bardzo.

– To był Euzebiusz Kubiak.

Nad domem rozległ się grzmot. W pokoju Olgierda zgasło światło. Mężczyzna nawet nie drgnął.

– Ten pisarz? – spytał po chwili.

– Ten sam. – Trzasnęły drzwi balkonowe, Janicki najwyraźniej wrócił do mieszkania. – Prokurator chce zamknąć sprawę jak najszybciej, zanim przejmą ją ci z centrali i zacznie się ta cała medialna szopka. – Jego głos znów zrobił się stłumiony, jakby wydobywał się spod wody. – Nawet bez tego mamy dosyć kłopotów.

Kot zdjął nogi z balustrady, uśmiechając się, zupełnie jakby stary przyjaciel go widział.

– Nie przypominam sobie, żebyśmy kiedyś nie mieli ich dosyć.

– Jeśli się zgodzisz – podjął Janicki – to skontaktuję cię z komisarzem Wilczkiem. Wyświadczę komuś przysługę, a ty pojedziesz na wycieczkę i trochę się rozerwiesz.

Kot zastanawiał się, przechadzając po ciemnej werandzie.

– Myślisz, że tego właśnie mi potrzeba?

Usłyszał szum wentylatora w lodówce, brzdęk szkła, a potem głębokie westchnienie.

– Bierzesz czy nie? – spytał Janicki z przesadną dykcją.

Kot zapatrzył się w ciemność, słuchając odgłosów burzy. Wiedział, gdzie miał swoje źródło jego opór przed obcowaniem ze śmiercią. Ale zaraz potem uświadomił sobie, że przecież już podjął decyzję, jeszcze zanim odebrał telefon od komendanta wojewódzkiego.

– Umówmy się, że oddzwonię do ciebie rano… powiedzmy o siódmej.

– Potrzebujesz jeszcze czasu do namysłu, Sierściuchu?

– Jeśli nie zadzwonię, to znaczy, że będziesz musiał poszukać kogoś innego.

O siódmej dziesięć następnego dnia Kot wziął długi i gorący prysznic w wannie, po którym większość ludzi miałaby oparzenia pierwszego stopnia. Przejechał dłonią po zaparowanym lustrze, uczesał czarno-siwe włosy i ogolił się brzytwą.

Poszedł do pokoju, w którym czytał i słuchał muzyki. Z górnej szuflady biurka wyjął etui z okularami do czytania, notes w skórzanej oprawie i ulubione pióro z grawerką. A z dolnej legitymację policyjną.

Po namyśle wsunął broń do kabury i zamknął na kluczyk w dolnej szufladzie.

Przed wyjściem zajrzał jeszcze do sypialni, żeby odstawić zdjęcie na szafkę nocną.

Kiedy Kot opuszczał dom, niebo było już jasne. Wciągnął głęboko rześkie powietrze i ruszył przez podwórze, zatapiając się w porannej mgle.

 

 

 

[1] Bez strachu (łac.).

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 2

 

 

 

 

 

Myszków (woj. śląskie) – 2 lipca 2019, wtorek

 

Za kwadrans dziewiąta Kot był w Myszkowie; trzydziestotysięcznym mieście na prawach powiatu, tuż na wschód od trasy E75. Miejscowość znajdowała się na naturalnym obniżeniu Wyżyny Śląskiej, wskutek czego z czterech stron otaczały ją góry. Kot minął rolnicze peryferia zabudowane zagrodami, kierując się do „miejskiej” części Myszkowa, gdzie już wyraźnie zaznaczała się postępująca koncentracja budownictwa polegająca na „odmładzaniu” obiektów mieszkalnych powstałych przed 1945 rokiem.

W centrum mieściła się komenda powiatowa policji, dwupiętrowy biało-błękitny prostokąt, który znacznie bardziej pasowałby do którejś z nadmorskich miejscowości. Kot wjechał na parking swoim żółtym volkswagenem garbusem. Kiedy wysiadał, zauważył białą furgonetkę z zaciemnionymi szybami. Przyspieszył kroku, słysząc, że został rozpoznany przez ekipę telewizyjną. Wszedł do budynku, zanim zdążyli go osaczyć.

Komisarz Damian Wilczek był zbliżającym się do czterdziestki, szczupłym brunetem o pociągłej twarzy stłamszonej życiem poczciwiny, ale jego oczy jeszcze nie straciły młodzieńczego blasku.

– Jak podróż?

– Do tej pory spokojnie. – Kot obejrzał się na oszklone drzwi wejściowe.

– Nie lubi pan telewizji, co?

– Wolę radio.

Wilczek zaprowadził Kota na drugie piętro i pokazał mu pokój operacyjny. Zapach kawy, dźwięk telefonów, stukot klawiszy komputera czy szum drukarek sprawiały, że to miejsce wyglądało jak zwykłe biuro. Jedyną widoczną różnicę stanowił personel ubrany w policyjne mundury.

