Mżawka - Luis Landero - ebook + książka

Mżawka ebook

Landero Luis

3,5

Opis

Żadna historia nie jest łatwa i niewinna. Zwłaszcza historia rodziny. Osiemdziesiąte urodziny matki wydają się dobrą okazją, by zebrać ze sobą rodzinę i spróbować zażegać stare urazy, które odsunęły od siebie jej członków. Łagodna z natury i ugodowa Aurora, powierniczka wszystkich tajemnic i jedyna osoba, która wie, jaką moc mają nadal rodzinne demony z przeszłości, próbuje jednak odwieść od tego pomysłu Gabriela, obawiając się, że próba pojednania zaostrzy tłumione dotąd konflikty. I rzeczywiście, każda kolejna rozmowa telefoniczna zamienia się w coraz bardziej zaciętą kłótnię. Tak poznajemy życie Sonii, Andrei, Horacia, Aurory, Gabriela i matki, a wraz z nimi losy tej rodziny od czasów, gdy rodzeństwo było dziećmi. Dawne spory powracają niczym Mżawka, która z czasem przerodzi się w ulewę i zagrozi powodzią… Najlepsza powieść 2019 roku według opiniotwórczych dodatków kulturalnych magazynów „El País”, „El Mundo”, „Forbes” i „La esfera de Papel”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 249

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (10 ocen)
2
4
2
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Lluvia fina

© Luis Landero, 2019

Published by agreement with Tusquets Editores, Barcelona, Spain

Copyright © 2021 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2021 for the Polish translation by Karolina Jaszecka

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Zdjęcie na okładce: shaian ramesht (unsplash.com)

Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan

Korekta: Aneta Iwan, Marta Chmarzyńska, Iwona Wyrwisz

Tłumaczenie tej książki powstało dzięki wsparciu

Ministerstwa Kultury i Sportu Królestwa Hiszpanii.

ISBN: 978-83-8230-207-3

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2021

Dla Alejandra, mojego ukochanego syna, mojego odważnego filozofa.

Zawsze noszę Cię w sercu.

1

Teraz już wie, że opowieści nie są niewinne, a przynajmniej nie całkiem. Pewnie to samo dotyczy codziennych rozmów, nieostrożnie wypowiedzianych słów, przejęzyczeń albo czczej gadaniny. Może nawet to, co mówimy przez sen, nie ma w sobie nic z niewinności. W słowach kryje się coś, co samo w sobie jest ryzykowne, stanowi zagrożenie, i to nieprawda, że wolno je tak po prostu rzucać na wiatr. Nieprawda. Zdarza się, że echo pewnych wypowiedzi, nawet tych najbardziej banalnych, trwa niczym pogrążone w długim letargu, pulsuje niepostrzeżenie w jakimś kąciku pamięci, czekając na szansę powrotu do teraźniejszości, żeby wyolbrzymić i udoskonalić coś dawniej niejasnego, by brzmiało bardziej elokwentnie i doniośle, niż się prezentowało w wersji pierwotnej. One tam są, wystarczy zdać sobie sprawę z ich obecności. Pojawiają się w dziwacznych strojach, przy dźwiękach egzotycznej muzyki, w nieznanym do tej pory okazałym stylu i przynoszą wieści, wspaniałe i niesamowite wieści z przeszłości, która być może wcale się nie wydarzyła. Ale historie lub słowa powracające z mrocznych królestw pamięci są zawsze, zawsze wrogo nastawione, pełne pretensji, żądne usprawiedliwienia i siejące niezgodę. Jakby podczas długiego wygnania w zapomnienie tkwiły pogrążone w wyimaginowanych światach i grzebały w ich wnętrznościach niczym doktor Moreau eksperymentujący z potworami, dopóki nie przejdą całkowitej, niezwykłej metamorfozy. I w ten sposób wraz z ponurym orszakiem groteskowych, a jednocześnie nieodparcie uwodzicielskich postaci dawne słowa i historie docierają do nas, tyranizując z lubością nasze sumienia nowymi znaczeniami i argumentacją. Ach, nie wspominając już o gestykulacji i pełnym patosu wymiarze wypowiedzi, które często okazują się bardziej przekonujące i lepiej zapadają w pamięć niż słowa, aż w końcu nie jesteśmy pewni, czy zapamiętaliśmy zdania, czy raczej ich inscenizację, repertuar towarzyszących im min, uśmiechów, spojrzeń, ruchu dłoni, ramion, wdechów i tajemniczą paplaninę milczenia.

Przeczucia przeszywające i burzące umysł Aurory są jak czarne cienie, które zmęczeniem zasnuwają jej twarz, chociaż już od dawna, niemal przez całe życie, wysłuchuje opowieści, zwierzeń, potoku słów wypowiadanych zawsze szeptem, gniewnym i zranionym tonem. Zazwyczaj są to historie z odległej przeszłości, niemal legendy, chociaż ich siła i żywotność pozostają niezmienne, a wręcz spotęgowane. Co takiego ma w sobie Aurora, że wzbudza w ludziach natychmiastowe zaufanie, że chcą się przed nią otworzyć, podzielić z nią najważniejszymi momentami swojego życia, tajemnicami, których nie zdradzili do tej pory nikomu? Tylko jej. Wszyscy pragną z nią rozmawiać, uwielbiają ją i doceniają zrozumienie oraz łagodność, z jaką ich wysłuchuje.

