Na całość - Amy Andrews - ebook

Na całość ebook

Amy Andrews

4,1

Opis

Cassie ma jasne poglądy na wiele spraw. Nauka – to sens życia. Kosmos – nie ma nic piękniejszego. Seks – ćwiczenie poprawiające koncentrację. Warte zachodu, o ile partner ma doktorat. Miłość – nie istnieje. Niedawno poznany Tucker – masa mięśni i mały mózg. Skoro tak, to jakim cudem namówił ją na seks? I dlaczego Cassie  dniem i nocą marzy o powtórce?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 147

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (17 ocen)
8
4
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AgnieszkaZz122

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa, dobrze się czyta, polecam!
00

Popularność




Amy Andrews

Na całość

Tłumaczenie:

PROLOG

Dziesięć lat wcześniej. Kampus Hillbrook University, północna część stanu Nowy Jork…

Cassiopeia Barclay stuknęła się kieliszkiem z przyjaciółkami.

– To nie jest żaden koniec, a dopiero początek. Wprawdzie to ostatni wspólny wieczór, ale przed nami wyprawa samochodowa.

Trzy dziewczyny twierdząco pokiwały głowami, jednak Reese, majętna księżniczka z nowojorskiej Park Avenue, uciekła wzrokiem i upiła spory łyk szampana. Pochodząca z Anglii Gina zrobiła dokładnie to samo, z wprawą osuszając kieliszek. Marnie, ślicznotka z Południa, dystyngowanie sączyła kosztowny napój.

Pochodząca z Australii Cassie nieśpiesznie upiła łyczek szampana. Zawsze do wszystkiego podchodziła z dużą dozą zdrowego rozsądku. Co jej po szampanie, drogim czy tanim, skoro efektem picia jest zawsze kac?

To z koleżankami doświadczyła go po raz pierwszy, i nie miała ochoty powtórzyć. To byłoby szczytem głupoty.

A ona nie należy do głupców. Z ilorazem inteligencji sto sześćdziesiąt trzy jest niekwestionowanym geniuszem.

Patrzyły z leżaków na rozciągające się przed nimi boisko. Słońce zachodziło i w ciepłym blasku bez trudu można było obserwować rozgrzewających się sportowców. To był ustalony rytuał „Wspaniałej Czwórki”, jak je nazywano. Dla Cassie te młode kobiety były jak rodzina. Przyjęły ją do swego grona, nie zważając na jej braki w towarzyskim obyciu.

Mimo starań nie przekonała się tylko do sportu, miała stuprocentową pewność, że stypendia dla sportowców były mocno naciągane. To ją oburzało i budziło sprzeciw. Dlaczego na badania naukowe zawsze brakuje pieniędzy, a na kolejnego sportowca bez problemu się znajdują?

Gina westchnęła przeciągle, gdy jeden z osiłków pochylił się i dotknął stóp, eksponując umięśnione uda. Przy tym ruchu spodenki zsunęły się i odsłoniły górną część jędrnego pośladka.

– Och, co za tyłeczek! – wymamrotała z wyraźnym angielskim akcentem.

Marnie przewróciła oczami. Jasnowłosa piękność z głębokiego Południa bardzo różniła się od Giny. Drobna, pełna życia, emanująca niewinnością Marnie stanowiła jaskrawy kontrast z kipiącą zmysłowością Giną. Choć ten wspólnie spędzony rok ją również zmienił, podobnie jak Cassie. Obie wiele zyskały dzięki Ginie i Reese.

Reese popatrzyła na Ginę z pobłażliwym uśmiechem. Ostatnio często jej się to zdarzało, uświadomiła sobie Cassie. Ten uśmiech. Na pewno ma związek z jej zaskakującym wyznaniem. Zaklinała się, że żołnierz, którego niedawno poznała, to właśnie ten mężczyzna.

Coś nieprawdopodobnego! Zaledwie po tygodniu znajomości!

Zdarzały się momenty, gdy Cassie wśród przyjaciółek czuła się jak istota z innego świata, i nie miało to związku z jej australijskim akcentem. One były obyte, doskonale orientowały się w świecie, który dla niej, skupionej na zdobywaniu wiedzy, był zupełnie obcy.

Reese przed chwilą zastrzeliła je informacją, że zakochała się od pierwszego wejrzenia, Gina bezwstydnie zaliczała wolnych – na ogół – amerykańskich przedstawicieli odmiennej płci, zaś Marnie zachwycała się tradycyjnym hucznym ślubem przyjaciółki.

Ta sytuacja była dla Cassie dość kłopotliwa, lecz jednocześnie interesująca – z naukowego punktu widzenia. O ile więcej przyjaciółki mogłyby osiągnąć, gdyby zapanowały nad buzującymi hormonami i skupiły się na budowaniu kariery. Tak jak ona. Jednak to dzięki nim przejrzała na oczy, ujrzała świat od innej, nieznanej dotąd strony.

