Możemy cię zbudować - Philip K. Dick - ebook + książka

Możemy cię zbudować ebook

Philip K. Dick

4,2
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Możemy cię zbudować traktuje o rozpadzie człowieka oraz o towarzyszącym mu strachu – przed utratą zmysłów, brakiem środków do życia, odejściem ukochanej osoby… z przedmowy Cezarego Zbierzchowskiego.

Louis Rosen i Maury Rock handlują elektronicznymi klawikordami, lecz sprzedaż kuleje, a ich ambicje sięgają znacznie wyżej. Postanawiają produkować i sprzedawać ludzi, a właściwie doskonałe cybernetyczne sobowtóry postaci historycznych. Problem polega na tym, że jedynym ich potencjalnym wspólnikiem jest Sam K. Barrows, chciwy miliarder o usposobieniu i moralności rekina, a prototyp, Abraham Lincoln, wcale nie ma ochoty być sprzedany i powołuje się na swe konstytucyjne prawa...

Czy elektroniczny Lincoln jest mniej ludzki niż jego twórcy? Czy maszyna, która troszczy się o innych i cierpi, jest gorsza od Barrowsa albo zimnej psychopatki, w której beznadziejnie kocha się Louis?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 336

Oceny
4,2 (13 ocen)
5
6
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AdamWrzalik

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka
00
arrmen

Dobrze spędzony czas

niezła jako studium rozwoju choroby psychicznej. ze względu na małą ilość akcji polecam jedynie kontemplatorom twórczości Philipa Dicka. mimo to warto.
00


Kolekcje



W sprzedaży:

Ubik

Blade run­ner

Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?

Czło­wiek z Wyso­kiego Zamku

Valis

Boża inwa­zja

Trans­mi­gra­cja Timo­thy’ego Archera

Dok­tor Blu­th­geld

Wyzna­nia łga­rza

Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha

Przez ciemne zwier­cia­dło

Czas poza cza­sem

Płyń­cie łzy moje, rzekł poli­cjant

Świat Jonesa

Wbrew wska­zów­kom zegara

Mar­sjań­ski poślizg w cza­sie

Krótki szczę­śliwy żywot brą­zo­wego oks­forda

Deus Irae

Oko na nie­bie

Wariant drugi

Kopia ojca

Raport mniej­szo­ści

Elek­tryczna mrówka

Labi­rynt śmierci

Inwa­zja z Gani­me­desa

Cudowna broń

Sło­neczna lote­ria

Nasi przy­ja­ciele z Fro­lixa 8

Możemy cię zbu­do­wać

Dru­ciarz Galak­tyki

Radio Wolne Albe­muth

Klany księ­życa Alfy

Prawda pół­osta­teczna

Teraz cze­kaj na zeszły rok

Polecamy także nagrania audio:

Blade run­ner

Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?

Ubik

Czło­wiek z Wyso­kiego Zamku

Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha

Przez ciemne zwier­cia­dło

Dru­ciarz Galak­tyki

Radio Wolne Albe­muth

Valis

Boża inwa­zja

Płyń­cie łzy moje, rzekł poli­cjant

Trans­mi­gra­cja Timo­thy’ego Archera

Nie zmarnować cierpienia!

Jeśli wyda­wało Ci się kie­dyś, Czy­tel­niku, że pisarz, któ­rego książki uwiel­biasz, jest Twoim przy­ja­cie­lem albo bli­skim kum­plem, dobrze zro­zu­miesz, o czym mówię. To naprawdę nie­zwy­kłe odkry­cie, że ktoś odda­lony od Cie­bie w cza­sie i w prze­strzeni myśli i czuje podob­nie. Ale może jed­nak mówię coś dziw­nego? Może to sub­telny prze­jaw schi­zo­fre­nii niczym u Louisa Rosena, głów­nego boha­tera tej książki? Przy­znam, że wła­śnie tak mi się zda­wało, gdy uzna­łem Dicka za swo­jego przy­ja­ciela, odkąd w pierw­szej kla­sie liceum się­gną­łem po zbiór opo­wia­dań Ostatni pan i władca oraz powieść Ubik.

Zaczą­łem czy­tać jego książki, kiedy byłem nasto­lat­kiem, i towa­rzy­szyły mi one przez więk­szość życia. Nie­stety, nie prze­czy­ta­łem wszyst­kiego, co napi­sał, ale nie omi­ną­łem też chyba żad­nej z jego naj­waż­niej­szych powie­ści i żad­nego z dosko­na­łych opo­wia­dań. Nie pamię­tam już mnó­stwa postaci i fak­tów, bo nie szczycę się świetną pamię­cią, ale za to wiele ksią­żek prze­czy­ta­łem kilka razy, nie­mal zawsze z takim samym zain­te­re­so­wa­niem. Kiep­ska pamięć ma też zalety.

Im byłem star­szy, tym chęt­niej wra­ca­łem do ulu­bio­nych utwo­rów. Szcze­gól­nie zaś do try­lo­gii Valisa, którą za każ­dym razem odczy­ty­wa­łem na nowo. Się­gną­łem też po latach po bio­gra­fię Dicka, naj­pierw tę naj­słyn­niej­szą, pióra Law­rence’a Sutina1, a potem drugą, Anthony’ego Peake’a2. Bio­gra­fizm prze­szka­dza, jeśli chcesz się głę­biej zanu­rzyć w histo­rii, ale może bar­dzo pomóc, jeśli już się w niej zanu­rzy­łeś i pró­bu­jesz posma­ko­wać jej peł­niej. Prawda, że o dobrym kum­plu chcia­łoby się wie­dzieć jak naj­wię­cej? I że chcia­łoby się przy oka­zji dowie­dzieć cze­goś o sobie?

Może więc wła­śnie dla­tego, że Phi­lip Dick stał się trzy­dzie­ści lat temu moim „dobrym przy­ja­cie­lem” i „kum­plem”, nie myśla­łem o nim zwy­kle jako o „Dosto­jew­skim science fic­tion”, wiel­kim wizjo­ne­rze i sza­leńcu, bit­niku i nar­ko­ma­nie, ale bar­dziej czło­wieku z krwi i kości, któ­rego wyobraź­nia nie mie­ściła się w jed­nym umy­śle. Bul­go­tała i wyle­wała się na papier w hur­to­wych ilo­ściach, przy oka­zji dając światu mnó­stwo inspi­ra­cji i abso­lut­nych odlo­tów.

