50,00 zł
Niedosłysząca Laelia Wylde opuszcza Londyn wraz ze swoim partnerem Aidem i dziećmi. Ma nadzieję na nowy początek w zielonym raju: dzikiej i tajemniczej dżungli Belize. Tu będzie bliżej swego ojca i być może spełni marzenie o własnej restauracji. Jednak piękno tropikalnej natury kryje w sobie wiele niebezpieczeństw: uciążliwe upały, śmiercionośne zwierzęta i złowrogą magię. Laelia zagłębia się w sekrety przeszłości, a wspomnienia stają się coraz bardziej fragmentaryczne i zagadkowe. Jej słuch stopniowo się pogarsza i Laelia zaczyna kwestionować wszystko – od relacji z ojcem po prawdziwe intencje Aida. A może to tylko złudzenia wywołane przez chorobę? Mroczna lagunato pełna zwrotów akcji historia o miłości i zdradzie oraz korupcji i chciwości, rozgrywająca się na tle niebezpiecznego raju. Laelia musi znaleźć odwagę i siłę, by stawić czoła własnym lękom i tajemnicom skrywanym przez dżunglę – tylko wtedy będzie mogła ocalić siebie i swoją przyszłość.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 503
Rok wydania: 2025
The Night Lagoon
Copyright © 2025 Jo Morey
Copyright © 2025 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2025 for the Polish translation by Anna Sznajder
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Ilona Gostyńska-RymkiewiczZdjęcie na okładce: © soysuwan123/Adobe Stock; © Aleza/Adobe StockZdjęcie autorki: © Kirill Kozlov
Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan
Korekta: Izabela Sieranc, Joanna Rodkiewicz, Agnieszka Wójtowicz
ISBN: 978-83-68541-70-0
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2025
Dla każdego, kto się czuje niesłyszany, i dla każdego, kto chce słuchać
Stałam się orchideą
wyrzuconą na białą od soli plażę.
Pamięć,
a przynajmniej to, co mi z niej zostało,
co może cię uradować –
to życie, już zmarnowane
i wciąż usiane
cudami?
Mary Ruefle, Voyager, 1982
Nuh evrything weh gat suga sweet.
(Nie wszystko, co ma cukier, jest słodkie).
Powiedzenie belizeńskie
Dżungla rozwija się tak jak przez tysiąclecia, w dzikim półmroku – nawet w blasku dnia skrywając swoje sekrety wśród plątaniny liści, korzeni i pnączy. Majestat wiecznie zielonych drzew rzuca cień, nadzorując wszystko niczym mądry doradca: pigwice właściwe, kakaowce oraz puchowce i srebrne palmy sabałowe, a także palmy cohune. W tle rozbrzmiewa frenetyczny śpiew ptaków. Żaby skrzeczą, szczekają i warczą. Pszczoły brzęczą. Skrzeczenie puszczyka wwierca się w zmierzch. Hu-hu, hu-hu, hu-hu. Zakamuflowana wśród ściółki żararaka prześlizguje się pod kłodą. Nieustannie tętniąca życiem obfitość zieleni zapewnia liczne miejsca, gdzie można się schronić. Ale w upale wszystko szybciej gnije.
Wzdęte ciało od wtorku leżało tu pod bezlitosnym słońcem i przyciągało chmary much.
Z dziupli martwych drzew wylatują sępy, ich skrzydła rozpościerają się niczym czarne peleryny, a czujne oczy monitorują sytuację. Ptaki krążą wysoko, płyną na wietrze i obserwują, aż dołączą do stypy. Mniejsze drapieżniki się rozbiegają z głośnym pochrząkiwaniem. Osobniki o purpurowym upierzeniu gromadzą się jeden po drugim. I czekają.
Zaczynają od oczu. Pierwszy z nich, wbijając w truchło dziób, rozpoczyna ucztę. Dołączają drugi i trzeci, bezlitośnie rozrywając skórę. Języki, podobne do ostrych pilników, rozcinają ścięgna, odrywają od kości mięso o strukturze plastra miodu. Jelita są ciągnięte niczym żelkowe spaghetti o barwie truskawkowej – uczestnicy biesiady dzielą się tymi rarytasami. Ponurzy goście wciąż przybywają. Nurkują z wysoka, skrzydło za skrzydłem, przepychają się, by wywalczyć coś dla siebie, by pożreć trzewia życia.
***
Słońce krwawi na niebie, wiatr cichnie powoli. Dżungla ożywia się o kolejną oktawę – ćwierkając, wirując, kracząc. Na koniec, w ramach oczyszczania się, sępy obsikują swoje nogi, po czym – jeden po drugim – odlatują, wznoszą się ze swoimi sekretami z powrotem do nieba, z powrotem do dziupli w szkieletach drzew.
Z ciała pozostają tylko resztki. Kości czterech palców sztywno zaciskają się na rozdartym pojedynczym kwiecie orchidei: jasnopomarańczowej katlei o barwie żywszej od samego słońca.
Kokos właściwy (arekowate). Palma, drzewo kokosowe. Najbardziej rozpowszechniona roślina owocowa na Ziemi o dużej zdolności do naturalnego rozprzestrzeniania się. Wieloletnia roślina kwitnąca występująca w klimacie tropikalnym i subtropikalnym, jej orzechy (owoce) mają zdolność przetrwania do 120 dni w wodzie morskiej.
Laelia
Wyspa Caye Caulker, Belize
Wtorek, 10 stycznia 2023 roku
Kiedy okłamałam go po raz pierwszy, język załaskotał mnie, jak przy jedzeniu musującego cukierka. Nawet się nie zorientował, nie wyłapał tego. To nie było planowane, samo mi się wymsknęło i nawet nie wiem, z jakiego powodu.
Może ze wstydu. Ze wstydu czy może czegoś silniejszego? Może to był jakiś odruch obronny – albo zapobiegawczy – ponieważ kobiety mają szósty zmysł. Narząd Jacobsona. Czytałam kiedyś w jednym numerze „New Scientist” taty, że kobiety są predysponowane do słuchania swojej intuicji, że potrafią wyczuć strach, jakby ktoś miał go za chwilę zaserwować.
***
Przedzierające się przez chmury słońce ogrzewało morze. Turkusowy lek. Wdychałam to wszystko głęboko w siebie. Skutery szumiały w oddali, zaburzając gładki błękit wody za nimi.
Aid leżał obok mnie, całkowicie odprężony. Wokół jego klatki piersiowej, szyi, ramion wiły się tatuaże – upamiętnione krwią, bólem i atramentem nieopowiedziane historie. Najnowszy – róże w miękkiej czerni i szarościach – zagościł na jego bicepsie tuż pod sercem z inicjałami L.F. Aid opierał się na łokciach, a stopą wystukiwał rytm muzyki dźwięczącej w jego uszach, której ja nie słyszałam. Był rozkojarzony, odkąd dotarliśmy na wyspę. Kiedy przy śniadaniu zapytałam, czy denerwuje się spotkaniem z tatą, upierał się, że nie, a moje pytanie go zirytowało. Prawie nie zjadł naleśników i zostawił większość kawy. Chciałam mu wtedy powiedzieć o restauracji, ale od razu zmieniłam zdanie i stwierdziłam, że lepiej będzie zaczekać, aż wszyscy nieco bardziej się zrelaksujemy.
Niskie dźwięki reggae dobiegające z baru na plaży zagłuszały szum w moich uszach, ale w nietypowych rytmach wciąż słyszałam brzęczenie urządzeń elektrycznych – one nigdy nie znikały na dobre. Audiolog kazał mi je ignorować – szalone odgłosy w mojej głowie – ale kiedy chce się wyłapać ciszę, nie sposób nie słyszeć niczego.
Dzieci wbiegające do morza i wybiegające z fal znaczyły piasek w pobliżu molo. Słodko-słona bryza mieszała się z ich chichotem – z moimi aparatami słuchowymi ledwie mogłam je dosłyszeć.
Bezszelestny wiaterek drażnił liście palm nad nami, ich szare cienie tańczyły na piasku – bardziej ziarnistym, niż go zapamiętałam. Rozciągającą się na łagodnym brzegu plażę – chyba węższą niż kiedyś – wypełniały ławki piknikowe, składane krzesełka i hamaki. Usiedliśmy na ręcznikach.
Aid wyjął słuchawki z uszu.
– Jak się czujesz? – zapytał i zaczął smarować twarz kremem z filtrem. – Mam na myśli powrót tutaj.
– W porządku – odparłam. – Jest nieźle… Nie mogę się doczekać, aż zobaczę południe.
Pelikan skrzeknął na widok ryby sunącej w wodzie wzdłuż pomostu.
– Ella wydaje się odprężona.
Dzieci z łatwością przyzwyczaiły się do tego miejsca i zostawiły za sobą osad Londynu.
Westchnęłam.
– Ona potrzebuje przerwy.
– Wszystkim nam tego trzeba, ale dziwnie się czuję, b<…> tu ponownie.
Skrzeczenie pelikana zagłuszyło część słów Aida. Jego akcent z Nowej Anglii wydawał się silniejszy niż zwykle.
Dylan pędził w naszą stronę plażą, rozkopując piasek.
– Aid, wejdziesz znów z nami do <…>orza?
– Jasne, mały – krzyknął Aid. – Zapa<…> tylko, a potem do was dołączę. – Odwrócił się do mnie. – Kiedy <…> spotkać się z twoim tatą?
Podkręciłam aparaty słuchowe.
– Muszę porozmawiać z Chloe. Ona wszystko zaplanowała.
– Co ty powiesz. – Aid wyciągnął swój woreczek z tytoniem z mojej torby plażowej.
– Szczerze mówiąc, ona zorganizowała to wszystko.
– Pomyślałem, że może najpierw zechce spotkać się ze mną, przed wszystkimi innymi.
– Chce to zrobić właśnie tak, bo uważa, że tak będzie zabawniej… Jesteś pewien, że się nie denerwujesz?
– Nie siedźmy tam zbyt długo. Jak już odbębnimy imprezę, jedźmy do Placencii, jak planowaliśmy. Plaże i tak są tam lepsze.