W Australii wiodła samotne życie. Całymi dniami przesiadywała w domu lub na uniwersytecie, pochłonięta pracą naukową.

Żadnych koleżanek. Żadnych chłopaków. Żadnego picia po nocach czy podziwiania sportowców w akcji.

Tu, w Hillbrook, wszystko się zmieniło. Jej kumpelki nie przyjmowały do wiadomości wymówek. Co z tego, że nie umiała odnaleźć się w towarzystwie, nie znała się na modzie i nie umiała tańczyć? Nie słuchały tłumaczeń, wyciągały ją do klubów, na studenckie imprezki, do barów, gdzie koktajle podawano w dzbankach i królowało karaoke. Pożyczały jej sukienki i buty, robiły makijaż i czesały włosy.

Wiele im zawdzięczała. Ten rok w Stanach był dla niej wspaniałym doświadczeniem, masę się nauczyła.

– Jeszcze nadejdzie dzień – odezwała się Reese, wyrywając Cassie z zadumy – że znienacka stracisz głowę dla jakiegoś faceta. I wtedy ci powiem: „A nie mówiłam!”.

Marnie uniosła kieliszek.

– Wypijmy za to!

Dziewczyny wybuchnęły śmiechem i zapatrzyły się na boisko. Cassie również, choć bez entuzjazmu. W sumie cieszyła się, że widok rozgrzewających się sportowców jest jej absolutnie obojętny. I że jest zbyt rozsądna, żeby ulegać hormonom.

Jako przyszły naukowiec doskonale zdawała sobie sprawę z biologicznych uwarunkowań, które kierowały ludzkimi zachowaniami, jednak racje rozumu przedkładała nad porywy serca. Giną nie targałyby teraz rozterki, gdyby do głosu dopuściła głowę, a nie jajniki.

W zeszłym tygodniu Gina wylądowała w łóżku z bratem Marnie i do tej pory nie mogła się pozbierać. Nawet Cassie, zwykle mało wyczulona na niuanse, widziała, że przyjaciółka jest poruszona i spięta. Co się stało, to się nie odstanie. Poza tym to nie Gina była zaręczona.

W takich sytuacjach utwierdzała się w postanowieniu, by nigdy się nie zakochać. Zresztą i tak nie wierzyła w miłość, no i nie miała czasu na zawracanie sobie głowy czymś absolutnie nieracjonalnym i nielogicznym. Szkoda energii na takie rzeczy, gdy ma się do odkrycia ogromny wszechświat, o wiele bardziej fascynujący niż mężczyźni.

Krzyk triumfu, który dobiegł z boiska, wyrwał ją z tych rozmyślań.

– Właśnie tak, śliczny Adonisie – mówiła Gina. – Teraz go uściśnij – ciągnęła. Potężni mężczyźni przybili sobie piątkę, a potem uścisnęli się. Gina westchnęła, Marnie i Reese wybuchnęły śmiechem.

Cassie przewróciła oczami. Ta scena mimowolnie przypomniała jej wybieg dla goryli. Jeszcze moment, a zaczną walić się pięściami po piersiach i wzajemnie iskać. Jedno jest oczywiste – nawet gdyby jej iloraz inteligencji spadł o sto punktów i związałaby się z jakimś facetem, na pewno nie byłby to sportowiec.

– Cassie, opowiedz nam o gwiazdach. – Marnie odchyliła głowę i zapatrzyła się na niebo. – To Wenus, prawda? – zapytała, wskazując w górę.

Cassie uśmiechnęła się. Marnie zamęczała je opowieściami o nocnym niebie nad Savannah i była zadowolona, że ma pod ręką znawcę astronomii.

– Tak – potwierdziła, patrząc na migoczącą gwiazdę.

– Zobaczymy dziś Kasjopeję?

– Nie, jest za jasno. Jak dojedziemy do Arizony, zatrzymamy się przy Kraterze Barringera. Będziemy spać pod gołym niebem, tuż pod gwiazdami. Wtedy wam ją pokażę.

Wyjazd z przyjaciółkami na pewno będzie świetny, lecz ujrzenie krateru liczącego sobie pięćdziesiąt tysięcy lat od zawsze było jej marzeniem.

– Mów o sobie – ostudziła ją Gina. – Ja i księżniczka z Park Avenue śpimy tylko w miejscach, które mogą się pochwalić pięcioma gwiazdkami. Nie tak, Reese?

– Hm… tak. – Uciekała wzrokiem i wychyliła spory łyk szampana.

