Namaluj mi - Marcin Michał Wysocki - ebook

Namaluj mi ebook

Marcin Michał Wysocki

2,7

Opis

To nie jest kolejny tani erotyk! 

Namaluj mi to ekscytująca powieść o związku na odległość, zręcznie łącząca wątki romantyczne z odważnymi scenami erotycznymi. Uzmysławia, jak prawdziwa miłość może nieodwracalnie odmienić nasze życie. 

Odkrywaj wraz z Anną malownicze zakątki kolorowej Portugalii, a przy tym doznania, o których wcześniej nawet jej się nie śniło. 

 

Czy miłość naprawdę potrafi wybaczyć wszystko? Czy piękna Polka odmieni rockandrollowe życie Miguela?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 425

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,7 (6 ocen)
0
3
0
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
CzytajcyKroliczek

Dobrze spędzony czas

Książka Pana Wysockiego spowodowała chaos w mojej głowie. Sprawiła, że miałam bardzo dużo różnych uczuć przez co napisanie czegokolwiek było dla mnie bardzo trudne. Oczywiście dobra książka powinna wzbudzać emocje w czytelniku. Powinna powodować, że włączy się myślenie o tym co zawiera książka. Potwierdzam, że nie jest to typowy, tani erotyk, ale nie jest to też zwykła książka obyczajowa. Jest to kawał dobrej literatury. Książka niewątpliwie jest świetnym motywem do wielu ciekawych rozważań. Daje dużo do myślenia tak odnośnie uczuć jak i ekologii czy malarstwa... Czy polecam? Tak. Gdzieś w połowie byłam stanowczo na nie, ale zakończenie mnie powaliło i całkowicie zmieniłam zdanie.
10



ROZ­DZIAŁ 1

Ma­ga­zy­ny prze­lew­ni wina na­le­żące do ró­żnych firm i kor­po­ra­cji zaj­mo­wa­ły tra­dy­cyj­nie tę samą dziel­ni­cę w cen­trum Por­to — Vila Nova de Gaia. Obok ta­kich tu­zów pro­duk­cji mar­ko­we­go por­to jak San­de­man, Cálem, Ra­mos Pin­to, Tay­lor’s czy Va­scon­cel­los, któ­rych ol­brzy­mie skła­dy o ma­low­ni­czych czer­wo­nych da­chów­kach zaj­mo­wa­ły atrak­cyj­ne i pe­łne tu­ry­stów na­brze­że Du­ero, od lat funk­cjo­no­wa­ły ta­kże mniej­sze, ro­dzin­ne przed­si­ębiorstwa. Ich piw­ni­ce usy­tu­owa­no wy­żej, nad to­ro­wi­skiem, w znacz­nie ta­ńszej części dziel­ni­cy. Nie­któ­re z nich wy­bi­ły się na sa­mo­dziel­no­ść, na przy­kład Po­ças, któ­ry zbu­do­wał wła­sną mar­kę. Inne zaś po­zo­sta­ły fa­mi­lij­ny­mi ma­nu­fak­tu­ra­mi pra­cu­jący­mi w mi­kro­ska­li albo ob­słu­gu­jący­mi naj­wi­ęk­szych. Wła­śnie w jed­nej z ta­kich firm pra­co­wał Mi­gu­el.

W po­miesz­cze­niu pa­no­wał pó­łm­rok i po­po­łu­dnio­wy ma­jo­wy za­duch. Pach­nia­ło sma­rem od ci­ęża­rów­ki wy­mie­sza­nym z ku­rzem. W stru­mie­niach świa­tła prze­bi­ja­jących się przez szpa­ry w okien­ni­cach ta­ńczy­ły ja­sne mgła­wi­ce pyłu. Bono po­dał Dio­go bu­tel­kę, roz­gląda­jąc się po han­ga­rze.

— Trzy­maj. Uwa­żaj, nie upu­ść — rzu­cił, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od oboj­ga drzwi pro­wa­dzących do po­miesz­cze­nia. — Włóż pod pa­zu­chę i czmy­chaj mi stąd. — Po­pędził go ru­chem ręki.

— Daj, kur­na, jesz­cze, mi­strzu­niu… — szep­nął tam­ten bła­gal­nie, gdy od­bie­rał od nie­go ostro­żnie ciem­ną flasz­kę.

— Wy­star­czą dwie. — Mi­gu­el ta­kże ści­szył głos. — Wi­ęcej nie uda ci się prze­nie­ść bez zwra­ca­nia uwa­gi. Kra­ść też trze­ba umieć, Grub­son. No już, wy­no­cha! — Po­na­glił go ru­chem dło­ni.

— Ale będzie jaz­da! — wy­szep­tał z ra­do­snym pod­nie­ce­niem Dio­go, pod­nió­słszy oczy na kum­pla. Tam­ten nie tyl­ko był wy­ższy od nie­go o gło­wę i chud­szy o po­nad trzy­dzie­ści kilo, ale jesz­cze stał na plat­for­mie zło­żo­nej z kil­ku pa­let. — Zro­bię taki miks, że ka­żda pad­nie! O któ­rej przy­je­dziesz? — spy­tał, cho­wa­jąc wino do ple­ca­ka.

— Oko­ło szes­na­stej — od­po­wie­dział przy­stoj­niak i za­brał się za za­wi­ązy­wa­nie sznu­ra plan­de­ki na ci­ęża­rów­ce. Jed­no­cze­śnie sta­rał się nie spusz­czać z oczu obu we­jść do han­ga­ru. Co chwi­la po­pra­wiał dłu­gie czar­ne ko­smy­ki opa­da­jące mu na twarz, któ­re utrud­nia­ły wy­ko­ny­wa­nie obu tych czyn­no­ści.