Aid nie chciał ponownie przyjeżdżać na Caye Caulker. Pytał, czy nie moglibyśmy odwiedzić taty w dżungli, czego i ja pragnęłam. Ale moja siostra miała swój plan, a ja wiedziałam, że lepiej w nim nie mieszać. Poza tym spodobał mi się pomysł powrotu na wyspę, a Aid po prostu nie był taki nostalgiczny.
– Masz ochotę na kawę? – spytałam.
Wcierał resztkę kremu z filtrem w swoje wytatuowane ramiona.
– Chętnie. Dzięki.
Spojrzałam na dzieci.
– Na coś jeszcze?
Złapał mnie za kark i przyciągnął do siebie.
– Całusa.
Oddychaliśmy sobą nawzajem w cieniu przechodzących nad nami chmur. Pachniał kokosem i drewnem, aż musiałam się oderwać od tej obezwładniającej woni.
– Kocham cię, Wylde – zawołał za mną, kiedy ruszyłam przez piasek. – Szaleńczo.
Odwróciłam się, by się do niego uśmiechnąć, a jego niebieskie oczy wpatrywały się we mnie.
Młoda para i ich maluch dotarli do budki przede mną. Kobieta była piękna. Wyglądała na Skandynawkę, ale zaczęli ze sobą rozmawiać w jakimś innym języku – może po niemiecku lub holendersku. Sprzeczając się z dziewczynką o to, co chce zamówić, wskazywali na przemian na nią i na wyblakłą tabliczkę z listą lodów. Przez chmury przebijało tak jasne słońce, że musiałam zmrużyć oczy, by dostrzec napisy wykonane kredą na ścianie budki: MROŻONA KAWA, PIWO, SMOOTHIES.
Mała zaczęła jęczeć, tupiąc stopą w klapku.
– Roomijs, roomijs – podśpiewywała. Lody, lody.
Czułam, jak moje ciało się aklimatyzuje, wchodzi w tryb dwutygodniowych wakacji. Jak dobrze w końcu wyjechać i znów wskoczyć w bikini. Tak długo nie mieliśmy pieniędzy na wyjazd za granicę, dlatego teraz wydawało się to jeszcze cenniejsze. Starałam się nie myśleć o tym, co się stało z Aktarem i restauracją, kiedy wszystko zostawiliśmy. W zasadzie mieliśmy całość opłaconą, więc mogłam się tym cieszyć – martwić się będę po powrocie do domu. Potem, rzecz jasna, pomyślałam o Aktarze, o restauracji i okolicznościach, w jakich się rozstaliśmy. Szlag. Musiałam do niego zadzwonić i ponownie go przeprosić. I musiałam powiedzieć Aidowi.
Leżał na plaży i wgniatał niedopałek papierosa w piasek. Nawet z tej odległości było widać, że prezentuje się nieźle. Czasami traciłam go z oczu, ale nie było co do tego wątpliwości – ludzie się za nim oglądali, a jemu się to podobało. Byłam z nim już trzy lata, a wystarczyło, że na niego spojrzałam, i dosłownie traciłam głowę.
Szary kształt na horyzoncie pojawił się jakby znikąd. Dzieci ochlapywały się nawzajem wodą, ale nie stały zbyt głęboko. Ella, nawet mając czternaście lat, nadal lubiła bawić się ze swoim młodszym bratem. Wyobraziłam sobie dzień, w którym nie będę już w stanie ich słyszeć, moich własnych dzieci – najokrutniejsza próżnia, jakiej można doświadczyć. Musiałam to wszystko zapamiętać.
– Nee! – krzyknęła blondynka przede mną, pogardliwie spoglądając kątem oka na swojego męża i pochylając się do dziewczynki, która tupała już drugą stópką.
Ella weszła głębiej do wody, była bliżej pomostu, dokąd płynęła motorówka. Wyglądała na o wiele wyższą niż ostatnio, kiedy widziałam ją w kostiumie kąpielowym, i miała niewiarygodnie długie kończyny. Zaledwie kilka lat temu zachowywała się jak straszna przylepa, całkowicie zależna ode mnie, a teraz rozkwitała w szalonym tempie – stawała się tajemnicza i dojrzewała. Łódź niesiona falami pojawiła się blisko końca doku.
Kobieta w czerwonym bikini wstała od pobliskiego stołu, odpychając swoje krzesło do tyłu. Wzięła ostatni łyk kawy i rzuciła gazetę, której strony zaszeleściły we wzmagającej się bryzie. Mój wzrok przykuły słowo Amandala oraz nagłówek:
Strzelanina na Logwood Street. Nie żyje człowiek. Policja rusza w pościg za Zabanehem.
– Roomijs! – wrzeszczał stojący przede mną dzieciak, aż dźwięk ten wwiercał mi się w uszy.
Poziom wody się zwiększał, spływając kaskadami po piasku. Ella, zanurzona po klatkę piersiową, unosiła się i opadała, broniąc się przed gwałtownymi falami. Przeszukałam wzrokiem linię brzegową, ponad którą zbierały się gęste szare chmury. Gdzie jest Dylan?
Przeszedł mnie dreszcz. Przebiegłam spojrzeniem tam i z powrotem po rozmywającym mi się w oczach obrazie. Wciąż mogłam dostrzec Ellę znikającą w falach, ale nigdzie nie widziałam Dylana.
Zaczęłam iść szybko, nabierając tempa, i po chwili już biegłam w stronę morza. Dzieciak za mną wciąż piszczał: „Lody, lody”. Piasek pod moimi stopami był ciężki i zbrylony. Wyraźnie widziałam Ellę zmagającą się z falami wywoływanymi przez łodzie, ale nadal nie dostrzegałam Dylana.
Aid pędził w stronę morza.
– Ella! – krzyknęłam, rzucając portfel niczym pocisk. – Gdzie jest Dylan?
Nie słyszała mnie. Kiedy tak biegłam, piasek uderzał mnie w łydki. Rozwiązałam sarong i rzuciłam się do wody, nie przestając badać jej powierzchni.
Ella, z włosami przyklejonymi do twarzy, spojrzała na mnie tępo, a potem dookoła – nie wiedziała, nie miała pojęcia, że on znalazł się pod wodą. Aid płynął daleko z przodu. Wołałam Dylana, walcząc z falami, które z każdą chwilą wydawały się potężniejsze. Łódź oddaliła się od doku, a jej silnik warczał jak niewidzialny potwór. Na skutek tego zaatakowały mnie nowe fale. Dudniło mi w uszach i dokuczał mi okropny szum.
Szarpiąc się z Ellą, udało mi się złapać ją za ramię i popchnąć w stronę brzegu. Popłynęłam z powrotem. Fala nade mną nabierała wysokości, pęczniała i zaczynała się łamać. Zanurkowałam, a ogromna masa wody przewaliła się nade mną.
Kiedy się wynurzyłam, w końcu go zauważyłam: Dylan unosił się na wodzie w pobliżu pomostu. Jego ciało podskakiwało na fali. Jego ciało wyglądało na zwiotczałe.
– Tam! – Wskazałam, krzycząc do Aida, który znalazł się bliżej niego. Patrzył na mnie nieruchomym wzrokiem, jakby zobaczył ducha. – Aid! – krzyknęłam.
Ale on tylko unosił się na wodzie i przebierał w niej nogami. Utknął w martwym punkcie. Na jego twarzy pojawiło się przerażenie, którego nigdy wcześniej u niego nie widziałam.
Podpłynęłam bliżej, walcząc z falami, które szarpały mną, jakbym była wodorostem. Pociągnęłam Dylana, przewróciłam go na drugą stronę, objęłam jego brodę, jak chyba powinno się robić, ale silne fale rzucały nami niczym szczątkami wraku.
Udało mi się wziąć go w ramiona i przytulić mocno, jak robiłam to przez wiele nocy. Krztusił się wodą, był blady, ale oddychał. Aid znów znalazł się obok mnie i teraz płynął z nami, prowadząc nas wszystkich do brzegu. Jeszcze jeden ruch i już znaleźliśmy się na płyciźnie. Wróciliśmy w bezpieczne miejsce. Upadłam na piasek, wciąż trzymając Dylana.
Aid wydobył go z moich ramion i położył.
– No dalej, młody.
Dylan wypluwał słoną wodę, gwałtownie próbując łapać oddech.
– Nic mu nie jest – uspokajał mnie Aid. – Wszystko w porządku.
Aid uklęknął obok mnie, przesłaniając słońce. Jego tatuaże rozmazywały mi się przed oczami. Docierało do mnie stłumione dudnienie w rytmie reggae, ta sama piosenka. Ta sama piosenka.
Przytuliłam Dylana.
– Nic ci nie jest?
Uśmiechnął się lekko i skinął głową.
– Nieźle nas przestraszyłeś.
Z różnych stron nadchodzili ludzie, którzy teraz przypominali jaskrawe konfetti rozsypane na plaży. Ręce nieznajomych głaskały mnie po plecach, na co się wzdrygałam. Obce głosy mówiły: „Ta łódź nie powinna być tak blisko brzegu, nie przy takiej prędkości”. Głośność się zmieniała, pojawiający się falami szum uszny zagłuszał wszystko. Tuman nieznośnego dźwięku.
Moje aparaty słuchowe były zalane wodą. Wyciągnęłam je z uszu, zastanawiając się, czy nadal działają, ale nie byłam w stanie tego stwierdzić. Otaczało mnie zbyt wielu ludzi. Zbyt duży hałas. Mięśnie bolały mnie z wyczerpania. Za dużo. Za dużo.
Za dużo.
Odsunęłam się od nich, od tego małego zbiegowiska, i ruszyłam plażą w kierunku naszych ręczników. W uszach mi trzeszczało, kiedy sprawdzałam moje aparaty słuchowe – jakimś cudem nadal działały. Holenderska para przeszła przede mną, trzymając się za ręce i spoglądając w stronę morza. Kilka kroków za nimi szła mała blondynka, niosąc lody truskawkowe.
Byłam przygotowana na Chloe. Po lunchu Aid wpadł na Toma przy bankomacie – jedynym na wyspie – i powiedział mu o Dylu. Dlatego wiedziałam, że ona wie.
– Lil, co się stało?