– Carter oświadczył się Missy pod gwiazdami w Wielkim Kanionie. Czy to nie romantyczne? – marzycielskim tonem ciągnęła Marnie. – Nasze rodziny wybrały się tam na wakacje. Potem przegadałyśmy z Missy całą noc, bo to było naprawdę cudowne.

– Bóg z wami – zamruczała Gina, naśladując śpiewny akcent Marnie.

Gina zwykle przekomarzała się z Marnie, a Cassie dopiero po kilku miesiącach zorientowała się, że czasami komentarze Giny są mocno ironiczne. Sądząc po zaciętej minie Giny, teraz też tak było.

– Missy wymyśliła sobie, że dominującym akcentem na weselnym przyjęciu będą gwiazdy – ciągnęła Marnie. – Czarna tkanina migocąca tysiącami światełek będzie kosztować majątek…

Cassie nie mogła zrozumieć, dlaczego ktoś wydaje kupę kasy na stworzenie iluzji rozgwieżdżonego nieba, skoro tuż obok ma za darmo prawdziwe. To naprawdę niepojęte i jakże nierozsądne. Cóż, śluby są dla niej równie zagadkowe jak miłość, lepiej tego nie analizować.

Przed nimi przyjemny wieczór. Posiedzą na dworze, wypatrując gwiazd.

Ostatni taki wieczór.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Dziesięć lat później…

Przyglądała się, jak Tuck, gwiazda amerykańskiego futbolu, kieruje się do ich stolika. Wysoki blondyn poruszający się ze swobodą i wdziękiem zdawał się wypełniać przestrzeń otwartego namiotu ozdobionego ciemnoniebieskimi, spływającymi na ziemię wstęgami.

Przesuwał się nieśpiesznie, przyjmując hołdy. Mężczyźni poklepywali go po plecach, podawali mu ręce. Kobiety trzepotały rzęsami, dotykały go z zachwytem. Pławił się w tym podziwie, kołysząc się na boki i uśmiechając z obłudną skromnością. Aż dziwne, że udawało mu się zachować równowagę.

Wczoraj, gdy grał w kosza z Masonem, byłym mężem Reese, zrobił na niej zupełnie inne wrażenie.

Reese już wyszła z dzisiejszej imprezy, która pierwotnie miała być przyjęciem weselnym wieńczącym jej ślub z Dylanem, ale zobowiązała przyjaciółki ze „Wspaniałej Czwórki”, żeby miały na wszystko oko i nie dopuściły do ekscesów czy bójki.

Reese z premedytacją wyznaczyła Cassie miejsce obok Tucka, drużby porzuconego pana młodego, z dala od Giny, po której można było spodziewać się absolutnie wszystkiego.

Tuck był kumplem Dylana, zaś Gina, która trzymała stronę Reese, lubiła zdrowo dopiec. Zapowiadał się męczący wieczór.

– Niezła z niego sztuka – z lubością wymamrotała Gina, bacznie obserwując nadchodzącego Tucka.

Może i niezła sztuka, lecz na Cassie to nie działało. Nigdy nie ulegała buzującym hormonom. Taką już miała naturę.

Owszem, Tuck rzeczywiście mógł się podobać. Wysoki, barczysty, szczupły w biodrach. Grafitowy garnitur ukrywał jego sylwetkę, lecz wczoraj widziała go na boisku, gdy był tylko w szortach. Wspaniale zbudowany i umięśniony.

W świecie zwierząt mięśnie są synonimem siły.

W sensie biologicznym to dla niego kolejny plus.

Do tego symetryczne rysy twarzy. Kwadratowa szczęka, mocno zarysowane kości policzkowe, proporcjonalny nos, broda, czoło. Nawet oczy równo rozstawione. Ładne usta. Symetryczna budowa twarzy to jedna z podstawowych cech przyciągających zainteresowanie płci przeciwnej, ogromny walor.

Jednak na nią to nie działa.

– Idę do łazienki – powiedziała do Giny. – Wrzuć na luz, póki nie wrócę, nie prowokuj go. Reese nam zaufała.

– Postaram się zachować jak najlepiej – zapewniła Gina.

Gdyby Cassie miała bardziej wyczulone ucho, dosłyszałaby przekąs w głosie Giny, ale tylko z zadowoleniem skinęła głową.

– Poczekaj… Musisz poprawić usta. – Gina sięgnęła do kopertówki, wyjęła amarantową pomadkę, którą wcześniej pociągnęła wargi przyjaciółki.

– Po co?

– Po to. – Westchnęła. – To konieczne, jeśli się malujesz. – Podała jej szminkę. Cassie patrzyła na nią jak na przedmiot, którego w życiu nie widziała. – Piękno ma swoją cenę.