— Mó­wię ci — roz­ma­rzył się gru­bas. Stał przed przy­ja­cie­lem w po­prze­cie­ra­nych ber­mu­dach i wy­mi­ętej lnia­nej ko­szu­li w spra­ne kwia­ty. Wy­glądał jak gdy­by od kil­ku dni nie zmie­niał ubra­nia. — To­wa­ru tam będzie za­trzęsie­nie. Po­dob­no z Li­zbo­ny przy­je­cha­ły spor­t­smen­ki. Mają ćwi­czyć na pla­ży. Ist­ne gla­mo­ur. — Prze­wró­cił ocza­mi z za­chwy­tu. — Smu­kłe i nie­wy­ży­te… — za­jęczał pó­łszep­tem. — Pe­łne es­tro­ge­nu i wszyst­kie na­sze! — Z pod­nie­ce­nia prze­stąpił z jed­nej sło­nio­wej nogi na dru­gą. Jego skó­rza­ne san­da­ły wzbi­ły na podło­dze chmu­rę ku­rzu, któ­ra za­fa­lo­wa­ła w wąskich prze­świ­tach sło­ńca. Pył wwier­cał się w nosy, gro­żąc ha­ła­śli­wym kich­ni­ęciem.

— Pe­łne cze­go? — Twarz Bona za­sty­gła w zdu­mie­niu.

Dio­go już miał tłu­ma­czyć, lecz na wi­dok fil­mo­we­go uśmie­chu ko­le­gi, któ­ry wy­kwi­tł na jego ob­li­czu, ro­ze­śmiał się bez­gło­śnie pe­łną, ksi­ęży­co­wą gębą. Wy­gląda­li ni­czym Flip i Flap w Mu­zeum Fi­gur Wo­sko­wych.

— Do­bra, do­bra. — Mi­gu­el w se­kun­dę spo­wa­żniał, ga­sząc su­ro­wą miną zbyt­nie roz­ba­wie­nie kum­pla. — Pa­kuj się stąd, bo jak cię ten Maur zo­ba­czy, to po­wy­ry­wa nam nogi z dupy i da psom do za­ba­wy.

Gru­bas zro­bił parę kro­ków w kie­run­ku tyl­nych drzwi, ale po chwi­li się za­trzy­mał, od­wró­cił i upew­nił:

— Ale czy twoi sta­rzy na bank nie po­ja­wią się w apar­ta­men­cie?

— Nie stre­suj się. Ban­ko­wo! — od­po­wie­dział mu przy­stoj­niak znie­cier­pli­wio­nym szep­tem i po raz ko­lej­ny po­pra­wił grzyw­kę. — No, ru­szaj! — do­rzu­cił po­na­gla­jąco, a gdy tam­ten zni­kł za drzwia­mi, za­blo­ko­wał je od we­wnątrz.

Oko­ło dwu­dzie­stej roz­pa­li­li ogni­sko nad brze­giem oce­anu, nie­da­le­ko ujścia Lis — przy pó­łnoc­nej części pla­ży da Vie­ira. Wy­bra­li się tam na, jak to na­zy­wa­li, „go­ścin­ne wy­stępy”, gdyż zwy­kle dzia­ła­li w oko­li­cy Pra­ia Osso da Ba­le­ia. Tym ra­zem uda­ło im się zwa­bić dwie nowo po­zna­ne dziew­czy­ny.

Po­wie­wy wia­tru, któ­re przy­ci­ska­ły pło­mie­nie do zie­mi, były piesz­czo­tli­wie rze­śkie, da­jąc przy­jem­no­ść po jed­nym z pierw­szych go­rących wio­sen­nych dni. Pod­no­si­ły z pla­ży dro­bin­ki pia­sku, a wraz z nimi mdlący za­pach glo­nów błąka­jących się do­tąd mie­si­ąca­mi wraz z prądem za­to­ko­wym gdzieś od wy­brze­ży Ar­gen­ty­ny.

— A ile masz lat? — za­py­ta­ła zgrab­na blon­dyn­ka i prze­chy­li­ła gło­wę na bok.

„Pew­nie uwa­ża, że to za­lot­ne” — oce­nił Bono, po­ci­ąga­jąc dym z pa­pie­ro­sa. Za­le­cał się do niej od trzech go­dzin, a ta nie za­my­ka­ła ust, nęka­jąc go nie­usta­jący­mi py­ta­nia­mi. Mu­sia­ła być zde­ner­wo­wa­na per­spek­ty­wą nie­uchron­ne­go tête-à-tête, gdy za­pro­si ją na górę do apar­ta­men­tu.

Przy­stoj­niak miał się za mi­strza pod­ry­wu. Z tego po­wo­du tak spraw­nie, jak uwa­żał, do­sze­dł do eta­pu, w któ­rym mógł już so­bie od­pu­ścić nad­ska­ki­wa­nie jej. Dziew­czy­na i tak była jego. Klęcza­ła przed nim na pia­sku, ubra­na w krót­ką żó­łtą spód­nicz­kę, zło­te san­da­ły i zie­lo­ny pu­lo­wer na bia­łym T-shir­cie. „Do tego bia­łe ba­we­łnia­ne maj­tecz­ki” — za­uwa­żył w my­ślach, gdy sia­da­ła. „Ja­kież to czy­sto dzie­wi­cze…”. Uśmiech­nął się za­do­wo­lo­ny z wy­my­ślo­ne­go przez sie­bie okre­śle­nia.