Żadnego powitania. Przytuliła mnie mocno do swoich okrytych poncho piersi, gdy zebraliśmy się obok ich basenu, a potem wypuściła ze swoich objęć równie dramatycznie. Podkręciłam aparaty słuchowe.
Normalnie nigdy się nie ściskałyśmy – tak naprawdę tylko przy narodzinach, weselach, zgonach.
I widzieliśmy ich dopiero co wczoraj, kiedy wózkami golfowymi – pełnymi dzieci i walizek – podjechali pod hotel. Aid wymusił na mnie obietnicę, że nie zatrzymamy się w tym samym miejscu co oni. Marzyliśmy, że będziemy się wylegiwać, a poranki spędzać na leniuchowaniu. Nasze lokum było tańsze, rustykalne. W każdym razie komu potrzebny jest basen, kiedy od Morza Karaibskiego dzieli dosłownie kilka kroków?
– Jak się masz, Dylan? Dobrze się czujesz?
Chloe potargała włosy chłopca, gdy na podłogę wyłożoną kafelkami rzucił swoje płetwy i okulary do pływania.
Strząsnął jej dłoń ze swojej głowy i wzruszył ramionami.
– Dziękuję, dobrze.
Plątanina myśli – wspomnienie twarzy Dyla zanurzonej w wodzie. Mrugnęłam, żeby przepędzić ten obraz.
– Nic mu nie jest – odparłam. – Naprawdę.
Usiadłam naprzeciwko Toma, licząc na to, że sobie z nim pogadam i zmienię temat rozmowy.
– Nie jest ci w tym za ciepło? – spytała Ellę Chloe, wskazując na długie rękawy jej koszulki sportowej.
– Nie – odpowiedziała Ella.
Spojrzałam na Chloe, otwierając szerzej oczy, i ukradkiem potrząsnęłam głową.
Dylan i Ella dołączyli do swoich kuzynów. Cała szóstka popędziła, żeby oglądać rozgwiazdę, którą Edmund znalazł na plaży. Została tylko Mathilda, siedząca w wysokim krzesełku, cała umazana burą papką ze słodkiego ziemniaka.
– Jak twój pensjonat, Laelia? – spytał Tom.
Co za ulga. On też nie miał ochoty wałkować wydarzeń dzisiejszego poranka.
– Świetny. – Uśmiechnęłam się na myśl o naleśnikach śniadaniowych Mikela z ich bananowymi oczami i buźkami z miodu. – Oczywiście nic nie może równać się z tym lokum.
– Pewnie wychodziłaś z siebie – ciągnęła Chloe. – Nie mogę w to uwierzyć. Ani na chwilę nie można spuszczać ich z oczu, prawda? – Podała mi kartę drinków. – Koktajle wyglądają dobrze. Co pijesz, Tom? – spytała, ale nie czekała na jego odpowiedź. – Musisz je stale obserwować. Kiedy byliśmy w Sanibel, bliźniaczki miały cztery lata. Flora zniknęła pod wodą i prawie się już nie wynurzyła, a to było w basenie. Nie sądzę, żeby można było zostawiać ich samych w morzu.
Spojrzałam na Aida, ale udawał, że wczytuje się w menu.
Kolejny przebłysk: Dylan w wodzie, jego twarz bez życia. Szkliste brązowe oczy przechodzące w płynną zieleń. Przełknęłam ślinę, żeby odpędzić od siebie to wspomnienie.
– To mogło się przydarzyć każdemu – powiedział Tom, przywołując faceta z baru, który go zauważył, ale nie przerwał ustawiania szklanek. – Co wszyscy pijecie? Piwo?
Mathilda zaczęła płakać i wić się w krzesełku. Chloe grzebała w torbie, jednej z kilku rzuconych koło jej wypedikiurowanych stóp w klapkach.
– Czego się napijesz, kochanie? – spytał Tom. – Tu chyba nie ma obsługi.
– Daiquiri. Ekstrakwaśne. – Wyciągnęła pluszowego królika i rzuciła go na tacę krzesełka Mathildy.
– Pójdę z tobą – powiedział Aid, po czym wziął portfel i ruszył za Tomem.
Wolna teraz od towarzystwa męża, Chloe postanowiła wykorzystać swoją szansę i odezwała się półszeptem, na wypadek gdyby faceci nie byli poza zasięgiem.
– Nie patrzyłaś na nich uważnie? – Jej uszminkowane usta przeciągały każde słowo, a jej oczy aż rozszerzały się z ekscytacji. – Tom powiedział, że piłaś kawę, kiedy to się stało.
– Oczywiście, że ich obserwowaliśmy. Morze bardzo szybko się wzburzyło. Motorówka pojawiła się znikąd. Nie powinna podpływać tak blisko. – Wygrzebałam w końcu z torby okulary przeciwsłoneczne i je założyłam. – Pamiętasz? Kiedy byliśmy tu wcześniej, tego starszego gościa porwał prąd strugowy koło Splitu i nurkująca kobieta go uratowała.
– Tym bardziej powinno się pływać z nimi, Lil. Może to wygląda jak raj, ale nadal musisz zachować rozsądek. Dylan ma tylko osiem lat i nie pływa zbyt dobrze.
– Jaki jest plan na dziś wieczór? – Westchnęłam. – Spotkamy się z tatą od razu w restauracji?
Kolejny niewyraźny błysk. Twarz. Oczy jak szmaragdy.
– Mounia ma go tam przywieźć przed osiemnastą. Powiedziałam jej, że będziemy na nich czekać razem z całą resztą. Mailowałam z właścicielem, Ervinen albo Erinem, jakoś tak ma na imię, a on potwierdził, że załatwią świeczki. Przygotują biały tort owocowy czy coś w tym stylu. Podobno mają tu taką tradycję. – Krzyki Mathildy przeradzały się w irytujące zawodzenie.
– Czy nie powinniśmy najpierw sami spotkać się z tatą? – spytałam. – Przed imprezą w restauracji? To może być trochę przytłaczające…
Chloe zrzedła mina.
– Lil, to właśnie cała ty. Nic nie robisz, a teraz próbujesz zmienić to, co zrobili inni. Wszystko jest zorganizowane. No i spędzimy tu dwa tygodnie. Będziemy mieli mnóstwo czasu, żeby spotykać się z tatą.
Owszem, oni mieli tu spędzić dwa tygodnie, ale nas było stać tylko na dziesięć dni. Powiedziałam im, że będę musiała wrócić do pracy – nie przyznałam się, że nie mamy pieniędzy ani że ja nie mam już pracy. Wnętrzności aż mi się skręciły.
– Pomyślałam, że wróci na południe, jak tylko będzie po wszystkim. – Zaczęłam się rozglądać zaciekawiona za drinkami. – Nie zostajecie tu, na wyspie? – Potrzebowałam alkoholu. Byłam wyczerpana. Po tym całym jet lagu i adrenalinie poranka odczuwałam poważny spadek formy.
– Tak. A wy nie? Moim zdaniem zabieranie dzieci do dżungli to nie najlepszy pomysł. Tam czyhają różne niebezpieczeństwa.
Bardzo chciałam zobaczyć miejsce, w którym mieszka tata. Nigdy nie odwiedziliśmy jego domu w dżungli, a miałam ochotę się przekonać, czy jest tak piękny, jak zawsze sobie wyobrażałam.
Chloe zaczęła machać króliczkiem przed twarzą Mathildy, co tylko pogorszyło sytuację.
– Jest rozdrażniona. Nie spała w samolocie i ostatniej nocy też prawie wcale. – Kilka pomarszczonych kobiet z sąsiedniego stolika rzuciło Chloe ostre spojrzenia.
– Może pójdziesz ją położyć? – zasugerowałam.
Krzyki Mathildy znów zmieniły się w szlochy, kiedy dziewczynka próbowała łapać oddech.
Kolejny przebłysk pamięci lub halucynacja. Zielone oczy, które mignęły mi w wodzie. Wykręciłam się na krześle.
– Ja bym nie zabierała dzieci do domu taty – ciągnęła Chloe. – Tam są węże, skorpiony, pieprzone tarantule i Bóg wie co jeszcze. Edmunda pewnie pożarłby jaguar i wtedy byłoby po wakacjach. Nie zaryzykuję. – Zaśmiała się, podnosząc Mathildę z wysokiego krzesełka. – Nie będę schodzić z leżaka, jak już się raz na nim umoszczę. Spędzimy z tatą kilka dni tutaj, zanim odjedzie. – Zaczęła się kołysać w tę i z powrotem, tuląc głowę Mathildy w nadziei, że to uspokoi małą.
Nawet nie przypomniałam Chloe, że wokół nas, na Caye Caulker są krokodyle i rekiny.
Tom i Aid stali przy barze, pogrążeni w wymuszonej rozmowie, a obok nich znajdowały się nasze drinki. Niezbyt do siebie pasowali. Tom w swojej hawajskiej koszuli, której nowość aż biła po oczach, z dopasowanymi chinosami z paskiem, które sprawiały, że czułam się spięta już na sam ich widok, i Aid odziany jedynie w bermudy i tatuaże – dwaj mężczyźni niemający ze sobą kompletnie nic wspólnego, poza piwem i kobietami o nazwisku Wylde. Biedne dranie.
– Zabiorę ją na drzemkę – oświadczyła w końcu Chloe, wpatrując się w opalone kobiety przy sąsiednim stoliku. Powiedziała to na tyle głośno, by ją usłyszały, i tak zjadliwie, żeby się zamknęły i skupiły na sączeniu swoich margarit. Przez wolne ramię zaczęła sobie przerzucać torby z pieluchami, torebki i chusty. – Zobaczymy się za chwilę. Skorzystaj z basenu. Możesz mieć oko na dzieci? Tom jest tutaj, więc wszystko powinno być okej.
Ruszyła w kierunku swojego pokoju, ale na odchodne rzuciła jeszcze jedną kąśliwą uwagę:
– Sądzę, że nie powinnaś pozwalać Dylanowi wchodzić już dzisiaj do wody.
Tacie pewnie nie spodobają się ozdoby, które Chloe porozwieszała wszędzie: niekończące się krepinowe serpentyny, balony i pompony z tiulu, które przywiozła z Anglii, a wszystko to zwisające z krokwi. Jakby go w ogóle nie znała – do szczęścia potrzebował jedynie radości, śmiechu i whiskey. Nie zamieszania, tylko dobrej zabawy.