Cassie uśmiechnęła się mimowolnie. No tak, o urodę trzeba dbać. Pod okiem Giny wiele się nauczyła. Gina zakładała szpilki na niebotycznych obcasach i bez mrugnięcia okiem bawiła się w nich przez całą noc. Przez te dziesięć lat wiele rzeczy wypadło Cassie z pamięci, lecz nie zapomni, ile zawdzięcza Ginie, która przed laty wzięła ją pod swe skrzydła.

Była wtedy ciemna jak tabaka w rogu, ale Gina wykazała się anielską cierpliwością. To była naprawdę świetna dziewczyna. Miała w sobie coś, co przyciągało do niej ludzi. I choć ich drogi się rozeszły, nadal pozostawały w kontakcie, choć po tamtym wieczorze dziesięć lat temu, kiedy Gina wyznała przy Marnie, że przespała się z jej bratem, stosunki między przyjaciółkami się zmieniły.

Minęły lata, a Gina nadal troszczyła się o jej wygląd. Wystarczył jej rzut oka na długą suknię, w której Cassie zamierzała wystąpić na weselu, by natychmiast zadziałać. Nim Cassie zdążyła się zorientować, była ubrana w jasnofioletową sukienkę bez rękawów, z kopertowym dekoltem, drapowaniem podkreślającym talię i rozkloszowanym dołem sięgającym tuż za kolana.

Proste brązowe włosy, które zwykle ściągała kolorową gumką, teraz lokami spływały na ramiona. Na nogach sandałki na niewysokim obcasiku. Oczy delikatnie muśnięte cieniem, pociągnięte tuszem rzęsy, wprawnie nałożona pomadka.

– Popraw usta – powtórzyła Gina.

Musiała uznać jej wyższość w tej materii. Skinęła głową, wzięła pomadkę i odeszła.

Tuck podszedł do stolika. Rwało go w kolanach, lecz na widok zmysłowej kruczowłosej bogini zapomniał o bólu. Była w czerwonej, obcisłej sukni i przyglądała mu się z szerokim uśmiechem. Znał się na kobietach i ten widok przypadł mu do gustu.

Posłał jej jeden ze swych zabójczych uśmiechów.

– Widzę, że to będzie mój szczęśliwy wieczór – zagaił, celowo mówiąc ze śpiewnym teksańskim akcentem. Od lat nie mieszkał w Teksasie i na co dzień mówił inaczej, ale w razie potrzeby powracał do takiego sposobu mówienia.

Zgodnie z tym, co czytał w kolorowych magazynach, kobiety to uwielbiały.

Gina leciutko uniosła brwi.

– Czyżby? Coś takiego – wyszeptała.

– Angielka. – Uśmiechnął się. – Jesteś Gina, tak?

– A ty jesteś piłkarzem.

Tuck popatrzył na karteczki przy nakryciach. Z żalem stwierdził, że wyznaczono mu miejsce na wprost seksownej Angielki. Popatrzył na Ginę.

– A gdybyśmy zamienili miejsce osobie, która ma siedzieć obok ciebie?

– Hm. – Gina udała zadumę. – Myślę, że Reese chciała nas rozdzielić.

– Dlaczego?

– Chyba bała się, że skoczymy sobie do oczu.

– Niby z jakiego powodu?

– Bo… zerwała z narzeczonym. To chyba twój przyjaciel?

– Ach, rozumiem. Ale skoro to już się stało, to nie ma o czym mówić. – Usiadł. Kolano znów zabolało jak diabli. – Zresztą siedząc naprzeciw siebie, też możemy flirtować.

Gina roześmiała się. Ten jasnowłosy piłkarz ma niebywale rozbuchane ego.

– Jesteś w tym dobry, co?

– Skarbie, jestem najlepszy.

Spostrzegła Cassie, przeniosła wzrok na Tucka. Miło będzie trochę utrzeć mu nosa.

– Tak jest za każdym razem?

– Za każdym.

– Nikt ci się nie oprze?

– Kobiety za mną szaleją. Jeśli są kobietami i… – Wzruszył ramionami, posłał jej uwodzicielski uśmiech. – Cóż mogę powiedzieć? Po prostu mam taki dar.

Gina odwzajemniła uśmiech. Jest wyjątkowo przystojny, a niezachwiana pewność siebie tylko dodaje mu uroku. Szkoda, że nie ma ochoty na flirt, bo czuje przez skórę, że noc z Tuckiem wyleczyłaby ją z traumy, z której od lat nie może się otrząsnąć. Naprawdę nieźle wtedy namieszała.

Rozległy się dźwięki muzyki i Tuck od razu przeszedł do działania.

– Grają naszą piosenkę – zażartował. – Machniemy ręką na konwenanse i zatańczymy?

Przez mgnienie rozważała propozycję. Cassie była już blisko.

– To byłoby za łatwe. Co powiesz na trudniejsze zadanie?