Może posiada jakiś wrodzony, cudowny dar, bo ktokolwiek na nią spojrzy, nie potrafi się powstrzymać, żeby się nie uśmiechnąć, zagadnąć czy zapytać o jakiś drobiazg: jak ma na imię, spod jakiego jest znaku zodiaku lub o jej ulubiony kwiat. I tak od słowa do słowa, zaczynają opowiadać jej o swoich małych radościach, osiągnięciach, niepowodzeniach, a w końcu o wielkich nieszczęściach.

„Właśnie tak poznałam Gabriela”, myśli. Od tamtej pory minęło już prawie dwadzieścia lat. Spojrzeli na siebie przelotnie, mijając się na ruchliwej ulicy. Gabriel zatrzymał się nagle z zaskoczeniem, po czym podszedł do niej, wymijając przechodniów i mrużąc oczy, jakby próbował zobaczyć coś niewyraźnego, i zapytał, czy skądś się nie znają. Zaprzeczyła, ale on się uparł i próbował sobie przypomnieć – na pewno już gdzieś się widzieli, może w poprzednim życiu albo we śnie. Przechodnie mijali ich w pośpiechu, a on dociekał, zaraz zgadnę, przypomnę sobie twoje imię, masz we włosach zabawną wstążkę. Skąd jesteś? Czym się zajmujesz? Czy na pewno nie poznaliśmy się wcześniej? I tego samego popołudnia poszli na kawę, Gabriel przejął kontrolę nad rozmową i długo opowiadał jej o sobie, o swoich zainteresowaniach, dziwactwach, planach, a potem streścił jej kawał swojego życia, a ona słuchała bez najmniejszej oznaki zmęczenia, uśmiechając się albo okazując smutek w odpowiednich momentach, przez cały czas tak bardzo uważna, tak bardzo skupiona na jego słowach i milczeniu, wpadająca w zachwyt, tak uległa, tak życzliwa. „Nigdy dotąd nie spotkałem nikogo tak… Jak by to ująć? Takiej wyjątkowej i pełnej uroku osoby jak ty”, oświadczył na koniec Gabriel, a jego słowa zabrzmiały jak przedsmak wyznania miłości.

Potem odprowadził ją do domu, a ponieważ była tak dobrą słuchaczką, opowiedział jej po drodze o szczęściu, swoim ulubionym zagadnieniu. Nie na próżno był nauczycielem filozofii i już w młodości dużo się zastanawiał i czytał na ten temat, dzięki czemu doskonale znał drogi, jakie człowiek obierał w różnych kulturach i epokach, żeby osiągnąć mniejsze bądź większe szczęście. „Jakie to interesujące”, przyznała Aurora, a wtedy Gabriel ożywił się jeszcze bardziej i stwierdził, że szczęścia trzeba się nauczyć i że to powinno być pierwszym zadaniem każdego dziecka, podobnie jak nauka radzenia sobie z życiowymi niepowodzeniami. Pierwsza lekcja polegałaby na zdjęciu z siebie ciężaru, żeby móc z lekkim sercem unieść się nad życiem – mówiąc to, poruszył palcami w powietrzu, jakby naśladował płynącą wodę – omijając raniące krawędzie rzeczywistości i nie pozwalając, aby przeciwności losu albo łut szczęścia ani nużący upływ dni, ani śmiertelna pokusa tęsknoty za niemożliwym, ani fatalizm, ani chęć doznania chwilowych przyjemności, a zwłaszcza strach przed śmiercią wepchnęły nas do bagna frustracji. Przystawał co kilka kroków, żeby się delektować tym, co mówi, i obserwować, jak Aurora ozdabia to swoją uwagą. W innym przypadku… Przerwał nagle swoją diatrybę, bo temat był zbyt skomplikowany, aby opisać go za pomocą kilku słów, a może nadarzy im się jeszcze okazja, żeby porozmawiać o tym na spokojnie – zarumienił się – jeśli oczywiście będzie miała na to ochotę. Ponieważ Aurora się zgodziła, spotykali się przez kolejne popołudnia, podczas których proponował jej niespiesznie, że poprowadzi ją ścieżką szczęścia, a ona nie protestowała i podążyła potulnie za nim, i oboje zanurzyli się w przyszłości jak w zaczarowanym lesie, gdzie czai się mnóstwo niebezpieczeństw, on szedł przodem, prowadząc ją za rękę i chroniąc przed jakimkolwiek zagrożeniem, jakby była dzieckiem lub bezbronną istotą, czymś cennym i delikatnym, z czym należy się obchodzić z wielką ostrożnością. I tak krok po kroku szli tą ścieżką już od dwudziestu lat, ale nigdy nie dotarli do konkretnego miejsca i czuli coraz większe zagubienie, nieufność, utraciwszy raz na zawsze cel, jakim jest szczęście. Jednak ludzie wciąż uważają, że opowieści są niewinne, a słowa porywa wiatr.