– Wygląda świetnie, prawda? – zagadnął Tom, unosząc ręce w nieco wymuszonym geście uznania.
Kiedy rozejrzałam się dookoła, dostrzegłam różne inne elementy wystroju restauracji. Białe postarzałe drewno, latarnie sztormowe wypełnione piaskiem i podniszczone malowidła pejzażowe. Byłam pewna, że już tu kiedyś jadłam – to jedna z lepszych knajp na wyspie, serwująca popularnego tu homara z frytkami i smaczne piwo.
– Wygląda naprawdę… kolorowo – odparłam, ściskając dłoń Aida i upuszczając torbę na stołek barowy.
– Chloe wykonała świetną robotę – stwierdził Tom. – Nie chciała mi powiedzieć, ile to kosztowało. Tanie pewnie nie było.
Nie dałam się podpuścić. Zawsze się skupiał na cenach. To był jego sposób na odzyskanie choć pozorów kontroli nad Chloe, która nie tylko zarabiała na ich dom, ale jeszcze nad wszystkim panowała.
Aid zabrał dzieci na taras, na którym siedzieli Edmund, Flora i bliźniaczki ubrane jak modelki z katalogu White Company. Od razu zaczął rozmawiać z innymi gośćmi – wywołał uśmiech na ich twarzach i pomógł wszystkim się odprężyć.
Rozpoznałam to miejsce. Aid i ja jedliśmy w tej restauracji, kiedy spiknęliśmy się po raz pierwszy. Owoce morza i rum, aby powstrzymać głód wywołany seksem po seksie – odmiana po zamawianiu jedzenia do pokoju w przerwach tego długiego, pełnego pożądania dnia, który spędziliśmy, napawając się sobą nawzajem. Chowanie się w jego pokoju hotelowym wydawało się takie niewłaściwe – Aid ukrywał się przed swoimi przyjaciółmi, ja przed Chloe. Właśnie rozstałam się z Simonem, a Chloe wpadła na pomysł, żeby pojechać na wakacje. Zasugerowała to i w zasadzie zapłaciła za wszystko. Załatwiła nawet to, że Tom wraz z ich ówczesną nianią Ramoną – chyba tak miała na imię – zaopiekowali się Ellą i Dylanem u nich w domu. Powiedziała, że to będą solidne wakacje. Meksyk i Belize. Dwa tygodnie. Bez dzieci. Miałam się całkowicie wyleczyć z Simona – jakby był jakimś wirusem – ale i tak wiedziałam, że pierwsza skrytykowałaby to, co robię, nawet jeśli byłby to tylko wakacyjny seks. Wtedy była to tak naprawdę przygoda na jedną noc i na jeden dzień, ale seks okazał się niesamowity. Nic innego się nie liczyło. Pragnęłam Aida całą sobą. Mogłabym przysiąc, że w tamtym pokoju hotelowym posmakowałam nieba i poczułam ocean. Zaznałam prawdziwego błękitu. Wszystko było niczym, a nic wszystkim.
– Och, dobrze, że tu jesteś – powiedziała Chloe, przechadzając się z Mathildą uwieszoną u biodra po części sali przeznaczonej na tańce. – Ludzie już się schodzą.
Goście zaczęli napływać. Ekspaci – lub imigranci, jak według Aida i mnie powinni się nazywać – lokalni mieszkańcy, Amerykanie, Brytyjczycy i Belizeńczycy, w tym kilku, którzy zdołali przybyć ze Stann Creek. Chloe wyraźnie wszystkim zakazała przyjeżdżania wcześniej niż jeden dzień przed imprezą, żeby uniknąć ich przypadkowego wpadnięcia na tatę. Mounia nie mogła go przecież cały czas trzymać w ich hotelu. Wyspa Caye Caulker miała zaledwie osiem kilometrów z północy na południe i jedynie kilka przecznic szerokości – było tu pięknie, ale klaustrofobicznie.
Wszyscy znali wszystkich. Tata powiedział mi kiedyś, że cały kraj jest wielkości Massachusetts i ma taką samą populację jak Coventry. Nigdy tego nie wygooglowałam, ale to chyba prawda.
Zrozumiałam, dlaczego tata nie osiedlił się na wyspach jak wszyscy. Chodziło o styl życia ekspata (imigranta). Oddawał mu się od czasu do czasu, gdy nachodziła go ochota na spędzenie kilku dni na plaży z książką i pogapienie się na ciała w bikini albo gdy musiał uzupełnić zapasy wina lub skorzystać ze swoich kontaktów pomocnych przy sprowadzaniu tańszych rzeczy z USA: ciasteczek Oreo, płatków śniadaniowych i mąki do wypieku chleba, bo najwyraźniej teraz była mu potrzebna, jak to bywa, kiedy się mieszka gdzieś w głuszy w Belize. Zawsze nam mówił, że turystyka to rezygnacja ze zwykłości, poszukiwanie czegoś nierealnego. Mieszkając w dżungli, uważał, że zasługuje na coś więcej niż status obcokrajowca, zwłaszcza że znalazł to miejsce, zanim jeszcze powstał jakikolwiek przewodnik o nim.
Gwar w restauracji narastał wraz z kolejnymi przybywającymi osobami. Popijając rum z colą, zyskałam na temat różnych ludzi raczej zbędne mi informacje. Jeff i Laurie z Fort Lauderdale pokochali Belize, ponieważ jest „tak łatwe i anglojęzyczne”. Carmen ze szkoły nurkowania przeniosła się tutaj z Trynidadu. Erian, z którym rozmawiałam, zajadając się salbutes, czyli lokalną wersją smażonych tortilli z pomidorami, limonkami i jalapeño, urodził się i wychował na Caye Caulker. Dzielił się opowieściami o niewyobrażalnych huraganach i zniszczonych domach, o imprezach, trendach w handlu i czerwonej lemoniadzie Chavannes, o tym, że zawsze wiedział, że tata pojawi się w tym miejscu tego samego dnia każdego roku, więc czekał z dziesięcioletnim Don Omario dla niego. Nie miałam pojęcia, co to w ogóle jest – jakaś whiskey, a może rum. Tata wypiłby wszystko, czymkolwiek by to było.
– Caye Caulker to dawna wyspa rybacka z problemem alkoholowym – powiedział mi Erian. – Teraz wyspa pijacka z problemem wędkarskim.
Zapytał mnie, nad czym tata obecnie pracuje, ale nie miałam pojęcia. Prawdopodobnie on wiedział więcej na temat ostatnich lat życia taty niż ja. Dorastając, zawsze byłam blisko związana z ojcem – bardziej niż Chloe – ale w ostatnich latach życiowe komplikacje oddaliły nas od siebie.
– Nadal zajmuje się orchideami – odparłam. Zawsze chodziło o orchidee.
Spojrzałam na Aida, którego otaczała spora grupka ludzi wsłuchujących się w każde jego słowo. Kochali go, a on to uwielbiał. Przypominał mi tatę.
– To go tu sprowadziło, prawda? – spytał Erian. – Kiedy kupił Stann Creek.
Chloe się zerwała, przerywając nam.
– Lil, możesz spróbować smażonych ślimaków?
Erian się uśmiechnął i ruszył ku kolejnej grupce gości.
– Obawiam się, że sos jest zbyt pikantny – wyjaśniła.
Pstryknięciem Chloe zatrzymała faceta z baru, który szedł przez salę z talerzem.
– Czy moja siostra może ich spróbować? – zapytała, po czym dodała: – Jest szefem kuchni. W Londynie.
Byłam szefem kuchni.
Posłałam facetowi niewyraźny, przepraszający uśmiech.
– Są pyszne – powiedziałam do niego, szykując się, by wziąć kolejny kęs. Na języku wyczuwałam cierpki posmak.
Aid flirtował teraz żartobliwie ze starszymi paniami przy barze, gdzie towarzyszył mu Tom – jego charyzma była zniewalająca. Widziałam, jak kobiety natychmiast zakochują się w roztaczanym przez niego cieple i podekscytowaniu. Jego energia przyciągała ludzi jak magnes – właśnie na nią zawsze wszyscy się łapali. Wszyscy chcieli jej zaznać.
– Chyba przyda im się więcej limonki – poinstruowała Chloe, zanim odwróciła się do mnie. – Zwykle nie organizują prywatnych imprez. Musiałam przez telefon przekonać Eriana do tego i do zrobienia kanapeczek. Nie było łatwo to ogarnąć między spotkaniami z klientami.
Czy to kolejny przytyk do tego, jak niewielki wkład miałam w zorganizowanie tej imprezy? Być może.
– Dobrze mnie słyszysz? Nie jest zbyt głośno? – zapytała.
– Może być.
– Rozmawiałaś z Aidem o wszystkim?
– Czyli o czym? – Wzięłam kilka chipsów z tortilli. Ciągle jeszcze nie powiedziałam mu o restauracji.
– O tym, że nie pilnował dzieci w wodzie.
– Chloe, już ci mówiłam, że patrzyliśmy na nie. To był wypadek.
– Aid powiedział Tomowi, że poszłaś <…> budki z kawą… – zaświergotała Chloe. – To patrzyłaś na nie czy nie?
– To nic takiego. – Opróżniłam szklankę, a znajdujące się w niej kostki lodu zagrzechotały.
– Nic takiego? – Obejrzała się przez ramię, sprawdzając, czy nikt jej nie słucha. – To twoje dzieci, Laelio. Odpowiadasz za nie.
– Och, do cholery. Proszę, nie rób tego.
Jej twarz zmartwiała.
– Czego?
– Nie matkuj mi. – Zaczęłam odczuwać ucisk w klatce piersiowej, a w moich uszach narastał szum. Nie mogła znieść, że mam teraz Aida, kogoś, komu na mnie zależy, kto o mnie dba, więc ona już nie musi.
– Cóż, <…> powinnaś wziąć odpowiedzial<…>. Zmierz się <…> tym.
W moich uszach rozlegał się koszmarny zgrzyt.