– Jestem za.

– Założę się, że jej nie wyciągniesz na parkiet. – Ruchem głowy wskazała na Cassie.

Tuck odwrócił się. Dziewczyna w wieku Giny, w fioletowej sukience. Szła do ich stolika. Długie brązowe loki opadały na ładne nagie ramiona. Zgrabny nosek, ładne oczy i usta. Zdawała się nie zwracać uwagi na otoczenie, a lekko zmarszczone czoło świadczyło, że myślami jest gdzie indziej. To nie był angielski kociak ani fanka uganiająca się za piłkarzami.

– Bułka z masłem.

– No to nieźle się zapowiada.

– A co w zamian? Co dostanę, jeśli wygram?

Gina uśmiechnęła się do niego.

– Miłe towarzystwo Cassie, to chyba jasne.

– Tak, to jasne. – Tuck skłonił głowę.

Miała obawy, zostawiając Ginę sam na sam z Tuckiem, ale gdy tylko odeszła od stolika, całkiem o nich zapomniała. Myślami krążyła przy fascynującym artykule, który przeczytała wieczorem. Przeżyła lekkie zdumienie, widząc Tucka i Ginę w dobrej komitywie. Pośpiesznie odepchnęła od siebie naukowe rozważania.

– Wszystko w porządku?

Tuck podniósł się i szeroko uśmiechnął do Cassie.

– Cześć. Jestem Tuck, kuzyn Reese. – Wyciągnął do niej rękę. – Ogromnie mi miło.

Cassie zamrugała. Górował nad nią, ale uderzyło ją coś innego. Zapach. Fascynujący. Poruszyła nozdrzami, by lepiej poczuć. To nie woda kolońska, bo sztuczne zapachy na nią nie działały. No może delikatna woń mydła czy dezodorantu.

To było coś innego. Bardziej pierwotnego. Mocnego. Wręcz zniewalającego. Korciło ją, by przytknąć nos do jego koszuli i zanurzyć się w tym zapachu. Ledwie się powstrzymała, żeby tego nie zrobić. Zacisnęła palce na oparciu krzesła.

Czyżby feromony?

Uczeni od dawna wiedzą o ich istnieniu, a firmy perfumeryjne od lat próbują je wykorzystywać. Ten człowiek po prostu je rozsiewa.

I te oczy. Intensywnie niebieskie. Dokładnie ten sam odcień błękitu, jaki widziała w teleskopie, obserwując wybuch gwiazdy. Oczy nie z tego świata. Kosmiczne. Urzekające.

Popatrzył na nią. Wpatrywała się w niego z napięciem, z lekko rozchylonymi ustami, oddychając szybko. Z uśmiechem spojrzał na Ginę.

Bułka z masłem.

– Hej!

Powróciła z kosmosu na ziemię, nadal świadoma zapachu, jaki roztaczał.

– Och, przepraszam… – Potrząsnęła głową. Co on powiedział? Przedstawił się jej. – Jestem Cassie – powiedziała. – Cassiopeia.

– Dziewczyna oddana nauce – zauważył z miłym uśmiechem.

Owionęła ją kolejna fala jego zapachu. Minęła chwila, nim się pozbierała. Owszem, jest naukowcem. A on zawodowym sportowcem. Inteligencją bije go o dobre sto punktów, a może więcej. Nie głupieje przy facetach. W ogóle nigdy nie głupieje! To dlaczego teraz zachowuje się jak idiotka? Gwałtownie cofnęła rękę.

– A ty jesteś mięśniakiem – powiedziała, wbijając to sobie jeszcze raz do głowy.

Tuck nie zamierzał się obrażać. Spojrzał na Ginę z udawaną urazą.

– Dlaczego mam wrażenie, że Cassie nie przepada za mięśniakami?

– Nie bierz tego do siebie. Cassie w ogóle nie przepada za mężczyznami. – Widząc minę Tucka, uściśliła szybko: – Za kobietami też nie.

Tuck uśmiechnął się. Nieźle się zapowiada. Mama powtarzała, że wszystko przychodzi mu za łatwo. Całkiem ładne oczy, z bliska jeszcze ładniejsze. Szaroniebieskie, jak zamglone jezioro. Delikatny grafitowy i srebrny cień subtelnie wydobywały ich kolor.

Popatrzył na kartkę przy swoim nakryciu.

– Wygląda na to, że mam cały wieczór, żeby przekonać cię do zmiany podejścia. – Odsunął jej krzesło i uśmiechnął się promiennie.

Nawet nie drgnęła. Wpatrywała się w niego, a głębokie brzmienie jego głosu w połączeniu z tym zapachem poruszało ją do głębi, wprawiało w stan dziwnej, podszytej erotyzmem niemocy.