Posiada ten naturalny dar. Każdy, kto ma coś do powiedzenia, przychodzi z tym do niej. Może to z powodu jej spokojnej, trochę melancholijnej natury albo szczególnego uśmiechu i spojrzenia. „Masz taki piękny, smutny uśmiech”, „Z twojej twarzy bije taka ogromna czułość”, „Patrzenie na ciebie jest czystą przyjemnością”. „Twoje oczy tak bardzo błyszczą”, słyszała to wiele razy. „Zbyt wiele, zbyt wiele razy”, wzdycha i z lekkim wzdrygnięciem wraca nagle do rzeczywistości. Zapada wieczór, dzieci wyszły już jakiś czas temu. Opuściły klasę gęsiego, aby rozbiec się po chwili w bezładzie krzyków, plecaków, kostiumów i karnawałowych masek. Z podwórka rzuciły jej przez okno słowa pożegnania, wygłupiając się i śmiejąc, a ona słyszała ich oddalające się głosy, które w końcu ucichły. Czas mija, a ona wciąż tam siedzi i nie wie dlaczego. „Idziesz, Auri?”, zapytała koleżanka, zaglądając do klasy przez uchylone drzwi. Odpowiedziała, że tak, że za chwilę, musi tylko poprawić kilka prac. Nie wyszła jednak ani niczego nie poprawiła. Ustawiła ławki i krzesła, pozbierała rysunki i kilka z nich zawiesiła na korkowych tablicach pokrywających ściany. W sali pachnie wanilią, plasteliną, gumką do ścierania, moczem i tuszem z mazaków. Nagle nieruchomieje ze wzrokiem utkwionym w gasnącym świetle dnia, jakby próbowała złapać jakąś myśl, która natrętnie kołacze się jej po głowie.

O czym tak ważnym myślała przed chwilą? Ach, tak! Przypomina sobie. O historiach, które wszyscy jej opowiadali. Właściwie nigdy nie miała nic przeciwko temu, żeby słuchać innych, pozwolić im znaleźć ulgę i zdjąć z siebie ciężar dawnych, trawiących ich od środka wspomnień, bo rzeczywiście nie ma lepszego lekarstwa na dawne smutki i żale, niż opowiedzieć o nich niespiesznie łaskawemu, a najlepiej empatycznemu słuchaczowi. Cóż takiego ma w sobie narracja, że dzięki niej udaje nam się przeboleć winy i błędy oraz ukoić doznawane w życiu cierpienia?! Aurora zawsze akceptowała taki stan rzeczy z przyjemnością, bez zastrzeżeń, ale ostatnio dzieją się z nią dziwne rzeczy, bo kiedy słucha, odgrywając swoją stałą rolę powierniczki emocjonalnych sekretów, czasami – tak jak teraz – spostrzega, że odpływa myślami gdzieś indziej, nie skupiając ich jednak na niczym konkretnym, a pozwalając im unosić się tylko w absolutnej pustce. Wtedy docierające do niej słowa zmieniają się w dziwny język, w spiętrzenie trzasków, pisku alarmu, świstów, bełkotu, fragmentów, które brzmią jak zakłócenia w odbiorze fal radiowych nadawanych z bardzo odległych miejsc. Odczuwa wtedy przygnębienie i ma wrażenie, że w głębi jej świadomości pojawia się zalążek irytacji, buntu, głuchej, niepowstrzymanej złości. „Zaczynam wariować?”, zastanawia się wówczas.

Ostatnio zdaje się jej, że wszyscy się zmówili, żeby wylewać przed nią swoje żale. Dzwonią albo piszą do niej wiadomości i mejle, nieważne, czy jest w domu, w pracy, czy idzie ulicą, poprawia klasówki, czyta książkę, ogląda film czy pomaga Alicii w odrabianiu lekcji albo pada ze zmęczenia po wyczerpującym dniu. Codziennie, o każdej porze. Nie wspominając o Gabrielu, który nie mówi o niczym innym niż o przyjęciu, jakie zamierza zorganizować swojej matce z okazji osiemdziesiątych urodzin. A ponieważ każdy opowiada jej nie tylko o własnych sprawach, ale też o tym, co mówią inni, do Aurory trafiają wszystkie wersje wszystkich historii. W rzeczywistości jest jedyną panią i absolutną władczynią narracji. Tą, która zna fabułę wzdłuż i wszerz, bo tylko jej się zwierzają i opowiadają wszyściutko bez wahania i wstydu, w najdrobniejszych szczegółach, wszyscy, każdy bohater tej historii, która zaczęła się banalnie, wręcz radośnie, a zakończyła nieszczęściem, katastrofą, tak jak Aurora przeczuwała od samego początku.

A teraz okazuje się, że pierwszy raz w życiu ona też ma do opowiedzenia jakąś historię i chętnie by ją komuś opowiedziała, ale nie ma komu, a może też nie wie, jak ją opowiedzieć, bo zabrakło jej siły, żeby skupić myśli, traci wątek, a fragmenty mieszają się jak karty w talii, którą ktoś postanowił przetasować podczas gry. Zapamiętała jednak dokładnie, kiedy to wszystko się zaczęło. W piątek, zaledwie przed sześcioma dniami, gdy Gabriel wpadł na pomysł, że urodziny mamy to doskonały pretekst, aby urządzić przyjęcie i zebrać rodzinę, wszystkich jej członków, po tylu latach zdystansowania. Przy okazji wyznają sobie i załatwią wszelkie dawne, drobne animozje i żale, które każdy trzymał, a raczej przechowywał jak skarby w głębi serca i z powodu których oddalili się od siebie i weszli na wojenną ścieżkę jeszcze w czasach, kiedy mieszkali w domu rodzinnym. Aurora pomyślała, że to jak zwykle jeden z pretensjonalnych i chwilowych pomysłów Gabriela i że skończy się tylko na początkowym entuzjazmie.