Praw­dzi­wego przy­ja­ciela nie można jedy­nie wychwa­lać, powiem więc bez ogró­dek, że powie­ści Dicka nie są równe. Zda­rzały się arcy­dzieła i książki wyraź­nie słab­sze. Mówiąc szcze­rze, nie­które powie­ści mógłby sobie w ogóle daro­wać. Ale wła­śnie wtedy, gdy tra­fia­łem na taką „mniej wybitną” książkę, myśla­łem o nim szcze­gól­nie jako o zwy­kłym czło­wieku – o kimś, kto mając rodzinę, przy­rzekł sobie, że utrzyma ją z pisa­nia, i ciężko pra­co­wał, sta­ra­jąc się wytrwać w tym posta­no­wie­niu. Pisał powie­ści jak wariat, zale­d­wie w kilka tygo­dni, choć zazwy­czaj przy­go­to­wy­wał się do nich co naj­mniej kilka mie­sięcy. Wyda­wał mniej wię­cej dwie w roku, a mimo to nie cier­piał na nad­miar pie­nię­dzy.

Jeśli ta książka, Czy­tel­niku, jest Twoim pierw­szym spo­tka­niem z moim „kum­plem” Dic­kiem, muszę lojal­nie uprze­dzić, że nie należy ona do ści­słego „kanonu”. Z pew­no­ścią jest inte­re­su­jąca, ale nie zali­czył­bym jej do naj­bar­dziej typo­wych – jeżeli w wypadku tego autora można mówić o czymś takim jak „typowa powieść”. Tak czy owak, Możemy cię zbu­do­wać jest histo­rią, którą warto poznać z wielu przy­czyn i wła­śnie o tym chciał­bym opo­wie­dzieć.

Dick napi­sał ją na początku lat sześć­dzie­sią­tych XX wieku, rok po obcho­dach stu­le­cia wybu­chu wojny sece­syj­nej. Z oka­zji okrą­głej rocz­nicy wybrał się z rodziną do Disney­landu i był pod wiel­kim wra­że­niem oży­wio­nej kukły Abra­ham a Lin­colna, którą poka­zy­wano wtedy w tym naj­słyn­niej­szym parku roz­rywki. Pry­wat­nie prze­ży­wał wła­śnie bla­ski i cie­nie mał­żeń­stwa z trze­cią żoną, Anne Rubin­stein, z którą zwią­zał się trzy lata wcze­śniej. Anne oka­zała się wyma­ga­jącą part­nerką, zwłasz­cza jeśli cho­dzi o wysoki poziom życia, do któ­rego przy­wy­kła w mło­do­ści. To dla mło­dego pisa­rza musiało być nie lada wyzwa­niem i zary­zy­ko­wał­bym twier­dze­nie, że rów­nież przy­czyną nie­jed­nej fru­stra­cji. Ślady tych eko­no­micz­nych napięć, krót­kiej pracy w warsz­ta­cie jubi­ler­skim żony i zbli­ża­ją­cego się zała­ma­nia psy­chicz­nego odnaj­du­jemy w głów­nym wątku Możemy cię zbu­do­wać.

Książka ta ogni­skuje się bowiem na dwóch zasad­ni­czych pro­ble­mach, które doty­kały wtedy jej autora: na ame­ry­kań­skim śnie o bogac­twie, który speł­niał się prze­cież zbyt rzadko, oraz na pro­ble­mie z wła­sną toż­sa­mo­ścią, na głę­bo­kim psy­chicz­nym pęk­nię­ciu cha­rak­te­ry­stycz­nym dla Phi­lipa Dicka. Mój „przy­ja­ciel” – mam nadzieję, że wkrótce rów­nież Twój, Czy­tel­niku – od dzie­ciń­stwa cier­piał na pewną przy­pa­dłość, którą można nazwać schi­zo­fre­nią, ale też „zwy­kłym dzi­wac­twem” (jak zro­bił to w Bożych inwa­zjach Law­rence Sutin). Pole­gała ona na nara­sta­ją­cym prze­ko­na­niu, że kie­rują nami tajem­ni­cze siły, a to, co widzimy za oknem, może być tylko „przy­krywką” rze­czy­wi­sto­ści. Rze­czy­wi­sto­ści, któ­rej nie możemy nawet zoba­czyć, a co dopiero – poznać!

O ile jed­nak w bar­dziej zna­nych i doce­nia­nych powie­ściach zabu­rze­nia per­cep­cji i roz­pad oso­bo­wo­ści Dick uka­zuje w dość pikant­nym sosie science fic­tion (Ubik, Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha, Valis i wiele innych), o tyle w Możemy cię zbu­do­wać robi to pro­sto i przej­mu­jąco zwy­czaj­nie. Mówi o nich jak w powie­ści oby­cza­jo­wej, którą zresztą ta książka jest w isto­cie, jeśli odrzu­cimy fan­ta­styczną sce­no­gra­fię, a symu­la­kra (czyli andro­idy) Lin­colna i Stan­tona uznamy za uoso­biony sen­ty­ment. Za tęsk­notę do mitycz­nych „lep­szych cza­sów”, w któ­rych ludzie kie­ro­wali się zro­zu­mia­łymi pobud­kami i byli bar­dziej moralni. Naj­waż­niej­sze w tej histo­rii z pew­no­ścią są ludz­kie udręki i rela­cje mię­dzy boha­te­rami. Zatrzy­majmy się przy tym na chwilę.

Mamy tu kilka postaci fun­da­men­tal­nych dla całej twór­czo­ści Dicka. Prze­wi­jają się one w róż­nych kon­fi­gu­ra­cjach, ale zawsze sym­bo­li­zują walkę Dobra i Porządku ze Złem i Cha­osem lub – po pro­stu – są odbi­ciem lęków i doświad­czeń samego autora. Wymieńmy więc wiel­kiego biz­nes­mena i cele­brytę Sama K. Bar­rowsa, któ­rego nazwał­bym wer­sją light krwio­żer­czego Pal­mera Eldrit­cha. Oglą­damy też Mau­rice’a Rocka, wspól­nika głów­nego boha­tera, któ­rego można uznać za pro­to­pla­stę Leo Bulera, rów­nież boha­tera Trzech styg­ma­tów… Warto wspo­mnieć, że powsta­nie obu ksią­żek dzielą nie­całe dwa lata i to, co w Możemy cię zbu­do­wać ma jesz­cze wydźwięk cał­kiem deli­katny, w Trzech styg­ma­tach Pal­mera Eldrit­cha staje się już jazdą bez trzy­manki.

Muszę przy­znać, że samo obser­wo­wa­nie ewo­lu­cji Dic­ko­wych postaci, choćby tego, jak z chci­wego, ale tro­chę próż­nego i roz­chwia­nego Bar­rowsa wyra­sta potem czy­sty demon Eldritch, jest dla kone­sera Dicka praw­dziwą przy­jem­no­ścią. Pod­kreślmy bowiem raz jesz­cze, że kon­flikt mię­dzy głów­nymi posta­ciami dra­matu w Możemy cię zbu­do­wać jest naszki­co­wany deli­katną kre­ską, a ci ludzie (praw­dziwi i sztuczni) są tu raczej słabi niż wszech­mocni, raczej zagu­bieni niż pewni swych racji. Nawet zły milio­ner Sam K. Bar­rows pod koniec powie­ści dostaje obca­sem w śro­dek roz­dę­tego ego od nie­do­świad­czo­nej i zabu­rzo­nej psy­chicz­nie Pris Frau­en­zim­mer.

