Morderstwo na Majorce - Marek Zgaiński - ebook

Morderstwo na Majorce ebook

Marek Zgaiński

3,4

Opis

Pełne absurdalnego humoru połączenie pastiszu kryminału, romansu i powieści historycznej. Autor poradników życiowych wyprowadza się z Londynu i kupuje stary dom do remontu w małym sennym miasteczku. Jednak jego plany napisania kolejnej książki burzy odkrycie dowodów morderstwa popełnionego w XIX wieku, gdy na Majorce przebywali Fryderyk Chopin i George Sand. Mimo wielowątkowej zaskakującej narracji powieść czyta się jednym tchem z zastrzeżeniem, że trzeba robić przerwy na niepohamowane wybuchy śmiechu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 311

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (7 ocen)
1
3
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Greg44

Nie oderwiesz się od lektury

Jeśli niezbyt ortodoksyjnie traktujecie narodowe polskie świętości, lubicie żonglerkę gatunkami literackimi, wielowątkowość, inteligentne i absurdalne poczucie humoru, to nie sugerujcie się tytułem, tylko przeczytajcie. mniej
10
MariaWojtkowiak

Z braku laku…

Nie wciąga ta powieść. Łączy kilka wątków,ale jest nudna. Przeczytałam ponad połowę i koniec,nie dam rady więcej.
00

Popularność




Ma­rek Zga­iń­ski

 

 

Mor­der­stwo na Ma­jorce

Wersja demonstracyjna

 

Wy­daw­nic­two Psy­cho­skok

Ma­rek Zga­iń­ski „Mor­der­stwo na Ma­jorce”

 

Co­py­ri­ght © by Ma­rek Zga­iń­ski, 2022

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Psy­cho­skok Sp. z o.o. 2022

Wszel­kie prawa za­strze­żone.Żadna część ni­niej­szej pu­bli­ka­cji nie

 może być re­pro­du­ko­wana, po­wie­lana i udo­stęp­nianaw ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.

Re­dak­tor pro­wa­dząca: Re­nata Grześ­ko­wiak

Pro­jekt okładki: Igor Mor­ski

Skład: Ja­cek An­to­niew­ski

Re­dak­cja i ko­rekta: Roma Cy­prow­ska

Skład pdf, epub i mobi: Adam Brychcy

ISBN: 978-83-8119-948-3

 

Wy­daw­nic­two Psy­cho­skok Sp. z o.o.

ul. Spół­dziel­ców 3, pok. 325, 62-510 Ko­nin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psy­cho­skok.pl/http://wy­daw­nic­two.psy­cho­skok.pl/ e-mail:wy­daw­nic­two@psy­cho­skok.pl

Mor­der­stwo na Ma­jorce 

Od li­sto­pada 1838 do stycz­nia 1839 roku Fry­de­ryk Cho­pin z Geo­rge Sand oraz dwójką jej dzieci Mau­ry­cym i So­lange prze­by­wali na Ma­jorce. Reszta opi­sa­nych w książce zda­rzeń jest wy­łącz­nie dzie­łem wy­obraźni au­tora.

Na­pi­sa­nie tej książki nie było po­prze­dzone wie­lo­let­nimi i wni­kli­wymi ba­da­niami hi­sto­rycz­nymi.

Ro­bert sie­dział na ta­ra­sie ka­wiarni. Mimo, że miał na so­bie cie­płą, twe­edową ma­ry­narkę, było mu zimno. Dzień był dość wietrzny, więc zimno tym bar­dziej prze­bi­jało przez za­piętą pod szyję ma­ry­narkę Ro­berta. Cho­ciaż okre­śle­nie zimna może być względne, bo ina­czej zimno jest w po­ło­wie lu­tego w Lon­dy­nie, a ina­czej w Ma­rii da la Sa­lut, ma­łej mie­ści­nie na Ma­jorce. Mie­ścina jest na tyle mała i mało zna­cząca, że nie wy­mie­niają jej żadne prze­wod­niki tu­ry­styczne.

Przed przy­jaz­dem na Ma­jorkę i kup­nem nie­wiel­kiego domu, Ro­bert był prze­ko­nany, że zwy­czaj po­łu­dniow­ców po­lega na pi­ciu kawy w oko­li­cach go­dziny dwu­na­stej. Stąd w miarę re­gu­lar­nie, parę razy w ty­go­dniu po­ja­wiał się na rynku. Na rynku, który na­zy­wał się Ry­nek, były cztery knajpy. W każ­dej z nich Ro­ber­towi po­do­bało się coś in­nego. W Ca’s Xi­ga­ler mieli da­jącą się wy­pić kawę. Nie była to jego ulu­biona, wło­ska kawa, którą można było ku­pić tylko w sto­licy wy­spy Pal­mie, ale po ja­kimś cza­sie się przy­zwy­czaił. W Sa Ca­ny­eta po­da­wali zna­ko­mite owoce mo­rza i steki, w C’an To­meu do­bre piwo lane z kija i pizzę, która go uwio­dła, a atrak­cją Can Ca­ma­ro­tja była kel­nerka, którą może i chciałby uwieść, ale na­wet nie pró­bo­wał z po­wodu róż­nicy wieku i nie­zna­jo­mo­ści hisz­pań­skiego. Ju­anita (tak w my­ślach na­zwał kel­nerkę) ob­słu­gi­wała go­ści stło­czo­nych w środku knajpy, a Ro­bert ob­ser­wo­wał ją z ze­wnątrz, pi­jąc espresso i pa­ląc pa­pie­rosa.

Ro­bert ko­chał pa­lić. Po­łą­cze­nie espresso z aro­ma­tem ty­to­niu to było coś w jego mnie­ma­niu nie­ro­ze­rwal­nego jak Tri­stan i Izolda albo Abe­lard i He­lo­iza. A w po­łą­cze­niu z hisz­pań­skim pi­wem, które o dziwo wy­szło obronną ręką w kon­fron­ta­cji z jego an­giel­skimi upodo­ba­niami, pa­pie­ros wy­da­wał się być ze­spa­wany jak dwa sta­lowe ką­tow­niki. Na amen, cho­ciaż Ro­bert nie był zbyt re­li­gijny. Był ra­cjo­na­li­stą. Do­kład­nie psy­cho­lo­giem. W pew­nym mo­men­cie wpadł na to, że za­miast po­wta­rzać to samo iluś oso­bom, pro­wa­dząc te­ra­pię, le­piej opi­sać swoje do­świad­cze­nia w for­mie po­rad­nika. Książka oka­zała się suk­ce­sem wy­daw­ni­czym i to po­zwo­liło Ro­ber­towi na po­rzu­ce­nie za­wodu te­ra­peuty i roz­po­czę­cie prak­tyki pi­sar­sko-po­rad­ni­czej, bo wy­dawca na­tych­miast pod­pi­sał z nim umowę na na­stępną książkę, wy­pła­ca­jąc mu sporą za­liczkę. W po­łą­cze­niu z ho­no­ra­riami i tan­tie­mami dało to jak na po­cząt­ku­ją­cego pi­sa­rza sporą sumę. Wy­star­cza­jąco dużą, by my­śleć o prze­pro­wadzce z Lon­dynu, w któ­rym już go nic nie trzy­mało, i w któ­rym dłu­żej nie chciał miesz­kać, w ja­kieś cie­plej­sze miej­sce. Za­cią­gnął się pa­pie­ro­sem z ulu­bio­nego ho­len­der­skiego ty­to­niu, który na szczę­ście można było ku­pić w tra­fice przy Car­rer Sa Tanca i po­czuł jak wiatr wci­ska mu dym do płuc. Tu­tej­szy wiatr był zu­peł­nie inny niż lon­dyń­ski. Od mo­rza do rynku Ry­nek było w li­nii pro­stej 17 ki­lo­me­trów. La­tem bryza do­cie­rała tu­taj su­cha, ale zimą wil­goć wręcz uno­siła się w po­wie­trzu. I te­raz słony ae­ro­zol mor­skiej wody mie­szał się w płu­cach Ro­berta z dy­mem ho­len­der­skiego ty­to­niu, a do kom­pletu bra­ko­wało tylko łyczka espresso. Tych kilku ostat­nich kro­pli na dnie, które ro­bią owo vale. Siorb­nął bez­wstyd­nie, wie­dząc, że i tak nikt nie usły­szy, od­sta­wił fi­li­żankę i po­ło­żył na spodeczku trzy euro. Kawa kosz­to­wała 1,50 ale uznał, że w tym wy­padku 100 pro­cent na­piwku to nie jest prze­sada. I wstał od sto­lika.

