Na szlaku przeznaczenia - Katarzyna Fiołek - ebook + audiobook + książka

Na szlaku przeznaczenia audiobook

Fiołek Katarzyna

5,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

CÓŻ TO BYŁA ZA UZDRAWIAJĄCA HISTORIA!

Niezwykle czuła. Sklejająca złamane serca. Przepełniona ogromną miłością do Bieszczadów. I do ludzi.

Przepiękna, ujmująca opowieść o drugiej szansie, o potrzebie zmierzenia się z konsekwencjami dawnych wyborów. O przebaczeniu.

NA WSKROŚ LUDZKA, PRAWDZIWA. TAKICH HISTORII NAM TRZEBA.

– Małgorzata Tinc, ladymargot.pl

MAGIA BIESZCZADÓW I UCZUCIE, KTÓRE PRZYCHODZI JAK GÓRSKA BURZA – NAGLE I BEZ OSTRZEŻENIA.

Pola ucieka w Bieszczady, by w spokoju uleczyć serce po rozstaniu. Tam, w zatłoczonym barze, dostrzega ją Michał. I od tej chwili wie, że nic już nie będzie takie samo. Ambitny strażnik graniczny, który całe serce oddał służbie, nie może przestać myśleć o tej rudowłosej dziewczynie o piegowatej twarzy. Czy los zadba o to, by ich ścieżki znów się skrzyżowały?

W sercu gór, w domu pachnącym racuchami i przepełnionym magią kart tarota, Pola będzie musiała zdecydować, czy odważy się zaryzykować i dać miłości drugą szansę. Miłości, która przychodzi nie w porę, ale dokładnie wtedy, kiedy trzeba.

Wzruszająca, pełna ciepła i humoru opowieść o powrotach – do siebie i do miejsc, w których serce bije mocniej.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 11 min

Lektor: Izabela Perez

Data ważności licencji: 10/8/2030

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt okładki: Piotr Wszędyrówny

Redaktor prowadzący: Małgorzata Święcicka

Redaktor prowadzący: Grażyna Muszyńska

Redakcja: Barbara Milanowska

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Katarzyna Szajowska, Dominika Gołowin

Zdjęcie na okładce:

© CoffeeAndMilk/iStock

Grafika w środku:

© pl.freepik.com

© by Katarzyna Fiołek

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2025

ISBN 978-83-287-3608-5

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2025

–fragment–

Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz

Wszystko kiedyś się kończy. Moja bieszczadzka seria również. Czas spakować plecak i zejść z połonin. Prowadzą mnie już inne ścieżki. Mam nadzieję, że będziecie mi towarzyszyć. :)

Dziękuję Wydawnictwu Muza, wspaniałej redakcji i działowi marketingu. Bez Waszego parasola nie byłoby mnie tu, gdzie jestem.

Ale nie byłoby mnie też bez Was – moich Czytelniczek i Czytelników, a także bez mojego Męża, który od początku dopingował mnie do pisania.

Łukasz, ta książka jest dla Ciebie!

Kiedy jak buki na mróz serce mi pęknie

połóżcie mnie na wóz z widokiem na Bieszczady

na wielki pożar gór na wielką jesień

którą sam roznieciłem pisaniem

Niech ten wóz sam jedzie w zawieję liści

Niech tam na wieki zostanie

JERZY HARASYMOWICZ, *** (KIEDY JAK BUKI NA MRÓZ SERCE MI PĘKNIE…)

PROLOG

Wrześniowe słońce chyliło się ku zachodowi. Babcia Klara leżała na swoim łóżku, obłożona poduszkami, między którymi jej drobna twarz zdawała się niknąć. Jej pomarszczona skóra była lekko żółtawa, niewielkie, upstrzone ciemnymi plamami dłonie zaciskały się na kołdrze. Oddychała niespokojnie.

– Polcia? – wyszeptała, patrząc w przestrzeń.

– Jestem, babciu. – Pola nachyliła się nad staruszką. Dotknęła jej policzka i pogładziła go delikatnie.

– Dobrze, dziecko, dobrze. Posiedź tak przy mnie po prostu. – Kobieta westchnęła i przymknęła oczy. Zaraz jednak otworzyła je z powrotem i zapytała znacznie bardziej żwawo: – Twoja matka za drzwiami?