Oczy­wi­ście Pris to osobna histo­ria. To, z jed­nej strony, uoso­bie­nie wielu lęków, któ­rych Dick doświad­czał w burz­li­wych rela­cjach z kobie­tami. Te zimne i wyma­ga­jące fem­mes fata­les powta­rzają się w jego twór­czo­ści z żela­zną kon­se­kwen­cją, wywo­łu­jąc poczu­cie winy albo nie­kon­tro­lo­wane napady zło­ści u pro­ta­go­ni­stów. Można pod­su­mo­wać ten „żar uczuć”, który wprost bucha od Pris Frau­en­zim­mer, gorzką kwe­stią, którą wypo­wiada Louis do Lin­colna:

W Ame­ryce miłość oto­czona jest kul­tem. Trak­tu­jemy ją zbyt poważ­nie.

Ale Pris to przede wszyst­kim tęsk­nota. Louis pra­gnie praw­dzi­wej miło­ści, dru­giej połówki poma­rań­czy (albo innego owocu), kobiety życia, która wypeł­ni­łaby bez­denną pustkę w życiu samot­nego faceta. Jest marze­niem, tyleż wiel­kim, co dzie­cin­nym, któ­rego źró­deł bio­gra­fo­wie dopa­trują się w obse­sji Dicka na punk­cie zmar­łej w dzie­ciń­stwie sio­stry bliź­niaczki, Jane Char­lotte.

Lecz naj­bar­dziej przej­mu­jącą i wie­lo­znaczną posta­cią staje się Pris Frau­en­zim­mer pod koniec powie­ści, kiedy Louis Rosen spo­tyka ją w sztucz­nie wykre­owa­nym świe­cie, niczym Run­ci­ter z Ubika, gdy odwie­dza żonę, Ellę, w Mora­to­rium Uko­cha­nych Współ­braci. To prze­dziwne doświad­cze­nie bycia po „dru­giej stro­nie”, rów­no­cze­snej bli­sko­ści i obco­ści, reali­zmu i nie­uchwyt­no­ści, zostało odma­lo­wane nie­zwy­kle pla­stycz­nie.

Z pre­me­dy­ta­cją nie sku­piam się na andro­idach. Nie chcę by­naj­mniej powie­dzieć, że postać sztucz­nego czło­wieka jest w twór­czo­ści Dicka nic nie­zna­czącą figurą, bo strasz­li­wie bym skła­mał, Czy­tel­niku! Mam jed­nak nie­ja­sne wra­że­nie, że aku­rat tu, w Możemy cię zbu­do­wać, Lin­coln i Stan­ton scho­dzą para­dok­sal­nie na dal­szy plan i nie odgry­wają tak istot­nej roli, jak mogłoby się wyda­wać na początku powie­ści (albo sądząc po samym tytule). A poza tym nie są to postaci zro­zu­miałe i bli­skie nam kul­tu­rowo. Nawet jeśli dosko­nale wiemy, kim był Lin­coln, nawet jeśli spraw­dzimy bio­gra­fię Stan­tona, nie odczu­jemy wszyst­kiego, co zapewne czuł Ame­ry­ka­nin, czy­ta­jąc o nich w tej książce. Musie­li­by­śmy przy­wo­łać tu Pił­sud­skiego lub któ­re­goś z naszych kró­lów, by zare­ago­wać tak emo­cjo­nal­nie, jak zapewne życzyłby sobie sam autor.

Skwi­tujmy to krót­kim stwier­dze­niem, że ci – powo­łani dla roz­rywki – sztuczni ludzie oka­zują się nad­spo­dzie­wa­nie ludzcy i że mają przy tym wielką klasę, czego nie można powie­dzieć o ich twór­cach czy poten­cjal­nych nabyw­cach.

Muszę przy­znać, że podzie­lam nie­po­chlebne zda­nie Dicka na temat ludz­ko­ści. Obraz spo­łe­czeń­stwa na dorobku, obraz ludzi, któ­rzy reali­zują cha­otycz­nie albo kon­se­kwent­nie swoje cele, dep­cząc przy tym przy­ja­ciół i prze­ciw­ni­ków, lub zwy­czaj­nie spra­wia­jąc im przy­krość, jest realny i bole­śnie aktu­alny. To dla­tego książka, którą trzy­masz w ręku, Czy­tel­niku, broni się po ponad pół wieku. Zapo­mnie­li­śmy o kolo­ni­za­cji pla­net, a na pewno nie latamy na Księ­życ czy Marsa tak łatwo i czę­sto, jak wyobra­żał sobie nasz „przy­ja­ciel” Phil. Po uli­cach nie cho­dzą też andro­idy. Zamiast tego mamy kom­pu­tery i smart­fony, Face­bo­oka i Google’a oraz wiel­kie plat­formy stre­amin­gowe, jak YouTube, Spo­tify czy Net­flix, ale w grun­cie rze­czy zmie­niło się nie­wiele. Wciąż pędzimy przed sie­bie, ryzy­ku­jąc, że w tym nie­usta­ją­cym wyścigu roz­pad­niemy się na kawałki.

Bo Możemy cię zbu­do­wać to, para­dok­sal­nie, wcale nie powieść o two­rze­niu sztucz­nego czło­wieka, ale o emo­cjo­nal­nym roz­pa­dzie żywego. O tym jak jed­nostka, która nie potrafi odna­leźć się w życiu, nie wytrzy­muje uczest­nic­twa w wyścigu. Louis Rosen, im bar­dziej stara się reago­wać i dzia­łać, tym bar­dziej popada w sza­leń­stwo. Obłęd groźny i reali­stycz­nie opi­sany, bo mało spek­ta­ku­larny, zwy­czajny. To cho­roba obja­wia­jąca się sprzecz­no­ścią uczuć i natręt­nymi myślami, potrzebą walki prze­mie­szaną z potrzebą ucieczki, obwi­nia­niem wszyst­kich dokoła albo sie­bie, w zależ­no­ści od nastroju. Louis nie wariuje jak boha­ter. Wariuje „nie­atrak­cyj­nie”.

Można się zży­mać na ter­mi­no­lo­gię użytą w tej książce. Już z daleka wieje od niej kla­syczną psy­cho­ana­lizą, którą – na szczę­ście dla bied­nych pacjen­tów – dawno już odsta­wiono do lamusa. Może jesz­cze wystaje jej stam­tąd czu­bek głowy (pod­świa­do­mie uży­łem słowa „czu­bek”), ale psy­cho­lo­gia i psy­chia­tria uczy­niły wyraźne postępy. Nie podaje się tych samych leków co kie­dyś, rza­dziej sto­suje się elek­trow­strząsy. Ale dla mnie naj­cie­kaw­szym pomy­słem autora jest „kon­tro­lo­wana schi­zo­fre­nia”. Ta idea wydaje się dziec­kiem mod­nego w tam­tych (bar­dzo zbun­to­wa­nych) cza­sach nurtu antyp­sy­chia­trii, jak rów­nież maso­wego uwiel­bie­nia dla środ­ków halu­cy­no­gen­nych.