Następnie zaprosił swojego gościa do sali narad. Z sąsiedniego pomieszczenia, które zajmowali wyłącznie funkcjonariusze przydzieleni do sprawy, zawołał swoją partnerkę.

– Podkomisarz Laura Szumska. – Młoda kobieta podała Kotowi rękę, prostując całe ramię. – Już się kiedyś spotkaliśmy, panie komisarzu.

Laura Szumska miała nieprzeciętną cygańską urodę, ubrana była w obcisły biały T-shirt bez rękawów i niebieskie dżinsy z dziurami na kolanach. Zarówno jej wygląd, jak i mowa ciała sprawiały wrażenie, jakby nie pasowała do tego miejsca.

Kot mgliście sobie przypomniał swoje wykłady na temat prowadzenia śledztwa. Szumska zawsze siadała w pierwszym rzędzie i w milczeniu chłonęła każde słowo. A potem osiągała na egzaminach najlepsze wyniki, jakie widział.

– Pamiętam, Centrum Szkolenia Policji w Legionowie – odparł Kot, potrząsając jej dłonią.

Co ktoś taki robi na śląskiej prowincji? – spytał się w myślach.

Wilczek przyglądał im się z boku z krzywym uśmiechem.

– Kawy?

– Nie, dziękuję. – Kot podwinął rękawy koszuli. – Możemy przejść do rzeczy.

Wilczek wskazał mu krzesło przy zarzuconym papierami stole, a sam przysiadł na rogu.

– Najpierw przedstawię chronologię zdarzeń, a potem omówimy sobie szczegóły – oznajmił. – Wygląda to jak dobrze zaplanowany napad rabunkowy… z nieplanowanym zabójstwem.

Kot siedział pod oknem, czując na karku ciepło letniego poranka, i z całych sił starał się, żeby do jego skacowanej głowy dotarło jak najwięcej szczegółów.

Wczoraj o 09.02, czyli dwadzieścia cztery godziny temu, dyżurny odebrał zgłoszenie. Telefonował spacerujący z psem mieszkaniec gminy Koziegłowy, by poinformować że w pobliżu wiejskiej drogi zdarzył się wypadek. Zwłoki należały do wówczas niezidentyfikowanego mężczyzny. Przybyli na miejsce policjanci po krótkich oględzinach wykluczyli wypadek drogowy. Natychmiast wszczęto śledztwo i zaczęto sprawdzać rejestr osób zaginionych.

O 18.12 wpłynęło kolejne zawiadomienie. Mieszkanka gminy Koziegłowy zgłosiła włamanie. Pojechała do swoich pracodawców, żeby odebrać wypłatę; weszła do domu tylnymi drzwiami, prowadzącymi przez kuchnię, i usłyszała przytłumione wołanie dobiegające z piętra. Policjanci z koziegłowskiej komendy miejskiej zjawili się na miejscu po siedmiu minutach. W sypialni znaleźli Klarę Kubiak. Została przykuta kajdankami do ramy łóżka i zakneblowana.

– Obie sprawy powiązano, a my mieliśmy nazwisko ofiary – ciągnął Wilczek.

Klara Kubiak z oznakami bicia i maltretowania została przewieziona do szpitala. Późnym wieczorem – mniej więcej wtedy, kiedy Kot słuchał na werandzie Hanka Williamsa – poinformowano ją o śmierci męża. Wiadomość wywołała u niej załamanie nerwowe, sześcioro pracowników personelu medycznego musiało ją przytrzymać, żeby lekarz mógł podać środki uspokajające.

– Dopiero dziś będziemy mogli przesłuchać panią Kubiak – wyjaśnił Wilczek. – Przybyłym na miejsce policjantom opowiedziała, że w środku nocy zostali z mężem napadnięci przez zamaskowanych napastników. Ją związali, a jego zabrali.

– Próbujemy ustalić, w jaki sposób dostali się do środka. Kubiakowie mieli w domu włączony alarm – dodała Szumska.

– Co zginęło? – spytał Kot.

– No właśnie, to jest w tym wszystkim najdziwniejsze. Wygląda na to, że nic nie wzięli. – Wilczek podniósł się i zaczął wolno przechadzać wokół stołu. – Laptop, smartfony… wszystko, co przedstawia jakąkolwiek wartość, zostało na miejscu. Nie wiemy, jak sprawcy weszli do domu, nie zostawili żadnych śladów. Zupełnie jak duchy.

Kot pokręcił głową. Duchy nie porywają i nie zabijają ludzi.

– A ten alarm?

Szumska odepchnęła się plecami od ściany.

– To dyskretny alarm, umieszczony pod sufitem w kuchni. Uruchamia się w dziesięć sekund od otwarcia drzwi. Firma ochroniarska tłumaczy się niezależnym czynnikiem zewnętrznym, ubiegłej nocy przeszła tędy nawałnica.