Po­sta­wił koł­nierz ma­ry­narki i skur­czyłby się naj­chęt­niej tak, żeby za­krył go po głowę. Ale przy po­nad me­trze osiem­dzie­siąt wzro­stu było to trudne do wy­ko­na­nia. Drzwi od C’an To­meu otwo­rzyły się i wy­szło dwóch męż­czyzn w ro­bo­czych kom­bi­ne­zo­nach. Wy­cią­gnęli pa­pie­rosy i za­pa­lili. Wy­obra­że­nia Ro­berta jak wy­gląda po­łu­dniowy styl ży­cia, oka­zały się praw­dziwe. Więk­szość klien­tów ka­wiarni wy­glą­dała tak, jakby opu­ścili po­wie­rzone im sta­no­wi­ska pracy i jakby mieli za­miar po­sie­dzieć tro­chę dłu­żej niż wy­pi­cie espresso w stan­dar­do­wym cza­sie. Nie spra­wiali wra­że­nia, że do­kądś się śpie­szą.

- Kiedy oni pra­cują? - po­my­ślał Ro­bert.

- A kiedy ty pra­cu­jesz? - mo­men­tal­nie ode­zwał się we­wnętrzny głos - A może osia­dłeś na lau­rach po suk­ce­sie? Jak mo­żesz mieć pre­ten­sje do in­nych, że za­miast wy­ko­ny­wać z pew­no­ścią durną i kiep­sko płatną pracę, ro­bią to, co lu­bią? Sam uwa­żasz to za naj­więk­sze do­bro w tym par­szy­wym ży­ciu.

- Nie po­my­śla­łem, że par­szy­wym - po­my­ślał Ro­bert - Więc pro­szę pi­sać do­kład­nie to, co po­my­ślę. A w cza­sie kiedy nie my­ślę, pro­szę za­jąć się opi­sami przy­rody, ar­chi­tek­tury, scen ro­dza­jo­wych, wspo­mnie­niami, dy­gre­sjami i tym po­dob­nymi. Bo jak usły­szę „Po­my­ślał o by­łej żo­nie” to szlag mnie trafi!

To prawda. Sta­rał się nie my­śleć o by­łej żo­nie, która zo­stała w Lon­dy­nie i na złość Ro­ber­towi za­miesz­kała w są­siedz­twie, więc siłą rze­czy na­ra­żony był na czę­ste z nią spo­tka­nia. Była żona, na jego ży­cze­nie nie wy­mie­niam imie­nia, nie­na­wi­dziła go ser­decz­nie. Uczu­ciem czy­stym i nie­ska­żo­nym. Nie­na­wi­dziła go za to, że zo­sta­wił ją w ta­kim mo­men­cie ży­cia, w któ­rym uroda prze­stała już być jej atu­tem. Bo in­te­li­gen­cja ni­gdy nie była. Za­nim do­szło do ofi­cjal­nego roz­sta­nia, o wiele wcze­śniej Ro­bert po­rzu­cił ją emo­cjo­nal­nie i sek­su­al­nie. Ale nie wy­stą­pił z po­zwem roz­wo­do­wym. Nie wy­stą­pił i nie wy­pro­wa­dził się, bo nie miał do kogo. Mimo, że ży­cie uczu­ciowe i emo­cjo­nalne w domu kwi­tło jak kak­tusy na mro­zie, nie miał ni­kogo. Z ni­kim się nie spo­ty­kał i było mu z tym do­brze. Gdy at­mos­fera ro­biła się ciężka wy­cho­dził do Ol­dera, pubu na rogu, i spę­dzał tam czas do mo­mentu, w któ­rym może wró­cić i od razu po­ło­żyć się spać. Nie było sensu zmie­niać swo­jego ży­cia, skoro się nie wie­działo na ja­kie. A Ro­bert nie wie­dział. Prze­kro­czył pięć­dzie­siątkę, i to już dość du­żym kro­kiem, i nie wie­dział, co chciałby da­lej ro­bić. Więc tkwił w tym, co jest, z na­dzieją, że kie­dyś go olśni i już bę­dzie wie­dział. I stało się. Przez przy­pa­dek. Pod­czas ko­lej­nej awan­tury po­sta­no­wił nie wy­cho­dzić do pubu, bo lało i do tego było dość późno. Wszedł do swo­jego po­koju i za­mknął drzwi na klucz. I za­pa­dła ci­sza, po­prze­dzona ener­gicz­nym wa­le­niem pię­ścią w owe drzwi. I ta ci­sza trwała, i Ro­bert uświa­do­mił so­bie, że bę­dzie trwała do­póki on jej nie za­kłóci. Gdy tylko opu­ści po­kój i żona to usły­szy, fu­ria hu­ra­ganu po­wróci ze zdwo­joną siłą. Więc sie­dział, sie­dział, aż zmę­czyło go to sie­dze­nie i po­my­ślał, żeby się może czymś za­jąć. I za­czął pi­sać po­rad­nik. I spodo­bało mu się to pi­sa­nie. Poza tym miał do­sko­nałe, bo zgodne z prawdą, wy­tłu­ma­cze­nie na py­ta­nie – Co ty tam do cho­lery tyle go­dzin ro­bisz? Po roz­wo­dzie po­sta­no­wił, że rzuci prak­tykę, która i tak ko­ko­sów nie da­wała, miał małe oszczęd­no­ści w sam raz na prze­ży­cie do czasu, aż skoń­czy pi­sać po­rad­nik, i pi­sał. Nie ro­bił so­bie wiel­kich na­dziei, że to bę­dzie coś, co od­mieni jego ży­cie, ale pi­sał, bo do­szedł do wnio­sku, że czymś się po­wi­nien za­jąć, a po dru­gie, że je­śli na­pi­sze, to może ktoś to wyda, a je­śli nie, to nikt. Suk­ces spadł na niego jak da­chówka na głowę w drew­nia­nym ko­ściele. Cho­ciaż po­dob­nych ży­cio­wych po­rad­ni­ków jest mnó­stwo, ten Ro­berta stał się be­st­sel­le­rem z po­wodu spo­sobu, w jaki go na­pi­sał. Uży­wał ję­zyka po­tocz­nego, ilu­stro­wał dia­lo­gami. Jego książka po pro­stu żyła, a nie wska­zy­wała ko­ści­stym pal­cem - rób to albo rób tamto. Prawdę po­wie­dziaw­szy, Ro­bert na­pi­sał tę książkę ję­zy­kiem swo­ich pa­cjen­tów. Pro­wa­dził prak­tykę w ta­kiej dziel­nicy, że mało kto jej po­trze­bo­wał, a jak już się na te­ra­pii po­ja­wiał, to na­wi­jał jak do zio­mala. Jego se­sje da­le­kie były od at­mos­fery kul­tu­ral­nych wy­nu­rzeń w Chel­sea. Ale dzięki temu tra­fił na wi­tryny wszyst­kich księ­garni w An­glii. W tym mo­men­cie już wie­dział, co chce w ży­ciu ro­bić. I na ra­zie z ni­kim się nie wią­zać. Co nie zna­czyło, że Ro­ber­towi nie przy­tra­fiło się parę prze­lot­nych ro­man­sów. Czyli mó­wiąc ję­zy­kiem pa­cjen­tów, za­mo­czył, za­kwa­sił, albo puk­nął kilka la­sek. Nie, żeby na wszel­kie spo­soby szu­kał seksu, ale jak po­ja­wiała się pro­po­zy­cja, to nie od­ma­wiał. Da­wał się wy­ry­wać. W końcu był wy­soki, w miarę do­brze zbu­do­wany, miał gę­ste włosy przy­pró­szone si­wi­zną, elo­kwen­cję, dow­cip. No, mógł się dziew­czy­nom po­do­bać. I cza­sem to wy­ko­rzy­sty­wał.