Naprawdę nośne i inspi­ru­jące wydają się tu jed­nak roz­wa­ża­nia na temat powszech­nej opieki psy­chia­trycz­nej, czyli Fede­ral­nego Biura Cho­rób Psy­chicz­nych. Pomysł, aby wszyst­kich ludzi dia­gno­zo­wać psy­chia­trycz­nie i pod­da­wać ich obo­wiąz­ko­wemu lecze­niu, musiał być dla Dicka rów­nie pocią­ga­jący, co prze­ra­ża­jący. Louis Rosen podziela te nie­po­koje autora, ale mimo wszystko wypo­wiada się nad­spo­dzie­wa­nie dobrze o szpi­ta­lach psy­chia­trycz­nych i prze­sie­wo­wych bada­niach „na głowę”. Pociąga go bez­sprzecz­nie wizja pomocy i opieki, którą może otrzy­mać w ośrodku. Z dru­giej strony, gdyby naprawdę tak było, gdyby ludzie w bia­łych kitlach decy­do­wali o naszym ist­nie­niu i badali nas pre­wen­cyj­nie, otrzy­ma­li­by­śmy wizję pie­kła rodem z tota­li­tar­nych ustro­jów.

Czy w ogóle ktoś by prze­szedł takie testy?

To sta­nowi o geniu­szu Dicka. Nawet w tej mniej zna­nej książce, pisa­nej w trud­nym dla niego okre­sie, któ­rej akcja nie powala mno­go­ścią pomy­słów, która w moich oczach sta­nowi swo­iste „labo­ra­to­rium” póź­niej­szych, doj­rzal­szych powie­ści, autor sta­wia fun­da­men­talne pyta­nia. Chciał­bym zwró­cić też Twoją uwagę, Czy­tel­niku, na cie­kawą cechę tej histo­rii, którą można uznać zarówno za wadę, sku­tek pośpie­chu pisa­rza, jak rów­nież za oczy­wi­stą zaletę i dowód prze­bie­głej stra­te­gii.

Otóż nie jest ona do końca spójna. Od początku bie­gnie nie­jako w fał­szy­wym kie­runku, suge­ru­jąc, że Lin­coln i Stan­ton, powo­łani do życia w fir­mie Rosena i Rocka, doko­nają jakichś wiel­kich czy­nów, a przy­naj­mniej będą sku­piać na sobie uwagę. Ale akcji tu jak na lekar­stwo. Andro­idy nie chcą strze­lać ani nawet okła­dać nikogo pię­ściami. Ta histo­ria roz­pada się z każ­dym roz­dzia­łem, z czego można zbu­do­wać zarzut. Można kąśli­wie zarzu­cić auto­rowi: „On to chyba pisał na kola­nie!”. Ale może, Drogi Czy­tel­niku, wła­śnie taki był jego zamiar? Jak napi­sać o schi­zo­fre­nicz­nym świe­cie, jeśli nie w schi­zo­fre­niczny spo­sób? Jak napi­sać o roz­pa­dzie boha­tera, jeśli poka­żemy go kla­sycz­nie i nie naru­szymy naszych przy­zwy­cza­jeń? Ta kon­struk­cja broni się w zesta­wie­niu z tema­tem.

Możemy cię zbu­do­wać trak­tuje o roz­pa­dzie czło­wieka oraz o towa­rzy­szą­cym mu stra­chu. To wła­śnie strach przed utratą zmy­słów, obawa przed zamknię­ciem firmy i bra­kiem środ­ków do życia, przed odej­ściem uko­cha­nej osoby – te naj­więk­sze i naj­mniej­sze lęki – sta­no­wią koło zama­chowe fabuły. Dosko­nale uosa­bia je postać Lin­colna, tak opi­sy­wa­nego przez Louisa:

Patrząc, jak Lin­coln stop­niowo nawią­zuje kon­takt z oto­cze­niem, zro­zu­mia­łem jedno: pod­stawą jego życia nie była zachłanna chęć ist­nie­nia ani żadne inne pra­gnie­nie. Był nią strach – strach, który wła­śnie dostrze­głem. I nie był to zwy­kły strach, ale coś znacz­nie gor­szego. Było to abso­lutne prze­ra­że­nie.

I muszę przy­znać, że Phi­lip Dick, mój wielki „zmy­ślony przy­ja­ciel”, także tutaj jest mi bli­ski. Ileż to razy widzia­łem, jak bliżsi i dalsi zna­jomi doko­ny­wali wybo­rów nie­podyk­to­wa­nych dąże­niem do roz­woju, myślą o speł­nie­niu marzeń, ale stra­chem przed utratą cze­goś, co uwa­żali za ważne. Ileż to razy „abso­lutne prze­ra­że­nie” para­li­żo­wało róż­nych ludzi, skąd­inąd zdol­nych i ucho­dzą­cych za sil­nych. Ile razy para­li­żo­wało wresz­cie mnie samego?

Dick marzył o karie­rze poważ­nego pisa­rza głów­nego nurtu. Ponad wszystko pra­gnął, żeby uzna­nie zdo­były jego powie­ści oby­cza­jowe, z któ­rych naj­waż­niej­szą są bodaj Wyzna­nia łga­rza. To kolejny nie­zwy­kły para­doks tego nie­tu­zin­ko­wego umy­słu, będą­cego w sta­nie per­ma­nent­nej wojny z samym sobą, w nie­usta­ją­cej dys­ku­sji i spo­rze, w wiecz­nym „schi­zo­fre­nicz­nym” pęk­nię­ciu, które ni­gdy nie chciało się zabliź­nić. Obda­rzony nie­zwy­kłym talen­tem do kre­owa­nia całych świa­tów i idei, prze­ska­ku­jący od jed­nej filo­zo­fii do dru­giej, podejrz­liwy i ufny jak dziecko, pra­gnął sławy w miej­scu, do któ­rego nie został wpusz­czony.

Nie przy­nio­sły mu sławy powie­ści oby­cza­jowe, ani „czy­ste”, ani skrzy­żo­wane z science fic­tion, jak choćby ta książka. Co cie­kawe, nie przy­nio­sły mu za życia sławy nawet jego naj­lep­sze powie­ści science fic­tion. Popkul­tura wchła­niała i wchła­nia jego dzieło po kawałku, zaczy­na­jąc od mniej zna­nych i krót­szych utwo­rów, prze­żu­wa­jąc je i prze­ra­bia­jąc na filmy. A ostat­nio rów­nież na seriale. Jestem cie­kaw, ilu widzów zdaje sobie sprawę, że Łowca andro­idów, Raport mniej­szo­ści czy Czło­wiek z Wyso­kiego Zamku to ekra­ni­za­cje opo­wia­dań i powie­ści Dicka. I mniej znany, ale zna­ko­mity, nakrę­cony w tech­nice ani­ma­cji roto­sko­po­wej obraz Richarda Lin­kla­tera Przez ciemne zwier­cia­dło. Mój fawo­ryt.