– Zróbmy je tutaj, w domu – zaproponował. – Ja się zajmę wszystkim, włącznie z jedzeniem. – I zabrał się do organizowania przyjęcia z radością, której Aurora od dawna u niego nie widziała, choć była jej boleśnie znajoma.

Przez kilka dni zastanawiał się nad daniami – analizował, dyskutował, usuwał i dodawał, odkurzał swoją dawną pasję do kulinariów, której się oddawał w czasie jednego z wielu okresów euforii. Chciał zaskoczyć wszystkich nowymi smakami, pysznościami, jakich nigdy nie próbowali, i stworzyć w ten sposób niezwykłą atmosferę, która zachęciłaby ich do rozmów, żartów i wprowadziła w dobry nastrój.

„To musi być coś egzotycznego, a jednocześnie tradycyjnego”, uznał. Wykwintne i nowoczesne potrawy, w których jednak goście odnajdą znane im i lubiane nawiązania do klasyki. Rozprawiał o kaczych żołądkach, wątróbce żabnicy, jeżowcach, wodorostach i ostrygach, winogronach faszerowanych foie gras, piance z kopru włoskiego, płatkach kwiatu dyni, flaczkach z dorsza, carpaccio z bambusa i słodkich ziemniaków, stekach z oryginalnej wołowiny Kobe, o stu rodzajach sosów i deserów. Kiedy Aurora go słuchała, ogarniała ją mieszanina litości i złości, a gdy poczuła, że jest bliska płaczu, zacisnęła powieki i zrobiła głęboki wdech, uzbrajając się w cierpliwość i zmuszając do uśmiechu, który miał wyrażać łakomstwo i uprzejmość, a nawet podziw.

I nagle, w chwilowym uniesieniu, Gabriel oświadczył:

– Zadzwonię do Sonii.

Aurora próbowała go od tego odwieść:

– Zaczekaj do jutra. Gdzie ci się spieszy? A może zapomniałeś już, że nie warto działać pochopnie?

– Bzdury! Dla ciebie wszystko dzieje się zbyt szybko. Co takiego nadzwyczajnego może się kryć w czymś tak zwykłym jak świętowanie urodzin? Zaraz do niej zadzwonię. A potem do Andrei, do mamy, do Horacia, do dziewczynek i do pozostałych.

Stał przed nią i w miarę jak mówił, rozkładał ramiona coraz szerzej, jakby w zachwycie nad oczywistością swoich słów.

– Nie dzwoń jeszcze – nalegała Aurora. – Zaczekaj przynajmniej, aż Alicia zaśnie.

Tylko ona znała sekrety wszystkich i każdego z osobna i wiedziała, że drobne i dawne żale, jakkolwiek są drobne i dawne, wciąż pulsują w pamięci, czają się, czekając na okazję, żeby wrócić do teraźniejszości, odświeżone, spotęgowane, przypominające żar, w którym najmniejszy podmuch wiatru może wzniecić ogień, a także historie opowiadane z pozoru niewinnym i dowcipnym tonem kryjące w sobie zapowiedź nieszczęśliwego zakończenia. Wiedziała więc albo przeczuwała, że żale i pretensje pozostawały do tej pory w uśpieniu tylko dlatego, że prawie ze sobą nie rozmawiali, ledwie od czasu do czasu i przez telefon, żeby złożyć świąteczne życzenia albo przekazać jakąś wiadomość. I tak jest najlepiej, pomyślała Aurora, dzięki temu wiatr nie rozbudza w żarze wściekłych płomieni, a wydarzenia nie nabierają impetu, aby pędzić później na oślep. Przecież bardzo się kochali, a przynajmniej tak zapewniali, ale nie siebie nawzajem, tylko przez pośrednika, którym zawsze była ona. „Bardzo kocham Gabriela”, mówiła Andrea. „Chociaż mama w to nie wierzy, kocham ją do szaleństwa”, wyznała Sonia. „W głębi serca moją najukochańszą córką zawsze była Andrea”, opowiadała matka. „Jestem zakochany w Sonii tak samo jak pierwszego dnia”, zwierzał się Horacio. I dobrze, że się kochają, myślała Aurora, ale na odległość i w milczeniu, bo gdyby tylko zaczęli grzebać w tej miłości, rozległyby się szyderczy ton, drwiny, wyrzuty, oskarżenia, raniące słowa, a z pamięci wynurzyłaby się cała przeszłość i rosłaby stopniowo w siłę, której prawdopodobnie nikt nie zdołałby powstrzymać. Dlatego powtórzyła, tym razem niemal błagalnie:

– Zaczekaj jeszcze, proszę. Pooglądajmy przez chwilę telewizję, a potem zadzwonisz. Co ci szkodzi zrobić to trochę później?