Nie wia­domo kiedy do­kład­nie pod­jął nie­odwo­łalną de­cy­zję, że za­mieszka na Ma­jorce. Wia­domo tylko, że było zimno. Na­stęp­nego dnia wsiadł w pierw­szy sa­mo­lot do Palmy i po trzech go­dzi­nach wy­siadł w peł­nym słońcu i tem­pe­ra­tu­rze 24 stopni. To mu­siało być w stycz­niu. W stycz­niu słońce na Ma­jorce świeci przez cały mie­siąc i jest pięk­nie. Ale to jest taka wer­sja demo dla przy­jezd­nych. Luty i pierw­sza po­łowa marca są zimne, wietrzne i pada deszcz tak, że jak ktoś z domu nie musi wy­cho­dzić, to nie wy­cho­dzi. Ale Ro­bert po­sta­no­wił, że nie wy­je­dzie stąd, do­póki nie kupi domu. Wy­na­jął sa­mo­chód, po­kój w ma­łym pen­sjo­na­cie w Sen­cel­les, 18 ki­lo­me­trów od Palmy, w któ­rej ofe­ro­wano mu je­dy­nie miej­sce w ho­stelu. I roz­po­czął po­szu­ki­wa­nia domu. Pro­po­zy­cje an­giel­skich agen­cji nie­ru­cho­mo­ści od razu od­rzu­cił, bo nie bar­dzo mu się te po­sia­dło­ści po­do­bały, poza oczy­wi­stym fak­tem, że nie było go na nie stać. Mu­siałby sprze­dać miesz­ka­nie w Lon­dy­nie i jesz­cze wziąć kre­dyt. A miesz­ka­nie w Lon­dy­nie chciał za­trzy­mać, żeby mieć ja­kąś al­ter­na­tywę na wy­pa­dek, gdyby la­tem zmę­czyły go upały. Na do­da­tek miesz­ka­jąc w an­giel­skiej ko­lo­nii w oko­li­cach An­drax, mu­siałby się ob­ra­cać w gro­nie swo­ich ro­da­ków, któ­rzy poza gra­ni­cami Zjed­no­czo­nego Kró­le­stwa by­wają da­lecy od tra­dy­cyj­nej an­giel­skiej po­wścią­gli­wo­ści. Ru­szył więc na po­szu­ki­wa­nia w ma­łych lo­kal­nych agen­cjach. Je­chał przez ja­kąś oko­licę i jak mu się po­do­bało, a po­do­bało się wszę­dzie, to za­trzy­my­wał się w naj­bliż­szym mia­steczku i wcho­dził do agen­cji nie­ru­cho­mo­ści, w któ­rej nikt nie mó­wił po an­giel­sku. Ale za to mieli w ofer­cie kilka do­mów, na które Ro­berta było stać. I były to piękne stare ma­jor­kań­skie domy z wy­pło­wia­łego na słońcu pia­skowca albo ukła­da­nych na za­prawę z gliny ka­mieni. Ro­bert nie wy­obra­żał so­bie miesz­ka­nia w willi z pu­sta­ków.Jak tylko zo­ba­czył w wy­obraźni dom na Ma­jorce, to wi­dział, że bę­dzie ka­mienny. I tra­fił się taki, który strze­lił go jak na­gły atak kolki ner­ko­wej. Tyle, że Ro­bert nie zwi­nął się z bólu, ale za­chły­snął z za­chwytu. To był ten dom, ten i ża­den inny. Dom zbu­do­wany był z ka­mieni, cio­sa­nych z taką pre­cy­zją, że bu­dow­ni­czy nie mu­sieli uży­wać za­prawy. Ob­ra­mo­wa­nia drzwi, okien i pa­ra­pety były z ręcz­nie cię­tego pia­skowca. Dom mógł mieć na­wet dwie­ście lat. Był dość mały, ale Ro­ber­towi to nie prze­szka­dzało. Na par­te­rze kuch­nia z wiel­kim pa­le­ni­skiem w rogu i mała ła­zienka, na pię­trze jedno po­miesz­cze­nie. Ła­zienka zo­stała do­bu­do­wana sto­sun­kowo nie­dawno z pu­sta­ków be­to­no­wych, co tro­chę szpe­ciło ory­gi­nalny cha­rak­ter kuchni, ale było ko­nieczne. Dawni miesz­kańcy Ma­jorki sprawy zwią­zane z fi­zjo­lo­gią za­ła­twiali w wy­gód­kach na ze­wnątrz, bo każdy dom miał na za­ple­czu małe po­letko, dzia­łeczkę, na któ­rej ro­sły po­mi­dory, drzewo po­ma­rań­czowe albo nie­śplik, po­trzebne w kuchni zioła, i szwen­dały się kury. Cena była na tyle ni­ska, że Ro­bert na­wet się nie tar­go­wał, żeby urwać tych parę ty­sięcy euro. Nie prze­stra­szył się też, a po­wi­nien, wszyst­kiego, co wiąże się z re­mon­tem tego domu. Nie prze­wi­dział mnó­stwa rze­czy. Ku­pił dom przy S’Ar­ra­val w Ma­rii, w sa­mym środku Ma­jorki, gdzie ptaki za­wra­cają, a psy szcze­kają du­pami. 