– Zwykle sprawdzam informacje w oparciu o kilka wiarygodnych źródeł, dopiero na tej podstawie wyrabiam sobie opinię – oświadczyła sucho.

– Zapamiętam – wymamrotał, tłumiąc uśmiech. Usiadł i popatrzył na Cassie. – Chyba nie jesteś stąd?

– Nie. – Nie zamierzała wdawać się w wyjaśnienia. To, że Reese posadziła ją obok niego, nie znaczy, że ma być miła.

Gina przewróciła oczami, litując się nad Tuckiem.

– Cassie jest Australijką.

– Och tak? A skąd? Z Sydney?

– Z Canberry. To nasza stolica – dodała na wszelki wypadek.

– Aha – rzekł, pochylając się do przodu. Popatrzył na Ginę, przeniósł wzrok na Cassie. – Czyli spotykamy się w ONZ-cie.

– Raczej nie – odparła, odsuwając się od niego i powtarzając sobie w duchu, że rozmawia z piłkarzem. Co z tego, że wydzielającym silne feromony? – W skład ONZ-tu wchodzą sto dziewięćdziesiąt trzy kraje, zaś jej siedzibą jest Genewa. – Popatrzyła na Tucka. Sportowcy zwykle nie są orłami z geografii. – To w Szwajcarii.

Tuck uniósł brew. Ludzie często traktują sportowców jak półgłówków, dawno się do tego przyzwyczaił. Czasem nie wyprowadzał ich z błędu, to go bawiło.

– To na północ od Irlandii, prawda?

Cassie zacisnęła wargi.

– Nie, w Zachodniej Europie.

– W Europie? Psiakrew – rzekł, pogłębiając teksański akcent. – Zawsze mi się to myli.

– Oczywiście jeśli miałeś na myśli Radę Bezpieczeństwa – ciągnęła, coraz bardziej pod wrażeniem jego głosu – to jej siedzibą jest Nowy Jork. Udało ci się, bo Australia właśnie została niestałym członkiem Rady.

Tuck zerknął na Ginę. Puściła do niego oko i uśmiechnęła się, najwyraźniej bardzo ubawiona. Już miał zapytać, czy to tam noszą te śmieszne błękitne hełmy, gdy rozległ się władczy głos ciotecznej babci Ady.

– Samuel Tucker! – Mówiła z silnym nowojorskim akcentem. – Jak się tu przekradłeś?

Tuck wstał i ciepło uśmiechnął się do starszej pani. Zagorzała Jankeska lubiła zapominać o istnieniu teksańskiej odnogi rodziny, lecz on zawsze lubił zgryźliwą staruszkę uważającą się za matkę rodu.

– Ciocia Ada – powitał ją i uścisnął. – Zawsze śliczna jak z obrazka.

Cassie wreszcie mogła odetchnąć. Przy nim brakło jej tchu.

– Nie przymilaj się, chłopcze. Co ty tu robisz?

– Dotrzymuję towarzystwa przyjaciółkom Reese.

– Reese – prychnęła Ada. – Uciekła po tym, jak ten żołnierz… Ta panna nie ma oleju w głowie… całe szczęście, że to moja pupilka.

– No co ty, ciociu – przekomarzał się Tuck. – Zawsze myślałem, że to ja jestem twoim ulubieńcem. – Starsza pani żartobliwie klepnęła go po ramieniu, a potem kościstą ręką ścisnęła za policzek.

Zadzwoniła komórka, lecz Gina nie odbierała, pochłonięta obserwowaniem tej sceny. I zaskakująco oszołomionej miny Cassie. Ktoś nadal uparcie dzwonił i starsza pani zmierzyła Ginę ostrym spojrzeniem.

– No, moja panno, odbierzesz wreszcie czy nie?

Gina natychmiast sięgnęła po komórkę, spojrzała na wyświetlacz.

– To Reese.

– Reese. – Ada znowu cmoknęła. – Powiedz jej, niech tu przyjdzie. Przyjęcie z okazji ślubu, który się nie odbył, to był jej chory pomysł.

Gina roześmiała się, odebrała telefon. Ada przeniosła wzrok na Cassie.

– To twoja dziewczyna? – zapytała Ada, odwracając się do Tucka.

– Na pewno nie – z godnością odparła Cassie.

Tuck rozpiął marynarkę i odurzająca fala feromonów uderzyła Cassie. Na mgnienie przymknęła oczy, krew szybciej popłynęła jej w żyłach.

– Nie jest w twoim typie – oceniła Ada, ignorując wypowiedź Cassie.

– Nie jestem jego dziewczyną – powtórzyła Cassie.

– W porządku – uspokoiła ją Ada. – Nie podobają mi się jego panny. Zwykle są za bardzo… wystrojone.