– Naprawdę będziemy teraz o tym rozmawiać? – Zniżyłam głos do wymuszonego szeptu. – Są urodziny taty. Poświęciłaś tyle energii na zorganizowanie tej cholernej imprezy, więc może spróbujmy się tym po prostu cieszyć?
Odwróciłam się i spojrzałam na restaurację, w której sporo się działo. Zatłoczona sala dosłownie pulsowała od rozmów i osobliwych śmiechów. Dzieci śmigały między dorosłymi niczym motyle. Wzięłam głęboki oddech – w moim żołądku rum ścierał się z mdłościami.
Kilka sekund po osiemnastej – Chloe regularnie informowała nas o czasie – i po paru dramatycznych próbach uciszania nas i machaniu rękami, kiedy błagała, żebyśmy przestali rozmawiać, weszli Mounia wraz z tatą, oboje z roziskrzonymi oczami i promiennymi uśmiechami.
– NIESPODZIANKAAAA! – Tłum gości krzyczał i wiwatował nieharmonijnie. Wciąż kipiąc ze złości, ledwo mogłam wypowiedzieć jakieś słowa. Szum przeszył moje uszy.
Tata doskonale udawał zdumienie – śmiał się i przytulał każdego w zasięgu wzroku, unosił ramiona wysoko, niczym Chrystus w szczerym podziwie.
– Ojej! – ryknął, po czym niedowierzająco pokręcił głową, krzyżując dłonie na piersi. – Nie trzeba było.
Wyglądał na starszego, bardziej surowego, ale jednocześnie delikatniejszego niż wcześniej – był zbyt elegancko ubrany, w jasną koszulę i lniane szorty oraz kapelusz panama, który nosił prawie zawsze, czy to w Belize, czy w Anglii, bez względu na pogodę. Za każdym razem, gdy zauważył nowego znajomego, wskazywał na niego i zmieniał wyraz twarzy.
Tatę traktowano niczym cesarza, wszędzie, gdzie tylko się pojawił, stawał się suwerenem. Zawsze emanował bezbrzeżnym magnetyzmem, który promieniował z niego niczym prąd elektryczny. Ludzie go kochali i nienawidzili, ale po prostu nie mogli się od niego oderwać, a on lubił się znajdować w centrum uwagi. Skrzętnie to wykorzystywał i zaskarbiał sobie przychylność widowni jak Oliver Twist – kurtyna na jego scenie nigdy nie opadała.
Erian wsunął mu drinka do ręki i wszyscy zaczęli wiwatować. Czekając, aż tata będzie wolny, odszukałam Aida w barze.
– Cześć. – Uśmiechnął się. – Chcesz jeszcze jednego?
– Poproszę rum i piwo imbirowe – poleciłam barmanowi, kiedy stawiał kolejną butelkę piwa przed Aidem.
Aid zaraz pociągnął z niej łyk.
– Odebrałaś mój tytoń?
Uśmiechnęłam się, grzebiąc w torebce: klucz do pokoju, telefon, karty piłkarskie Dylana, durexy.
– Pamiętałaś o prezerwatywach? – wyszeptała mi do ucha Chloe przy bramce na lotnisku, kiedy dzieciaki porozwalały się na wypolerowanej podłodze i rozsypały całe morze plastikowych zabawek wokół naszych stóp.
Zawsze chciała wywęszyć jakieś szczegóły, szukała czegoś zastępczego, czegoś ekscytującego, czego mogłaby się uczepić – wątpię, by ona i Tom po piątce dzieci często się bzykali. Odkąd byłyśmy małe, zawsze ze mnie drwiła w ten sposób, jak to starsze siostry mają w zwyczaju, i nigdy z tego nie wyrosła.
– Tak – odpowiedziałam, myśląc, że lepiej będzie ją uciszyć.
Jakim cudem to było zaledwie wczoraj? Czy to było wczoraj? Miałam wrażenie, że jet lag pochłonął moją pamięć i pożarł czas. Znalazłam w końcu tytoń Aida i dałam mu go.
– Twojemu tacie udało się wyglądać na zaskoczonego… Założę się, że jakoś się o tym wszystkim dowiedział. Nie mógł nie natknąć się na kogoś, kogo zna… Powiedzia<…> mi <…>. – Aid się roześmiał.
– Co?
– Pamiętasz <…>?
Czytanie z ruchu warg było wyczerpujące, zwłaszcza w miejscu, w którym tyle się działo. Nie mogłam teraz znieść takich pomieszczeń, miejsc przepełnionych hałasem. Nie dało się uzyskać właściwej równowagi, wszystko było niezbalansowane. Nie wyłapywałam końcówek słów i istotnych części zdań. Z powodu uszu moje życie stało się przytłumione. Wcisnęłam guzik z tyłu aparatu, ale i tak słuchawki były już ustawione na najwyższy poziom.
– Wszystko w porządku? – Aid położył mi dłoń na plecach.
Nie mogłam przestać myśleć o sytuacji ze skorupiakami, o tym, jak zostawiłam sprawy z Aktarem.
– Wszystko w porządku. Jestem po prostu zmęczona. – Chciałam mu powiedzieć, ale to nie był odpowiedni moment, zwłaszcza gdy ledwo słyszałam.
– O czym rozmawia<…> z Chloe? Wygląd<…> wzburzoną.
Barman postawił przede mną drinka. Upiłam łyk.
– Nie przestaje ględzić o incydencie Dylana w wodzie.
– Och, Lil. Chcesz, żebym z <…> porozmawiał? Mogę jej powiedzieć <…> odpuściła.
– Może. – Zacisnęłam usta i odstawiłam szklankę na kontuar baru.
Aid nachylił się ku mnie i mnie pocałował.
– Nie przejmuj się nią. Baw się.
– Hej, ciociu Laelio! – Edmund szedł do mnie, a za nim podążał Dylan. – Tata mówi, że nurkowałaś w Blue Hole… To prawda?
Aid spojrzał na mnie, otwierając szerzej oczy i pocierając twarz.
– Jak tam było? – dociekał Edmund.
Chciałam odwzajemnić spojrzenie Aida, ale on mocno zaciskał oczy. Tom też znalazł się teraz przy barze, zamawiał drinka i chyba nam się przysłuchiwał. Ogarnęła mnie lekka panika. Wiedziałam, że muszę coś wymyślić. Zaczęłam sobie wyobrażać, co mogłabym zobaczyć tego dnia, gdybym nie spędziła go w pokoju hotelowym, bzykając się z Aidem.
– Blue Hole… – zaczęłam. – Blue Hole jest przepiękna. To jak jeden z cudów świata. To lej krasowy.
– Jak to wygląda? – zapytał Dylan.
Aid był odwrócony do mnie plecami i wpatrywał się w dal.
– To jest… – Usiłowałam sobie przypomnieć, co wiedziałam na ten temat z filmów dokumentalnych i czasopism podróżniczych. – To głęboki krąg w morzu o barwie topazowej, tworzy niemal doskonały okrąg… Eee… Przypomina niesamowite niebieskie oko.
– Oko? – Twarz Edmunda się rozjaśniła.
Barman włączył się do rozmowy.
– Głębiny nigdy nie zostały zmapowane. Nikt nie wie, co w nich jest. Według Majów kryją tajemnice i nieznane morskie stworzenia… Ale tam na dole nie ma zbyt wiele tlenu. – Dzieci wyglądały na zahipnotyzowane. – Blue Hole zachowuje swoje sekrety.
W mojej głowie pojawił się obraz pnączy unoszących się jak trawa morska i gardło mi się ścisnęło.
– Tak jak ludzie o niebieskich oczach – powiedział Tom, unosząc brwi. Wszyscy spojrzeliśmy na niego tępo. – Podobno takie osoby mają więcej tajemnic niż te o innych kolorach tęczówki.
– Są tam rekiny? – dociekał Dylan.
– Tak! – odparłam, tym razem pewna odpowiedzi. – I to całkiem sporo.
– Laelia – zabrzmiał za mną głos taty. – Moja córeczka.
Oto i on. Na tę chwilę czekałam. Odwróciłam się i padłam mu w ramiona. Tom wraz z dziećmi się odsunęli.
– Tato… – Jego klatka piersiowa była ciepła, a wydatny brzuch miękki. – Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin!
– Niech no ci się przyjrzę. – Złapał mnie za ramiona i delikatnie odsunął od siebie. – Belize ci służy, dziecino. – Krzywy uśmiech pojawił się ponad szczeciną jego siwej brody. Miał bardziej czerwone policzki, niż pamiętałam, a jego nos poszerzył się na skutek trądziku różowatego. – Ty i twoja siostra utrzymałyście to w tajemnicy.
– To Chloe odwaliła największą robotę.
– Cała moja Chloe. – Tata się roześmiał. – Więc… to musi być Aidrian. – Obrzucił Aida spojrzeniem od góry do dołu, nie kryjąc się z tym wcale.
Co chwilę zerkał na mnie. Znów poczułam się jak szesnastolatka.
– To Aid – powiedziałam.
Ojciec podał mu rękę, a jego akcent stał się nieco brytyjski.
– Aid – powtórzył tata, jakby to imię było definicją czegoś. Znałam to spojrzenie. Sposób, w jaki jego oczy powróciły do mnie, to subtelne wygięcie górnej wargi, to ściągnięcie brwi. – Czy my się już kiedyś nie spotkaliśmy? Mam takie wrażenie.
– Nie, nie spotkaliśmy się – odparł Aid, ściskając butelkę piwa.
Tata upił drinka.
– Nie znam innych amerykańskich Aidrianów. To nie jest popularne imię, co?
– To tradycyjne imię w naszej rodzinie.
– Byłeś już wcześniej w Belize, Aid? – Tata podniósł palce do kołnierzyka i nieco go poluźnił. Krople potu układały się w strużki ponad jego niesfornymi brwiami.
– Tak. Mieszkałem tu przez jakiś czas i tutaj poznałem Laelię.
– Właśnie. Wakacyjny romans, co? – Tata zakołysał się w swoich espadrylach, ocierając czoło chusteczką.
– Coś w tym stylu – odparłam, wpatrując się w swoje stopy.
– Mogłem cię wtedy spotkać? – spytał tata. – Byłem na Caye Caulker, kiedy Laelia i Chloe przyjechały tu na dziewczyński wypad.