— Dwa­dzie­ścia osiem — od­po­wie­dział wy­jąt­ko­wo szcze­rze i za­brzdąkał na gi­ta­rze z do­pa­la­jącym się pa­pie­ro­sem w ustach. — A ty? — spy­tał i do­pie­ro wte­dy spoj­rzał jej głębo­ko w oczy, aż się spło­ni­ła.

— Dzie­wi­ęt­na­ście — stwier­dzi­ła z nie­ukry­wa­ną dumą w gło­sie. Bono od­nió­sł wra­że­nie, jak­by chcia­ła pod­kre­ślić, że może się już bzy­kać.

— No to su­per — sko­men­to­wał pó­łgło­sem, a tak na­praw­dę oce­nił jej jędr­ny biust, któ­ry prze­bi­jał się stward­nia­ły­mi sut­ka­mi przez pod­ko­szul­kę. Mimo wszyst­ko nie był na tyle za­ro­zu­mia­ły, aby uznać, że to pod wpły­wem jego za­bie­gów, a nie wia­tru. Wy­jął z ust nad­pa­lo­ny filtr, a po­tem wci­snął go w piach. — A to znasz? — spy­tał i nie cze­ka­jąc na od­po­wie­dź, za­in­to­no­wał prze­bój Bon Jovi: This Ro­meo is ble­eding, but you can’t see his blo­od… Był prak­ty­kiem i wie­dział, że to „za­wsze dzia­ła na la­ski”. „Pod­pro­go­wo” — do­dał w gło­wie.

— Cze­mu na­zy­wa­ją cię Bono? — za­da­ła ko­lej­ne py­ta­nie, gdy z przy­mkni­ęty­mi ocza­mi sko­ńczył śpie­wać pierw­szą zwrot­kę. — Wca­le nie je­steś po­dob­ny…

Przy­stoj­niak wzru­szył ra­mio­na­mi, nie prze­sta­jąc grać.

— Kie­dyś za­ko­cha­łem się w The Jo­shua Tree i w kó­łko mó­wi­łem o ich genial­nym wo­ka­li­ście — rzu­cił od nie­chce­nia. — I tak do mnie przylgnęło… — od­po­wie­dział, sam nie wie­dząc, cze­mu tak wy­czer­pu­jąco.

— A czym się zaj­mu­jesz, tak w ży­ciu?

Wy­ci­ągnęła rękę po bu­tel­kę wbi­te­go w pia­sek por­to, pod­pro­wa­dzo­ne­go rano z ma­ga­zy­nu. Dio­go po­chwa­lił się dziew­czy­nom, że to przed­ni ga­tu­nek. W ten sam spo­sób wy­ja­śnił jego oso­bli­wy smak. Nie mógł prze­cież zdra­dzić, że wy­mie­szał go z wód­ką, aby zbli­że­nie ciał, któ­re mia­ło na­stąpić za­raz po ze­tkni­ęciu dusz, wy­da­rzy­ło się jak naj­szyb­ciej.

— Stu­diu­ję ma­lar­stwo, ale nie idzie mi naj­le­piej — skła­mał po­dwój­nie, aby sobą za­cie­ka­wić. Za­ło­żył, że nie za­im­po­no­wa­łby jej pra­cą ma­ga­zy­nie­ra w prze­lew­ni wina.

Po łyku al­ko­ho­lu z trzy­ma­nej w rękach spor­t­smen­ki bu­tel­ki naj­ro­man­tycz­niej, jak umiał, za­in­to­no­wał re­fren: Yeah I will love you, baby, al­ways… Uznał, że dziew­czy­na zna tekst i do­sko­na­le ro­zu­mie jego in­ten­cje — a zin­ter­pre­tu­je je na mo­dłę wła­snych fan­ta­zji.

Kil­ka me­trów da­lej od ogni­ska gru­bas przy­tu­lał się do „ma­łej czar­nej”, jak na­zwał swo­ją zdo­bycz po ko­lej­nym łyku chrzczo­ne­go por­to z dru­giej bu­tel­ki. Mężczy­źni wy­gląda­li ni­czym mło­de lwy, któ­re do­pie­ro co upo­lo­wa­ły zwie­rzy­nę i za­ci­ągnęły ją do cie­nia, aby chwi­lę przed ucztą de­lek­to­wać się wi­do­kiem ofiar, za­pa­chem śmier­ci i sma­kiem pierw­szej krwi zli­zy­wa­nej z py­ska.

Zdjął z niej pu­lo­wer, a ten zsu­nął się bez­dźwi­ęcz­nie na mi­ęk­ką wy­kła­dzi­nę wy­ście­ła­jącą sa­lon ro­dzi­ców, któ­ry jesz­cze przed chwi­lą po­dzi­wia­ła. W apar­ta­men­cie z wi­do­kiem na bez­kre­sny oce­an sprzęty wła­śnie nik­nęły w za­pa­da­jącym zmierz­chu, za to oczy dziew­czy­ny co­raz wy­ra­źniej pło­nęły, wpa­trzo­ne w Mi­gu­ela jak w zbaw­cę. Jej noz­drza chło­nęły za­pach jego skó­ry wy­mie­sza­ny z czy­mś nie­zna­nym, ta­jem­ni­czym i mrocz­nym. Z gło­śni­ków sączył się ko­jący fal­set Ca­eta­na Ve­lo­so. Nie mo­gła wie­dzieć, że po Cu­cur­ru­cu­cú Pa­lo­ma Mén­de­za na­stąpi Be­sa­me mu­cho z João Gil­ber­to, a da­lej se­ria utwo­rów przy­go­to­wa­nych spe­cjal­nie na ta­kie oka­zje…

De­li­kat­nie pal­ca­mi pra­wej dło­ni mu­snął bro­daw­ki od­ci­ska­jące się przez T-shirt. Nie umia­ła ukryć drże­nia, w któ­re mo­men­tal­nie wpa­dło jej cia­ło. Mimo to po­wstrzy­ma­ła od­ruch cof­ni­ęcia pier­si i uciecz­ki, któ­rą od co naj­mniej pi­ęciu lat się sal­wo­wa­ła przed zbyt na­tar­czy­wy­mi za­lo­ta­mi star­szych mężczyzn. Mi­gu­el to oczy­wi­ście wy­czuł, zro­zu­miał i po­znał całą tę hi­sto­rię w tym jed­nym, nie­mal nie­wi­docz­nym drgni­ęciu.