– Ale jeśli sygnał alarmu zanikł wskutek warunków atmosferycznych, to musieli chyba jakoś zareagować? – dociekał Kot.

– Owszem, najpierw próbowali telefonicznie skontaktować się z żoną, bo tylko jej numer widniał w systemie. Brak sygnału. Wysłali na miejsce patrol interwencyjny. Brama była zamknięta. W domu nie paliło się światło. Nie było żadnych śladów włamania. Skontaktowano się więc tylko z komendą miejską i poinformowano o zaistniałej sytuacji. – Szumska wzięła głęboki oddech. – Powiedziano nam, że ktoś miał tam podjechać w ciągu dnia i upewnić się, czy wszystko jest w porządku.

Kot zmrużył oczy, wyglądając przez okno. Reporterka stała na parkingu z uniesionym mikrofonem, zdawała relację przed kamerą.

Wilczek zauważył jego niepokój.

– Nie wygląda to dobrze, co?

 

Po przerwie na obiad Wilczek przedstawił Kotowi, jaką rolę miałby odegrać w śledztwie. Oczekiwał, że doświadczony komisarz zaprezentuje niezależną analizę zbrodni. Oceni suche fakty, miał dostęp do wszystkich raportów. Zespół śledczy zbada sprawę, idąc drugim torem. Jeśli się okaże, że dojdą do tych samych wniosków, będzie to sygnał, że są na właściwym tropie. A jeśli nie, wówczas należałoby rozważyć inne rozwiązania.

– Muszę wiedzieć więcej o ofiarach – powiedział Kot.

Szumska przyniosła z pokoju ekipy śledczej dossier państwa Kubiak. Usiadła po drugiej stronie stołu i zreferowała zebrane informacje.

Euzebiusz Kubiak, 58 lat. Nienotowany. W 1987 roku ukończył Uniwersytet Śląski, studiował na wydziale humanistycznym. Autor ponad dwudziestu thrillerów i powieści kryminalnych. Należał do ścisłej czołówki najpopularniejszych polskich pisarzy, a jego książki regularnie pojawiały się na światowych listach bestsellerów.

Klara Kubiak (z domu Rostowska), 39 lat, urodzona w Kielcach. Córka Rajmunda Rostowskiego – działacza opozycyjnego w PRL-u, uczestnika strajku w Stoczni Gdańskiej, internowanego w latach 1981-1983. W 1984 roku wyemigrował z rodziną do Stanów Zjednoczonych, gdzie założył i z powodzeniem prowadził fabrykę opakowań. W 1998 roku zginął razem z żoną w katastrofie łodzi. Klara Rostowska w 2003 roku ukończyła Uniwersytet w Berkeley na dwóch kierunkach: literatura i psychologia. W 2004 roku ukazał się jej debiutancki thriller, który trafił na listę bestsellerów „New York Timesa”. W 2008 roku sprzedała rodzinną fabrykę i przeniosła się do Polski. W 2010 roku wyszła za Euzebiusza Kubiaka.

Kot siedział ze spuszczoną głową nad kubkiem czarnej herbaty. Czuł niepokój, który powoli oplatał jego umysł niczym macki ośmiornicy. Zobaczył dwoje ludzi stojących na tym samym poziomie intelektualnym. Mieli wspólną pasję, którą była literatura kryminalna. A teraz sami zostali ofiarami zbrodni, jak bohaterowie ich powieści.

Każdego mogło to spotkać. Od tej reguły wyjątków nie ma, pomyślał.

Podniósł wzrok na Szumską.

– Będę mógł przesłuchać panią Kubiak?

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 3

 

 

 

 

 

Katowice (woj. śląskie) – 2 lipca 2019, wtorek

 

– Dokąd jedziemy? – spytał Kot, kiedy zobaczył za oknem samochodu zieloną tablicę z przekreśloną nazwą miejscowości Myszków.

– Nie mówiłam? – Szumska oderwała wzrok od szarej dwupasmowej drogi; miała na nosie czarne okulary polaryzacyjne dla kierowców. – Przepraszam. Klary Kubiak nie ma w tutejszym szpitalu. Została przewieziona do prywatnej kliniki w Katowicach.

– Hm.

Nieoznakowana kia cee’d mknęła drogą 78, nie przekraczając dozwolonej prędkości, przejeżdżając z jednej wsi do drugiej. Niebo było bezchmurne jak nieskazitelnie oszlifowany diament. Słońce odbijało się w srebrnej karoserii samochodu i szybach domów jednorodzinnych zatopionych w sennej śląskiej prowincji.

Kot czytał zeznania, które odebrali od Klary Kubiak przybyli na miejsce funkcjonariusze z posterunku policji w Koziegłowach. W niespełna dwuipółtysięcznym miasteczku włamanie musiało należeć do rzadkości, skoro zjawił się też sam komendant. I to on przesłuchał poszkodowaną. Niewiele tego było. Kot zwrócił uwagę na notatkę, w której napisano, że: „…poszkodowana była wyczerpana i roztrzęsiona, ale zachowała przytomność umysłu”.