Fry­de­ryk sie­dział przy for­te­pia­nie. Cho­ciaż na sur­dut na­rzu­cił gruby płaszcz z an­giel­skiej wełny, czuł prze­ni­ka­jący go chłód. Każdy sil­niej­szy po­ryw sło­nego wia­tru wdzie­rał się przez nie­szczelne okno w jego celi, w by­łym klasz­to­rze w Val­l­de­mos­sie. Oparty o klapę for­te­pianu, ze wzro­kiem wbi­tym tępo w kla­wia­turę, na­ci­skał ryt­micz­nie kla­wisz As. Był w pod­łym na­stroju, dla­tego na­ci­skał kla­wisz czarny. Kie­dyś pod wpły­wem po­dob­nego stanu na­ci­ska­jąc bez­myśl­nie kla­wisz As, skom­po­no­wał nie­chcący po­lo­neza As-dur. Dzi­siaj wie­dział, że nic nie skom­po­nuje. Dźwięk As nie był dźwię­kiem As, tylko czymś po­mię­dzy A a As, ja­kieś 1/4 pół­tonu. Fry­de­ryk chciał usły­szeć czy­ste As, a nie sły­szał. In­stru­ment był kom­plet­nie roz­stro­jony. Nic dziw­nego, for­te­pian prze­był długą drogę z Pa­ryża, dwa mie­siące bez mała. Naj­pierw na wo­zie, po­tem na statku, a po­tem na ma­jor­kań­skiej dwu­kółce cią­gnię­tej przez dwa osły na zmianę. Z portu w Pal­mie do Val­l­de­mossy jest jed­nak sporo pod górkę i je­den osioł mógłby się za­grzać. Wie­śniak, któ­rego na­jęli do trans­portu, ni­gdy wcze­śniej nie wiózł cze­goś ta­kiego. Chyba na­wet nie wi­dział for­te­pianu. Na ca­łej wy­spie były rap­tem trzy i ża­den się Fry­de­ry­kowi nie spodo­bał. A poza tym stwier­dził - Nie będę grał po ob­cych lu­dziach.

- Ależ – opo­no­wała Geo­rge. – Oni uwiel­biają twoją mu­zykę. Uwiel­biają jak wy­mia­tasz.

- Ow­szem wy­mia­tam - od­parł Fry­de­ryk - Ale Liszt jest szyb­szy.

- Raz mu się zda­rzyło - Geo­rge po­ca­ło­wała go w po­li­czek – Ty je­steś szyb­szy. Cza­sem na­wet za szybki - do­dała z fi­lu­ter­nym uśmie­chem.

Wie­śniak, który uży­czył swo­jej dwu­kółki do prze­wie­zie­nia in­stru­mentu, pierw­szy raz wi­dział, żeby stara baba tu­liła się i ob­ści­ski­wała z ja­kimś bla­dym mło­ko­sem i do tego w obec­no­ści syna i córki. Przez całą, trwa­jącą osiem go­dzin drogę do Val­l­de­mossy, nie ode­zwał się ani sło­wem. Zresztą na­wet jakby się ode­zwał, to ani Geo­rge, ani Fry­de­ryk, ani tym bar­dziej Mau­rycy i So­lange, nie znali dia­lektu ma­jor­kań­skiego, a on nie znał ani fran­cu­skiego, ani an­giel­skiego, ani na­wet nie­miec­kiego, któ­rego to zna­jo­mość w póź­niej­szych la­tach wśród miesz­kań­ców wy­spy zna­cząco wzro­sła. Nie znał ubogi tra­garz ich ję­zy­ków, a oni jego. Mógł więc bez­piecz­nie blu­zgać im w oczy z mi­łym uśmie­chem, mó­wiąc na przy­kład - Ty zdziro, jak ci nie wstyd, cze­kaj no tylko la­dacz­nico bez­wstydna jak cię po­go­nimy. Ale nie, mil­czał. Za to Geo­rge cały czas gło­śno za­chwy­cała się każ­dym mi­ja­nym krza­kiem, albo kępą opun­cji.

Fry­de­ryk sie­dział w po­wo­ziku, po­dą­ża­ją­cym za dwu­kółką z for­te­pia­nem, z miną, która mó­wiła – Za ja­kie grze­chy mnie to spo­tyka?

A dzieci się nu­dziły. Mau­rycy pró­bo­wał coś szki­co­wać, ale za bar­dzo trzę­sło, więc prze­stał.

- Ach te jego ry­sunki, ma­lo­wa­nie - po­my­ślał Fry­de­ryk i po­pa­trzył na chło­paka - Prze­cież nie ma za grosz ta­lentu, ja le­piej bym to na­ma­lo­wał. Po co Geo­rge cały czas mu mówi, żeby ma­lo­wał, bo co­raz le­piej mu idzie, i że na pewno bę­dzie wiel­kim ma­la­rzem. A naj­go­rzej, gdy prosi mnie, że­bym oce­niał te bo­ho­mazy i oczy­wi­ście mó­wię, że też mi się po­do­bają, i że ma spory ta­lent. A jak on w to uwie­rzy? Bę­dzie nie­szczę­śliwy do końca ży­cia, jak się okaże w końcu, że ta­lentu nie ma. Bo nie ma. No ale jak po­wiem, co na­prawdę my­ślę, to się Geo­rge na mnie ob­razi. Co lep­sze, zmar­no­wać chło­pa­kowi ży­cie, czy zno­sić ci­che dni? I za­wsze wy­cho­dzi, że wolę zmar­no­wać chło­pa­kowi ży­cie. Trudno. Mnie tak ła­two nie było. Cho­ciaż oj­ciec nie za­my­kał mnie jak Pa­ga­ni­niego na kilka go­dzin w ciem­nej ko­mórce, że­bym ćwi­czył. Mój oj­ciec ja­koś spe­cjal­nie nie in­ge­ro­wał w przy­szłą pro­fe­sję, do­póki ze Sta­lo­wej Woli nie prze­pro­wa­dzi­li­śmy się jak mia­łem 7 lat do Że­la­zo­wej Woli. Tam oj­ciec zo­ba­czył for­te­pian i na­gle jakby ja­kiś dia­beł w niego wstą­pił. Bę­dziesz grał na tym in­stru­men­cie! Za­grasz dla sa­mego cara! No to za­czą­łem grać. Nie za­gra­łem, co prawda dla sa­mego cara, skoń­czyło się na na­miest­niku i paru ge­ne­ra­łach, a po­tem się wszystko po­pie­przyło i wy­je­cha­łem do Pa­ryża. Tu prze­niósł spoj­rze­nie na Geo­rge, która wła­śnie wzno­siła pe­any na wi­dok ko­lej­nej ta­kiej sa­mej, mi­ja­nej bu­gen­willi.

- Moja me­nago – po­my­ślał z roz­rzew­nie­niem - A te­raz me­nago po­je­chała do Palmy szu­kać stro­iciela i przy oka­zji ku­pić swoje ulu­bione cy­gara, a ja sie­dzę w zim­nej celi przy roz­stro­jo­nym for­te­pia­nie. Jak­bym zo­stał skrzyp­kiem, to sam bym so­bie na­stroił jak Pa­ga­nini.

- A może zo­stać gi­ta­rzy­stą? - olśniło Fry­de­ryka - In­stru­ment nie­wielki, sa­memu się stroi i zero pro­ble­mów. Rzu­cić w dia­bły tego kla­mota i za­jąć się smu­kłą gi­tarą.

Za­raz jed­nak po­rzu­cił tę ra­do­sną wi­zję. Fran­ci­sco Tar­rega uro­dzi się za 17 lat, a szał na gi­ta­rzy­stów wy­mia­ta­czy bę­dzie do­piero w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych XX wieku.

Fry­de­ryk po­pa­trzył na kla­wia­turę, wstał i trza­snął klapą.