Uwa­żał się za ko­ne­se­ra nie­wy­po­wie­dzia­nych wra­żeń. „Ja­kież to czy­sto dzie­wi­cze” — przy­po­mniał so­bie wy­ra­że­nie stwo­rzo­ne na pla­ży i się uśmiech­nął, uj­mu­jąc w pal­ce jej na­prężo­ny su­tek. Po­kręcił nim de­li­kat­nie. Ba­we­łna ko­szul­ki po­ta­rła o na­pi­ętą skó­rę. Dziew­czy­na wes­tchnęła bez­gło­śnie, pod­czas gdy jej źre­ni­ce za­szły mgłą. Po­wie­ki w zwol­nio­nym tem­pie prze­ta­rły ta­fle oczu, jak­by zdąży­ło się jej po­mie­szać w gło­wie od ma­rzeń albo ra­czej od zde­rze­nia nie­spe­łnio­nych fan­ta­zji z do­zna­niem, któ­re­go nie dało się prze­cież wy­obra­zić.

Przy­stoj­niak unió­sł jej ko­szul­kę. Dziew­czy­na po­słusz­nie pod­nio­sła ręce, aby mógł ją ści­ągnąć bez prze­szkód. Gdy ce­lo­wał zdjętym T-shir­tem w sto­jącą za nimi sofę, jej dło­nie po­wędro­wa­ły do jego roz­por­ka — tak jak to wi­dzia­ła na fil­mach. Wes­tchnęła po raz dru­gi, tym ra­zem nie­po­ha­mo­wa­nie gło­śno, na wi­dok ol­brzy­mie­go człon­ka, któ­ry po ob­su­ni­ęciu sli­pów wy­sko­czył na nią, a na­stęp­nie się wy­prężył. Po jej za­sko­czo­nej mi­nie Bono oce­nił z sa­tys­fak­cją, że wiel­ko­ść przy­ro­dze­nia mu­sia­ła wy­kra­czać poza wy­ima­gi­no­wa­ny przez nią roz­miar. Dla­te­go ujęła je nie­pew­nie pal­ca­mi, jak­by było ja­do­wi­tym wężem. Jed­nak gdy tyl­ko się za­wa­ha­ła, po­czu­ła sil­ną dłoń mężczy­zny, któ­ra skło­ni­ła ją do uklęk­ni­ęcia.

Chwi­lę po­tem to on, roz­su­nąw­szy sze­ro­ko jej nogi, wśli­zgnął się szorst­kim języ­kiem do wil­got­ne­go już wnętrza. Wy­wo­łał w niej pier­wot­ne fa­lo­wa­nie, jak­by­śmy my, lu­dzie, byli nie­odrod­ny­mi po­tom­ka­mi mor­skich zwie­rząt, a w pa­mi­ęci ge­no­mu za­snęły pły­wy oce­anu. Zim­no, go­rąco, zim­no — gwa­łtow­niej­szy rów­ni­ko­wy żar, a po nim sub­ark­tycz­ny lód. Obie­ma ręka­mi zła­pa­ła się po­ręczy krze­sła za gło­wą i o mało jej nie wy­rwa­ła pod­czas ko­lej­nych skur­czów roz­ko­szy.

Przy­stoj­niak ni­g­dzie się nie spie­szył. Po­su­wał się w jed­no­staj­nym ryt­mie i nie­zbyt szyb­kim tem­pie — czy­ste mo­de­ra­to. Do­zo­wał wra­że­nia siłą do­ty­ku jędr­nych warg. Raz to­ro­wał so­bie ście­żkę mi­ędzy ró­żo­wy­mi fa­łd­ka­mi, któ­re ni­czym płat­ki róży otwie­ra­ły się pod na­ci­skiem jego wi­śnio­wych ust, in­nym ra­zem sku­piał się na drob­niut­kiej szysz­ce — mi­nia­tur­ce pąka chmie­lu. Na prze­mian ob­li­zy­wał ją do­oko­ła, trącał od dołu i z góry, aby zła­pać war­ga­mi, lek­ko za­ci­snąć, a na­stęp­nie wy­ssać z niej sok… Nie była dzie­wi­cą, ale wy­gląda­ło na to, że ża­den mężczy­zna nie od­wie­dził jej wcze­śniej w ten spo­sób.

Od tej pory dziew­czy­na była go­to­wa go przy­jąć. Pra­gnęła go te­raz bar­dziej niż ko­go­kol­wiek i cze­go­kol­wiek na świe­cie. Bez świa­do­mo­ści norm, sztucz­nych ogra­ni­czeń czy na­rzu­co­nych ba­rier. Bez ba­ga­żu cho­ro­bli­wej mo­ral­no­ści i hi­po­kry­zji, któ­re pęta­ją ludz­kie umy­sły. Pa­li­ło ją pul­su­jące krwią po­żąda­nie. Cier­pły pal­ce za­ci­śni­ęte do bia­ło­ści w pi­ąst­ki na fa­łdach ści­ągni­ętej skó­ry jego ple­ców.