Czy bez Dicka i jego wpływu na dzi­siej­szą popkul­turę docze­ka­li­by­śmy się Matrixa lub Mrocz­nego mia­sta? Kto zabie­rałby nas z taką odwagą (i powagą) do ciem­nej kra­iny sza­leń­stwa, które cza­sem ogar­niało całe światy, cza­sem zaś poje­dyn­czych ludzi, jak w Możemy cię zbu­do­wać? Kto poka­załby nam drogę, którą potem podą­żały całe poko­le­nia fil­mow­ców i pisa­rzy? Twór­ców, któ­rzy zdali sobie sprawę, że z pomocą fan­ta­styki można opo­wia­dać nie tylko o inwa­zji obcych i tech­no­lo­gii przy­szło­ści, nie tylko o boha­ter­skich czy­nach i wiel­kich pro­ce­sach spo­łecz­nych, ale rów­nież o lękach jed­nostki i prze­róż­nych aber­ra­cjach umy­słu.

Dla nas, wiel­bi­cieli Dicka – dla mnie i dla Cie­bie, Czy­tel­niku – bło­go­sła­wień­stwem oka­zuje się ta oko­licz­ność, że Fede­ralne Biuro Cho­rób Psy­chicz­nych ist­niało jedy­nie w wyobraźni pisa­rza. Nie „dorwało go” na pod­sta­wie ustawy McHe­stona, nie zro­biło testów z rozu­mie­nia przy­słów ani ukła­da­nia kloc­ków i nie zmu­siło do pobytu w ośrodku zamknię­tym aż do cał­ko­wi­tego „wyle­cze­nia”. Gdyby ktoś genialny i uparty skleił pęk­nięty umysł pisa­rza, odry­so­wał go od przy­ję­tego wzorca, pew­nie ni­gdy nie nastą­pi­łyby wyda­rze­nia, do któ­rych doszło w lutym i w marcu 1974 roku.

To temat na osobną histo­rię, ale dla porządku warto odno­to­wać, że dwa­na­ście lat po napi­sa­niu Możemy cię zbu­do­wać Phi­lip Dick prze­żył mistyczne obja­wie­nie. Doznał serii mikro­uda­rów, jak chcieli nie­któ­rzy, lub zoba­czył boskie świa­tło, jak sam twier­dził. Doświad­cze­nie to odmie­niło jego życie i napi­sał swoje opus magnum, try­lo­gię Valisa.

Znany psy­cho­log i publi­cy­sta Tomasz Wit­kow­ski napi­sał w jed­nej ze swo­ich ksią­żek zna­mienne słowa, które chciał­bym tu przy­to­czyć:

Dru­gim w kolej­no­ści nie­ludz­kim postę­po­wa­niem, poza bez­myśl­nym okru­cień­stwem, jest mar­no­traw­stwo cier­pie­nia.

I mogę się zało­żyć o każde pie­nią­dze, że mój „przy­ja­ciel” Dick cier­piał przez lata z powodu pro­ble­mów psy­chicz­nych. Cier­piał strasz­li­wie. Tar­gały nim zmienne nastroje, podró­żo­wał od cięż­kiej depre­sji do wykań­cza­ją­cej eufo­rii, co jakiś czas skrę­ca­jąc w boczną ścieżkę pro­wa­dzącą do zwąt­pie­nia w praw­dzi­wość rze­czy­wi­sto­ści. Ale mogę się rów­nież zało­żyć o dowolną sumę, że cier­pie­nia tego nie zmar­no­wał. To być może naj­le­piej wyko­rzy­stane cier­pie­nie w histo­rii całej lite­ra­tury. I chciał­bym pozo­stać z tą myślą.

Muszę przy­znać, że lek­tura nie­mal każ­dej książki Dicka skła­nia do reflek­sji nad życiem i kon­dy­cją współ­cze­snego czło­wieka. Jego twór­czość ukształ­to­wała mnie jako pisa­rza, który kon­cen­truje się na ciem­nych stro­nach ludz­kiej natury, na sza­leń­stwie i odmien­nych sta­nach świa­do­mo­ści. Nawet jeśli był to tylko jeden z wielu istot­nych czyn­ni­ków, nawet jeśli zna­la­zł­bym w sobie waż­niej­sze, nie wyprę się tych inspi­ra­cji. Ni­gdy ich nie ukry­wa­łem i nie zamie­rzam ukry­wać. A kon­cep­cję boskiego pier­wiastka, pla­zmatu, którą zaczerp­ną­łem z powie­ści Valis, roz­wi­jam twór­czo od pięt­na­stu lat. Moi boha­te­ro­wie rów­nież wąt­pią w rze­czy­wi­stość za oknem i z rów­nym upo­rem jak boha­te­ro­wie Dicka poszu­kują prawdy. Czuję się tak, jakby dys­ku­to­wał z przy­ja­cie­lem i razem z nim szu­kał tajem­ni­czych zna­ków ukry­tych przed naszymi oczami.

Na koniec chciał­bym powie­dzieć coś waż­nego, bo ta opo­wieść o Phi­li­pie Dicku i jego twór­czo­ści może zabrzmieć smutno i wywo­łać przy­pływ czar­nych myśli. Nie bójmy się jego sza­leń­stwa! Cała antyp­sy­chia­tria stała na sta­no­wi­sku, że pacjenci szpi­tali psy­chia­trycz­nych nie są cho­rymi, ale ludźmi, któ­rzy nie miesz­czą się w nor­mach spo­łecz­nych. Nawet jeśli nie pój­dziemy tak daleko w tym rozu­mo­wa­niu, możemy nauczyć się czer­pać gar­ściami z tych odmien­nych sta­nów świa­do­mo­ści. Proza Dicka prze­sy­cona jest trudną nadzieją i para­dok­salną wiarą w ludz­kie siły. Nawet jeśli czy­ta­jąc jego książkę, nie uśmie­chamy się raczej pod nosem, nawet jeśli zanu­rzamy się w poważ­nych myślach i towa­rzy­szymy boha­te­rom w ich poraż­kach, po zakoń­cze­niu lek­tury i odło­że­niu tych ksią­żek na półkę nie czu­jemy prze­cież bez­sensu ist­nie­nia. Prze­ciw­nie, widać wtedy pro­mień świa­tła.

Zapra­szam Cię, Czy­tel­niku, w tę nie­oczy­wi­stą podróż na pół­nocny zachód Sta­nów Zjed­no­czo­nych, do mia­sta Boise, sto­licy stanu Idaho. Możesz dotrzeć tam drogą kra­jową numer 84 albo prze­czy­tać tę książkę.