– Tak, jest. Zawołać? – zapytała dziewczyna.

Babcia machnęła szczuplutką ręką tuż nad kołdrą.

– Niech cię ręka boska broni! Nie zniosę jej lamentowania. To wyjec jest przecież. Na pewno już płacze, jakby sama miała umrzeć. Jeszcze mnie zawróci z drogi tym szlochaniem. A już naprawdę muszę iść. Już czas.

– Ale babciu, to twoja córka, ten ostatni raz… – Pola próbowała tłumaczyć, ale babcia zamknęła oczy i udawała, że nie słyszy. – Mama bardzo by chciała się z tobą zobaczyć – nalegała Pola. Panowała nad głosem, ale było to niezwykle trudne, bo zaczynał niebezpiecznie drżeć.

Babcia ponownie uchyliła powieki i spojrzała na wnuczkę krytycznie.

– Jak Boga kocham, jeśli i ty zaczniesz tu skowyczeć, to nigdy nie umrę. Pozwólcie mi odejść w spokoju.

– Kocham cię, babciu – wyszeptała dziewczyna i chwyciła starszą kobietę za cieniutkie jak niteczki palce.

– Ja ciebie też. A teraz żyj. Dużo kochaj. I, na litość boską, nie odmawiaj sobie niczego dobrego, jeśli wiesz, co mam na myśli! – Babcia jeszcze raz otworzyła powieki i uśmiechnęła się zadziornie.

Pola znała babcię jak nikt, ale nawet ją żartowanie o seksie na łożu śmierci nieco zaszokowało.

– Idź, Pola, idź. Na mnie czeka ten u góry, a na ciebie… no wiesz. Do zobaczenia.

Staruszka odwróciła głowę na bok i westchnęła po raz ostatni. Cienki promyk słońca przedarł się przez zaciągnięte zasłony i padł na twarz, która w jednej chwili zrobiła się spokojna i nadzwyczajnie piękna. Wszystkie zmarszczki – linie życia, ślady śmiechu, smutku, trosk, nieprzespanych nocy, ciężkiej pracy, ale i ogromnej radości – wygładziły się.

Pola patrzyła na ukochaną babcię, trzymała ją za rękę, a łzy powoli toczyły się po jej policzkach. To już? To trwa… tylko tyle?

– Do zobaczenia, babciu – powiedziała cichutko, a słońce przesunęło się też po jej twarzy, po czym schowało się za zasłonką i znikło. W pokoju była już tylko cisza.

ROZDZIAŁ 1

Dwudziestolatki

MACIEJ KOSSOWSKI

Trzy miesiące wcześniej

– Kiedy się bronisz? – zapytała Weronika, prasując białą bluzkę. Ona akurat swoją obronę pracy magisterskiej miała następnego dnia. Pola jeszcze do niedawna także myślała, że temat studiów zamknie w czerwcu, ale ostatnich kilka miesięcy dało jej w kość i była z pisaniem pracy w lesie. Albo raczej nigdzie, bo to jeszcze nawet nie był las.

– Najpierw muszę ją napisać. Zacząć pisać w zasadzie – mruknęła i położyła nogi na stole. Boże, jak było gorąco. Nastały tropikalne upały, które ona, ze swoją jasną karnacją, wyjątkowo źle znosiła.

– Hej, masz źródła, dokumenty, po prostu zrób to, żeby ogarnąć temat jesienią i mieć z głowy! – Weronika przewróciła bluzkę na prawą stronę i przyglądała się idealnie gładkiemu materiałowi.

– Brzmisz jak moja mama. Ona dzwoni do mnie w tej sprawie trzy razy dziennie. Czy już czasem nie zaczęłam pisać. Jezuuuu!

Sięgnęła po szklankę z lemoniadą, która stała na stole. Zadźwięczały kostki lodu.

– W zasadzie – kontynuowała w tonie niemal filozoficznym – przecież to jest wszystko tylko pro forma. Patrz, taki prezydent Kwaśniewski nie obronił się i proszę, jak dobrze skończył!

Weronika przewróciła oczami.