Mi­gu­el wsze­dł w nią wpierw ostro­żnie, jak­by się roz­glądał w nie­zna­nym wnętrzu. Po­tem za­czął co­raz gwa­łtow­niej się z niej wy­su­wać i na po­wrót wsu­wać. Ro­bił to raz szyb­ciej, a raz wol­niej, nie­re­gu­lar­ny­mi se­ria­mi i ze zmien­ną siłą, aby nie mo­gła prze­wi­dzieć ko­lej­ne­go ru­chu. Gdy, chy­ba po raz ty­si­ęcz­ny, na­pa­rł na wzgó­rek jej łona, dziew­czy­na po­czu­ła, jak za­le­wa ją fala, a pó­źniej ko­lej­ne. Po chwi­li utra­ci­ła pa­no­wa­nie nad tym, co się z nią dzia­ło, gdyż Bono wy­ma­chi­wał już nią ni­czym szma­cia­ną lal­ką — prze­kła­dał z sofy na stół, a na­stęp­nie na kre­dens. Ukła­dał gło­wą na dy­wa­nie albo no­ga­mi wy­so­ko, na sam brzeg łó­żka. Dzie­lił i rządził we­dle wła­snej woli. Ona je­dy­nie usi­ło­wa­ła prze­trwać, prze­łk­nąć śli­nę i choć przez chwi­lę wzi­ąć pe­łny od­dech. Za­krztu­si­ła się, gdy po­ło­żył ją na wznak i od­chy­lił gło­wę poza ob­ręb sofy. Głębo­ki­mi pchni­ęcia­mi to­ro­wał so­bie dro­gę w jej ustach, aż mało nie ze­mdla­ła.

Gdy już ca­łkiem po zmro­ku wra­ca­li z apar­ta­men­tu, po­zo­sta­wiw­szy go do dys­po­zy­cji dru­giej pa­rze, blon­dyn­ka po­now­nie po­kry­wa­ła emo­cje bez­u­stan­ny­mi py­ta­nia­mi. Gar­nęła się przy tym do skąpo owło­sio­nej, choć wy­jąt­ko­wo mu­sku­lar­nej klat­ki Mi­gu­ela. Dziew­czy­na mia­ła prze­krwio­ne bia­łka z wy­si­łku, któ­ry wkła­da­ła w ła­pa­nie hau­stów po­wie­trza pod­czas cie­le­snych wy­gi­ba­sów. Mu­sia­ła za­kła­dać, że ule­gło­ścią pi­ęk­ne­go mło­de­go cia­ła zło­ży­ła wła­śnie ofia­rę na ołta­rzu mi­ło­ści, któ­rej on stał się od­tąd za­kład­ni­kiem.

Gdy do­szli do pla­ży, od­gło­sy cy­kad za­głu­szył oce­an. Usie­dli w tym sa­mym miej­scu co wcze­śniej, obok przy­ga­sa­jące­go ogni­ska. Przy­stoj­niak co­raz sła­biej ukry­wał znu­że­nie. Nik­nące bły­ski świa­tła z ta­ńczące­go na wie­trze ognia po­dry­gi­wa­ły w ciem­no­ści na ich twa­rzach. Pach­nia­ło jesz­cze in­ten­syw­niej niż za dnia — na prze­mian mo­rzem i po­dmu­cha­mi z fryt­kow­ni­cy oraz ryb­ne­go gril­la uru­cho­mio­nych na wie­czór w Rose Pe­ti­squ­eira, po dru­giej stro­nie rzecz­ki.

— Miesz­kasz tu­taj?

— Gdzie? — od­po­wie­dział py­ta­niem. Nie od­wró­cił gło­wy od bie­le­jących w ciem­no­ści grzbie­tów wzbu­rzo­nych fal.

— W Vie­ira de Le­iria? — Spró­bo­wa­ła na­wi­ązać z nim kon­takt wzro­ko­wy. Opa­rła gło­wę na jego ko­la­nach i pa­trzy­ła w górę, ob­ser­wu­jąc męski pod­bró­dek i szy­ję.

— Nie, skąd! — Wzru­szył ra­mio­na­mi i przy­pa­lił no­we­go pa­pie­ro­sa. — Chcesz? — za­py­tał, pod­su­wa­jąc jej go pod nos.

— Nie, nie palę — żach­nęła się i drgnęła, jak gdy­by chcia­ła się pod­nie­ść.

— No tak, je­steś spor­t­smen­ką — za­uwa­żył z nie­ukry­wa­ną kpi­ną.

Po chwi­li dziew­czy­na za­da­ła ko­lej­ne py­ta­nie, co już za­czy­na­ło go dra­żnić.

— Często tu by­wa­cie?

Był pe­wien, że ma­rzy­ła o ne­ga­tyw­nej od­po­wie­dzi.

— Bar­dzo rzad­ko. Je­ste­śmy tu chy­ba po raz dru­gi — skła­mał od­ru­cho­wo.

— Okej — od­po­wie­dzia­ła i te­raz sama wpa­trzy­ła się w mo­rze, me­cha­nicz­nie ob­ci­ąga­jąc świe­żo po­pla­mio­ny swe­te­rek, któ­ry za­wi­nął się na pia­sku pod jej ple­ca­mi.

Mi­gu­el naj­chęt­niej po­je­cha­łby te­raz do dys­ko­te­ki, ale oczy­wi­ście z sa­mym Dio­giem. Zwró­cił więc wzrok na wy­dmę w wy­cze­ki­wa­niu kum­pla.