Ale Gabriel wybrał już numer i przyłożył telefon do ucha, a nawet rozsiadł się wygodnie na kanapie.

„Może mam coś z czarownicy”, myśli Aurora i zastyga nieruchomo na środku klasy, jakby nagle wypadło jej z głowy, co zamierzała zrobić, i próbowała to sobie przypomnieć.

2

Jeśli jej pamięć nie myli, rodzice pobrali się w 1966 roku. Mieli na imię Gabriel i Sonia. Zachowało się zdjęcie z ich wesela. Ojciec jest niski, łysy i uśmiechnięty, matka pozuje wyprostowana, z uniesionym podbródkiem, zaciśniętymi z żelaznym uporem ustami i patrzy podejrzliwym wzrokiem. W 1968 roku urodziła się pierworodna córka, Sonia. Po dwóch latach – następna, której dali na imię Andrea po babci ze strony matki, a w 1973 roku przyszedł na świat syn Gabriel. To była pierwsza zniewaga, jakiej doznała Andrea. Grzech pierworodny. Zgodnie z tradycją to ona powinna zostać Gabrielą i właśnie tak chciałaby mieć na imię, jak jej ojciec i jak ich sławny przodek Wielki Pentapolin (książę mórz, muzyk i poliglota, mistrz maskarady, wędrowny marzyciel i obywatel świata), a nie jak babka, o której nic nie było wiadomo, bo nie pozostawiła po sobie najmniejszego śladu, zdjęcia, anegdoty ani pamiątki, tylko imię unoszące się jak rozbitek w morzu zapomnienia. Matka zachowała jednak imię Gabriel dla syna – ukochanego, w czepku urodzonego, wybrańca, jedynego dziecka na świecie, które przyszło na świat z uśmiechem na twarzy i mając w życiu jeden jedyny cel: być szczęśliwym. Andrea nie pamięta, żeby kiedykolwiek widziała, jak płacze, bo nigdy nie miał powodu do płaczu. Niesamowite! Nawet nie potrafi wyobrazić go sobie ze łzami w oczach. „Wybacz mi, Auri, że rozmawiam z tobą tak szczerze, ale znasz mnie przecież i wiesz, że nie potrafię kłamać. A tym bardziej tobie. Poza tym bardzo kocham Gabriela i cieszę się, że jest taki szczęśliwy”.

Andrea natomiast wiele się w życiu napłakała. Właściwie zaczęła płakać na poważnie w wieku dwóch, może trzech lat, kiedy pewnego dnia matka ją porzuciła. Spakowała walizkę i wyszła z domu, wyprostowana jak struna, z zaciśniętymi ustami, włosami związanymi w ścisły kok, zdecydowanym krokiem, po czym trzasnęła za sobą głośno drzwiami. Andrea została sama, opuszczona, mając dwa albo trzy lata, i od tamtej pory nie zabrakło jej powodów do płaczu. Sonia też miała złe okresy w życiu, też dużo płakała, ale według Andrei w zamian za to jej się poszczęściło, a raczej wygrała los na loterii, bo wyszła za mąż za Horacia, dostała go tylko dla siebie i na zawsze. Andrea też winiła za to matkę. Uważała, że Horacio był w niej potajemnie zakochany i byliby razem bardzo szczęśliwi, ale matka zdecydowała, że to Sonia, a nie Andrea, poślubi Horacia. W ten sposób udało jej się unieszczęśliwić wszystkich troje, bo Horacio i Sonia rozstali się po trzech latach małżeństwa, a Andrea i on zostali na zawsze pozbawieni swojej miłości.

Tak więc ani Andrea, ani Sonia nie zaznały w życiu niemal żadnej radości. Tym bardziej matka. Ta była ponura z natury, ale powtarzała niestrudzenie, że radość przynosi pecha, bo za nią zawsze czai się nieszczęście. „Bóg słyszy płacz, a diabeł śmiech”, rzucała czasem niespodziewanie. Powiedzenie to ukuła na własne potrzeby, inspirując się przypuszczalnie swoim doświadczeniem. Dopóki żył ojciec, słychać było śmiechy i zabawę, ale po jego śmierci w 1980 roku dom na zawsze pogrążył się w smutku. Oto przykład zasady tak starej i żelaznej, że nie trzeba jej udowadniać, bo jest oczywistością: ojciec był żywym uosobieniem szczęścia i rzeczywiście po rozbrzmiewającej śmiechem radości nastał nieuchronnie smutek.

Zdaniem Sonii i Andrei matka też nie zaznała prawdziwej miłości. Wyszła za ojca, ale równie dobrze mogłaby poślubić kogokolwiek innego, bo taki był jej kobiecy los: zostać żoną, nieważne czyją. Tymczasem Gabriel uważa, że to całkowicie niesłuszne domniemanie, wymyślone przez Sonię i Andreę podobnie jak wiele innych rzeczy, żeby się zemścić na matce i w ten sposób uleczyć swoje urazy.

W każdym razie wyszła za mąż, z miłości lub bez niej. „Ze wszystkich kobiet na świecie musiał się ożenić właśnie z matką”, mawiała Andrea, a Sonia jej przytakiwała. Około 1975 lub 1976 roku udało im się we dwoje – bo matka też pracowała, jako pielęgniarka i pedikiurzystka – zebrać pieniądze na pierwszą ratę za mieszkanie i przeprowadzili się do dzielnicy La Latina, gdzie mieszkali aż do ostatecznego rozpadu rodziny. Matka nadal tam mieszka, pozbawiona radości, miłości, ślepo oddana odsiadywaniu z godnością surowej kary, jaką jest życie.