– Nie obrazi się pan za pytanie osobiste? – zagadnęła Szumska. – Śledziłam doniesienia prasowe z procesu Pająka z Mysłowic. Pana zdaniem on naprawdę to zrobił?

Kot obrócił głowę, by spojrzeć na Szumską. Miała ciemną karnację, zawiązane tuż przy skórze krótkie, czarne warkoczyki dredy i subtelnie umięśnione ramiona. Trzymała kierownicę w prawidłowym uchwycie, jak na kursie jazdy: za kwadrans trzecia. Ale po jej pobielałych kostkach Olgierd rozpoznał, że długo się zbierała, żeby podjąć ten temat. Była ciekawa, jak to policjantka.

Mężczyzna, o którego spytała Szumska, nazywał się Maksymilian „Maks” Gaca, i jeszcze pięć lat temu uchodził za wzorowego obywatela, męża i ojca, a także dobrze prosperującego restauratora. Znalazł się w kręgu zainteresowań policji, kiedy zaginął jeden z jego młodych pracowników. Ale nic nie wskazywało na to, żeby miał z tym coś wspólnego. Gdy sytuacja się powtórzyła, sprawę przejęła Komenda Wojewódzka Policji w Katowicach. Kot zaczął przyglądać się Gacy. A kiedy pokopał głębiej, dowiedział się o homoseksualnych skłonnościach restauratora i powiązał go z trzema innymi zaginięciami młodych mężczyzn.

Doświadczony prokurator okręgowy uścisnął dłoń Kota i zapewnił go, że – nawet bez przyznania się do winy – zebrane dowody pozwolą na sformułowanie aktu oskarżenia, a wyrok skazujący będzie czystą formalnością. Media oszalały. Gaca był filarem lokalnej społeczności, udzielał się charytatywnie i był związany z miejskimi przedstawicielami jednej z partii politycznych. Ambitny obrońca podważył przedstawione przeciwko jego klientowi dowody, argumentując, że zostały zdobyte podstępem i nienależycie udokumentowane, a także podał w wątpliwość zeznania świadków, którymi rzekomo miały kierować osobiste urazy. Sędzina zamknęła oczy i rozłożyła ręce, ważąc w jednej dłoni ludzkie życie, a w drugiej grom rzucanych oskarżeń. Gaca został uniewinniony. Ale w oczach ludzi pozostał Pająkiem z Mysłowic. Założył restaurację, zatrudnił chłopców, a dwóch z nich zniknęło w niejasnych okolicznościach. Trudno w takim miejscu relaksować się przy obiedzie. Po procesie Gaca rozwiódł się z żoną, zostawił dzieci i zwinął interes, by przeprowadzić się w daleki region Polski.

Kot też dostał za swoje. Służył w Policji od blisko czterdziestu lat, brał udział w wielu sprawach o zabójstwo i miał na koncie dwunastu skazanych. Ale w oczach opinii publicznej, a także kolegów po fachu, pozostał tym, któremu wymknął się Pająk z Mysłowic.

– Tak – odparł z namysłem. Jeśli Olgierd Kot mógł być w życiu czegokolwiek pewien, to tylko dwóch rzeczy: własnej śmierci i tego, że Maks Gaca zgwałcił oraz zamordował tych chłopców. A teraz spokojnie sobie mieszkał tam, gdzie nikt go nie znał. Powoli wsiąknął w tę społeczność, rozpoznając jej potrzeby. Założył nową rodzinę dla kamuflażu. Otworzył restaurację. Rozpiął sieć, w którą chwytał muchy.

– Jasna cholera. – Szumska płynnie włączyła się do ruchu na krajowej „jedynce”. – Jak pan myśli, co się z nim teraz dzieje?

Kot nieraz się nad tym zastanawiał. Nie spuścił z oka Maksa Gacy. Wiedział, że zmienił imię i nazwisko na Gerard Maj, argumentując wniosek złą sławą, którą zdobył bynajmniej nie z własnej winy. Organy administracyjne odniosły się do jego woli przychylnie. I tak Gerard Maj rozpoczął swoje nowe życie na południowym Mazowszu. A Olgierd Kot nie miał dość wolnego czasu ani funduszy, żeby na własną rękę inwigilować gwałciciela i mordercę, czekając na jego potknięcie.

– Wolę o tym nie myśleć.

To nie jest szpital, skonstatował Kot. Szedł długim korytarzem o ścianach pomalowanych w ciepłe barwy. Podłogę wyłożono plamoodporną wykładziną, a okna ozdobiono bezwonnymi roślinami o rozłożystych liściach. Raczej skrzyżowanie hotelu z ogrodem botanicznym, dodał w myślach.