Maur, jak Mi­gu­el zło­śli­wie prze­zwał pra­co­daw­cę, wy­glądał od­stra­sza­jąco z oka­za­ły­mi ta­tu­aża­mi wy­cho­dzący­mi spod ko­szul­ki na kark i przed­ra­mio­na. Miał zwy­kle za­ci­ętą minę wy­zby­tą ludz­kich uczuć. Coś jak nie­usta­jący pa­ra­liż mi­ęśni twa­rzy. Gład­ko ogo­lo­ny i krót­ko przy­strzy­żo­ny krążył po za­kła­dzie spręży­stym kro­kiem. Za­wsze wy­pro­sto­wa­ny, nie­mal sztyw­ny w kar­ku, ni­czym eme­ry­to­wa­ny żo­łnierz fran­cu­skiej Le­gii Cu­dzo­ziem­skiej.

— Po­ja­wia się koło cie­bie nie­po­strze­że­nie jak duch — in­stru­ował przy­stoj­niak nowo przy­by­łych. — Ni­g­dy nie wia­do­mo, gdzie, kie­dy i na czym czło­wie­ka do­pad­nie, więc miej­cie się na bacz­no­ści. I le­piej, że­by­ście ni­cze­go nie kom­bi­no­wa­li, bo wy­le­ci­cie, jak amen w pa­cie­rzu.

Szef nie to­le­ro­wał żad­nych prze­wi­nień, a już praw­dzi­we­go ho­pla miał na punk­cie punk­tu­al­no­ści. Da­wał bo­le­śnie to od­czuć ka­żde­mu, kto po­zwo­lił so­bie na cho­ćby drob­ne spó­źnie­nie do pra­cy. Re­cy­dy­wi­stów ka­rał, od­bie­ra­jąc pre­mię, a gdy to nie po­ma­ga­ło, wy­rzu­cał nie­szczęśni­ków na bruk. Z miej­sca i bez ce­re­gie­li.

Bono pod­pa­dł mu w tej kwe­stii już kil­ku­krot­nie, więc miał po­czu­cie, że le­wi­tu­je na gra­ni­cy de­fi­ni­tyw­nej utra­ty tej ro­bo­ty. Jak­by prze­by­wał w czy­śćcu, skąd jak uwa­żał, teo­re­tycz­nie mo­żna wró­cić do łask su­we­re­na, ale w prak­ty­ce ni­ko­mu się to nie uda­je. Nie­ste­ty, re­gu­lar­ne po­ja­wia­nie się na czas w ro­bo­cie, któ­rej nie sza­no­wał ani nie lu­bił, by­wa­ło po­nad jego siły. Przez kil­ka dni szło mu na­wet gład­ko, a po­tem ciach! I po pta­kach.

Uwa­żał, że nie zro­zu­mie tego nikt, kto nie czu­je się praw­dzi­wym ar­ty­stą. Czło­wie­kiem, któ­ry z ra­cji wro­dzo­nej wra­żli­wo­ści oraz ła­two­ści na­wi­ązy­wa­nia kon­tak­tów z lu­dźmi pre­fe­ru­je prze­ga­da­nie ca­łej nocy po kon­cer­cie o na­praw­dę wa­żkich spra­wach tego świa­ta po­nad ży­wot nie­wol­ni­ka, za­mo­ta­ne­go w pętlę nie­ko­ńczących się zo­bo­wi­ązań i po­win­no­ści. To nie mo­gło iść w pa­rze z wy­so­ką notą u Mau­ra.

Mi­gu­el mu­siał pra­co­wać. Nie miał wy­jścia, je­śli chciał otrzy­mać po­ło­wę po­ka­źne­go ma­jąt­ku po śmier­ci ro­dzi­ców. Ci byli już wy­star­cza­jąco roz­cza­ro­wa­ni bra­kiem wy­kszta­łce­nia syna, a co za tym idzie, ta­kże per­spek­tyw na jego „świe­tla­ną przy­szło­ść”. Albo cho­ćby na „bły­sko­tli­wą ka­rie­rę za­wo­do­wą”, któ­ra za­pew­ni­ła­by im do­stat­ni ży­wot na eme­ry­tu­rze.

Sami bez dy­plo­mów wy­ższych uczel­ni, wi­dzie­li go za ste­ra­mi sa­mo­lo­tu pa­sa­żer­skie­go w świet­nie skro­jo­nym, olśnie­wa­jąco bia­łym uni­for­mie i czap­ce z dasz­kiem okra­szo­nej ka­pi­ta­ński­mi in­sy­gnia­mi. Wia­do­mo, oj­ciec pa­sjo­no­wał się lot­nic­twem. Ewen­tu­al­nie jako try­ska­jące­go ener­gią i świet­ny­mi po­my­sła­mi ob­ro­ńcę in­te­re­sów bo­ga­tych kor­po­ra­cji w ich spo­rach sądo­wych — jak wo­la­ła mat­ka. Czy jako ra­tu­jące­go czy­jeś ży­cie uda­nym, uni­ka­to­wym w ska­li świa­to­wej prze­szcze­pem ser­ca kar­dio­chi­ru­ra — na co osta­tecz­nie przy­sta­li­by obo­je.

Nie byli na­to­miast w sta­nie za­ak­cep­to­wać w ro­dzi­nie ko­lej­nej i „sza­le­nie ry­zy­kow­nej”, jak zgod­nie twier­dzi­li, ka­rie­ry ar­ty­stycz­nej. Na­wet qu­asi-ar­ty­stycz­nej. W ten spo­sób oce­nia­li pla­ny młod­szej sio­stry Mi­gu­ela, któ­ra przy­naj­mniej roz­po­częła stu­dia ar­chi­tek­to­nicz­ne, mimo że kon­ty­nu­owa­ła je z mar­nym skut­kiem. Na mar­gi­ne­sie: po­nie­waż sta­wia­no mu ją od dziec­ka za wzór, przez to jej ser­decz­nie nie cier­piał. Dla­te­go ni­g­dy nie umie­li od­na­le­źć wspól­ne­go języ­ka.