Do mieszkania należała komórka w piwnicy, gdzie znaleźli wśród rupieci ogromny obraz olejny w pozłacanej ramie. Matka od razu chciała go sprzedać, albo przynajmniej ramę, ale ojciec się nie zgodził, uznawszy go za dar od losu, którego nie można w żaden sposób zignorować, i postanowił zawiesić obraz na widocznym miejscu w salonie. Malowidło przedstawiało wyniosłą i imponującą podobiznę mężczyzny w kwiecie wieku, wciąż przystojnego i pełnego sił, odzianego w mundur galowy z czasów napoleońskich – naramienniki, torsady, frędzle, taśmy i inne wojskowe fantazje, klatka piersiowa zdobiona odznaczeniami. W jednej ręce trzymał kapelusz z pióropuszem, drugą opierał czujnie o rękojeść szabli, a jego spojrzenie gubiło się w bohaterskim, romantycznym horyzoncie.

Ojciec zawołał trójkę swoich latorośli, wtedy jeszcze bardzo małych, i Andrea, która miała wówczas pięć albo sześć lat, pamięta bardzo dobrze, jak powiedział: „To jest wasz prapradziadek ze strony ojca, który miał na imię tak samo jak ja i Gabrielito, ale przeszedł do historii z nieśmiertelnym przydomkiem Wielkiego Pentapolina”. Dzieci nie tylko w to uwierzyły, ale były dumne ze swojego przodka, a tym bardziej, kiedy ojciec opowiadał im o niezwykłych przygodach tego niezrównanego człowieka – jednych bohaterskich, innych trochę śmiesznych. Ojciec, który był przedstawicielem handlowym firmy produkującej maszyny rolnicze, wracał zawsze z delegacji z nowymi opowieściami. Bo najbardziej lubił konfabulować, miał do tego smykałkę i naturalny talent. Czasami wymyślał perypetie, jakie się przytrafiały jemu samemu podczas pobytów służbowych w Guadalajarze, Cuence albo Ciudad Real, ale najczęściej skupiał się na przygodach Wielkiego Pentapolina, którego nazywał też Wielkim Arkadim, Wielkim Ferriolsem, Wielkim Donovanem, Wielkim Furkasem, a nawet Wielkim Pracusiem i wieloma innymi przydomkami, w zależności od tego, gdzie owego bohatera zapędziły pomyślne albo niesprzyjające wiatry życia. I podobnie jak imionami, człowiek ten mógł się poszczycić ogromną liczbą przygód. Ten wolny duch nie znał żadnych ograniczeń. Czuł się w labiryncie świata jak ryba w wodzie. Jednego dnia dowodził flotą statków na morzach północnych, innego był piratem na morzach południowych, potem odkrywcą, naukowcem i myśliwym w Afryce, a także muzykiem podróżującym po Indiach albo gangsterem w Chicago. Zdobywał ogromne bogactwa, żeby zaraz potem stać się biedny jak mysz kościelna, w zależności od widzimisię narratora, który wymyślał każdą historię na poczekaniu. Ojciec wyczarowywał w swoich ustach jak w cylindrze magika nowy gatunek amazońskiej ryby Furkasa, ptaka Arkadi i wyspę Ferriols, wulkany, oazy, rośliny albo gwiazdy.

Andrea, w odróżnieniu od Sonii i Gabriela, bardzo dobrze to wszystko pamięta. Cała trójka twierdzi jednak zgodnie, że ojciec miał wspaniałe umiejętności aktorskie. Bo ich zmyślony przodek posiadał tyle samo różnych osobowości co imion – w zależności od przeżywanych przygód i grożących mu niebezpieczeństw, i za każdym razem jego przemiana była tak wiarygodna, że z trudem rozpoznawali go nawet jego towarzysze przygód. W ten sposób podszył się pod ambasadora Chin, angielskiego lorda, sułtana Wielkiej Arabii, cygańskiego króla, udawał niewidomego, garbatego, starego żebraka, a nawet arystokratkę. I podobnie jak jego przodek, ojciec miał również niesamowitą zdolność do przebieranek i przedstawiania zmyślonych wydarzeń za pomocą tego, co znalazł pod ręką. Jeśli w jego opowieściach były tańce i śpiewy, sam tańczył i śpiewał jak profesjonalista, udając, że gra na odpowiednim instrumencie muzycznym. Naśladował perfekcyjnie szum wiatru, fal, odgłosy burzy, strzałów, głosy zwierząt, a każda z jego postaci mówiła z charakterystycznym dla siebie akcentem, i tak genialnie udawał różne języki, że dzieci przez długi czas były przekonane, iż on naprawdę je znał. „Stąd się wzięła moja miłość do języków i podróży”, wyznała Sonia. „Chciałam poświęcić się muzyce ze względu na tatę i Wielkiego Pentapolina, który grał równie dobrze na skrzypcach czy gitarze, jak i na akordeonie”, powiedziała Andrea.