Cezary Zbierz­chow­ski

22 paź­dzier­nika 2019

Law­rence Sutin, Boże inwa­zje. Życie Phi­lipa K. Dicka, tłum. Lech Jęcz­myk, REBIS, Poznań 2005. [wróć]

Anthony Peake, Czło­wiek, który pamię­tał przy­szłość. Życie Phi­lipa K. Dicka, tłum. Tomasz Hor­now­ski, REBIS, Poznań 2015. [wróć]

Dedykacja

Rober­towi i Ginny Hein­le­inom, któ­rych dobroć zna­czyła dla nas wię­cej, niż mogą wyra­zić słowa

Rozdział pierwszy

Naszą tech­nikę dopro­wa­dzi­li­śmy do per­fek­cji na początku lat sie­dem­dzie­sią­tych. Naj­pierw zamiesz­cza­li­śmy ogło­sze­nie w lokal­nej gaze­cie, w dziale ogło­szeń róż­nych.

Kla­wi­kord, a także organy elek­tro­niczne, prze­jęte za długi, stan ide­alny, SUPER­O­KA­ZJA. Zamiast zabie­rać je z powro­tem do Ore­gonu, poszu­ku­jemy kogoś, kto za gotówkę lub dobry kre­dyt o niskim ryzyku przej­mie płat­no­ści. Kon­takt – Rock, kie­row­nik Działu Sprze­daży, Fabryka For­te­pia­nów Frau­en­zim­mera, Onta­rio, Ore.

Przez lata ogło­sze­nie to uka­zy­wało się w kolej­nych mia­stach roz­sia­nych po wszyst­kich zachod­nich sta­nach, a nawet w miej­scach tak odle­głych od wybrzeża jak Kolo­rado. Całą kam­pa­nię opar­li­śmy na ści­śle nauko­wych pod­sta­wach. Kie­ru­jąc się mapą, posu­wa­li­śmy się tak, aby nie pomi­nąć żad­nego mia­sta. Nasze cztery cię­ża­rówki z sil­ni­kami tur­bo­wa­ło­wymi stale były w ruchu; na każdą przy­pa­dał jeden czło­wiek.

Zamiesz­cza­li­śmy więc ogło­sze­nie, dajmy na to w „San Rafael Inde­pen­dent Jour­nal”, i wkrótce do naszego biura w Onta­rio w Ore­go­nie zaczy­nały napły­wać listy, któ­rymi zaj­mo­wał się Maury Rock, mój wspól­nik. Sor­to­wał je i na ich pod­sta­wie ukła­dał spisy adre­sowe, a gdy na jakimś tere­nie, na przy­kład w oko­licy San Rafael, miał wystar­cza­jąco dużo nazwisk, tele­gra­ficz­nie kon­tak­to­wał się z jedną z cię­ża­ró­wek. Przy­pu­śćmy, że wia­do­mość odbie­rał Fred w hrab­stwie Marina. Po jej otrzy­ma­niu Fred wyj­mo­wał wła­sną mapę i porząd­ko­wał nazwi­ska we wła­ści­wej kolej­no­ści. Następ­nie szu­kał budki tele­fo­nicz­nej i dzwo­nił do pierw­szego poten­cjal­nego klienta z listy.

Tym­cza­sem Maury wysy­łał odpo­wiedź każ­demu, kto wyra­ził zain­te­re­so­wa­nie ofertą.

Sza­nowny Panie Taki a Taki!

Jeste­śmy wdzięczni za Pań­ską odpo­wiedź na nasze ogło­sze­nie zamiesz­czone w „San Rafael Inde­pen­dent Jour­nal”. Czło­wiek zaj­mu­jący się w naszym biu­rze tą sprawą wyje­chał na kilka dni, ale prze­sła­li­śmy mu Pań­skie nazwi­sko i adres z prośbą, by skon­tak­to­wał się z Panem i podał wszyst­kie szcze­góły.

Listy krą­żyły i przez kilka lat dobrze słu­żyły naszej fir­mie. Ostat­nio jed­nak sprze­daż orga­nów elek­tro­nicz­nych gwał­tow­nie spa­dła. Na przy­kład na obsza­rze Val­lejo sprze­da­li­śmy nie­dawno czter­dzie­ści kla­wi­kor­dów i ani jed­nych orga­nów.

Ta ogromna dys­pro­por­cja w sprze­daży na korzyść kla­wi­kor­dów spro­wo­ko­wała wymianę zdań mię­dzy mną a moim wspól­ni­kiem, Mau­rym Roc­kiem. Nie była to spo­kojna roz­mowa.

Do Onta­rio przy­je­cha­łem spóź­niony. Byłem na połu­dnie od Santa Monica, gdzie roz­ma­wia­łem o pew­nych spra­wach z kil­koma nawie­dzo­nymi spo­łecz­ni­kami, któ­rzy ścią­gnęli praw­ni­ków, żeby prze­świe­tlili naszą firmę i jej metody dzia­ła­nia… Próżny trud, który oczy­wi­ście spełzł na niczym, bo ści­śle trzy­mamy się prawa.

Onta­rio nie jest moim rodzin­nym mia­stem. Pocho­dzę z Wichita Falls w Kan­sas. Gdy mia­łem pójść do szkoły śred­niej, prze­pro­wa­dzi­łem się do Denver, a póź­niej do Boise w Idaho. Pod pew­nymi wzglę­dami Onta­rio jest przed­mie­ściem Boise. Znaj­duje się tuż przy gra­nicy z Idaho: po przej­ściu przez żela­zny most widać pła­ską kra­inę, słynną z uprawy roli. Nie­opo­dal zaczy­nają się lasy wschod­niego Ore­gonu. Naj­więk­szym zakła­dem prze­my­sło­wym w oko­licy jest fabryka pasz­te­ci­ków ziem­nia­cza­nych Ore-Ida, zwłasz­cza jej wydział elek­tro­niczny, a w ogóle to pełno w oko­licy upra­wia­ją­cych cebulę japoń­skich far­me­rów, któ­rych prze­sie­dlono tu pod­czas II wojny świa­to­wej. Powie­trze jest tutaj suche, nie­ru­cho­mo­ści tanie, a po więk­sze zakupy ludzie wyjeż­dżają do Boise. Jest to duże mia­sto, któ­rego nie lubię, ponie­waż mało w nim nie­dro­gich chiń­skich restau­ra­cji. Leży w pobliżu sta­rego szlaku do Ore­gonu, wzdłuż któ­rego bie­gnie linia kole­jowa do Chey­enne.

Nasze biuro mie­ści się w cen­trum Onta­rio w budynku z cegły sto­ją­cym naprze­ciwko sklepu z arty­ku­łami żela­znymi. Wokół budynku zasia­li­śmy irysy, któ­rych kolory korzyst­nie wpły­wają na samo­po­czu­cie po powro­cie z podróży pustyn­nymi dro­gami z Kali­for­nii lub Nevady.