Młody lekarz o sylwetce sportowca, w nieskazitelnie białym fartuchu, wyprasowanych dżinsach i butach ortopedycznych szedł pomiędzy nim a Szumską, tłumacząc stan zdrowia swojej pacjentki. Klara Kubiak odniosła tylko rany powierzchowne. Otarcia i siniaki znikną za kilka dni. Doktora Szrejtera bardziej niepokoił jej stan psychiczny. Klara Kubiak miała podwyższone ciśnienie krwi i przyspieszony puls; typowe objawy dla osób z traumatycznymi przeżyciami.

– Nie zgodziła się na wizytę psychologa – powiedział zatroskany lekarz.

Kot w milczeniu skinął głową. Przypomniał sobie, że Klara Kubiak sama miała dyplom z psychologii, uzyskany na najstarszym uniwersytecie w Kalifornii.

– Kiedy zamierza ją pan wypisać? – spytała Szumska.

Lekarz posłał jej zdumione, choć niepozbawione sympatii spojrzenie.

– Kiedy poczuje się na siłach, żeby wrócić do domu. Wykonaliśmy podstawowe badania. Według mojej opinii pani Kubiak jest w doskonałym stanie fizycznym.

Zdecydowanie hotel, i to pięciogwiazdkowy, Kot uzupełnił swoje przemyślenia.

Zatrzymali się przed podwójnymi drzwiami z mlecznego szkła.

– Jeszcze jedno. – Doktor Szrejter odwrócił się do pary policjantów, a Kot poczuł wydobywającą się z jego ust woń mięty. – Zdaję sobie sprawę z powagi sytuacji i ciężaru, jaki spadł na państwa barki. Jako współczujący obywatel czuję gniew oraz żal do osoby odpowiedzialnej za tę całą sytuację. Mam nadzieję, że szybko zostanie ujęta i już nigdy nikogo nie skrzywdzi. Niemniej jestem lekarzem odpowiedzialnym za stan zdrowia mojej pacjentki. Niniejszym proszę więc państwa o rozwagę i daleko posuniętą ostrożność w wykonywaniu swoich obowiązków służbowych. Pani Kubiak ma przy sobie pager, którym w każdej chwili może wezwać osobistą pielęgniarkę. Jeśli zdecyduje się go użyć, wówczas poproszę państwa o niezwłoczne opuszczenie jej pokoju. – W głosie lekarza zabrzmiała łagodna stanowczość. – Czy wyrażam się jasno?

Kot zmierzył wzrokiem „współczującego obywatela” w białym kitlu, poważnie rozważając, czy oprócz zapewne niekwestionowanych kwalifikacji zawodowych, to talent krasomówczy nie odegrał kluczowej roli dla dyrekcji prywatnej placówki zdrowotnej w dniu, w którym zdecydowano się go zatrudnić. Tego nie wiedział. Ale był pewien, że lekarz nie zejdzie mu z oczu, dopóki nie uzyska zapewnienia, że za sprawą organów ścigania jego pacjentce nie spadnie włos z głowy.

– Zaręczam pana, doktorze, że nie przyszliśmy tutaj po to, aby tę kobietę dręczyć w celu podniesienia sobie statystyk wykrywalności – ubiegła go Szumska. – Wbrew incydentalnym patologiom mającym miejsce w szeregach policji, podobnie jak… – ostentacyjnie rozejrzała się po korytarzu – w każdej innej instytucji, a które tak ochoczo nagłaśniają media, większości przedstawicieli prawa przyświecają dwa cele. – Zrobiła pięć sekund pauzy. – Usunięcie z organizmu społeczeństwa chorej tkanki i spokój sumienia, który możemy zabrać do naszych domów.

Kolejnych pięciu sekund potrzebował doktor Szrejter, aby jego obawy wobec mających wiecznie złą prasę organów ścigania zostały podane w wątpliwość przez atrakcyjną panią podkomisarz. W końcu na jego skupionej twarzy zakwitł uśmiech jak z serialu, po którym niejednej emerytce odpuszczały starcze dolegliwości, i poprosił:

– Proszę chwilę zaczekać.

Zniknął za rozsuwanymi mlecznymi drzwiami, jakby rozpłynął się we mgle.

– Czy tylko ja odnoszę wrażenie, że kamerdyner poszedł zapowiedzieć naszą wizytę? – spytał Kot.

– Podobno tutaj wizyta u lekarza pierwszego kontaktu kosztuje dwie stówy – odparła cierpko Szumska.

– Usunięcie z organizmu społeczeństwa chorej tkanki i spokój sumienia, który możemy zabrać do naszych domów – zadeklamował Kot. – Ile razy wygłosiła pani już tę kwestię?

– Improwizowałam, dostosowując się do rozmówcy. – Szumska wzruszyła ramionami. – Nauczył mnie tego jeden wykładowca w szkole policyjnej.

– Naprawdę? – Kot uniósł brwi. – Jak się nazywał?

– Nie pamiętam… – Szumska zacisnęła usta, próbując ukryć cisnący się na nie uśmiech. – Ale miał takie zwierzęce nazwisko.