- Aku­rat dzi­siaj, gdy tak bym so­bie po­wy­mia­tał! Ręce mi zdrę­twiały z tego zimna i wil­goci. Ja mu­szę grać! A ta mi mówi, że­bym drewno do pie­cyka po­rą­bał. Okej,ro­zu­miem. Jak wi­dzi, że tak się snuję trzeci mie­siąc, to chce, że­bym się choć tro­chę uży­teczny po­czuł i prosi, że­bym coś zro­bił. Ale sie­kierę pia­ni­ście?! No do­bra. Wzią­łem tę sie­kierę, no wła­ści­wie taki to­po­rek, małą sie­kierkę do roz­łu­py­wa­nia drewna. Jak­bym się za pierw­szym ra­zem dziab­nął, to po­czu­łaby się winna i już do końca ży­cia miał­bym rą­ba­nie drewna z głowy. Z gwoź­dziem po­dob­nie. Ko­bieta prosi o wbi­cie gwoź­dzia, wa­lisz się w pa­luch młot­kiem i - Oj ko­cha­nie, nic so­bie nie zro­bi­łeś? Daj opa­trzę ci, usiądź so­bie, a ja sama wbiję tego gwoź­dzia. I w końcu nie wy­trzy­ma­łem i mó­wię jej:

- Daj mi już spo­kój z tym rą­ba­niem drewna. Wiesz, że ni­gdy tego nie ro­bi­łem, je­stem pia­ni­stą, wy­mia­ta­czem, dziabnę się w pa­lu­cha i już nie będę wy­mia­tać. A ona - Do­brze, to po­pro­szę Mau­ry­cego.

- Dziecko chcesz pro­sić? A jak on się dziab­nie albo so­bie na­wet palce od­rą­bie? Dziecko chcesz po­słać, żeby mnie za­wsty­dzić. Tak? Nie szan­ta­żuj mnie w taki spo­sób!

- Wcale cię nie szan­ta­żuje. Ktoś musi po­rą­bać.

- A z mia­steczka ko­goś się nie naj­mie?

- Nie.

- Dla­czego?

- Bo nas nie lu­bią.

- Nas, to zna­czy mnie też?

- A jak ci plują pod nogi, to ty my­ślisz, że na znak sza­cunku?

- A nie? Nie znam się na ich zwy­cza­jach lu­do­wych. W Pol­sce na znak sza­cunku zdej­muje się z głowy czapkę. A tu­taj może pluje.

- Tu­taj też się zdej­muje czapkę. Pluje się w in­nym celu.

- Ale za co oni tak nas nie lu­bią?

- A to ich się za­py­taj.

- Nie znam ję­zyka.

- A może ktoś tu­taj mówi po pol­sku? Po pol­sku jesz­cze nie pró­bo­wa­li­śmy roz­ma­wiać.

- Jak po pol­sku?

- Nor­mal­nie. Może mieszka tu ja­kiś po­to­mek two­ich ro­da­ków, który pa­mięta ję­zyk oj­ców.

- I co? Mam pod­cho­dzić do każ­dego i py­tać po pol­sku, czy ro­zu­mie po pol­sku?

- Ależ wy­star­czy jak się prze­spa­ce­ru­jesz główną ulicą do rynku, śpie­wa­jąc na głos ja­kąś pol­ską lu­dową pio­senkę, którą każdy zna.

- Jaką?

- No prze­cież ty się znasz na tych ma­zur­kach i po­lo­ne­zach. „Przą­śniczkę” mo­żesz, to każdy zna.

- Ale Mo­niuszko jesz­cze tego nie skom­po­no­wał,

- A tę o gó­ralu?

- Też nie.

- Na­prawdę ni­czego nie ma?

- Jest „Laura i Fi­lon”.

I zda­rzyło się tak, że pew­nego sło­necz­nego dnia przez Cale Mayor do rynku szedł ele­gancko ubrany młody męż­czy­zna i śpie­wał - Noc już za­pa­dła, psy się po­śpiły. Wszy­scy po­my­śleli, że to wa­riat. Od tego czasu wie­śniacy pluli mu pod nogi, za­cho­wu­jąc więk­szy dy­stans, bo nie byli pewni, na ile jest nie­bez­pieczny.

- Tak - po­my­ślał Fry­de­ryk – Tak, tak... - i za­my­ślił się. I trwałby pew­nie w tym za­my­śle­niu nie wia­domo jak długo, gdyby nie pu­ka­nie do drzwi.

- Wujku, co bę­dzie na ko­la­cję? - za­py­tała So­lange, gdy otwo­rzył.

- Nie wiem. Mama nic nie zo­sta­wiła?

- Nie. Gar­nek na piecu jest pu­sty. Na­wet zupy nie ugo­to­wała.

- To pew­nie za­raz wróci - uspo­koił So­lange, cho­ciaż do­brze wie­dział, że nie wróci.

- Mama nie wróci na noc. Już za późno.

- Re­zo­lutna dziew­czynka - po­my­ślał Fry­de­ryk. I taka dziew­czyń­ska. Na szczę­ście Geo­rge nie zmu­szała córki do przy­ję­cia jej spo­sobu ubie­ra­nia i So­lange miała na so­bie zwy­kłą su­kienkę, która za­czy­nała uwy­pu­klać się odro­binę na jej ro­sną­cych i doj­rze­wa­ją­cych krą­gło­ściach.

- Nie je­stem pe­do­fi­lem - po­my­ślał Fry­de­ryk. - To może pe­de­ra­stą?! - prze­ra­ził się. Skoro sy­piam z Geo­rge, która wy­gląda jak fa­cet, to po­cią­gają mnie fa­ceci? - No tak - uspo­koił się - Gdyby na­prawdę po­cią­gali mnie fa­ceci, to sy­piał­bym z fa­ce­tami, a nie z Geo­rge, która tylko wy­gląda jak fa­cet. I do tego pali cy­gara, któ­rych nie cier­pię. Dym mi szko­dzi, mam de­li­katne płuca. A ta cy­gara z ust nie wyj­muje. Ja ro­zu­miem, jak idziemy gdzieś na im­prezę, to musi się z tym cy­ga­rem lan­so­wać. Ale ona w domu pali. Sie­kierę idzie po­wie­sić. Na szczę­ście tu­taj okna i drzwi nie są zbyt szczelne i wy­wiewa. Ale w Pa­ryżu? Nie da się wy­trzy­mać. A jak się otwo­rzy okno, to zimno leci, a to też nie jest zdrowe na płuca. No to mi mówi pew­nego dnia:

- Po­je­dziemy na Ma­jorkę.

- Co?! Na Ma­jorkę?

- Jest taka wy­spa na Mo­rzu Śród­ziem­nym.

- A nie mo­gli­by­śmy do Pro­wan­sji? Też jest nad Mo­rzem Śród­ziem­nym i bli­żej.

- Ko­cha­nie, Pro­wan­sja jest droga. Nie stać nas. Sam wiesz jak te­raz ciężko o kon­certy. Jesz­cze rok temu nie sie­dział­byś tu­taj z za­ło­żo­nymi rę­kami, tylko wy­mia­tał w sa­lo­nie Ma­dame Pom­pa­dour albo w Cen­trum Pom­pi­dou za grube pliki fran­ków.

- To za­łatw ja­kieś gra­nie.

- Nie jest ła­two. Liszt jest szyb­szy.

No jak mi po­wie­działa, że ten ma­dziar­ski wy­pier­dek jest szyb­szy, to mnie szlag ja­sny tra­fił.

- Szyb­szy?! Zo­ba­czymy! Zor­ga­ni­zuj nam po­je­dy­nek. Je­den for­te­pian i gramy na zmianę. Zwy­cięzca bie­rze cala kasę.

- A wy­grasz?

- Z pal­cem w du­pie do­ko­pię temu Fe­ren­cowi (cóż za ohydne imię, na­wia­sem mó­wiąc).