Zapar­ko­wa­łem mojego zaku­rzo­nego che­vro­leta model Magic Fire i chod­ni­kiem dosze­dłem do naszego budynku, mija­jąc po dro­dze szyld:

SPÓŁKA WAZA

WAZA ozna­cza WYSPE­CJA­LI­ZO­WANE AME­RY­KAŃ­SKIE ZESTAWY AKU­STYCZNE – taka elek­tro­nicz­nie brzmiąca nazwa przy­jęta ze względu na naszą fabrykę orga­nów elek­tro­nicz­nych, z którą – przez rodzinę – jestem mocno zwią­zany. Nazwę Fabryka For­te­pia­nów Frau­en­zim­mera wymy­ślił Maury, gdyż lepiej nada­wała się do naszego biz­nesu z cię­ża­rów­kami. Frau­en­zim­mer to nazwi­sko, które nosiła rodzina Maury’ego w sta­rym kraju. Rock rów­nież zostało wymy­ślone. Moje praw­dziwe nazwi­sko brzmi tak, jak się przed­sta­wiam: Louis Rosen, co po nie­miecku ozna­cza róże. Kie­dyś zapy­ta­łem Maury’ego, co zna­czy Frau­en­zim­mer, na co on odparł, że dwórka. Zapy­ta­łem go, skąd w takim razie wziął nazwi­sko Rock.

– Z zamknię­tymi oczami się­gną­łem po ency­klo­pe­dię i tra­fi­łem na tom ROCK–SUBUD.

– Zro­bi­łeś błąd – powie­dzia­łem. – Powi­nie­neś się nazwać Maury Subud.

Drzwi wej­ściowe do naszego budynku pamię­tają rok 1965 i dawno powinny zostać wymie­nione, ale po pro­stu nie mamy na to pie­nię­dzy. Pchną­łem je – choć duże i cięż­kie, obra­cają się lekko – i wsze­dłem na ruchome schody, jedno z tych sta­rych auto­ma­tycz­nych urzą­dzeń. Minutę póź­niej byłem na górze i wkra­cza­łem do naszych pomiesz­czeń. Towa­rzy­stwo w środku ostro popi­jało i toczyło gło­śną dys­ku­sję.

– Czas minął – powi­tał mnie w progu Maury. – Nasze organy elek­tro­niczne są prze­sta­rzałe.

– Mylisz się – powie­dzia­łem. – Trend jest odwrotny i prze­ma­wia za orga­nami elek­tro­nicz­nymi, Ame­ryka bowiem tym wła­śnie zago­spo­da­ro­wuje swą prze­strzeń: elek­tro­niką. Za dzie­sięć lat nie będziemy sprze­da­wać ani jed­nego kla­wi­kordu dzien­nie. Staną się relik­tami.

– Louis – rzekł Maury – spójrz na kon­ku­ren­cję. Elek­tro­nika może się będzie roz­po­wszech­niać, ale bez nas. Popatrz na organy nastro­jów Ham­mer­ste­ina, na „Eufo­rię” Wald­teu­fla i powiedz mi, kto tak jak ty zado­woli się jedy­nie brzdą­ka­niem.

Maury jest wyso­kim face­tem, nad­po­bu­dli­wym przez nad­czyn­ność tar­czycy. Ręce mu się trzęsą, trawi zbyt szybko. Bie­rze na to jakieś pigułki, ale jeśli nie poskut­kują, będzie musiał się­gnąć po radio­ak­tywny jod. Gdy się wypro­stuje, mie­rzy 188 cen­ty­me­trów. Ma, a raczej miał kie­dyś, czarne włosy – dłu­gie, choć cien­kie – duże oczy i jakieś takie zanie­po­ko­jone spoj­rze­nie, jakby dokoła wciąż działo się coś złego.

– Żaden dobry instru­ment ni­gdy nie sta­nie się prze­sta­rzały – powie­dzia­łem. Maury jed­nak miał sporo racji. Zruj­no­wało nas mapo­wa­nie mózgu, które na sze­roką skalę pro­wa­dzono w poło­wie lat sześć­dzie­sią­tych, oraz elek­troda wgłębna Pen­fielda, Jacob­sona i Oldsa, a w szcze­gól­no­ści ich odkry­cia doty­czące mię­dzy­mó­zgo­wia. Pod­wzgó­rze sta­nowi ośro­dek reak­cji emo­cjo­nal­nych, tym­cza­sem kon­stru­ując i rekla­mu­jąc nasze organy elek­tro­niczne, nie bra­li­śmy go pod uwagę. Fabryka Rosena ni­gdy nie eks­pe­ry­men­to­wała z krót­ko­trwa­łymi elek­trow­strzą­sami o wybra­nej czę­sto­tli­wo­ści, które pobu­dzają pewne szcze­gólne komórki mię­dzy­mó­zgo­wia, i z pew­no­ścią od samego początku prze­oczy­li­śmy coś bar­dzo waż­nego – jak łatwo można zestaw elek­trycz­nych prze­łącz­ni­ków prze­ro­bić na kla­wia­turę o osiem­dzie­się­ciu ośmiu czar­nych i bia­łych kla­wi­szach.

Jak więk­szość ludzi, rów­nież ja brzdą­ka­łem na orga­nach nastro­jów Ham­mer­ste­ina i podo­bała mi się ta zabawa. Nie ma w tym jed­nak nic twór­czego. To prawda, że cza­sami można przy­pad­kiem odkryć nowy układ bodź­ców sty­mu­lu­ją­cych mózg i dzięki temu wytwo­rzyć nowy rodzaj reak­cji emo­cjo­nal­nych, które nor­mal­nie ni­gdy by się nie ujaw­niły. Można nawet – teo­re­tycz­nie – tra­fić na kom­bi­na­cję, która wpro­wa­dzi czło­wieka w stan nir­wany. Zarówno kor­po­ra­cja Ham­mer­ste­ina, jak i Wald­teu­fla odnio­sły dzięki temu nie­by­wały suk­ces. Ale to nie muzyka. Komu na tym zależy?

– Mnie – oświad­czył Maury już na początku grud­nia 1978 roku. I zatrud­nił inży­niera elek­tro­nika wyla­nego z Fede­ral­nej Agen­cji Kosmicz­nej, mając nadzieję, że zmon­tuje nam nową wer­sję orga­nów sty­mu­lu­ją­cych pod­wzgó­rze.

Jed­nak Bob Bundy, mimo całego swego elek­tro­nicz­nego geniu­szu, nie miał doświad­cze­nia z orga­nami. Wcze­śniej zaj­mo­wał się pro­jek­to­wa­niem dla rządu elek­tro­nicz­nych symu­la­krów. Symu­la­kra to sztuczni ludzie, któ­rych zawsze uwa­ża­łem za roboty. Wyko­rzy­stuje się ich do bada­nia Księ­życa, od czasu do czasu wysy­ła­jąc w kosmos z przy­lądka Cana­ve­ral.