– To szkoda tylu lat męki czytania i uczenia się tych wszystkich głupot. Jak pójdziesz do pracy do muzeum, to będą chcieli glejt.

– Do muzeum? – Pola się skrzywiła. – Bez kitu. Nie widzę się w muzeum. Albo inaczej: widzę się, ale we własnym, choć to marzenie ściętej głowy.

– Jak we własnym?

– No po prostu. Chciałabym mieć własne muzeum.

– Własne muzeum? Oszalałaś?

Pola się uśmiechnęła.

– Nie. Słuchaj, ludzie teraz naprawdę zbierają różne dziwne rzeczy i jak mają ich dużo, to otwierają muzea. W jakimś Guciowie na Roztoczu można sobie normalnie u kogoś w zagrodzie obejrzeć meteoryty. Sprzedają bilety na tę wystawę w zupełnie prywatnym muzeum!

– Ty nie masz żadnych meteorytów! – Weronika pokazała koleżance język, ale Pola ją zignorowała.

– Ewentualnie mogłabym zostać na uczelni, choć wiem, jak płacą. I wiem, jak tu z etatami.

Weronika zdjęła luźną sukienkę i założyła wyprasowaną przed chwilą koszulę i czarne spodnie, które wisiały na oparciu krzesła.

– Może być? Czy lepiej spódnica? – Obróciła się.

Pola zmrużyła powieki i zerknęła, niekoniecznie z ciekawością.

– Kaman, to nie sylwester, to obrona pracy. Bluzka i spodnie. Jest dobrze.

– Ale czy wyglądam schludnie i ponętnie jednocześnie? – Weronika strzepywała z siebie nieistniejące pyłki i kurz. Jej ciemne, lśniące włosy opadły na jedno ramię.

Pola się uśmiechnęła. Przyjaciółka zakochała się w promotorze – młodym, przystojnym doktorze, specjaliście od antropologii symbolicznej i wierzeń tradycyjnych w Azji Centralnej. Nic dziwnego, że chciała ładnie wyglądać, bo mężczyzna także wydawał się flirtować ze swoją studentką. Był chyba tylko trochę nieśmiały.

– Myślisz, że już po wszystkim zaprosi mnie na kawę? Bo rozumiem, że powstrzymywało go tylko to, że do tej pory byliśmy w relacji studentka–prowadzący zajęcia.

– Jest taka możliwość. – Pola pokiwała głową. – Ale mam nadzieję, że nie taksował wzrokiem studentek w innych grupach i nie robił castingu, z którą po obronie umówi się najpierw.

Weronika otworzyła szeroko oczy.

– Myślisz, że mógłby?

Pola rozłożyła ręce w geście bezradności.

– Nie wiem, ostatnio mam strasznie słabe doświadczenia z facetami. – Przewróciła oczami i zdjęła nogi ze stołu.

Weronika się zaczerwieniła. Tak, rzeczywiście nie powinna o to pytać. Pola kilkanaście tygodni temu zerwała zaręczyny ze swoim narzeczonym, który natychmiast – w zasadzie można by rzec, że następnego dnia – znalazł pocieszenie w ramionach innej kobiety. Oczywiście, jako wolny człowiek miał do tego prawo, ale potężny niesmak pozostał.

Polka już wcześniej podejrzewała Tomka o skoki w bok, ale to nie owe domysły zdecydowały o oddaniu pierścionka. Po prostu w którymś momencie poczuła, że to nie to. Że raczej wszystko, tylko nie to, ale… nie spodziewała się tego, że on nie uroni nawet łezki i podąży w kierunku innej przedstawicielki płci pięknej z prędkością w zasadzie ponaddźwiękową. Wiadomo, że przede wszystkim ucierpiała jej duma. Która kobieta chciałaby dostać tak wyraźnie do zrozumienia, że nic nie znaczy? Pola liczyła, że rozstanie z Tomkiem, z którym chodziła od pierwszej klasy liceum, będzie kulturalne i że jakoś uda im się podtrzymać kontakt – w końcu byli tyle lat razem. Ale mężczyzna przekreślił tę możliwość bez wahania.

Teraz, po kilku tygodniach, była mu w zasadzie wdzięczna, ale chwilę trwało, zanim przełknęła tę gorzką pigułkę. Jeszcze się Poli czasem odbijała. Ale jedyną osobą, która wciąż w ogóle nie mogła tego przeboleć, była jej matka, ciągle łkała córce w mankiet o zmarnowanej szansie na dobrego męża i żeby się może jeszcze nad sobą zastanowiła. To było dziwne, bo matka uważała się za feministkę i w domu ojciec zasadniczo nie miał nic do powiedzenia, więc Pola zupełnie nie rozumiała, skąd ta chęć wydania jej za mąż. Był dwa tysiące dwudziesty piąty rok. Nie tysiąc dziewięćset dwudziesty piąty.

– Ty się raczej ciesz, że życie stanęło przed tobą otworem – powiedziała Weronika filozoficznie i zaczęła zdejmować z siebie eleganckie ubrania, po czym nałożyła z powrotem letnią sukienkę.

– Ty się cieszysz? – zapytała Pola z przekąsem.

– No pewnie! Jutro będzie po wszystkim, może nawet ktoś mnie w końcu bzyknie, bo już niemal nie pamiętam, jak się to robi i w ogóle heloł, dorosłość!

Pola pokręciła głową. Wcale jej się ta dorosłość teraz nie uśmiechała. Koniec studiów, koniec młodości, koniec wszystkiego. Praca, dorabianie się, wieczne zmęczenie. To widziała przed sobą. Długie pasmo nieszczęść i nudy. W dodatku na pewno nikt jej nie da na uniwersytecie ciepłego stołka. Nie bez koneksji. O jakimś własnym biznesie nie śmiała nawet marzyć – nie miała na środków, by cokolwiek rozkręcić.

– Będę jutro z tobą, Werka. – Uśmiechnęła się do przyjaciółki. – Dam ci tę moc, a tymczasem spadam na basen, bo umrę zaraz z przegrzania.

– Leć, leć, ja sobie jeszcze raz przejrzę pracę i zobaczę, co tam mądrego napisałam o antropologii rytuału i performance’u.

Pola się uśmiechnęła.

– Jak to co? Nic!

Po czym pokazała koleżance język, zgarnęła ręcznik i kostium kąpielowy i pognała na basen do Pałacu Kultury i Nauki, bo tam było najbliżej.

ROZDZIAŁ 2

Swimming

BREATHE OWL BREATHE

Pływanie w basenie było dla Poli ostatnio osobliwym rodzajem ucieczki. Granice świata wyznaczała błękitna tafla i rytm kafelków pod stopami. Pierwszy dotyk wody na skórze był niemal wstrząsający. Co za ulga po żarze dnia i małym dusznym mieszkanku przy rondzie ONZ.

Spokojnie pokonywała całą długość basenu, robiła nawrót i płynęła w drugą stronę. Każdy ruch stawał się medytacją, a równomierny oddech uspokajał nie tylko zmęczone tropikalną pogodą ciało, ale i myśli. Pod wodą świat zdawał się inny – dźwięki tłumiła cicha wibracja, a odbijające się światło tworzyło na dnie mozaikę, która hipnotyzowała swoim powtarzalnym wzorem.

Pola przesuwała się naprzód, czując tylko lekki opór. W końcu nie istniał pośpiech, a gładkość wody, jej delikatny dotyk stały się balsamem dla zmysłów. Kiedy po godzinie zmęczenie zaczęło wkradać się do mięśni, ciało instynktownie dostosowało tempo, zwalniając. Każdy kolejny ruch był świadomy, a zmęczenie mieszało się z poczuciem spełnienia. W końcu wyszła, zdjęła czepek i wycisnęła wodę z włosów, które wydawały się ciemniejsze, gdy były mokre. Na brzegu unosił się zapach chloru, a lekki chłód w powietrzu był niezwykle ożywczy.

Kiedy opuszczała Pałac, słońce wisiało już niżej, oświetlając teraz na złoto Aleje Jerozolimskie. Wciąż było gorąco, a budynki i ulice oddawały ciepło nagromadzone w ciągu całego dnia. Pola wiedziała, że krótko będzie się rozkoszować przyjemnym pobasenowym orzeźwieniem, bo jeszcze moment, a ubrania znowu zaczną się do niej kleić.

Weszła do Costa Coffee, swojej ulubionej sieciówki, po mrożoną kawę i mruknęła z rozkoszy, bo w pomieszczeniu była włączona klimatyzacja. Usiadła przy niewielkim stoliczku, by poczekać na swoje zamówienie, i zajrzała do telefonu, który wibrował a to powiadomieniami o nieodebranym połączeniu, a to kolejnymi wiadomościami na Messengerze. Jednym z nieodebranych połączeń był telefon od babci Klary. O cholerka, zapomniała! Obiecała kilka dni temu, że da znać, co z wakacjami, i zupełnie wyleciało jej to z głowy. Zafiksowała się na planowaniu pisania magisterki.

Babcia Klara mieszkała niedaleko Ustrzyk Górnych. Miała tam niewielki drewniany dom, mały sad, bujaną kanapę przed budynkiem, z której rozciągał się nieziemski widok na niebo. I góry. Najpiękniejsze zachody słońca i najbardziej rozgwieżdżony firmament były właśnie tam, w Bieszczadach. Pola westchnęła. Chciałaby tam być właśnie teraz, choć kochała Warszawę całym sercem. Ale nie latem. O nie!

I nagle przyszedł jej do głowy pewien pomysł. Nie, nie wpadnie do babci na dwa tygodnie jak zawsze. Pojedzie tam na całe trzy miesiące! Rzuci w cholerę tę rozgrzaną do białości stolicę, ten zaduch, ten smród osikanych murów i zgrzyt tramwajów hamujących na torowiskach, i wyjedzie stąd! I całą pracę magisterską napisze w ciszy, zieleni i cieniu jabłoni, która rosła na babcinym podwórku! A potem wróci prosto w przyjemne chłody jesieni, jej strugi deszczu i liście szeleszczące pod butami.

Ta myśl ją olśniła. Jakby nagle dzięki niej odkryła nowy lepszy świat! A co miała tu innego do roboty? To samo, tylko tam okoliczności przyrody były cudniejsze. Plus kuchnia babci, która nie miała sobie równych. A to już dwa argumenty, z którymi nie było co dyskutować. Dziwiła się, że nie wpadła na ten pomysł wcześniej. Musiała mieć jakieś zaćmienie umysłu. Z zamyślenia wyrwał ją dźwięk własnego imienia.

– Pola!

Podeszła więc szybko do kasy, by odebrać zamówienie, i wystukała numer telefonu babci.

Jeden sygnał. Dwa. Trzy. Szybciej, babciu, szybciej! Och, jak strasznie w tej chwili zapragnęła być tam już, natychmiast, pominąć etap podróży pociągiem, ścisku w busiku z Zagórza i po prostu siedzieć już na miejscu. Wąchać zapach ziół i jeździć nad Wołosaty lub Terebowiec, i moczyć stopy w lodowatej wodzie.

Babcia odebrała po dłuższej chwili, a jej głos wydawał się zaspany.

– Przyjeżdżasz na całe wakacje? – zapytała, zanim Pola zdążyła się przywitać. Skąd wiedziała? Skąd? Ale z babcią Klarą już tak było, że po prostu wiedziała, i Pola wiele razy podejrzewała ją co najmniej o posiadanie różdżki, czarnego kota i szklanej kuli, bo nie szło tego inaczej wytłumaczyć.

– Tak, zgadza się.

– Wspaniale! To będzie piękne lato – ucieszyła się babcia. – Mama cię puści bez problemu? Porwę jej ukochane dziecko na caluśkie lato!

– Babciu! – obruszyła się Pola, która w grudniu miała obchodzić dwudzieste czwarte urodziny, ale była jedynaczką, nad którą wciąż z troską skakali rodzice, z matką na czele. – Jestem dorosła! Robię, co chcę!

Babcia się zaśmiała.

– Tak ci się tylko wydaje, kochanie. Wszystko już zapisane w gwiazdach, a one mi mówią, że musisz się spieszyć. Żebyście zdążyli się poznać na czas.

Pola przewróciła oczami. Babcina wiara w przesądy, znaki, karty tarota i pasjansa zaczynała być zabawna. Kiedyś traktowała to jako nieszkodliwą przypadłość, ale widocznie choroba postępowała. Nie komentowała tego jednak i nawet nie zapytała, o kogo mogło chodzić.

– Będę… – zastanowiła się – może nawet za dwa dni. Dam znać. Jutro na pewno jeszcze muszę być w Warszawie, Werka ma obronę, ale… pojutrze?

– Werka? – zdziwiła się babcia.

– Tak, Werka Lemiesz, moja sublokatorka, poznałaś ją rok temu. Jutro się broni. Czekaj, jutro znów zadzwonię, tym razem na pewno, przyrzekam. Sprawdzę pociągi. Muszę tylko wszystko ogarnąć, sprawdzić, czy mam wszelkie papiery potrzebne do pisania, i pędzę.

– Chodź, chodź, już czas – powiedziała tajemniczo starsza kobieta i się rozłączyła.

Lód w kawie zdążył się niemal całkiem rozpuścić, więc Pola wypiła napój duszkiem, po czym wyszła z kawiarni prosto w śmierdzący zaduch upalnego czerwcowego miasta.

ROZDZIAŁ 3

Wataha

TOŁHAJE

– Siedem dwa czysto! – rozległ się w krótkofalówce głos przełamany delikatnymi trzaskami.

– Osiem dwa potwierdzam, u nas też czysto! – odpowiedział wysoki mężczyzna w polowym mundurze.

– Dobra, załoga, wracacie na bazę – wydał rozkaz inny męski głos. Jego ton nie wskazywał, by należał do osoby spolegliwej, łagodnej i mającej wątpliwości.

– Finito – odetchnął Łukasz, który prowadził ze sobą na smyczy czarnego owczarka niemieckiego. – Stój, Fredro, bo jak cię…

Skarcił zwierzę, które najwyraźniej także wyczuło, że jest po akcji, można poluzować mięśnie, więc parło do przodu szybciej niż zazwyczaj. Wilczur ział jak oszalały i widać było, że dzisiejszy upał też dał mu się ostro we znaki.

Michał odwiesił krótkofalówkę na uchwyt w kamizelce taktycznej. Uśmiechnął się. Tak. To był długi dzień. Cały na zewnątrz w tym niemiłosiernie palącym słońcu na odkrytym terenie. Wszyscy mężczyźni wokół niego byli umordowani upałem.

Po mniej więcej kilometrowym marszu przez gęsty bukowy las wsiedli do dwóch samochodów terenowych, zaparkowanych przy niewielkim potoku, i odjechali. Wszystkim się poprawił nastrój.

– Kurwa, co za dzień – jęknął Michał, rozmasowując kark.

– Idziemy dziś do Lolka. Dołączysz? Może będą już jakieś dziewczyny, sezon turystyczny się zaczął i wiesz… – Darek, zwany zawsze czule Darciem, trzymał mocno kierownicę, ale wzrok miał już lekko rozmarzony.

– Do Lolka? – westchnął Michał. – Zawsze!

Przymknął powieki i oparł głowę na zagłówku. Tak, zdecydowanie wizyta w pubie dziś to było to. Nie ukrywał, że wizja zimnego piwa, albo jeszcze lepiej – zimnej łychy z garścią lodu, była całkiem niezła. Co za dzień! Czuł zmęczenie i napięcie w każdej komórce ciała. Zajechali na bazę do strażnicy Straży Granicznej w Ustrzykach Górnych. Placówka ta, ukryta w sercu dzikich Bieszczadów, to miejsce, w którym codzienność strażników splatała się z rytmem górskiego życia. Budynek był prosty, lecz solidny, niemal wtapiał się w krajobraz. Jego elewacja miała odcień zgniłej zieleni, co zawsze kojarzyło się z kolorem stroju galowego i przypominało o surowości zadań, które tu na co dzień wykonywali funkcjonariusze. Z daleka obiekt wydawał się skromny, niemal niepozorny, ale dla tych, którzy znali jego wnętrze, była to twierdza. Nawet nie tylko graniczna, lecz także duchowa. Większość tego, co robili i widzieli pracownicy, było chronione tajemnicą państwową.