Tuck popatrzył na Cassie. Miała niewyregulowane brwi, zero biżuterii. Nikt by o niej nie powiedział, że jest zbytnio wystrojona. A jednak coraz bardziej go intrygowała…

– Nie jesteśmy parą – powtórzyła Cassie. Już sam ten pomysł był niedorzeczny.

– Reese i Mason nie przyjdą – oznajmiła Gina, wyłączając telefon.

– W takim razie bierzmy się do roboty – zakomenderowała Ada. – Samuel, idź do tego koszmarnego didżeja, niech ogłosi kolację. Ja powiem kelnerom, żeby zaczęli podawać.

Cała trójka odprowadzała ją wzrokiem.

– Ho! – mruknęła Gina. – Można się jej wystraszyć.

Tuck uśmiechnął się.

– I to jak. Wybaczcie – zniżył głos i lekko skłoniwszy głowę, przytrzymał wzrok Cassie. – Trzymaj dla mnie miejsce, skarbie. Niedługo wrócę.

Cassie wciągnęła powietrze, bo te kosmiczne niebieskie oczy przenikały ją na wylot, głos otulał ciepłem.

Cichy, gardłowy śmiech Giny niemal umknął jej uwadze.

Dwie godziny później z trudem panowała nad własnym zdradzieckim ciałem. Tuck brylował przy stole, uwodząc i czarując sąsiadki.

Wydzielając związki chemiczne, na które jej organizm był biologicznie zaprogramowany.

Akurat ten. Mięśniak. Dlaczego on?

Za każdym razem, gdy ich ramiona czy uda przypadkowo się stykały, serce zaczynało jej bić przyśpieszonym rytmem, drżały dłonie. Kiedy Tuck się śmiał, a robił to często, jej nozdrza wypełniał ten mocny, działający na nią zapach.

Wciąż walczyła z przejmującą pokusą, dusiła w sobie pragnienie. Odurzyć się tym zapachem, posmakować go, dotknąć. I z każdą sekundą, z każdym uderzeniem serca to pragnienie narastało.

To jest chore. To jakieś szaleństwo.

Coś takiego nigdy jej się nie zdarzyło. Hormony. Pierwotne instynkty. Przecież dotąd zawsze kierowała się rozumem. A teraz, podobnie jak reszta ludzkości, znalazła się na łasce biologii.

To bez sensu.

Ten facet jest głupi jak but. Gdy wspomniała o liczbie pi, był przekonany, że chodzi o jedzenie. Pomylił nazwę teleskopu Hubble’a, dzięki któremu uczeni poznają tajemnice wszechświata. Nawet nie wie, kto jest wiceprezydentem jego kraju.

Po prostu neandertalczyk.

Daremnie starała się skupić myśli na badaniach zorzy polarnej, do których zamierzała wrócić, gdy tylko wyrwie się z przyjęcia. Kiedy ostatni raz zdarzyło się jej przez dwie godziny o nich nie myśleć? Nad tym projektem pracuje od pięciu lat. I jest nim tak pochłonięta, że nic innego dla niej nie istnieje. A przez te dwie godziny zupełnie o nim zapomniała.

Marnie zaśmiała się z czegoś, co powiedział Tuck. Cassie wzięła się w garść. Ten wielki jasnowłosy jaskiniowiec siedział tuż obok niej. Zerknęła na zegarek. Czy wypada już wyjść? Sytuacje towarzyskie zawsze ją przerastały, lecz ta dzisiejsza była prawdziwą torturą. Musi uciec do siebie, schronić się w pokoju wśród znajomych przedmiotów.

Spojrzała na Ginę. Przyjaciółka pokręciła głową i szepnęła:

– Nawet o tym nie myśl.

Cassie westchnęła. Rozległy się dźwięki muzyki. Sweet Home Alabama, sentymentalny utwór. Marnie poderwała się z miejsca, kilka osób podniosło się od stołu.

Tuck zerknął na Ginę, puścił oko. Wstał i popatrzył na dziewczynę, która od dwóch godzin próbowała trzymać go na dystans, jakby bała się zarazić od niego głupotą.

Z uśmiechem wyciągnął do niej rękę.

– Co ty na to, Cassiopeio? Zatańczymy?

– Och, nie. Ja nie tańczę.

Nigdy się nie poddawał. Nie cofnął ręki.

– Skarbie, to nic trudnego – wyszeptał. – Poprowadzę cię.

Właśnie tego się bała. Intuicyjnie czuła, że za tym upajającym zapachem pójdzie na koniec świata. Jeszcze raz pokręciła głową, popatrzyła na Tucka. Niepotrzebnie, bo te niebieskie oczy przyciągały i hipnotyzowały.

– Ja fatalnie tańczę. – Oderwała od niego wzrok. – Prawda, Gino?