Do słyn­nego po­je­dynku po­mię­dzy Fry­de­ry­kiem i Fe­ren­cem (cóż za ohydne imię, nie­praw­daż) do­szło po go­dzi­nie 18. czasu środ­kowo-eu­ro­pej­skiego 12 paź­dzier­nika 1838 roku w Pa­ryżu, w sa­lo­nie ba­ro­no­wej de Pom­pa­dour, naj­po­pu­lar­niej­szej wtedy spe­lu­nie w mie­ście. W prze­ka­zach i kro­ni­kach jest wy­star­cza­jąco dużo wzmia­nek o tym wy­da­rze­niu, dość po­wie­dzieć, że Geo­rge i Fry­de­ryk po­je­chali jed­nak na Ma­jorkę.

- Bę­dzie wspa­niale, zo­ba­czysz - prze­ko­ny­wała Geo­rge - Tam są ta­kie prze­ciągi, że na­wet nie po­czu­jesz odro­biny dymu. Weź­miemy dzieci i po­pły­niemy na Ma­jorkę.

O ile wi­zja po­bytu z Geo­rge w do­brze wen­ty­lo­wa­nym po­miesz­cze­niu była dla Fry­de­ryka wręcz eks­cy­tu­jąca, o tyle pro­po­zy­cja za­bra­nia dzieci już nie.

- Ale po co dzieci?

- A co ja z nimi zro­bię? Na gu­wer­nantkę nas nie stać. Miesz­ka­nie już na pół roku wy­na­ję­łam i wzię­łam z góry. A dzieci cho­dzą wcze­śnie spać i nie będą nam prze­szka­dzać.

- Mau­rycy nie cho­dzi wcze­śnie spać. Mam wra­że­nie, że nas pod­gląda przez uchy­lone drzwi.

- Jest na­sto­lat­kiem, to nor­malne.

- Co? Pod­glą­da­nie matki z no­gami w gó­rze?! To jest chore! Nor­malny chło­pak pod­gląda ko­le­żanki, no cza­sem za­łoży majtki matki, ale na tym się koń­czy.

- Za­kła­da­łeś majtki swo­jej matki?

- Nie za­kła­da­łem, ale to się mie­ści w nor­mie, a to, co robi twój syn, nie jest do za­ak­cep­to­wa­nia.

- Po­dej­rze­wa­łam, że nie zła­pie­cie od razu kon­taktu. Mau­rycy do­kład­nie to samo mówi o to­bie. Że bez­ta­len­cie, tylko wy­mia­tać po­trafi, że jak małpę przy­uczyć, to też tak za­gra. I że nie je­steś nor­malny.

- Nie za­kła­da­łem maj­tek swo­jej matki. A dla­czego mówi, że bez­ta­len­cie?

- Bo ty tak o nim mó­wisz.

- Nie po­wie­dzia­łem tak ni­gdy.

- Ale po­my­śla­łeś. A przy­naj­mniej wi­dać to było na two­jej twa­rzy, gdy po­ka­zy­wał ci swoje ob­razy i ry­sunki. Mau­rycy jest by­strym i spo­strze­gaw­czym chłop­cem.

- To nie zna­czy, że może nas pod­glą­dać w cza­sie seksu.

- Może cie­bie pod­gląda i się uczy. Nie­ważne. Dzieci jadą z nami i bę­dzie wspa­niale, zo­ba­czysz! Bę­dzie słońce, piękna po­goda, pro­ste wiej­skie ży­cie.

- Ja­kie wiej­skie?

- Wy­na­ję­łam po­koje w ta­kiej agro­tu­ry­styce w gó­rach.

- My­śla­łem, że w Pal­mie.

- Ko­cha­nie nie stać nas, za­po­mnia­łeś?

- Co bę­dzie na ko­la­cję wujku?

Z za­my­śle­nia wy­rwała Fry­de­ryka So­lange, bez­ce­re­mo­nial­nie cią­gnąc go za połę sur­duta, która wy­sta­wała spod płasz­cza z gru­bej an­giel­skiej wełny.

Fry­de­ryk zdjął płaszcz i okrył nim zzięb­nięte ciało So­lange, która stała już do­brych parę mi­nut w prze­ciągu zim­nego po­wie­trza, usi­łu­jąc do­wie­dzieć się co bę­dzie na ko­la­cję, bo mama na noc na pewno nie wróci.

So­lange pew­nie wiele razy sły­szała, jak przy ku­chen­nym stole Geo­rge i Fry­de­ryk wy­śmie­wali za­bo­bon miej­sco­wej lud­no­ści, że na dro­dze nocą gra­suje wil­ko­łak, wyje, po­pier­duje, a śle­pia mu się świecą jak la­tar­nie. Nikt, ani z Val­l­de­mossy, ani z Palmy nie zgo­dzi się na trans­port przed zmro­kiem. Opo­wie­ści o wil­ko­łaku nie były jed­nak zmy­ślone, rze­czy­wi­ście miesz­kańcy wi­dy­wali dwa śle­pia prze­su­wa­jące się w ciem­no­ściach. Oczy­wi­ście nie mieli po­ję­cia, że to nocne te­sty pro­to­typu sa­mo­chodu. Próbne jazdy prze­pro­wa­dzano pod osłoną ciem­no­ści, żeby kon­ku­ren­cja z Nie­miec nie mo­gła pod­pa­trzyć. A owe śle­pia to tylko świa­tła po­ru­sza­jące się po krę­tej, gór­skiej dro­dze. No ale z ra­cji, że próby były ści­śle tajne, miesz­kańcy nie mieli o ni­czym po­ję­cia, więc po­szedł w lud za­bo­bon i nikt się po zmroku na drogę nie wy­pusz­czał. W kuchni było prze­ra­ża­jąco pu­sto. W żad­nym, na­wet naj­mniej­szym gar­nuszku nie było na dnie ni­czego, co da­łoby się wy­skro­bać. Oczy­wi­ście garnki jak zwy­kle były nie umyte, ze śla­dami po­traw sprzed paru dni, ale nie­stety resz­tek nie było żad­nych.

- Mau­rycy wy­żarł - stwier­dziła pew­nym to­nem So­lange.

- Nie oskar­żaj brata.

- Ale wi­dzia­łam. Wstaje w nocy i za­krada się do garn­ków i wy­żera co jest.

- A jak ty to wi­dzia­łaś? W nocy po­win­naś spać.

- Mau­rycy za­wsze jak wstaje, to mnie bu­dzi, no to idę za nim i pa­trzę co kom­bi­nuje.

- I tylko do kuchni cho­dzi?

- Tak, wy­żera i wraca.

Fry­de­ryk ode­tchnął z ulgą. Wy­da­wało mu się, że Mau­rycy pod­gląda. Chyba ma zbyt bujną wy­obraź­nię.

- A ty co ro­bisz?

- Też wra­cam do łóżka - od­parła So­lange - Ale przed­tem so­bie tro­chę pa­trzę jak się z mamą ko­tłu­je­cie. No, co tak cię wujku za­mu­ro­wało? Nie ma nic do je­dze­nia, to trzeba iść na pizzę do ta­werny.

- Znowu mnie oplują - opo­no­wał słabo Fry­de­ryk.

- Ale ja głodna je­stem. Tylko coś na sie­bie na­rzucę i idziemy.

Ro­bert ni­gdy nie prze­pa­dał za pizzą, co nie zna­czy, że nie prze­łknąłby tego da­nia jak nie­któ­rzy ostryg. Są lu­dzie, któ­rzy za żadne pie­nią­dze nie po­łkną ostrygi. I Ro­bert do nich wła­śnie na­le­żał. Nie ro­zu­miał, jak można pła­cić i to nie­mało za coś, co wy­gląda jak glut, który wy­padł z nosa, i to ły­kać. Le­piej łyk­nąć wła­snego smarka. Ale do pizzy nic nie miał. A jedna na­wet spo­wo­do­wała jego na­wró­ce­nie ku­li­narne. Ta, którą po­da­wali w Ca’n To­meu, gdzie wpa­dał na becz­kowe piwo Es­trella Ga­li­cia. Kie­dyś do piwa po­dano mu ta­pas. Dwa ka­wa­łeczki zim­nej pizzy. Ro­bert wo­łałby co prawda oliwki z chle­bem i ajoli, ale na da­ro­wane się nie wy­brzy­dza, bo nie za­wsze i nie wszę­dzie do piwa dają ta­pas. I w końcu się­gnął po ten ka­wa­łe­czek i po­czuł smak kom­plet­nie za­ska­ku­jący w swo­jej wy­ra­zi­sto­ści. Prze­żuł sta­ran­nie pierw­szy ka­wa­łek i z pew­nym na­bo­żeń­stwem się­gnął po drugi, sta­ra­jąc się, już te­raz ze świa­do­mo­ścią czego się spo­dzie­wać, wy­szu­kać jesz­cze inne po­boczne smaki. No, to mu po pro­stu sma­ko­wało. Po­pro­sił kel­nerkę, żeby się do­wie­dzieć co zjadł i za­mó­wić wię­cej. Po­ka­zał na ta­le­rzyk po ta­pas a po­tem zro­bił kółko rę­kami.

- Pizza ma­jor­kina, si? - ucie­szyła się kel­nerka

- Pizza ma­jor­kina, por fa­vor - od­parł Ro­bert, za­do­wo­lony, że nie za­po­mniał do­dać por fa­wor. Wię­cej pro­ble­mów spra­wiło mu prze­sta­wie­nie się na pra­wo­stronny ruch dro­gowy. Za­nim zde­cy­do­wał się na kupno sa­mo­chodu, jeź­dził wy­po­ży­czo­nym - mie­siąc za 250 euro. Ni­czym się nie mar­twił. Sa­mo­chód był ubez­pie­czony, jak ko­goś za­ry­suje, nie bę­dzie pro­blemu. Parę razy przy­tarł lu­sterka, usi­łu­jąc zje­chać jak naj­bli­żej brzegu pra­wego pasa, bo wy­da­wało mu się, że wą­ską, krętą drogą je­dzie po an­giel­sku. A że wła­ści­wie wszyst­kie wiej­skie drogi na Ma­jorce są obu­do­wane szczel­nie z obu stron wy­so­kimi ogro­dze­niami z ka­mie­nia, więc przy­tar­cie lu­ste­rek lo­kal­som też się zda­rza. Po­obi­jani zresztą jeż­dżą po­twor­nie, co z ko­lei wy­nika z sze­ro­ko­ści uli­czek ma­jor­kań­skich mia­ste­czek. Gdy je bu­do­wano, na głów­nej ulicy miały się mi­nąć dwa wozy za­przę­żone w osły. Nikt nie my­ślał, że w ten za­kręt ma się zmie­ścić taka na przy­kład te­sla. O zwy­kłych do­staw­cza­kach nie wspo­mi­na­jąc. Wszystko, co ga­ba­ry­tami prze­wyż­sza ma­jor­kań­ską dwu­kółkę, ma pro­blemy. Naj­po­pu­lar­niej­szym sa­mo­cho­dem, na wsiach przy­naj­mniej, jest Re­nault 4 albo Ci­troen c 15, czyli sa­mo­chody, któ­rych pro­duk­cję za­koń­czono pra­wie pół wieku temu. I wła­śnie o ta­kim sa­mo­cho­dzie Ro­bert po­my­ślał, gdy zde­cy­do­wał się na za­kup swo­jego pierw­szego po­jazdu za­re­je­stro­wa­nego nie w Wiel­kiej Bry­ta­nii. Re­nault 4. Mały, ale pa­kowny, czworo drzwi plus duża klapa ba­gaż­nika, zwrotny, oszczędny i ła­twy w na­pra­wie. Ide­alny na wy­cieczkę w Sęrra Tra­mun­tana, jak i do prze­wie­zie­nia paru wor­ków ce­mentu i in­nych dro­bia­zgów. Na­wia­sem mó­wiąc próbne jazdy Re­nault 4, za­nim zde­cy­do­wano się za­pre­zen­to­wać ten mo­del na sa­lo­nie mo­to­ry­za­cyj­nym w Ge­ne­wie, od­by­wały się na dro­dze z Palmy do Val­l­de­mossy. I to wła­śnie ten sa­mo­chód brano za wil­ko­łaka, gdy śle­piami świe­cił, war­czał i po­pier­dy­wał. By­wało, że zgrzy­tał po­twor­nie, co bu­dziło szcze­gólną grozę, ale były to tylko pro­blemy z wy­da­jącą ta­kie od­głosy skrzy­nią bie­gów. 

- Śmieszne wujku, co ci wie­śniacy opo­wia­dają, prawda? - za­py­tała So­lange.

- Tak - od­parł Fry­de­ryk i ro­zej­rzał się po sali ta­werny, do któ­rej po­szli na pizzę. Przy cio­sa­nych sto­łach sie­dzieli chłopi, pili wino i gło­śno się śmiali po­ka­zu­jąc ze­psute i nie­pełne uzę­bie­nie.

- Cho­lera - po­my­ślał Fry­de­ryk - za­po­mnia­łem o wi­zy­cie u den­ty­sty. Prze­pad­nie mi. Naj­lep­szy den­ty­sta w Pa­ryżu, pół roku się czeka. Jak ja te­raz do­stanę się do Pa­ryża? Od razu od­rzu­cił po­mysł, żeby jed­nak do prze­glądu uzę­bie­nia udać się do den­ty­sty w Pal­mie. - Co mi ja­cyś obcy lu­dzie będą w zęby za­glą­dać.

Fry­de­ryk miał ob­se­sję na punk­cie swo­ich zę­bów. Słu­żyły mu do roz­sy­ła­nia sze­ro­kich uśmie­chów. Ro­bił to bar­dzo czę­sto. Na­wet jak wy­mia­tał, sku­piony, po­chy­lony nad kla­wia­turą, nie po­tra­fił się po­wstrzy­mać, żeby do pu­blicz­no­ści zę­bami nie bły­snąć. Mie­wał kosz­mary senne, w któ­rych żuł wła­sne zęby, a po­tem taką krwawą papkę wy­plu­wał w garść. - Mam na­dzieję, że nie po­psują mi się od ich je­dze­nia – po­my­ślał - Cho­ciaż ta pizza na­prawdę była do­bra.

- Tak So­lange, śmieszni są. I głupi,

- Nie mów tak o pro­stych lu­dziach Fry­de­ryku - na­po­mknął go głos we­wnętrzny - Może to­bie wy­dają się śmieszni i głupi. A jak ty byś w nocy zo­ba­czył coś, co świeci dwoma śle­piami, war­czy, po­pier­duje i zgrzyta na do­kładkę, to co byś po­my­ślał? Że re­nówkę te­stują po no­cach? I nie ucz So­lange lek­ce­wa­że­nia in­nych lu­dzi.

- Nie, nie, So­lange, prze­pra­szam, za­my­śli­łem się - po­wie­dział Fry­de­ryk - Nie są śmieszni i głupi. To nie ich wina, że miesz­kają tu­taj.

- Mogą się wy­pro­wa­dzić - re­zo­lut­nie od­parła So­lange.

- Do­kąd? Do są­sied­niej wio­ski?

- No ty się prze­pro­wa­dzi­łeś że Sta­lo­wej Woli do Że­la­zo­wej. My­śla­łam, że to w są­siedz­twie.