O tym epizodzie, który stał się podwaliną i źródłem wielu nadziei, frustracji i udręki, będącym kolejnym dowodem na to, że historie – bez względu na to, ile kryją w sobie prawdy – nigdy nie są niewinne, opowiedzieli Aurorze wszyscy czworo: Gabriel, Sonia, Andrea i matka. Każde po swojemu i nie raz, ale wielokrotnie, wzbogacając go o nowe szczegóły, o nowe reminiscencje ocalone od zapomnienia w ostatniej chwili. W końcu Aurora posiadła zagmatwaną wiedzę, plecionkę wersji, które kotłowały się w jej umyśle, tworząc groteskowe, dziwne i absurdalne sceny… Podczas gdy ojciec oddawał się przyjemnościom narracji, muzyki i aktorstwa, matka krążyła tam i z powrotem, ściskając w ręku czarną walizeczkę lekarską, zawsze wyprostowana, z surowym wyrazem twarzy, zaciśniętymi ustami, patrząc ponuro na świat, nieświadoma radosnych szaleństw męża i dzieci, a może wobec nich podejrzliwa. Potem zamykała się w kuchni, żeby przygotować obiad lub kolację, a kiedy wołała do stołu, wyrywała ich wszystkich z zaczarowanego świata fikcji i przenosiła w jednej chwili do dorosłego świata rzeczywistości. „Wiem, że tata zmyślał wszystko, żeby nas rozbawić”, mówiła Sonia Aurorze. „Bo był marzycielem z duszą artysty. Ale to było jak przedsmak wszystkich późniejszych kłamstw. Myślę, że przez te historie ugrzęźliśmy w dzieciństwie”. Jeśli chodzi o matkę, ograniczyła się do stwierdzenia, że jej mąż był wykształconym i pracowitym człowiekiem, jakby chciała dać tym do zrozumienia, że te zalety usprawiedliwiały brak rozsądku i fantazjowanie. W każdym razie Sonia i Andrea wspominają czas spędzony z ojcem jako raj wypełniony zabawą i śmiechem, bezpieczeństwem i szczęściem. Obie uważają też, że gdyby nie zmarł, ich życie potoczyłoby się zupełnie inaczej i może, a raczej na pewno każdemu udałoby się zrealizować swoje plany i spełnić marzenia. Może nawet tworzyliby zgodną, szczęśliwą rodzinę.

Ale zmarł i od tej pory dom stał się na zawsze smutnym miejscem. Każdy dzień, każda chwila były zdominowane fatalizmem matki. Nagle przyszłość stała się nieustannym zagrożeniem. Nastał kult strachu. Lęku przed głodem, wojnami, chorobami, najzwyklejszymi przeciwnościami losu, strach przed życiem w wygodzie albo przed najdrobniejszą rozrzutnością, bo los i tak karze za wszystko biednych. Trudno zapomnieć litanię jej narzekań. „A jeśli pójdę do szpitala”, „A jeśli nie będziemy mieć co jeść”, „A jeśli wybuchnie kolejna wojna”, „A jeśli zabiorą mi emeryturę”, „Nie róbcie sobie nadziei”, „Nie ufajcie nikomu”, „Nie otwierajcie drzwi nieznajomym”, „Nie wierzcie we wszystko, co wam mówią ludzie”. Od czasu do czasu podsumowywała swoją życiową filozofię argumentem nie do odparcia: „Im dłużej człowiek żyje, tym więcej się nacierpi”. A o ojcu mówiła: „Tyle wygłupów, przebieranek i śpiewów, tyle bajek i dziecinady, tyle wyolbrzymiania każdej rzeczy, a na koniec co? A na koniec się doigrał”.

Zdaniem Sonii i Andrei matka taka właśnie była: pesymistycznie nastawiona do świata, zgorzkniała i dominująca. Gabriel zupełnie się z nimi nie zgadzał. „Mama nie była taka, na pewno nie. Bardzo każdego z nas kochała i wszystkich jednakowo, ale całkowicie skupiła się na pracy, żeby nas utrzymać”. I przypomniał, że urodziła się w czasie wojny, że straciła ojca i starszego brata, że cierpiała głód, żyła w strachu i szybko musiała dorosnąć. Może właśnie dlatego stąpała twardo po ziemi i potrafiła się poświęcić. „Nie każdy musi być wesoły i sympatyczny. To prawda, że Sonia i Andrea nie miały szczęścia, zwłaszcza Sonia, która była bardzo dobrą uczennicą, a do tego niemal zmuszono ją do małżeństwa z Horaciem. W odróżnieniu od Andrei, ona rzeczywiście jest ofiarą, ale żadna z nich nie jest sprawiedliwa wobec mamy”.