Gina skinęła głową.

– Tak, ale… – Popatrzyła na Tucka, potem na Cassie. Cassie miała minę, jakby wolała stanąć przed plutonem egzekucyjnym, niż zatańczyć z Tuckiem. Ciekawe. Nigdy nie widziała przyjaciółki tak zbitej z tropu. Już nawet nie chodzi o zakład, ale jak to się skończy?

– Każda kobieta powinna choć raz w życiu zatańczyć ze słynnym rozgrywającym.

– Byłym – rzekła Cassie. Gina popatrzyła na nią pytająco, więc uściśliła: – On jest… byłym piłkarzem.

Gina zabębniła palcami po stole.

– Na weselach obowiązuje zwyczaj, że druhny tańczą z drużbami – zareplikowała.

Podczas tamtego wspólnego roku wiele się nauczyła od Giny, która była jej przewodnikiem po meandrach życia towarzyskiego. Z żadnego podręcznika nie wyniosłaby takiej wiedzy. Jednak polegała na instynkcie samozachowawczym i czuła, że od Tucka powinna trzymać się jak najdalej. To najrozsądniejsze rozwiązanie.

A przecież jest bardzo rozsądna, nawet jeśli jej inteligencja gwałtownie spada, ilekroć na niego spojrzy.

– No tak, ale ślubu nie było. – Logika była jej mocną stroną. I dawała oparcie. – Czyli to przyjęcie nie jest typowym weselem. Zatem można zapomnieć o przyjętych obyczajach?

Tuck zachęcająco skinął dłonią.

– Myślę, że zachowanie pozorów jest bardzo istotne. Ludzie z Park Avenue przywiązują do nich wielką wagę.

Cassie przeniosła wzrok z jego dłoni na Ginę. Przyjaciółka kiwnęła głową.

– Chyba nie chcesz bruździć naszej Reese? Nie przejmuj się – dodała pokrzepiająco. – Tuck dobrze wie, co robi.

Tuck uśmiechnął się, nie odrywał oczu od Cassie.

– Dokładnie tak.

Ten postawny mężczyzna niesamowicie na nią działał. Może gdy z nim zatańczy, zauroczenie jej przejdzie. To wydaje się nawet logiczne.

Podała mu rękę.

I wszystkie komórki jej ciała raptownie ożyły.

ROZDZIAŁ DRUGI

Nim doszli na parkiet, rozpoczął się kolejny, tym razem wolny utwór. Chciała się wycofać, lecz Tuck przytrzymał ją i z uśmiechem przyciągnął do siebie.

– Dokąd to, kochanie?

– Ja… nie umiem tańczyć walca.

Zawsze miała problemy z koordynacją i jednoczesnym utrzymaniem odpowiedniej odległości od partnera.

Teraz nie wiedziała, jak zareaguje na jego bliskość.

– Ależ oczywiście, że umiesz. Nie zrażaj się, będzie dobrze. – Choć się opierała, położył jej dłonie na swojej piersi. – Po prostu poruszaj stopami. Dziś nikt nikogo nie ocenia.

Nie usłyszała ostatniego zdania, była zbyt pochłonięta widokiem swych rąk na jego muskularnym torsie. Nie słyszała muzyki, nie widziała otaczających ich ludzi.

Nie mogła oderwać wzroku od tego widoku.

Tuck uśmiechnął się do siebie.

– No to zaczynamy. – Postąpił krok ku niej, delikatnie objął ją w pasie. Przesunął dłonią po wcięciu w talii. – Nie gryzę.

Oderwała spojrzenie od swoich dłoni spoczywających na jego piersi. Podniosła oczy. Jest wysoki. I jest tak blisko. Tuż obok.

Nie była w stanie myśleć. Czuła bijące od niego ciepło, energię i te cholerne feromony – to dlatego nie mogła się skupić. Dotyk jego dłoni palił.

Tuck uśmiechnął się i ten uśmiech też na nią działał. Opuściła wzrok. Teraz widziała przed sobą jego tors i falujący przy każdym ruchu krawat. Hipnotyzował ją. A przekorny głos wciąż rozbrzmiewał w jej głowie, w jej roztętnionej krwi. I nie przestawał szeptać i namawiać.

Powąchaj go. Poliż. Dotknij.

Przesunęła spojrzenie wyżej, ponad ten miarowo poruszający się krawat. Tętnica na mocnej szyi Tucka pulsowała mocno, niemal słyszała głuchy odgłos tętna. Jak pachnie to miejsce? Jak smakuje?

Poruszyła nozdrzami. Oddychała szybko. Wcisnęła palce w jego tors, walcząc z pokusą, by podejść jeszcze krok bliżej.

Boże, z każdą sekundą staje się coraz większą idiotką.