– Nie, tato. – Uśmiechnęłam się. – Poznałam Aida dopiero pod koniec wakacji.
– Zaczęliśmy się spotykać kilka lat później – dopowiedział Aid. – Kiedy przeprowadziłem się do Anglii. Do Brighton.
– Właśnie. Kiedy rozwiodłaś się z Simonem. – Tata spojrzał na mnie. – Byłeś kiedyś żonaty, Aid? – Nadal patrzył na mnie.
– Eee… Nie.
– Zaręczony? – naciskał tata.
O mój Boże, niech mnie ktoś zabije.
Aid wziął długi łyk piwa, po czym ostrożnie odstawił butelkę na kontuar. Zaczął skubać róg podkładki i pokręcił głową.
– Czekam na tę jedyną. – Uśmiechnął się do mnie.
– Niezły pomysł – powiedział tata, nadymając pierś, po czym dopił drinka. – Ach, tutaj jest. Nie mogę uwierzyć, że udało jej się utrzymać to w tajemnicy. – Tata się zaśmiał, mrugając do mnie.
Mounia odsunęła się od baru, rechocząc z zasłyszanego żartu. Swoje krągłości przyodziała w haftowaną bluzkę i czerwono-fioletową spódnicę.
– Mounia.
– Laelia? How you di du?1 – Promieniała, jakby w jej życiu było miejsce wyłącznie na wielkie przyjemności. – Rozpoznałam cię <…> zdjęć. To wspan<…> w końcu mogę cię zobaczyć.
Chciałam ukradkiem podkręcić swoje aparaty słuchowe, zapomniawszy, że już je ustawiłam na najwyższym poziomie.
– A to jest Aidrian – powiedział tata.
– Poznałam tego młodego człowieka już wcześniej. Pomógł mi przesunąć wszystkie krzesła, aby zrobić trochę więcej miejsca do tańców. – Zaśmiała się serdecznie, a potem, wsunąwszy na nos okulary, które upodobniły ją do sowy, odwróciła się do mnie. – Taki miłyi przystojny chłopiec. Jak ci się podo<…> Caye Caulker?
Skierowałam ucho w jej stronę, żeby lepiej słyszeć.
– Tu jest świetnie.
– Ellis powiedział mi, że ty i Aidrian poznaliście się tutaj.
– Tak, kilka lat temu. Od tego czasu nic się nie zmieniło.
To była prawda. Doszło kilka barów, nowa kawiarnia oferująca przyzwoitą mrożoną kawę oraz zajęcia jogi, kolejne rdzewiejące grille na plaży, z których serwowano skrzydełka z kurczaka, kebaby z krewetkami i kolby kukurydzy. Karaibskie kolory stały się nieco żywsze w niektórych miejscach, w innych zaczęły się łuszczyć. Ściany pomalowano krzykliwym turkusem, intensywnym różem i jaskrawą limonką. Woń rumu nadal unosiła się w powietrzu.
– Tempo powolne jak fale. – Mounia się uśmiechnęła.
Aid i mój tata kończyli rozmowę.
– Miło cię poznać, Aid – powiedział tata i łagodnie chwyciwszy Mounię za ramię, zaczął się odwracać.
– Wzajemnie. Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin!
Tata się zatrzymał i odwrócił do Aida.
– Mówisz, że mieszkałeś tu przez jakiś czas? W Belize?
– Eee, tak… w San Ignacio.
– Później nadrobimy zaległości, Laelio – powiedział tata, pochylając się, by pocałować mnie w policzek, a gdy to robił, wydawało mi się, że wyszeptał mi coś do ucha.
– Tato? – Odsunęłam się, żeby spojrzeć mu w oczy, ale on już się odwrócił i wmieszał w tłum.
***
Aid odnalazł mnie potem na tarasie.
– Cześć. – Uśmiechał się ciepło, niosąc kilka daiquiri.
Na jego twarzy pojawił się zarost. Brakło mu czasu, żeby się ogolić – mieliśmy za sobą sporo drogi pokonanej samochodem, pociągami, samolotami i łodziami. Przyznam, że szpakowata broda mu pasowała.
– Co słychać? – zapytał, podając mi koktajl. Mój Boże, w takim potarganym wydaniu wyglądał niesamowicie seksownie. – Chyba jesteś rozkojarzona.
Raczej on wydawał się rozkojarzony, odkąd dotarliśmy na wyspę. Na plaży nie mógł się odprężyć, a w obecności taty zachowywał jeszcze większą rezerwę, nie był sobą. Takiego nigdy wcześniej go nie widziałam. Wyglądał uroczo, kiedy się tak denerwował.
– Ja… – Musiałam mu powiedzieć.
Potarł podbródek.
– Co?
Wzięłam oddech i zacisnęłam wargi.
– Aktar mnie zwolnił. Chyba.
Zrzedła mu mina.
– Co? Dlaczego?
I wtedy wypaliłam.
– Tris spieprzył sprawę. – To było słodkie z mojej strony. – Nie słuchał. Polał łososia sosem rybnym. – Opuściłam brodę. – Alergia na skorupiaki.
– Cholera. – Aid otworzył szerzej oczy. – Nic się nie stało gościowi?
– Musieliśmy wezwać karetkę. Aktar wpadł w szał. Zamknęliśmy lokal, a on zaczął wszystkim rzucać, rozbijał butelki… Nie było dobrze.
– Dlaczego zwolnił ciebie? – Aid pokręcił głową. – A co z Trisem?
– Moja kuchnia, więc to ja ponoszę odpowiedzialność… Tris nadal tam pracuje. Dzięki Bogu. On potrzebuje pieniędzy.
– My też ich potrzebujemy.
Łzy zaczęły mi spływać po policzkach.
– Przepraszam. – Nie byłam pewna, czy za to, że płaczę, za to, że zawaliłam sprawę, czy za to, że skłamałam. – Muszę do niego zadzwonić. Tak właściwie to nie powiedział, że mnie zwalnia. Ale przecież…
– To nie była twoja wina – oznajmił Aid.
A jednak była. I to było takie głupie. Gdybym tylko miała wtedy założone swoje aparaty słuchowe.
– Wiem, ale…
– W porządku, nie przejmuj się. – Przyciągnął mnie do siebie i przytulił.
Oboje nadal trzymaliśmy drinki. Nie spodziewałam się, że przyjmie to z takim spokojem, bo przecież chodziło o kasę. Coś we mnie nadal czasami się wzdrygało, jakbym oczekiwała reakcji w stylu Simona – jego rozszerzających się nozdrzy, charakterystycznego chodu, niedorzecznych drwin.
– Pomyślałam, że może otworzyłabym coś swojego.
Coś mniejszego. Łatwiejszego do prowadzenia. Jakieś miejsce, w którym będę mogła się słyszeć.
– Coś swojego?
– Zawsze tego chciałam.
– A jak miałabyś to sfinansować?
– Mogłabym uzyskać jakieś wsparcie. Może wziąć pożyczkę. Może wykorzystać część pieniędzy z twojego następnego…
– Och, Lil, nadal czekam na informacje na temat inwestycji Margate. Sprawy stanęły tam w miejscu. I mamy rachunki do zapłacenia.
– A co z Chloe? Może mogłabym pożyczyć trochę od niej?
– Robienie interesów z twoją siostrą? Tak nisko jeszcze nie upadłaś.
Znowu mnie przytulił. Pachniał skórką limonki.
– Nie martw się. Wszystko będzie dobrze. Rozwiążemy to jakoś.
– Obiecujesz?
– Obiecuję. – Pochylił się i pocałował mnie w szyję.
Słońce spadło z nieba niczym kamyk i nadeszła czerń nocy. Dni w Belize mijają bardzo szybko. Resztę imprezy spędziłam z butelką, którą gwizdnęłam z baru. Wszyscy byli tak pijani, że nie zauważyli, a może to ja byłam tak napruta, że umknęło mi, że widzą, co robię. Usiadłam z rumem na plaży, przy ognisku, które rozpalił Erian, i zaczęłam skubać etykietkę na butelce. Mój telefon zapikał. Wiadomość od Trisa:
Kuchnia bez Ciebie jest do bani. x
Zamknęłam wiadomość i rzuciłam telefon na piasek.
Muzyka w środku nabierała tempa. Dudniącej końcówce Sweet Dreams towarzyszyły radosny śmiech, rum i pijacki smutek. Ciepłe powietrze już było zabarwione żalem. Dzieci śmigały tam niczym świetliki – cienie przemykające szybko w świetle lamp – goniły się, wtapiając w ogólny harmider, a dorośli nie zwracali na nie uwagi. Dwa oddzielne światy.
Na tarasie pojawiła się Mounia, jej głos rozbrzmiewał słodko na wietrze. Nie byłam pewna, czy ona i tata są razem – wydawała się zbyt zadowoloną kobietą. Żadnych dram. Żadnych popapranych emocji. Nie miała żadnej skorupy do rozbicia.
Rozległy się okrzyki radości, gdy rozbrzmiało Come on, Eileen, słodko-gorzkie intro na skrzypcach. Moje wspomnienia automatycznie pofrunęły do Kornwalii. Mój audiolog oznajmił mi, że utrata słuchu może wpływać na pamięć długotrwałą. Na krótkotrwałą też. Może wystąpić pogorszenie funkcji poznawczych. Większość moich wspomnień była teraz niewyraźna – pozbawione dźwięku ujęcia twarzy mojej matki. Nie potrafiłam już odtwarzać przepisów tak jak dawniej, ale nadal umiałam niemal wyczuć smak tej nocy.
Zawsze mówiłam innym, że to po prostu pojawiło się pewnego ranka – linie, które kreśliłam przez lata, były teraz prawie trwałe; półprawdy, które sobie wmawiałam, stały się już niemal prawdziwymi wspomnieniami. Kiedy Si powiedział, że więcej mnie nie dotknie, uwierzyłam mu. Nigdy nie rozmawialiśmy o tej nocy, nadal nikomu o tym nie powiedziałam. Nawet lekarce rodzinnej na zastępstwie. Powiedziałam jej, że zaczęło mi dzwonić w uszach, kiedy uderzyłam się w głowę podczas montowania półek. Audiolog poinformował mnie, że i tak by do tego doszło, że to często wychodzi pod wpływem stresu.