- Nie, to po­nad 300 wiorst.

- Ale po­tem do Fran­cji. - na­ci­skała So­lange - To oni też by mo­gli.

- Ja to co in­nego. Mam ta­lent, wy­mia­tam, a ten o - wska­zał na sie­dzą­cego pod prze­ciwną ścianą chłopa, który zde­cy­do­wa­nie splu­nął mu pod stopy, gdy tylko prze­kro­czyli próg ta­werny - Jaki on może mieć ta­lent?

- Cel­nie pluje, na buty ci nie na­pluł.

- I co on by z tym ta­len­tem zro­bił w Pa­ryżu?

- Mógłby pluć do celu. Za pie­nią­dze. Fa­cet pluje do co­raz mniej­szych ku­becz­ków, lu­dzie chcą to oglą­dać i płacą. Jak z tobą.

- Ze mną?! - po­de­rwał się od stołu Fry­de­ryk, ale mo­men­tal­nie uspo­koił się, nie chcąc zwra­cać na sie­bie uwagi - Jak mo­żesz po­rów­ny­wać tego bez­zęb­nego wie­śniaka do mnie.

- Ależ nie po­rów­nuję. Na tym po­lega szoł­biz­nes. Mama ci nie mó­wiła? To chyba ja o tym wiem wię­cej od cie­bie. Z biz­ne­so­wego punktu wi­dze­nia wy­stęp tego wie­śniaka z plu­ciem może oka­zać się ren­tow­niej­szy od two­jego kon­certu. Tylko się nie ob­ra­żaj, mó­wimy o pie­nią­dzach.

- Nie chcę mó­wić o pie­nią­dzach. Z twoją matką wy­star­cza­jąco dużo o tym roz­ma­wiam. Sma­ko­wała ci pizza? - zmie­nił te­mat, żeby z So­lange nie roz­ma­wiać o tym, o czym zbyt czę­sto, jego zda­niem, roz­ma­wiała z nim Geo­rge.

- Do­bra - od­parła So­lange i zna­cząco po­pa­trzyła na ostatni ka­wa­łek le­żący na gru­bym ka­mion­ko­wym ta­le­rzu.

- Zjedz - od­parł Fry­de­ryk - jak ci sma­kuje.

- A to­bie nie sma­ko­wała?

- Ow­szem, do­bra, nie tak do­bra jak flaki, ale smaczna.

- Co to są flaki?

- Taka pol­ska po­trawa.

- Z czego?

- Z fla­ków.

- I to się je ?

- Ze świni wszystko się je. Tak jak pan Bóg stwo­rzył, że nic się ze świni nie zmar­nuje. Na­wet ryj i uszy. I ogon.

- Taki mały krę­cony? I to też się je?

- Wszystko. Ko­pyta się je, ko­ści się wy­sysa, a sierść się opala, skro­bie i do­daje jako spulch­niacz do ba­gie­tek.

- Ohyda – skrzy­wiła się So­lange.

- W Pol­sce robi się chleb na na­tu­ral­nym za­kwa­sie – po­wie­dział Fry­de­ryk - Z tej psze­nicy, która się w oko­li­cach Sta­lo­wej Woli kła­dzie w pro­mie­niach za­cho­dzą­cego słońca zło­tym ła­nem.

- Wujku, a ty nie my­śla­łeś żeby wier­sze pi­sać? Tak ład­nie to po­wie­dzia­łeś.

- Jest taki co mówi ład­niej o oj­czy­stych po­lach. Mic­kie­wicz Adam.

- Nie znam. A co na­pi­sał?

- O ta­kim mło­dzieńcu, który wraca do domu na Li­twę i robi się nie­zła roz­pier­du­cha z wąt­kiem kry­mi­nal­nym i mroczną ta­jem­nicą z prze­szło­ści. I oczy­wi­ście seks. Z dwiema. Star­sza i młod­sza.

- Fajne, po­doba mi się. Cie­kawe dla­czego mama nie ma tego w swo­jej bi­blio­tece? Mama uwiel­bia ta­kie hi­sto­rie.

- Bo on to po pol­sku na­pi­sał.

- We Fran­cji?

- Tak.

- Głupi ja­kiś. Jakby po fran­cu­sku na­pi­sał, to byłby hi­cior. A po pol­sku, kto mu to kupi?

- Nie o pie­nią­dze cho­dzi.

- A o co?

- Nie zro­zu­miesz - od­parł Fry­de­ryk i za­my­ślił się nad kra­iną dzie­ciń­stwa. W Sta­lo­wej Woli, gdy jesz­cze nie mu­siał grać na for­te­pia­nie, bie­gał ra­do­sny wśród lasu fa­lu­ją­cych nad jego głową kło­sów. Raz na­wet zgu­bił się i wszy­scy z fol­warku za­częli go szu­kać. Zna­leźli w końcu, ale w cza­sie po­szu­ki­wań całe pole za­dep­tali. Wspo­mniał so­bie, gdy go już cu­dem od­na­le­zio­nego po­sta­wiono przed su­ro­wym ob­li­czem ojca i gdy spo­dzie­wał się naj­gor­szej moż­li­wej kary, czyli pa­sem na dupę, oj­ciec po­chy­lił się i szep­nął mu na ucho - Nie chodź synu wię­cej w zboże, dziś mia­łeś szczę­ście że­śmy cię w porę zna­leźli, ale tam są wołki zbo­żowe – po czym pod­niósł się, wy­pro­sto­wał i rzekł - Ale pa­sem na dupę i tak do­sta­niesz, że­byś za­pa­mię­tał. Mały Fry­de­ryk nie miał po­ję­cia, co to są wołki zbo­żowe, ale jako chło­piec by­stry sko­ja­rzył, że mają coś wspól­nego ze zbo­żem i z wo­łem. Czają się w zbożu, żeby czło­wieka zjeść. Oj tam za­raz zjeść, nad­gryźć może. Wołki nie są aż tak duże, żeby mo­gły czło­wieka zjeść, chyba, że jest ich też dużo jak pi­ra­nii. I w wy­obraźni zo­ba­czył te ob­ła­żące go ze wszyst­kich stron wołki i ni­gdy wię­cej w zboże nie po­szedł. Ale po ja­kimś cza­sie ten epi­zod ode­zwał się jed­nak w jego pod­świa­do­mo­ści, bo jako doj­rzały męż­czy­zna czę­sto wspo­mi­nał o świ­nio­bi­ciu w swo­jej wsi.

- No więc flaki to taka po­trawa w moim kraju, którą się robi z wnętrz­no­ści świnki.

- Mów do mnie nor­mal­nie wujku.

- Świni. Wali się ją obu­chem sie­kiery mię­dzy oczy, wie­sza łbem w dół, spusz­cza się jej krew do wia­dra a po­tem pod­sta­wia się ko­ryto i wszystko co jej z be­be­chów wy­pad­nie, się za­biera, i...

- Nie­do­brze mi się robi.

- No, strasz­nie śmier­dzi, zwłasz­cza jak się te flaki szla­muje.

- Pro­szę cię, prze­stań wujku. Mo­żesz zjeść ten ostatni ka­wa­łek, nie mam ape­tytu.

Koniec wersji demonstracyjnej

Dzię­ku­jemy za sko­rzy­sta­nie z oferty na­szego wy­daw­nic­twa i ży­czymy miło spę­dzo­nych chwil przy ko­lej­nych na­szych pu­bli­ka­cjach.

Wy­daw­nic­two Psy­cho­skok