Drzwi ponownie się rozsunęły.

– Zapraszam.

Szrejter wpuścił policjantów do izolatki, po czym wyszedł, zostawiając ich z pacjentką. Kot rozejrzał się po nowym wnętrzu. Chrom i stal. A także, zamiast szpitalnych medykamentów, unoszący się w powietrzu zapach balsamu. Popołudniowe słońce wpadało przez okno ukosem, wprost na łóżko z lekko podniesionym oparciem, na którym leżała Klara Kubiak. Spod pościeli wystawała tylko głowa. Kobieta miała męską twarz. Wysokie czoło, blond ombre z widniejącymi przy skórze ciemnymi odrostami, wydatne kości policzkowe; lewy profil był zeszpecony przez paskudny fioletowy siniak, uniemożliwiający otwarcie oka. Cienki jak stalówka, prosty nos. Wąskie, ale wydatne i zdawałoby się stworzone do pocałunków usta. Głęboki dołeczek na mięsistej brodzie. A także mocno zarysowana linia szczęki. Tak wyglądałby Christopher Reeve, gdyby urodził się kobietą, skonstatował Kot.

– Witam – szepnęła Klara Kubiak.

Kot wziął głęboki wdech i zatrzymał powietrze w płucach, nie chcąc, aby jego twarz profesjonalisty ujawniła uczucia, które znienacka go dopadły. Doktor Szrejter nie zgrywał się, kiedy mówił o gniewie i żalu. Widok pobitej kobiety leżącej w szpitalnym łóżku wywołał u Kota taki stan ducha, jakiego można doświadczyć, patrząc na płonący kościół albo małe dziecko samotnie błąkające się przy drodze w zimową noc.

– Pani Kubiak. – Schylił czoło. – Jestem komisarz Kot, a to podkomisarz Szumska. Pozwolę sobie złożyć najszczersze kondolencje w imieniu swoim oraz komendy powiatowej policji w Myszkowie.

– Thank you. – Wdowa nie tyle to powiedziała, co Kot odczytał to z ruchu jej warg.

Kiedy niewidzialna fala wzburzenia przetoczyła się przez izolatkę, natychmiast pojawiła się chęć działania; rozwinięcia węża strażackiego, wyciągnięcia z bagażnika samochodu ciepłego koca.

– Pani Kubiak… – Kot przystawił sobie krzesło – …obiecuję, że nie zajmiemy wiele czasu.

– Panie komisarzu, ja jestem w stanie wiele znieść. – Kubiak obróciła głowę na poduszce, mówiąc chrapliwym, ale już wyraźnym głosem, by spojrzeć na niego jedynym zdrowym okiem; suchym i zaczerwienionym, jakby wylała już wszystkie łzy. – Tylko proszę nie składać mi żadnych obietnic.

– Proszę mi opowiedzieć, jak pani spędziła wieczór trzydziestego czerwca. – Kot przemawiał łagodnie, starając się umiejscowić świadka w bezpiecznym przedziale czasowym poprzedzającym tragiczne wydarzenia. – To była niedziela, pamięta pani?

Kubiak nie odpowiedziała.

Kot zauważył, że choć twarz miała zwróconą w jego stronę, to jednak spojrzenie kobiety zawisło tuż nad jego ramieniem. Odruchowo obejrzał się za siebie.

– I’m sorry, tak się pani głupkowato przyglądam. – Kubiak uniosła brew. – Ale odniosłam całkiem autentyczne wrażenie, że zobaczyłam kogoś, kogo dobrze znam.

Oparta plecami o ścianę Szumska skrzyżowała przed sobą ręce.

– Jestem całkowicie pewna, że nigdy wcześniej się nie spotkałyśmy.

– Może to było w poprzednim życiu. – Brak intonacji w głosie Klary Kubiak sprawił, że Kot nie był pewien, czy zadała pytanie, czy może stwierdziła fakt. – Nevermind. Pytał pan o niedzielny wieczór? Byłam u przyjaciółki.

Kot wyciągnął z kieszeni spodni notes i pióro.

– Aldona Sikora… – Kubiak podała katowicki adres.

– O której wróciła pani do domu?

– Po dwudziestej drugiej.

– Gdzie był wtedy mąż?

Po twarzy Klary Kubiak przesunął się cień.

– Oczywiście u siebie… choć umawialiśmy się, że w weekendy żadne z nas nie będzie pracować. W tym celu zatrudniłam nawet pomoc domową.

Kot nachylił się, zdobywając na uśmiech.

– Pisał powieść?

Kubiak pokręciła głową na poduszce.

– Zebi… nie mógł się powstrzymać. Najnowsza książka była już na ukończeniu. Chciał, żebym przeczytała rozdział, który napisał. Wykręciłam się bólem głowy, choć pewnie dałabym radę to zrobić. Powiedziałam, że możemy z tym zaczekać do rana. Teraz bardzo tego żałuję. – W ostatnich słowach wdowy zabrzmiała gorycz, jaką znają tylko księża, przed którymi otwiera się czyjaś dusza. A także policjanci.