Rzępo­le­nie syna nie da­wa­ło za­tem żad­nych re­al­nych pod­staw do ro­dzi­ciel­skie­go opty­mi­zmu oraz tego, aby w ogó­le trak­to­wać jego pla­ny po­wa­żnie. Inna rzecz, że Bono nie pod­su­wał im do­brych kontr­ar­gu­men­tów, nie przy­kła­da­jąc się ni­g­dy szcze­gól­nie do na­uki, na­wet w przy­pad­ku swo­je­go ulu­bio­ne­go za­jęcia, czy­li gry na gi­ta­rze. Ich go­rycz z cza­sem się ucie­le­śni­ła w po­sta­ci re­gu­lar­nej zło­śli­wej prak­ty­ki wy­ty­ka­nia mu błędów, nie­do­ci­ągni­ęć, za­nie­chań i sła­bo­ści — czy­li de fac­to wszyst­kie­go.

Tak czy ina­czej, ro­dzi­ce wy­dzie­dzi­czy­li­by go, gdy­by nie pod­jął żad­ne­go za­jęcia, a może na­wet po­zba­wi­li da­chu nad gło­wą, je­śli za­sze­dłby im bo­le­śniej za skó­rę. Miał wra­że­nie, że le­d­wie go to­le­ro­wa­li w swo­im domu, w któ­rym, ich zda­niem, bez­pro­duk­tyw­nie tkwił mimo zbli­ża­jącej się trzy­dziest­ki. Wy­po­mi­na­li mu ta­kże, że sze­ro­kim ge­stem ko­rzy­stał ze zgro­ma­dzo­nych przez nich dóbr, nie da­jąc z sie­bie ni­cze­go w za­mian. Mi­gu­el do­brze ro­zu­miał, że cho­dzi­ło o jego par­ty­cy­pa­cję w kosz­tach utrzy­ma­nia lub cho­ćby w for­mie ekwi­wa­len­tu fi­zycz­ne­go za­an­ga­żo­wa­nia się w pra­ce do­mo­we. On jed­nak, mimo gro­źby utra­ty lo­kum, wik­tu i opie­run­ku, wo­lał uda­wać przy­głu­pa. Grał nie­ogar­ni­ęte­go pro­le­ta­riu­sza, któ­ry całe dnie ha­ru­je jako pra­cow­nik fi­zycz­ny w prze­lew­ni wina, dla­te­go nie­wie­le za­ra­bia i nie ma środ­ków na do­kła­da­nie się do bu­dże­tu. W ten sam spo­sób tłu­ma­czył brak sił i cza­su na włącza­nie się w do­mo­we obo­wi­ąz­ki.

Ro­dzi­ce tego do­mo­ro­słe­go rock­ma­na do­cho­dzi­li do pie­ni­ędzy włas­nymi ręka­mi, nie otrzy­maw­szy od swo­ich przod­ków ni­cze­go poza wy­cho­wa­niem i sza­cun­kiem do pra­cy. Papa Mi­gu­ela był wiel­ce nie­po­go­dzo­ny z sy­tu­acją syna. Dla­te­go aby ukryć przed lu­dźmi wstyd, zwy­kł był opo­wia­dać w to­wa­rzy­stwie, że „czło­wiek to może wy­ko­ny­wać do­wol­ne za­jęcie, by­le­by ro­bił to su­mien­nie i uczci­wie”. To był taki zwrot wy­trych na wy­pa­dek, gdy­by któ­re­muś z cie­kaw­skich go­ści przy­szło do gło­wy, że któ­reś z jego dzie­ci jest nie­uz­dol­nio­ne albo le­ni­we. „W ko­ńcu ka­żdy po­rząd­ny fa­cho­wiec za­słu­gu­je na sza­cu­nek, bez względu na miej­sce w hie­rar­chii” — do­da­wał jego oj­ciec in­nym ra­zem, gdy wy­ma­ga­ła tego sy­tu­acja, czy­li zde­rzył się z do­cie­ka­nia­mi ob­cych na te­mat za­jęcia czy pla­nów za­wo­do­wych do­ro­słe­go już syna.

Oczy­wi­ście dla sa­me­go za­in­te­re­so­wa­ne­go opi­nia ro­dzi­ny — włącza­jąc w to „głu­pią sio­strę” — nie mia­ła żad­ne­go zna­cze­nia.

Bono nie umiał po­go­dzić swo­ich dwóch wcie­leń albo ra­czej świa­tów, w któ­rych rów­no­le­gle żył. Z jed­nej stro­ny ro­bot­ni­ka, do któ­re­go na co dzień zwra­ca­no się ostro i bez cie­nia sza­cun­ku. Z dru­giej zaś ar­ty­sty wy­stępu­jące­go w week­en­do­we wie­czo­ry na ma­łej klu­bo­wej sce­nie. Albo ina­czej: rock­ma­na, któ­re­mu wątła, często pod­chmie­lo­na, lecz nie­zwy­kle cie­pła i wier­na pu­blicz­no­ść nie szczędzi­ła ni­g­dy aplau­zu ani słów uzna­nia. Ta sama zresz­tą, któ­ra ochrzci­ła go „Na­szym Bo­nem” po tym, jak z du­żym wdzi­ękiem wy­ko­ny­wał utwo­ry U2. Ten dru­gi świat uko­chał i jemu — jak de­kla­ro­wał — od­da­łby du­szę oraz cia­ło.