Przez wiele lat Aurora z uwagą i cierpliwością wysłuchiwała rodzinnych historii niczym wzburzonych fal. I każdemu z narratorów przyznawała rację, pocieszała, rozumiała i próbowała wszystkich ze sobą pogodzić, trzymając się jednak zawsze dyskretnej roli słuchacza. Nie lubi osądzać i zamiast doszukiwać się w cudzych duszach całej ukrytej prawdy, skupia się na licznych drobnych faktach, których lawina porywa ze sobą pozory. Instynkt jednak podpowiadał jej, że historie nie są nieszkodliwe, tym bardziej kiedy kotłują się jak psy walczące zaciekle o skąpe kości prawdy. Lepiej nic nie mówić, lepiej nie mącić bezkresnych wód przeszłości. Dlatego prosiła, błagała Gabriela: „Jeszcze nie dzwoń. Zaczekaj przynajmniej do jutra”. Ale on jej nie słuchał, zaślepiony pomysłem zorganizowania przyjęcia dla mamy. Uciszył ją tylko ruchem ręki i odchrząknął jak nauczyciel przed rozpoczęciem lekcji.

3

Przyjęcie? – zapytała Sonia. – Przecież wiesz, że mama nie lubi imprez. Uważa, że sprowadzają nieszczęścia.

– To ma być tylko obiad urodzinowy – odparł Gabriel.

– No tak, ale wszyscy mamy w nim uczestniczyć, prawda?

– Oczywiście, właśnie o to chodzi, żebyśmy się spotkali razem po tak długim czasie. Sprawimy jej tym radość.

– Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie mamy radosnej.

– Cóż, każdy wyraża radość na swój sposób.

– Ale jeśli przyjdziemy wszyscy – ciągnęła Sonia – Horacio też?

Wtedy Gabriel zamilkł, odchrząknął uprzejmie, dyskretnie i niemal z kurtuazją usunął się na bok rozmowy, jakby ustępował miejsca osobie niepełnosprawnej albo schodził z drogi grupie podrostków.

– Właśnie malowałam paznokcie, bo szykowałam się do wyjścia z Robertem na kolację do koreańskiej restauracji – opowiadała Sonia następnego dnia Aurorze. – Tak dobrze zaczęło mi się z nim układać, a twój mąż wpada nagle na genialny pomysł, żeby zebrać nas wszystkich na obiedzie. Przyznam ci się, że też stałam się przesądna i boję się radosnych uroczystości. Co się stanie, jeśli bogowie usłyszą nasz śmiech i ukarzą nas jakimś nieszczęściem?

– Pozwól, że ci powiem, jakie wymyśliłem dania – rzekł Gabriel uroczystym tonem. – Jestem ciekaw, co o nich sądzisz. – I wyrecytował jej jadłospis. – No i co?

– Świetnie, wszystko brzmi pysznie, chociaż nie jestem pewna, czy mamie spodobają się takie zbytki. Znasz ją przecież. Zobaczysz, że natychmiast zacznie wypytywać, ile kosztowała każda rzecz, psioczyć i sprzeciwiać się marnotrawstwu. Zawsze miała obsesję na punkcie pieniędzy. Ach, i pamiętaj, że Andrea jest wegetarianką.

– Jak to wegetarianką? Od kiedy?

– Od dawna. Kiedy ostatnio z nią rozmawiałeś?

– Dzwoniłem do niej… Nie pamiętam kiedy, ale nie mówiła mi, że jest wegetarianką. W ogóle przestała jeść mięso?

– Na pewno. Wiesz, że angażuje się we wszystko w stu procentach.

– Nie ma problemu, przygotuję dla niej coś specjalnego. Na przykład burgery z bakłażana, klopsiki cukiniowe, kotlety z…

– Nie zgodzi się. Za nic na świecie nie pozwoli, żebyś się dla niej poświęcał. Wręcz przeciwnie, ona poświęci się dla ciebie i zje wszystko, co jej podasz, oczywiście z obrzydzeniem na twarzy. A potem jeszcze wyliże do czysta talerz. Nie znasz jej?

– Trudno uwierzyć, że taki inteligentny, tyle studiował tej filozofii, a w ogóle nie zna najbliższych mu osób. Nie wiem, co ty o tym sądzisz, Aurorito, ale moim zdaniem powinien częściej dzwonić do Andrei. Że do mnie nie zadzwoni? Trudno. Ja już pokonałam strach. Ale Andrea ma problemy psychiczne, wiele wycierpiała i czuje się bardzo samotna. Gabriel powinien o tym wiedzieć i trochę bardziej się o nią zatroszczyć.

– Zobaczymy – powiedział Gabriel. – Nie traćmy teraz czasu na drobiazgi. A co u ciebie? Jak w pracy? Co u dziewczynek? U Roberta?

– To nie są drobiazgi – odparła Sonia spokojnym, choć stanowczym tonem. – Nie wiem, dlaczego tak uważasz. Andrea przechodzi ciężki okres, zawsze było jej w życiu trudno i to nie jest błahostka. Nie wszystko kręci się wokół Platona albo Arystotelesa.

– Nie miałem tego na myśli. Chodziło mi tylko o potrawy.

– Tak, wiem, głuptasie. Przecież mówię ci o tym z miłości.

– Wydało mi się, że trochę się na mnie zdenerwował, kiedy wytknęłam mu te drobiazgi. Na pewno wiesz o tym lepiej ode mnie, ale odnoszę wrażenie, że Gabrielowi wszystko wydaje się bardzo proste. Wiem, że z Alicią dotknęła was tragedia, ale moim zdaniem niektórzy ludzie urodzili się, żeby być szczęśliwi, i tak jest w przypadku Gabriela, i chyba w twoim też, prawda? Tylko nie zaprzeczaj, głuptasie.