Kot oparł łokcie na kolanach, nie odrywając wzroku od wdowy, i po chwili spytał:

– Co się potem wydarzyło?

– Wzięłam prysznic i położyłam się do łóżka – odparła Kubiak, a jej nieobecny wzrok zdradzał, że właśnie cofnęła się w czasie. – A potem przyśnił mi się nightmare.

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 4

 

 

 

 

 

Koziegłowy (woj. śląskie) – 1 lipca 2019, poniedziałek

 

Biały okrągły księżyc przemykał między szczelinami opasłych granatowych chmur, a grube krople deszczu z rytmicznym hukiem rozbijały się o szybę okna w sypialni. Klara Kubiak spała niespokojnie. Przewracała się z boku na bok. Skopywała pościel. Śnił jej się świat zalany wodą. Stała na ostatnim skrawku suchego lądu, a mętna morska toń otaczała ją zewsząd. Zaczynała się podnosić. Najpierw oblała tylko jej stopy. Potem już sięgnęła do kostek. A dalej kolan, ud, pasa… i wtedy Klara się obudziła, głośno wypuszczając powietrze z płuc. Miała spoconą twarz i bardzo chciało jej się pić. Obróciła głowę na poduszce. Druga połowa łóżka była pusta. Znajomy widok. Zebi wciąż jeszcze pisał.

Dear God, jak ja go kocham, a zarazem nie znoszę, pomyślała, podnosząc się na łokcie w małżeńskim łóżku. Zaczekała, aż jej wzrok przyzwyczai się do półmroku. Przesunęła dłonią po twarzy i spojrzała na elektroniczny zegar na szafce nocnej. Czerwone cyfry wskazywały, że jest 00.02. Ghost hour[2].

Opuściła stopy na biały włochaty dywan i podniosła się, ruszając do drzwi. Przed pójściem spać zapomniała sobie przynieść wodę z kuchni i postawić dzbanek na szafce nocnej. Rzadko kiedy bywała taka roztargniona, ale bóle głowy, które zaczęły jej dokuczać przed czterdziestką, stawały się coraz bardziej niepokojące. Badanie EEG mózgu w klinice nie wykazało żadnych anomalii, ponoć były to tylko migreny. O dziwo, wraz z wiekiem Klarze wcale nie zmniejszył się apetyt na seks. Wciąż potrafiła urządzić mężowi karczemną awanturę za to, że jej regularnie nie posuwa. Zebi był już co prawda za stary i nazbyt leniwy, żeby realizować wyszukane fantazje, ale kiedy chciał, i był trzeźwy, to nawet w biały dzień wciąż potrafił ją porządnie zerżnąć. Sapał wtedy jak wściekły byk, a Klara po wszystkim była mocno zaniepokojona, czy za chwilę nie zejdzie na zawał.

Obeszła łóżko. Była już w połowie drogi do drzwi, kiedy poczuła przejmujący chłód. Objęła się ramionami ubrana w czerwoną satynową piżamę, postanawiając, że zaraz po zejściu do kuchni pójdzie zobaczyć, jak idzie Zebiemu. Może będzie miała szczęście i akurat skończy kolejny rozdział. Żadnych przestróg na temat jego pogłębiającego się alkoholizmu, Klara obiecała sobie w duchu. Nie chciała zaczynać nowego miesiąca od awantury. Po prostu opuści na chwilę spodnie, Zebi zobaczy jej umięśniony tyłek i zda sobie sprawę z tego, co traci. Zazwyczaj skutkowało.

Klara Kubiak zatrzymała się w pół kroku i już całkiem rozbudzona zdała sobie sprawę, że w dobrze znanym wnętrzu sypialni coś ewidentnie jest nie w porządku. Inaczej niż zazwyczaj. Było tu zbyt chłodno. Miała co prawda zwyczaj uchylać okno od góry na noc, ale zawsze pilnowała, żeby drzwi były zamknięte. Śląsk to nie Kalifornia, po przylocie do Polski katar męczył ją przez osiem miesięcy. A tymczasem drzwi zastała otwarte. I coś się wokół niej poruszało. Otoczyły ją cienie, zupełnie jakby wyszły ze ścian.

A potem ziścił się najgłębszy z możliwych lęków; została napadnięta. I to nie na parkingu przed galerią handlową, kiedy wsiadała na motocykl. Ani za granicą, w pokoju hotelowym. Tylko we własnej sypialni, która powinna być bezpieczna i ciepła, jak serce schowane pod żebrami.

Wstrzymała oddech, mając tylko ułamek sekundy na reakcję. I pomyślała, że jej rewolwer, którego tak nie znosił Zebi, leżał teraz pod stosem bielizny w dolnej szufladzie szafy mieszczącej się w garderobie.