Nie­ste­ty, owej „szcze­rej i bez­gra­nicz­nej mi­ło­ści” nie star­cza­ło, aby wy­ci­snąć z sie­bie wy­star­cza­jąco wie­le na utrzy­ma­nie się z tego za­jęcia. Aby roz­wi­jać swo­je umie­jęt­no­ści i do­sko­na­lić warsz­tat do po­zio­mu, któ­ry — wbrew opi­nii ro­dzi­ców — po­zwo­li­łby mu zna­le­źć się na za­wo­do­wym par­na­sie.

Kla­sy­ka. Koło za­mkni­ęte. Czy­sty, abs­trak­cyj­ny, wy­izo­lo­wa­ny od ci­ężkiej pra­cy ta­lent ni­g­dy nie wy­star­czy. W ka­żdym ra­zie na dłu­ższą metę i do osi­ągni­ęcia praw­dzi­wie am­bit­nych ce­lów. Bo jak uczy ży­cie, albo masz ta­lent i do­kła­dasz do tego wi­ęcej lub mniej pra­cy, albo bra­ki ta­len­tu nad­ra­biasz be­ne­dyk­ty­ńską pra­co­wi­to­ścią. Ina­czej nic z tego nie będzie. Kla­pa, null i roz­cza­ro­wa­nie. To cykl, w któ­ry wpa­da­ją cza­sem ci naj­zdol­niej­si i naj­le­niw­si za­ra­zem. Prze­rwać go nie­po­dob­na bez ko­smicz­ne­go po­dmu­chu, pchni­ęcia bo­ską ręką czy ka­ta­stro­fy, po któ­rej za­czy­na się wszyst­ko od nowa… W ten spo­sób lu­dzi uta­len­to­wa­nych dy­stan­su­ją mniej zdol­ni, lecz pra­co­wi­ci. Chy­ba że ktoś jest ge­niu­szem — jed­nak ta ce­cha jak do­tąd nie ujaw­ni­ła się w przy­pad­ku Bona.

I tak na sce­nie Mi­gu­el czuł się pó­łbo­giem, a w prze­lew­ni win zwy­kłym ro­bo­lem bez przy­szło­ści. Pó­łczło­wie­kiem, któ­ry do ko­ńca zdro­wia lub ży­cia będzie prze­sta­wiał skrzyn­ki i ła­do­wał ci­ęża­rów­ki. Po­py­cha­dłem od­po­wia­da­jącym kar­nie Cla­ro! na wszyst­kie po­le­ce­nia czy prze­kle­ństwa rzu­ca­ne w jego stro­nę. I to bez pod­no­sze­nia wzro­ku, żeby zbyt­nio nie na­wi­jać się sze­fo­wi na oczy.

Cza­sem się nad tym za­sta­na­wiał, ale bez kon­struk­tyw­ne­go re­zul­ta­tu. Bo niby jak mia­łby od­mie­nić swój los? „No, kto po­wie, w jaki spo­sób?” — eks­cy­to­wał się bez­owoc­nie, gdyż oczy­wi­ście nie chciał do­strzec naj­prost­sze­go, a za­ra­zem naj­trud­niej­sze­go roz­wi­ąza­nia. „Co za syf!” — w ten spo­sób kwi­to­wał nie­po­kor­ne dy­wa­ga­cje, a wła­ści­wie fru­stra­cję i roz­cza­ro­wa­nie sobą. Z po­czu­cia bez­na­dziei wy­mie­sza­nej z bez­rad­no­ścią.

W chwi­lach, gdy był ze sobą zwy­czaj­nie szcze­ry, bo za­dżu­mio­ny — jak obaj z Dio­giem na­zy­wa­li sta­ny upo­je­nia al­ko­ho­lo­we­go — i do­go­ry­wał na wy­dmach w ocze­ki­wa­niu na kaca, ob­ser­wu­jąc spod wpó­łprzy­mkni­ętych po­wiek zni­ka­jący nad oce­anem ca­łun ciem­no­ści, przy­zna­wał, że tak na­praw­dę naj­pi­ęk­niej to „by­ło­by mieć tyle kasy, aby nie mu­sieć nic już w ży­ciu ro­bić i cie­szyć się nie­ustan­nie co­raz to no­wy­mi za­baw­ka­mi”. Jed­nak w ostat­nim cza­sie, nie wie­dzieć z ja­kie­go po­wo­du — być może przez do­pa­da­jące go co­raz wi­ęk­sze znu­że­nie nie­usta­jącą fie­stą, po­czuł, że mó­głby osi­ągnąć coś wi­ęcej. Może w mu­zy­ce? Nie, nie miał ta­len­tu do kom­po­no­wa­nia, a to było nie­zbęd­ne, aby być ory­gi­nal­nym ar­ty­stą, a nie tyl­ko wy­ko­naw­cą. Tacy nie ro­bią prze­cież ka­rie­ry, tyl­ko gra­ją po knaj­pach, a nie o to mu cho­dzi­ło. A może w ży­ciu pry­wat­nym? Jed­nak tyle się już zdążył na­pa­trzeć na dy­so­nans mi­ędzy roz­ko­sza­mi ożen­ku a pó­źniej­szy­mi lo­sa­mi ma­łże­ństw, że wzdry­gał się, na myśl o ko­lej­nym kie­ra­cie i zo­bo­wi­ąza­niu. Ta­kie miał cre­do. Nie za­sta­na­wiał się, czy jest do­bre, czy złe, wznio­słe czy może przy­ziem­ne i pry­mi­tyw­ne albo czy ko­muś by się nie spodo­ba­ło. Miał ta­kże gdzieś, jak to o nim świad­czy.