Spojrzałam na swoją dłoń skąpaną w bursztynowym świetle ogniska. Czekałam sześć miesięcy, żeby zmienić tatuaż, przynajmniej na swojej skórze. W myślach zmieniałam go wielokrotnie, kiedy wracałam do domu z Padstow samochodem. Wyobrażałam sobie igłę, błyszczącą niczym prezent, która wchodzi w moje ciało i wprowadza bolesną ulgę – przepisuje moją przeszłość i oferuje mi teraźniejszość. Atrament o barwie miękkiej czerni przebija się przez skórę i rozchodzi pod nią, zapisując moją historię, litera po literze, ujęty w zgrabną linię z zawijasami. Tam, gdzie na moim palcu serdecznym widniał kiedyś wykonany delikatnym fontem napis „Si”, pojawił się wyraz „Spokój”, jakby nakazujący mi, żebym słuchała.
– Lil? – krzyknął ktoś z tarasu.
Spojrzałam w górę i zobaczyłam Chloe.
– Teraz będą przemówienia. Chodź tu i dołącz do nas.
Zniknęła równie szybko, jak się pojawiła. Come on, Eileen – słowa niknęły we wrzawie wiwatów.
Rzuciłam butelkę na piasek i podniosłam się chwiejnie, bo kręciło mi się w głowie. Poprawiłam sukienkę. Mrugając na widok świateł na tarasie, szykowałam się do wejścia do środka, gdzie ludzie mieli na mnie patrzeć i mnie oceniać. Jeśli ktoś spyta, wyjaśnię, że zrobiło mi się niedobrze i musiałam się przewietrzyć, a to nie byłoby kłamstwo.
Kiedy ustała muzyka, dostrzegłam jakieś postacie nad wodą. Głosy wybijały się ponad szum w moich uszach niczym nóż tnący folię spożywczą. To był tata, ale nie słyszałam, co mówi. Stał tam ktoś jeszcze. Ale kto? Najpierw pomyślałam, że to Mounia, ale nie widziałam, żeby schodziła na plażę. Jeśli wkrótce mają zacząć się przemowy, powinnam sprowadzić tatę.
Niewyraźne postacie zlały się w jeden cień. Kiedy się do nich zbliżałam, zaczynałam je widzieć wyraźniej – obejmowały się albo mocowały ze sobą. Przewracały się na siebie i rozchlapywały wodę na płyciźnie. Księżyc rozświetlał kołyszący się horyzont – nie potrafiłam skupić spojrzenia. Fale smętnie rozbijały się o plażę.
– Nie… – Głos taty trzeszczał jak przewód elektryczny.
– Ellis? – krzyknęła druga osoba.
– Aid? – zawołałam.
– Lil… Pomocy.
– To ty, Aid? – Słona żółć podeszła mi do gardła.
– Laelia, kurwa… – Oczy Aida błyszczały w świetle księżyca niczym modre kamyki. – Pomocy. Twój tata stracił przytomność.
Zakręciło mi się w głowie.
– Co?
– Stracił przytomność. Wezwij pomoc!
Obróciłam się, żeby ruszyć z powrotem plażą, i potknęłam się na nierówności, która teraz wydawała mi się wielką górą. Zaczęłam iść po czarnym, zimnym piasku i od razu zwymiotowałam.
Ellis
Mangrove River Village, Stann Creek District, Belize
6 marca 1986 roku
Ten zapach. Woń żywej śmierci; wiecznie unoszący się w powietrzu odór rozkładu roślin. Rzeczy, które gdzieś tam się czają. W kilka chwil po przybyciu tutaj Ellis wiedział, że podjęli właściwą decyzję: że przyjechał sam, a Helena została w domu.
Nie spodobałoby jej się tu. Już sam upał rozsadziłby jej zmysły, rozwaliłby jej system nerwowy. Nieprzewidywalne dźwięki dżungli: krakanie, trele, rechotanie. Wszystko to byłoby dla niej zbyt zaskakujące, przytłaczałoby ją, zwłaszcza nocą. Za dnia może zdołałaby przekonać samą siebie, że dżungla jest piękna, bujna, a nawet romantyczna – gromadziłaby historie do opowiadania potem znajomym. Jednak w nocy, podczas wilgotnego i niespokojnego snu siła ciemności byłaby dla niej nie do zniesienia. I dla Ellisa, który wie, że ona nie jest w stanie przestać myśleć, a myśli zbyt wiele.
To miejsce jest niewiarygodnie piękne. Las to niebo na ziemi. Bogactwo flory i fauny. Obfitość bromelii i roślin leczniczych. Orchidei drżących na jego oczach. Widział krokodyle, małpy z gatunku wyjców i żółwie. Iguany przyczepione do drzew niczym liście miejscowi nazywają „kurczakami z bambusa”. Morze Karaibskie zawsze jest niezwykle płaskie i spokojne. Polo, czyli właściciel domu, w którym się zatrzymał, powiedział mu, że gdzieś tam są delfiny, rekiny wielorybie i manaty. Zakochuje się w tym wszystkim.
Jego nowym domem jest mała, ale wystarczająca mu chatka z dachem z liści palmowych. Ma duże biurko i odpowiednie światło. Poinformowano go, że wioska liczy zaledwie trzydziestu kilku mieszkańców, ale zwykle na miejscu jest ich tylko garstka. Więcej tam psów, kurczaków, świń, zdarzy się jakaś żarówka czy plastikowe krzesło. Po drugiej stronie wąskiej rzeki dżungla wygląda jeszcze bardziej zielono, tryska życiem. Polo mówi, że wkrótce zabierze go tam swoją łodzią i pokaże mu starą, zniszczoną chatę, a podczas deszczu będzie mógł zobaczyć, jak z posadzonego w tym miejscu drzewa kampeszowego zaczyna kapać jego czerwony barwnik przypominający krew.
Ellis stworzył zarys rutyny już po dwóch tygodniach, choć jego ciało wciąż dostosowuje się do lepkiego i nieustępliwego upału, do odizolowania i dezorientacji, do ogromu otaczającej go przestrzeni. Musiał przyswoić sobie wiele nowych rzeczy: należy wytrząsnąć skorpiony z butów, zanim wsadzi się w nie stopy, trzeba uważać na pszczoły w gajach cytrusowych, trzeba przesadzić rośliny z dala od mrówek grzybiarek, oznaczać rośliny w drodze w górę i zbierać je w drodze powrotnej (orchidee są cięższe, niż wyglądają), warto robić wyprawy do rzadszego lasu na szczycie, aby znaleźć miejsce, w którym kwitnie najwięcej bromelii.
Uczy się posługiwać maczetą („Panie Ellis, niech pani idzie za mną i nie odetnie sobie nogi”) i nadal usiłuje przyzwyczaić się do picia kawy z mlekiem w proszku – może nigdy do tego nie przywyknie.
Miejscowi nie zwracają na niego uwagi – jest niczym niewyróżniającym się przybyszem.
Polo i jego żona, Cualli, przedstawili go mieszkańcom wioski – w ich oczach był bladym i naiwnym przybyszem z zagranicy.
Jakby znikąd pod jego drzwiami codziennie zaczęły pojawiać się niepodpisane prezenty: owinięte w ściereczki jeszcze ciepłe chleby, słodkie ziemniaki i jamy, jajka postukujące w koszyku z nieznanymi mu owocami we wszystkich kolorach tęczy: mangostany, liczi i cytrusy – wspaniałe dary, które nie przestawały płynąć ku niemu. Rzecz jasna musi zacząć coś uprawiać i gotować porządnie dla samego siebie, bo przecież ta obfitość podarków nie będzie trwać wiecznie. Wie, że będzie musiał popracować nad swoim repertuarem; nie może przecież wrócić do Heleny, potrafiąc jedynie przyrządzić gumowaty omlet i przypalony ryż.
Boże, jak on tęskni za jej śmiechem. Tęsknił za nim już od jakiegoś czasu, jeszcze na długo przed tym, zanim w jego umyśle zaczął w ogóle kiełkować pomysł tych prac w terenie.
Rozmawiali o tym, że ona mogłaby przyjechać do niego wraz z dziewczynkami. Myśleli, że to będzie przygoda, coś, o czym potem będzie można snuć opowieści i co wywoła uśmiech na twarzach słuchaczy. To miał być sposób na bycie razem. Ale to tylko gra, temat do omawiania; oboje wiedzieli, że ona nigdy nie przyjedzie. Żartowała, że nie chce oddalić się za bardzo od pralki ani od swojej matki; powiedziała, że nie zrezygnuje z oglądania Dynastii – musiała się dowiedzieć, co się stało z Alexis. Mówiła to całkiem poważnie. Lepiej będzie, jak zostanie w Oksfordzie. Blisko Watkinsa. I Penny oraz Adama. Poza tym nie będzie go tylko sześć miesięcy. Przecież już nieraz wyjeżdżał. Wróci na jesień, kiedy liście zaczną zmieniać barwy i wybuchnie prawdziwa orgia kolorów. Wtedy będzie się cieszył zimnem.
Jego szkicownik jest już zapełniony notatkami – na temat orchidei, rzecz jasna, ale też na temat życia, jakie ludzie tu prowadzą. Na temat światła. Rozmyślał nad miejscowym narodowym mottem „Sub umbra floreo” i ciągle bazgrał je niczym mantrę:
Sub umbra floreo
W cieniu rozkwitam
Floreo
Rozkwitać
Cień
Ja rozkwitam
Odnosi się do jego ulubionego Swietenia macrophylla, mahoniowca oznaczonego jako „czerwone złoto” i niemal całkowicie wytrzebionego przez brytyjskie korporacje w XIX wieku. Jest tam, wypisane dużymi literami pod herbem. Ludzie widnieją na flagach jedynie nielicznych krajów, takich jak: Montserrat, Wyspy Dziewicze, Polinezja Francuska, ale żadni z nich nie są tak wybitni jak ci z bandery Belize. Ellisowi najbardziej podobają się na niej liście oliwne – pięćdziesiąt dla upamiętnienia 1950 roku – i to, w jaki sposób okalają grafikę znajdującą się pośrodku. Zgrabny wieniec w żywych barwach. Ogromny kawał nieustannie zmieniającej się historii zawarty na jednej fladze. Malował to w kółko zestawem akwareli, który zachowała Chloe i dała mu na urodziny. Troszkę oszukiwał, bo dla oddania szczegółów postaci korzystał z pióra i atramentu.