Kubiak oberwała pięścią w lewe oko. To był mocny i precyzyjny prawy sierpowy. Aldona Sikora – trenerka personalna Klary – zwykła ją witać takim uderzeniem na ringu, podczas wspólnego sparowania w katowickim Fitness Clubie. Ale to nie było weekendowe popołudnie ani ustawiona walka, tylko środek nocy we własnym domu. Klara przy swoim wzroście, umięśnieniu i zasięgu ramion dałaby radę większości mężczyzn. Ale dopiero co się obudziła; nie zdążyła się uchylić ani zablokować ciosu. Obróciła się na nodze i upadła na łóżko jak ścięte drzewo.

Kiedy oprzytomniała, ktoś już siedział na jej plecach. Uniosła głowę, próbowała krzyczeć, ale jej raban stłumił materiał wepchnięty w usta.

Później, gdy do jej domu wkroczyli policjanci z komendy w Koziegłowach, przekonała się, że była to jedwabna czarna apaszka z trupimi główkami.

Ale zanim to wszystko się wydarzyło, została zakneblowana taśmą izolacyjną, kilka razy owiniętą wokół głowy. Nie mogła nic zrobić. Ktoś inny trzymał ją za nadgarstki. A jeszcze inna para rąk skuła kajdankami.

 

– Ustalmy na bieżąco fakty – przerwał Kot. – Posiada pani zarejestrowaną broń palną wydaną przez komendanta wojewódzkiego policji na podstawie realnego i ponadprzeciętnego zagrożenia życia, zdrowia lub mienia?

– Złożyłam wniosek o takie pozwolenie zaraz po przylocie do Polski, ale go nie uzyskałam. – Kubiak ostentacyjnie wbiła wzrok w sufit. – Polska to nie Ameryka, tam można po prostu wejść do sklepu z bronią i kupić to, co wpadnie w oko. Uzbrojona kobieta może wieczorem wyjść spokojnie na miasto i nie martwić się, że dopadnie ją jakiś zboczeniec. Albo dwóch. W Polsce panują zupełnie inne realia, tutaj takie rzeczy nie są na porządku dziennym. To względnie bezpieczny kraj, chociaż sąsiaduje z Rosją, ale stare przyzwyczajenia pozostały. – Spojrzała na Kota. – Tyłek ma się tylko jeden i trzeba go chronić za wszelką cenę, czyż nie?

– Mimo wszystko muszę spytać…

– Kupiłam ten rewolwer prawie dziesięć lat temu. Od człowieka, który chciał go sprzedać. Pamiętam tylko tyle, że właściciel broni to był jakiś zadłużony kolekcjoner, mówił z niemieckim akcentem, a po wszystkim uścisnął mi dłoń. Nosiłam przy sobie ten rewolwer za każdym razem, kiedy wychodziłam sama z domu, jak pan, komisarzu, portfel. I tak aż do zeszłego roku. Czułam się z nim bezpiecznie. A potem zrozumiałam, że w tym kraju to jest rzeczywiście bezcelowe.

Kubiak wyciągnęła dłoń spod pościeli. Kot poczuł ukłucie między żebrami, kiedy zobaczył, że trzyma pager.

Po chwili dostrzegł kabel znikający pod materacem i zrozumiał, że to był tylko pilot do regulacji oparcia łóżka. Kubiak nacisnęła przycisk i usiadła niemal prosto. Pościel zsunęła się z jej ciała. Wdowa miała na sobie szpitalną koszulę nocną, pod którą rysowała się umięśniona sylwetka. Szerokie ramiona oraz rozbudowana klatka piersiowa skojarzyła się Kotowi z filmem z lat siedemdziesiątych: Stay Hungry. Hollywoodzkie Stowarzyszenie Prasy Zagranicznej nagrodziło – wówczas początkującego i nieznanego aktora – Arnolda Schwarzeneggera, jak się okazało, jedynym w jego karierze Złotym Globem. Niegdyś kulturyści po opuszczeniu siłowni mieli zwyczaj zakładać długie peleryny, zamiast o numer za małych T-shirtów. To była gra psychologiczna. Rywal do samego końca nie mógł być świadomy muskulatury faceta, obok którego za chwilę stanie przed komisją sędziowską i wszechobecnym błyskiem fleszy.

– Nigdy nie byłam zmuszona go wyciągnąć – kontynuowała Kubiak – choćby tylko po to, żeby kogoś odstraszyć. Ale tamtej nocy oddałabym prawe ramię, żeby móc go użyć. Jeśli chce pan mi postawić zarzut o nielegalne posiadanie broni, to proszę bardzo.

Kot uśmiechnął się pod nosem – oczywiście nie wiedział, co z tą rewelacją zrobi Szumska – ale po ustaleniu tego faktu interesowało go tylko jedno:

– Co było dalej, pani Kubiak?

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

[2] Godzina duchów (ang.).