Przestrzeń wokół placówki emanowała ciszą, którą delikatnie wypełniał szum wiatru, śpiew ptaków i odległy pomruk dzikiej przyrody. Przed budynkiem znajdował się niewielki plac manewrowy, gdzie stały zaparkowane pojazdy terenowe, gotowe do ruszenia w każdej chwili. Wszystkie wozy były ubłocone, nosiły ślady historii trudnych patroli po górskich bezdrożach.

W placówce panował porządek. Biura były schludne, na ich ścianach wisiały mapy z wyrysowanymi szlakami granicznymi i fotografie dokumentujące pracę strażników w najbardziej ekstremalnych warunkach – od gęstych mgieł o poranku po burze śnieżne. W powietrzu na wejściu unosił się zapach kawy, która towarzyszyła każdemu dyżurującemu strażnikowi.

Na co dzień strażnica była świadkiem wydarzeń, których nie dostrzegał turysta przemierzający pobliskie szlaki. To tu przecież strażnicy analizowali dane o przekroczeniach granicy.

Dla Michała jego baza w Ustrzykach Górnych to nie był tylko posterunek, ale i bastion, miejsce, gdzie czuł się częścią stada. Tak o sobie mówili w grupie, która trzymała się razem od lat. Stado. I pewnie nawet mógł­by powiedzieć, że kochał je bardziej niż rodzinę, z tym że jako jeden z niewielu po prostu nie miał rodziny, czyli żony i dzieci. Praca była jego domem.

Wszyscy mężczyźni przebrali się w szatni, po czym rozjechali się do swoich domów. Michał wrzucił na siebie koszulkę i dżinsy, ale po całym dniu czuł się niemiłosiernie nieświeżo i marzył o prysznicu. Na szczęście mieszkał niedaleko, w budynku należącym do wojska.

Był to niski blok1 z kilkunastoma mieszkaniami, w którym on zajmował skromną kawalerkę. Kiedy tylko wkroczył do mieszkania, rozebrał się i wszedł prosto pod deszczownicę, z której popłynęły przywracające energię strugi chłodnej wody. Masowały ramiona, plecy i moczyły rozpaloną upałem głowę. Nie umiałby powiedzieć, jak długo tak stał. Chyba godzinami. Kiedy wyszedł z łazienki, poczuł się jak nowo narodzony. Lodówka świeciła pustkami i zimnym, niebieskawym światłem, ale nie przejął się tym. W Lolku serwowano najpyszniejsze zapiekanki i zamierzał się dziś nimi najeść.

Rozprostował się, wciągając brzuch, przez co ręcznik zawiązany na biodrach niemal opadł. Przytrzymał go ręką. Wiatr poruszył firanką w oknie, co przyciągnęło jego wzrok. Na podwórku dostrzegł jednego z kolegów, który grał w piłkę z kilkuletnim chłopczykiem. I ni z tego, ni z owego poczuł przyjemne ciepło na ten widok i pierwszy raz w życiu pojawiły się w jego głowie dwie zupełnie sprzeczne myśli na ten sam temat. Po pierwsze był wdzięczny, że nie musi po całym dniu pracy iść się z nikim bawić, bo nie miałby na to siły, a po drugie pomyślał, że jednak ma nadzieję, że kiedyś będzie tatą, bo zabawa z takim małym chłopcem to musiało być coś. Śmiech dochodzący z podwórka był tego żywym dowodem i nie wiadomo, kto śmiał się głośniej – chłopczyk czy jego tata. Michał mimowolnie uśmiechnął się do nich obu, choć przecież nie mogli go widzieć.

Woda z mokrej grzywki wciąż kapała na podłogę. Mężczyzna ocknął się z zamyślenia. Kurde, nad czym się w ogóle zastanawiał? Pokręcił głową, rozpryskując krople wokół siebie. Przecież nawet nie miał kandydatki na dziewczynę, nie mówiąc o kandydatce na matkę dzieci. Zerknął na zegarek. Hm… Czy zdąży się jeszcze przed wyjściem zdrzemnąć? Wszystko na to wskazywało.

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

PRZYPISY

1   Nie ma takiego bloku w Ustrzykach Górnych. Ani żadnego innego, to malutka wieś. [wróć]