Nabył trochę belizeńskiego rumu i teraz zwykle pijał go przed snem. Woli Don Omario, chociaż większość ludzi wybiera 5 Barrel. Ma pełny dębowy posmak. Pracuje tak każdego wieczoru, przy swoim drinku, w blasku świec, przed oprawionym zdjęciem Heleny – tym, na którym tańczy ona przed chatkami na plaży w West Wittering, a cienka bawełna czerwonej sukienki wiruje wokół jej długich bladych nóg. Te cudowne nogi. Na jej twarzy maluje się czysta radość. Albo przynajmniej tak było. Wtedy.
Tego dnia przeszli ścieżką do Itchenor, ale słońce paliło tak mocno, a ich gardła były tak wysuszone, że musieli porzucić swoje ambitne plany siedemnastokilometrowej wędrówki i poszukać cienia. Skończyli w Ship Inn, pijąc zimne shandies i kradnąc ciepłe pocałunki, zanim złapali podwózkę z powrotem na plażę z tym starszym gościem palącym fajkę. Niedługo potem Ellis kupił sobie własną fajkę z długim cybuchem. Wygodnie mu się ją trzyma i wyraźnie widzi główkę, kiedy ją zapala.
Helena była już wtedy w ciąży z Chloe, choć nie wiedzieli o tym jeszcze przez kilka tygodni. A to, jak bardzo zmieni się ich życie, dotarło do nich dopiero po wielu miesiącach, a może i latach. Nawet teraz Ellis nie potrafi tego pojąć, następstw wszystkiego.
Przewraca kartkę w swoim notesie:
Tłumaczył Polowi fotosyntezę. Powiedział mu, że to najważniejszy proces zachodzący na Ziemi. Podnosi ołówek i szkicuje orchideę, potem kolejne, aż zapełnia nimi stronę, ozdabiając formułę. Bazgrze:
Trzymana w ciemności, urośnie wysoka i wrzecionowata, będzie się wyciągać, chcąc dotrzeć do światła: etiolacja. Otaczana jedynie przez mrok, będzie więdnąć, wiotczeć i słabnąć, aż uschnie i umrze.
Dopijając rum, Ellis zaczyna myśleć. Helena zawsze wypatrywałaby tu światła. Pragnęła go.
Chociaż może wcale by go nie szukała.
Patrzenie i tak by nigdy nie wystarczyło – wspaniałości tego świata nie da się tak po prostu zobaczyć ani usłyszeć.
Laelia
Szpital Karl Heusner Memorial, Belize City
14 stycznia 2023 roku
Minęły cztery dni… A przynajmniej tak mi się wydawało. Każdej nocy liczyłam gwiazdy na czarnym niebie, a każdego ranka patrzyłam na ślady samolotów w promieniach słońca przez brudne szpitalne szkło (coś do zrobienia), ale nie byłam pewna, ile dni to już trwa, ile niespokojnych nocy. Wykradałam krótkie chwile wytchnienia w toalecie na najdalszym końcu najdalszego korytarza, czasami na innym piętrze – żeby tylko się przejść, oddalić od tych wszystkich dźwięków, podkładek z informacjami i rurek. Za każdym razem, gdy spoglądałam w lustro, gapiły się na mnie dziwne oczy, spragnione solidnej dawki snu.
Włókna moich mięśni pulsowały i drżały, błagając mnie, bym się nimi zajęła, ale nie było na to czasu. Albo to nie był odpowiedni czas. Czas płatał nam figle. Przeraźliwie się ciągnął. A jednak wydawało się, że minęło zaledwie parę minut, odkąd tatę wyciągnięto z wody niczym meduzę, jego przemoczone szorty przylgnęły do ciała, a koszula prześwitywała za sprawą jaskrawych świateł rzucanych przez helikopter i ruchliwe latarki czołowe. Przeżywałam to wszystko na nowo; komunikaty „bez reakcji” wygłaszane autorytarnym tonem, tłum ludzi, który raz się przybliżał, a raz oddalał, histeryczne krzyki Chloe. I ostatnie słowa taty, które wyszeptał do mnie, leżąc na piasku. „Rola lawendy”, cokolwiek to znaczyło, o ile dobrze słyszałam w tym całym zamieszaniu – szum w moich uszach dokładał się jeszcze do kakofonii tamtej nocy.
– Udar śródmózgowy – oznajmiła lekarka. Tak po prostu.
Powiedziała to w taki sposób, jakby przedstawiała nowego gościa na imprezie: Poznajcie udar śródmózgowy. Wypowiedziała też inne słowa: Tętniak. Zakrzep. Poważny. Kroplówka. Naczyniaki tętniczo-żylne. Rezonans magnetyczny. Tomografia komputerowa. EKG. Tak wiele liter oznaczających tak istotne kwestie. Oraz słowa, jeszcze mniej zrozumiałe: szczęście. Jak niby mu się poszczęściło? Łut szczęścia? Chloe wypytywała ją o wszelkie szczegóły; chłonęła wszystkie informacje, których będziemy potrzebować. Doznał niekontrolowanego krwotoku. Wyłączyłam się w tym momencie. Nie nadążałam za tym wszystkim. Minimalna aktywność. Spojrzałam na tatę, jego pokryte plamami ramiona, siniejące usta, na to, jak koc opływa jego ciało, kiedy leży tam tak nieruchomo, tak bez życia. Obrzęk mózgu.
– Wycięliśmy tętniaka – poinformowała nas lekarka z mocnym hiszpańskim akcentem. – On pani nie słyszy, ale niech pani go nie przestaje dotykać.
Kiedy tata leżał na plecach niczym w trumnie, do akcji wkroczyła sieć wsparcia, prawie niewidoczna, przemykająca na krawędziach naszych dni i krańcach naszych nocy: zabierano nasze dzieci, przynoszono nam ubrania, szczoteczki do zębów i inne rzeczy, paczki z ciastami, gulaszami i curry, z których nic nie jedliśmy. Mdlący zapach potraw utrzymywał się długo, więc zaczęłam odnosić tacki aluminiowe na stanowisko pielęgniarskie i wyrzucać jedynie w połowie opróżnione opakowania do przepełnionych koszy na parkingu.
Aid wspaniale sobie radził z dziećmi, dbał o to, by były czymś zajęte. Przeprowadził je do hotelu Toma, aby były ze swoimi kuzynami, żeby to wszystko łatwiej dało się ogarnąć. Pomimo niemrawych protestów Toma Chloe zaoferowała się, że za to zapłaci, że mamy się tym nie martwić; lepiej, żeby dzieci były razem i żeby Aid mógł liczyć na Toma. Nie miałam siły, by się temu sprzeciwić ani zastanowić się, czy powinnam. Chloe zameldowała w hotelu również i Mounię, żeby móc służyć jej pomocą.
Udało mi się wrócić na Caye Caulker na kilka nocy, chociaż tak naprawdę nie spałam. Dzieci raz przyjechały odwiedzić dziadka, potrzymać go za rękę, ale potem postanowiliśmy, że się postaramy, aby wszystko wyglądało jak najbardziej normalnie – będziemy trzymać je z daleka, dopóki się nie dowiemy co i jak. Przez większość czasu w szpitalu przebywałyśmy tylko ja, Chloe i Mounia. Usiłowałyśmy zrozumieć rzeczy, które wydawały nam się pozbawione sensu, jak na przykład to, dlaczego Aid był z naszym tatą, kiedy ten zemdlał. O czym mogliby rozmawiać? Nie miałam okazji, by go o to spytać.
– Powinniście opracować jakiś plan – oznajmiła nam lekarka. Jej biały fartuch wyglądał na znoszony, a nawet poszarzały. A może prezentował się tak za sprawą tamtejszego oświetlenia?
– Plan? – zapytałam, przyciskając mocno palce do skroni.
– Wasz ojciec jest bardzo chory. – Wyszyty kursywą napis na jej kieszeni głosił: dr Victoria Guevarra. Lekarka miała szeroko otwarte, zaciekawione oczy.
– Nie słuchałaś, Laelio? – zapytała Chloe, spoglądając na mnie z uniesionymi brwiami.
– Ja po prostu… To dużo informacji do przyswojenia.
– Niebezpieczeństwo już minęło, ale nadal jest w ciężkim stanie. – Guevarra zgrzytnęła długopisem po swojej podkładce do notowania. – Możecie sprawdzić jego ubezpieczenie, jeśli chcecie spróbować zabrać go do Anglii. O ile istnieje taka opcja.
– Może ma dokumenty ubezpieczeniowe u siebie w domu? – podsunęła Chloe.
Mounia pokręciła głową.
– Nie wiem.
– Ma wrócić do Wielkiej Brytanii? – spytałam. Odnosiłam wrażenie, że umknęła mi część rozmowy.
– To byłoby dla niego najlepsze rozwiązanie – odparła Chloe. – Byłby blisko nas.
– Ale teraz jego domem jest Belize. W tym miejscu chciał być…
Guevarra z uśmiechem wsunęła podkładkę z powrotem w ramkę na końcu łóżka, po czym opuściła pokój. Mounia siedziała na krześle i wpatrywała się w podłogę. Zapanowała niezręczna cisza.
Chloe wiedziała, że wciąż czekam na wyjaśnienie.
– Nie sądzę, by tata zakładał, że będzie tutaj leżał w śpiączce w… niedofinansowanym szpitalu, kiedy planował swoją emeryturę – wyrzuciła z siebie.
Rzuciłam jej ostre spojrzenie.
– Przykro mi, Laelia, ale to prawda. To miasto widnieje na wszystkich listach najbardziej niebezpiecznych stolic. Lepiej go tu nie zostawiać.
– Chloe, on leży w szpitalu w łóżku, a nie włóczy się po ulicach, a opiekę mają tutaj niesamowitą.
– Musimy wracać do pracy – upierała się.