Powody, dla któ­rych Bundy opu­ścił przy­lą­dek, są nie­ja­sne. Ow­szem, pije, ale nie ogra­ni­cza to jego zdol­no­ści. Uga­nia się za kobie­tami, ale kto tego nie robi? Przy­pusz­czal­nie pozbyto się go, gdyż sta­no­wił zagro­że­nie dla bez­pie­czeń­stwa. Nie cho­dzi tu o komu­nizm – Bundy nie ma poję­cia o ist­nie­niu jakich­kol­wiek prze­ko­nań poli­tycz­nych – ale zagro­że­nie w tym sen­sie, że cierpi na hebe­fre­nię. Innymi słowy, cza­sami gdzieś znika, nic nikomu nie mówiąc. Cho­dzi w brud­nym ubra­niu, nie ucze­sany, nie ogo­lony i ni­gdy nie patrzy ci pro­sto w oczy. Głup­ko­wato się przy tym uśmie­cha. Tę przy­pa­dłość psy­chia­trzy z Fede­ral­nego Biura Zdro­wia Psy­chicz­nego zwy­kli okre­ślać jako dez­or­ga­ni­za­cję hebe­fre­niczną. Gdy zada mu się jakieś pyta­nie, nie wie, jak na nie odpo­wie­dzieć. Cierpi na blo­kadę mowy. Ale ręce ma dia­bel­nie sprawne. Może wyko­ny­wać swą pracę i robi to dobrze. Zatem ustawa McHe­stona go nie doty­czy.

Mimo to przez wiele mie­sięcy, które Bundy u nas prze­pra­co­wał, ni­gdy nie zoba­czy­łem żad­nego jego wyna­lazku. Czę­ściej jed­nak prze­bywa z nim Maury, bo ja stale jestem w dro­dze.

– Jedy­nym powo­dem, dla któ­rego tak kur­czowo się trzy­masz tej swo­jej gitary hawaj­skiej z elek­tro­niczną kla­wia­turą – oświad­czył Maury – jest to, że ten towar pro­du­kuje twój ojciec i brat. To dla­tego nie chcesz spoj­rzeć praw­dzie w oczy.

– Uży­wasz argu­men­tów poni­żej pasa – odpo­wie­dzia­łem.

– Scho­la­styka tal­mu­dyczna – odpa­ro­wał Maury.

Naj­wy­raź­niej zarówno on, jak i cała reszta byli już dobrze wsta­wieni. Kiedy ja byłem w dro­dze, cią­gnąc długą i ciężką przy­czepę, oni tan­ko­wali sta­rego bour­bona.

– Chcesz roz­wią­zać spółkę? – zapy­ta­łem. I w tym momen­cie byłem gotów to zro­bić, a to z powodu pijac­kiego beł­kotu, z jakim Maury wystą­pił prze­ciw memu ojcu, bratu i całej fabryce Rosena z jej sie­dem­na­stoma peł­no­eta­to­wymi pra­cow­ni­kami.

– Mówię tylko, że dane z Val­lejo i oko­licy wydały wyrok śmierci na nasz pod­sta­wowy pro­dukt – rzekł Maury – i to pomimo jego sze­ściu­set tysięcy dźwię­ków, z któ­rych wiele nie jest nawet sły­szal­nych dla ludz­kiego ucha. Masz fioła, jak reszta twej rodziny, na punk­cie tych poza­ziem­skich szu­mów wudu, które wydaje ta twoja elek­tro­niczna kupa gówna. I ty masz czel­ność nazy­wać to instru­men­tem muzycz­nym. Żaden z was, Rose­nów, nie ma za grosz słu­chu. Nie wziął­bym orga­nów elek­tro­nicz­nych Rosena, nawet gdy­by­ście ofe­ro­wali mi je po kosz­tach wła­snych. Prę­dzej wybrał­bym wibra­fon.

– W porządku! – wydar­łem się. – Jesteś pury­stą. A w ogóle to nie sześć­set, lecz sie­dem­set tysięcy.

– Te pod­ra­so­wane obwody wyplu­wają z sie­bie tylko jeden dźwięk – zauwa­żył Maury. – Choć znacz­nie zmo­dy­fi­ko­wana, zasad­ni­czo jest to pisz­czałka.

– Są tacy, któ­rzy potra­fią na tym kom­po­no­wać – zauwa­ży­łem.

– Kom­po­no­wać? Kom­po­no­wać na tym zło­mie to tak, jakby wynaj­dy­wać lekar­stwo na nie­ist­nie­jącą cho­robę. Mówię ci, Louis, spal tę część fabryki, która pro­du­kuje to drań­stwo, albo zmień pro­fil pro­duk­cji. Zmień na coś nowego, uży­tecz­nego, co się przyda ludz­ko­ści w jej bole­snej wspi­naczce. Sły­szysz mnie? – Kiwał się w przód i w tył, dźga­jąc mnie dłu­gim palu­chem. – Się­gamy nieba, gwiazd. Czło­wiek nie jest już ogra­ni­czony. Sły­szysz mnie?

– Sły­szę. Ale przy­po­mi­nam ci, że to ty i Bob Bundy mie­li­ście obmy­ślić nowe i korzystne roz­wią­za­nie naszych pro­ble­mów. Minęły mie­siące i co? Nic.

– Coś mamy – powie­dział Maury. – Gdy to zoba­czysz, bez wąt­pie­nia się zgo­dzisz, że przed tym wyna­laz­kiem jest przy­szłość.

– Pokaż mi go.

– W porządku, poje­dziemy do fabryki. Byłoby dobrze, gdyby dołą­czyli do nas twój ojciec i brat, zwłasz­cza że to oni zajmą się pro­duk­cją.

Bundy, ze szklanką w dłoni, spo­glą­dał na mnie z ukosa, jak to on uśmie­cha­jąc się ukrad­kowo. Dener­wo­wały go wszyst­kie pro­blemy zwią­zane z kon­tak­tami towa­rzy­skimi.

– Mam prze­czu­cie, że nas zruj­nu­je­cie, chło­paki – oświad­czy­łem.

– Tak czy owak, grozi nam ruina – powie­dział Maury – jeśli na­dal będziemy się kur­czowo trzy­mać orga­nów WOL­FGANG MON­TE­VERDI Rosena, czy jaką tam ety­kietkę przy­kleił na nie w tym mie­siącu twój brat Che­ster.

Zabra­kło mi odpo­wie­dzi. W pochmur­nym nastroju przy­rzą­dzi­łem sobie drinka.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: We Can Build You

Copy­ri­ght © 1972, Phi­lip K. Dick

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e‑book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2018, 2025

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor serii: Rado­sław Kot

Redak­tor: Grze­gorz Dziam­ski

Gra­fiki: Woj­ciech Siud­mak

Wyda­nie II e‑book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Możemy cię zbu­do­wać, wyd. II popra­wione, Poznań 2020)

ISBN 978-83-8188-718-2

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer