44,90 zł
Pokochaliście Masło Asako Yuzuki? Poznajcie panią Shim, kilerkę z Seulu.
Wybuchowa mieszanka gatunków – koreańska powieść, która łączy absurd Delicatessen, napięcie rodem z Leona zawodowca i klimat Zabójców.
200 000 sprzedanych egzemplarzy w Korei Południowej. Tłumaczenia na 17 języków.
Wdowa Eunok Shim ma 51 lat i dwójkę dzieci na utrzymaniu. Odkąd właścicielka masarni, w której pracowała, trafiła za kratki za hazard, jest bezrobotna i rozpaczliwie potrzebuje pieniędzy. Nieoczekiwanie szef agencji detektywistycznej Smile oferuje jej posadę. Niepozorny wygląd, empatia i wyjątkowa wprawa w posługiwaniu się nożem czynią z niej idealną kandydatkę na „pomocniczkę w rozwiązywaniu problemów”. Musi jednak utrzymać wszystko w tajemnicy. Sytuacja komplikuje się, gdy syn pani Shim zaczyna dorabiać w konkurencyjnej firmie.
Zabójcze tempo akcji, ekscentryczni bohaterowie, humor ostry jak brzytwa i pikantna domieszka kimchi: lektura tej książki to szalona jazda bez trzymanki. Thriller, czarna komedia, opowieść o miłości i zdradzie. A w tle błyskotliwa społeczna satyra w stylu oscarowego Parasite.
Ostre, zaskakujące i odświeżające. Pani Shim wkracza z impetem!
Jędrzej Pasierski, autor powieści kryminalnych
„Mordercza pani Shim” ma w sobie ten klimat, co „Parasite”. Sekrety, napięcie i taki niepokój, że chcesz wiedzieć więcej!
Wiola Błazucka, @pierogizkimchi
Brawurowa mieszanka czarnej komedii, thrillera i społecznej satyry. Absurdalne czasem sytuacje odsłaniają zaskakującą głębię, a każda z osobliwych postaci zostaje z nami na długo – w tym tytułowa, niepozorna gospodyni domowa, która jest także bezwzględną zabójczynią. Książka Jiyoung Kang bawi, prowokuje i daje do myślenia!
Agnieszka Klessa-Shin, @pyrawkorei
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 394
Tytuł oryginału: 심여사는 킬러 (Sim-Yeosaneun Killeo)
Opieka redakcyjna: ANDRZEJ STAŃCZYK
Redakcja: WOJCIECH ADAMSKI
Korekta: JAN STRZAŁKA, JOLANTA STAL
Projekt okładki: © Neobooks Publishing
Adaptacja okładki, projekt stron tytułowych: ROBERT KLEEMANN
Redaktor techniczny: ROBERT GĘBUŚ
© Copyright Kang Jiyoung, 2022 © Copyright for the Polish translation by Klaudia Szary © Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2025
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-08-08775-6
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl e-mail: [email protected] tel. (+48 12) 619 27 70
Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.
Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).
Wydawca zakazuje eksploatacji tekstów i danych (TDM), szkolenia technologii lub systemów sztucznej inteligencji w odniesieniu do wszelkich materiałów znajdujących się w niniejszej publikacji, w całości i w częściach, niezależnie od formy jej udostępnienia (art. 26 [3] ust. 1 i 2 ustawy z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych [tj. Dz.U. z 2025 r. poz. 24 z późn. zm.]).
Występują:
AGENCJA SMILE
Eunok Shim –
zabójczyni
Taesang Park –
właściciel
Junki Choi –
główny asystent, detektyw
Seokbong Kim –
główny ochroniarz budynku
Seongran Lee –
„tajna agentka”, która ma zadanie infiltracji agencji
AGENCJA HAPPY
Hancheol Na –
właściciel
Hyeonseok Park –
zabójca
Jinseop Kim –
zabójca
Sangho Kim –
dyrektor do spraw planowania i promocji
Byeongpal Han –
dyrektor do spraw planowania i promocji
Ostrzę nóż. Przykładam go do elektrycznej szlifierki i naciskam przycisk, a na tępą krawędź wypływa zgromadzona w zbiorniku woda. Szlifierka zaczyna się obracać, krzesząc podobne do łupieżu iskry. Idealnie wyważone, lekko błękitne ostrze lśni w świetle jarzeniówek jak pokryta srebrnymi łuskami ryba.
Mięso jest mocniejsze od ostrza. Nawet nóż przeznaczony do cięcia najdelikatniejszych kawałków polędwicy po kilku dniach tępi się, a posługiwanie się nim wywołuje w nadgarstku nieprzyjemne pulsowanie. Szarpiąca mięso i ścięgna stal zaczyna wołać: „Daj mi odpocząć!”, ale jeszcze nie mogę. Używany przez pana Ima z dzielnicy Majang nóż do filetowania, długi jak środkowy palec dłoni, oddziela mięso od kości już od trzydziestu dwóch lat. Na pierwszy rzut oka można go pomylić ze szpikulcem do lodu. Dźgnął się nim w udo osiem razy, raz na tyle głęboko, że naruszył tętnicę udową, czego pamiątką była duża blizna podobna do ukrytego pod skórą węża. Nie mógł ot tak noża wyrzucić. Pan Im ostrzy go po dziś dzień, każdego ranka, z powagą godną wojownika dążącego do zemsty. Dopiero gdy ostrze całkowicie się zużyje i zacznie przypominać brzytwę, ten stalowy wróg, który zranił go w nogę, trafi do śmieci. Do tego dnia jednak nie zakończy swojej krwawej podróży.
Ostrzę nóż i czekam, aż zjawi się właścicielka. Supermarket został otwarty, po jego wnętrzu zaczęli się kręcić pchający wózki klienci z ulotkami w dłoniach, a jej nadal nie było. Poprzedniego dnia wybrała się do jubilera na piętrze, któremu sprzedała naszyjnik z około siedemdziesięcioma pięcioma gramami złota. Dobrze wiem, dokąd udała się z pozyskaną w ten sposób gotówką. Do kasyna o nazwie „Kukułcze Gniazdo”. Wiem, bo wcześniej zdarzało jej się dzwonić do mnie z prośbą o pożyczenie pieniędzy. „Kukułcze Gniazdo” zawsze wypełniała mieszanka zapachów dymu papierosowego oraz wieprzowiny w sosie słodko-kwaśnym. Właścicielka przesiadywała tam, przeżuwając zleżałe tangsuyuk1 i grając w hwatu.
Zdarzało się, że banknoty wciśnięte pod zlane potem uda przyklejały się jej do skóry.
– Nie słyszała pani? Właścicielka masarni trafiła za kratki – zagadnęła mnie właścicielka piekarni, która czasem chodziła do „Kukułczego Gniazda” z moją szefową. – Gdy wreszcie zaczęła jej iść karta, że oko bieleje, to wtedy do lokalu wpadła policja. Podobno masarnia zostanie dzisiaj zamknięta. Co będzie z tobą, złotko?
Szefowa udawała przed mężem, że rzuciła hazard, a kiedy udało jej się osłabić jego czujność, zaczęła pisać na komunikatorze z właścicielką piekarni i wraz z nią gdzieś znikać. Kiedy wracała, roztaczała wokół siebie charakterystyczną woń papierosów i tangsuyuk. Właścicielka piekarni najwyraźniej nie ucierpiała zeszłej nocy. W przeciwieństwie do mnie.
– No właśnie, co będzie ze mną?
Skoro zamykano sklep, traciłam jedyne źródło dochodu. Zdjęłam fartuch, zabezpieczyłam drzwi chłodni łańcuchem, a na jego końcu powiesiłam kłódkę z kluczykiem w zamku. Trzy należące do mnie noże owinęłam gazetą i włożyłam do nylonowej torby na zakupy. Na szczęście wczoraj dostałam wypłatę. Otworzyłam kasę i odliczyłam kwotę niezbędną do pokrycia kosztów dzisiejszego dojazdu do pracy i powrotu. Nie zamierzałam narażać się na straty. Wyciągnęłam korytko z przegródkami na bilon i wyjęłam ukryty pod nim notatnik, w którym zostawiłam następującą wiadomość:
„Tu Eunok Shim. Wzięłam z kasy 2000 wonów na pokrycie kosztów dojazdu. Mam nadzieję, że szybko wyjdzie Pani z więzienia i na Nowy Rok Księżycowy znów się zobaczymy”.
Nazywam się Eunok Shim. W tym roku skończyłam pięćdziesiąt jeden lat. Jestem wdową, osobą bezrobotną oraz matką.
Mam syna Jinseopa, który szykuje się do powrotu na studia po odbyciu służby wojskowej, oraz bystrą, twardą jak skała córkę Jinę. Pięć lat temu mój mąż odebrał sobie życie. Gdy miał trzydzieści cztery lata, zdiagnozowano u niego cukrzycę. Brązowego ryżu nienawidził do tego stopnia, że wolałby umrzeć, niż zacząć go jeść. Początkowo łykał tabletki regulujące poziom cukru, ale po pięćdziesiątce, niedługo przed śmiercią, zaczął przyjmować duże dawki insuliny. Mimo to jego stan wciąż się pogarszał. Amputowano mu obydwa małe palce u stóp, a z powodu zwyrodnienia plamki żółtej jego wzrok uległ drastycznemu pogorszeniu. Co ciekawe, przez niemal rok udawało mu się ukryć przede mną fakt, że zaczął tracić wzrok. Funkcjonowanie w świecie oparte przede wszystkim na wspomnieniach nie mogło być łatwe, ale on zachowywał się tak jak zawsze, na nic się nie uskarżał. Pewnego dnia wsiadł do samochodu i na jednej z głównych dróg wjechał w bar i zginął na miejscu. Nie sposób stwierdzić, czy chwycił za kierownicę z zamiarem odebrania sobie życia, niemniej policja uznała, że był to akt samobójczy, więc nie tylko nie otrzymaliśmy ani wona odszkodowania, ale też musiałam sprzedać prowadzoną przez nas masarnię, by pokryć koszty remontu uszkodzonego baru.
Gdy mąż zmarł, Jinseop był w gimnazjum, ale postanowił, że wstąpi do wojska tak wcześnie, jak tylko się da. Jina z kolei w pełni poświęciła się nauce. Niemalże oszalała. Całymi dniami coś rozwiązywała, notowała i kreśliła. Bez końca powtarzała angielskie słówka, a tekst piosenki Sto osób, które oświeciło Koreę zmieniła tak, by dzięki niej łatwiej zapamiętać ważne wydarzenia historyczne. Mnie z kolei udało się dostać pracę w tej samej firmie ubezpieczeniowej, która nie wypłaciła nam odszkodowania, ale to nie poprawiło naszej sytuacji finansowej. Ostatecznie, błąkając się to tu, to tam, trafiłam do działu mięsnego w supermarkecie.
Złożyłam wyjęte z kasy dwa tysiące wonów i wsunęłam je do portfela. Uznałam, że skoro straciłam pracę, wrócę do domu pieszo. Minęłam przystanek autobusowy i ruszyłam przed siebie w palących promieniach słońca, dłonią osłaniając oczy przed jego blaskiem. Po drodze zamierzałam zgarnąć kilka darmowych lokalnych gazet, by poszukać nowej pracy. Znalazłam tylko jeden egzemplarz, co mogło oznaczać, że był tu przede mną jakiś zbieracz makulatury. Być może między dystrybutorami prasy a zbieraczami istniała jakaś niepisana zasada, wedle której ci drudzy mieli zostawiać co najmniej jeden egzemplarz każdego wydania. Dla takich bezrobotnych jak ja. Dzięki temu wszyscy funkcjonowali w symbiozie, nie wchodząc sobie wzajemnie w drogę.
Nie miałam ochoty wracać do domu. Stresowała mnie świadomość, że skrzynkę wypełniały rachunki i kolejne wezwania do zapłaty. Przegoniłam drzemiącego na ławce gołębia i zajęłam jego miejsce. Otworzyłam gazetę i poprawiłam okulary na nosie.
Ofert pracy było naprawdę dużo. Szukamy kelnerki, pomoc domowa poszukiwana, szukam wspólnika do biznesu – Bora, dam pracę w pożyczkach, przyjmiemy telemarketerów... Do pomocy w restauracjach często szukano pracowników z Chin ze względu na niższe koszty zatrudnienia. Mało kto oferował pracę osobom starszym. Rozważałam zaaplikowanie na stanowisko pomocy kuchennej, ale miejsce znajdowało się zbyt daleko od domu. Nie miałam też odwagi, by skontaktować się z tą „Borą” i zapytać, czy byłaby zainteresowana „wspólniczką”, niekoniecznie mężczyzną. Nie wiedziałam, na czym miałaby polegać praca w pożyczkach, za to w ogłoszeniu dotyczącym telemarketingu dostrzegłam informację, że propozycja kierowana jest wyłącznie do osób poniżej pięćdziesiątego roku życia.
„Praca dla kobiet lat 40 i więcej, gwarancja 3 mln miesięcznie, premia 500% za dyskrecję, Smile”. Praca gwarantująca kobietom po czterdziestce pensję w wysokości trzech milionów wonów miesięcznie wydała mi się podejrzana, ale moją uwagę zwróciła nazwa firmy – Smile. Taki przydomek nadał mi pan Im z dzielnicy Majang, kiedy zaczynałam uczyć się u niego władania nożem. Śmiałam się, kiedy popełniałam błędy, kiedy zacięłam się w rękę, nawet kiedy przyszło mi samodzielnie rozebrać tuszę sześćsetkilowej krowy. Chyba całe życie śmiałam się w tych chwilach, w których inni by płakali.
Sięgnęłam po komórkę. Pełniła głównie funkcję zegarka, bo z powodu zaległości w płatnościach zablokowano mi możliwość dzwonienia i wysyłania wiadomości. Za kwadrans dwunasta. Zbliżała się pora lunchu. Przeliczyłam znalezione w kieszeni monety i weszłam do budki telefonicznej. Uważnie wybiłam ośmiocyfrowy numer i czekałam na nawiązanie połączenia. Usłyszałam pięć sygnałów wywoławczych, ale nikt nie odbierał. Miałam zamiar się rozłączyć, gdy...
– Smile, w czym mogę pomóc? – w słuchawce zabrzmiał radosny głos młodego mężczyzny.
– Dzwonię w związku z ogłoszeniem o pracę. Czy powinnam coś przygotować na rozmowę rekrutacyjną?
Odpowiedział mi niewyraźny krzyk mojego rozmówcy:
– Szefie, puszczaliśmy jakieś ogłoszenie o pracę? Mam po prostu kazać przyjść? – Pewnie przesłonił mikrofon dłonią. – Proszę przyjść, nie musi pani niczego przygotowywać. Ze skrzyżowania Miłorzębu proszę iść w stronę komisariatu, zobaczy pani szary pięciopiętrowy budynek. Proszę udać się na trzecie piętro. Pokój trzysta jeden. – Połączenie zostało zakończone, nim się odezwałam. Zdążyłam usłyszeć, że po drugiej stronie ktoś wszedł i się witał.
Wspomniane skrzyżowanie znajdowało się dwadzieścia minut pieszo od naszego mieszkania, więc spacer w tamte okolice wydał mi się bardzo dobrym pomysłem. Zerknęłam na witrynę pobliskiego sklepu odzieżowego, niepewna, czy powinnam iść na rozmowę w takim stroju, jaki nosiłam. W szybie ujrzałam kobietę ubraną jak wieśniaczka, która dopiero co przyjechała do Seulu. Nieco znoszona zielona bluzka, luźne spodnie, do tego nylonowa torba z logo supermarketu. Czemu trwała z zeszłego tygodnia była już tak niemożliwie skołtuniona? Przeciągnęłam palcami po najbardziej zbitym kawałku fryzury i weszłam do znajdującego się nieopodal sklepu papierniczego. Przez telefon powiedziano mi, że mam po prostu przyjść, ale uznałam, że wypadało mieć choćby CV. Kupiłam więc kopertę oraz odpowiedni szablon, płacąc za nie trzysta wonów, po czym przycupnęłam pod parasolem ustawionym przed sklepem i zaczęłam wypełniać dokument.
W rubryce „Wykształcenie” wpisałam jedynie Gimnazjum Yebong.
Natomiast w polu „Doświadczenie zawodowe” podałam prowadzenie masarni „SaengSaeng” w latach 2002–2013. Zastanawiałam się nad wzmianką o pracach dorywczych, ale nie byłam pewna, czy kilkumiesięczne zatrudnienie w różnych supermarketach można w ogóle uznać za „doświadczenie zawodowe”.
Ostatecznie moje CV składało się z dwóch linijek tekstu. Zastanowiłam się, czy nie pokryć pozostałej części kartki rysunkami kwiatków lub bambusów, tak jak robiłam w czasach szkolnych, ale odrzuciłam ten pomysł w obawie, że zostanie to uznane za przejaw demencji.
Kupiłam w markecie kawałek castelli oraz kartonik mleka, które spożyłam od razu, i powoli ruszyłam przed siebie. Ledwie zaspokoiłam głód, poczułam nagły przypływ pewności siebie. Uniosłam podbródek, przekonana, że chyba nie ma na świecie trudniejszej pracy niż oprawianie zwierzęcych trucheł. Przy każdym moim kroku ukryte w torbie noże obijały się o siebie, charakterystycznie pobrzękując. Obawiałam się, że przechodnie wokół uznają mnie z tego powodu za jakąś podejrzaną staruchę, ale ludzie parli przed siebie z obojętnymi minami, wyraźnie bardzo zajęci. Mocniej zacisnęłam dłoń wokół uchwytu reklamówki i postanowiłam niczym się nie przejmować. Byłam kobietą w średnim wieku, nie biedną dziewczynką, szukającą okazji młódką czy porzuconą przez bliskich staruszką. Mogłam liczyć wyłącznie na siebie.
Nieco przed trzynastą stanęłam przed szarym pięciopiętrowym budynkiem. Starszy ochroniarz drzemał z brodą opartą o klatkę piersiową, ale gdy podeszłam dość blisko, ocknął się i skinął mi głową. Choć widzieliśmy się po raz pierwszy w życiu, posłał mi serdeczny uśmiech. Pomyślałam, że może ten człowiek był taki jak ja: uśmiechał się w sytuacjach, gdy większość ludzi by zapłakała. Stwierdziłam jednak, że wolę taką reakcję niż to, że zostanę uznana za akwizytorkę i wyrzucona za drzwi.
Wsiadłam do windy i odkryłam, że przyciski na drugie i trzecie piętro nie działały. Nie widząc lepszego wyboru, wcisnęłam klawisz posyłający kabinę na piętro czwarte. Gdy zerknęłam na wiszące za moimi plecami lustro, dostrzegłam, że w kąciku ust miałam zaschniętą, białą plamkę. Oblizałam palec i ją starłam.
Budynek okazał się ciasny i zagracony. Na każdym piętrze znajdowały się po dwa lokale. Schody pokrywały zaschnięte gumy do żucia i kałuże śliny, a pety i zbite kłęby kurzu przy każdym moim ruchu toczyły się po stopniach niczym bele siana. Starałam się ich unikać, uciekając się niemalże do akrobatycznych sztuczek, i jakoś dotarłam na piętro trzecie. Tuż naprzeciw schodów ujrzałam drzwi oznaczone numerem 301.
„Agencja detektywistyczna Smile”. Czyżby był to ich punkt obsługi petentów? W filmach i serialach tego typu biznesy zwykle przedstawiano jako firmy zajmujące się śledzeniem ludzi oraz stosujące siłę fizyczną w celu osiągnięcia pożądanych przez klienta efektów. Uznałam, że niepotrzebnie straciłam trzysta wonów oraz nadwyrężałam i tak obolałe kolana.
Po co agencji detektywistycznej ktoś taki jak ja?
Z zamiarem opuszczenia budynku skierowałam się ku schodom prowadzącym na niższe piętra.
– Jutro proszę dorzucić do zamówienia jeden jogurt i Willa2.
Drzwi agencji detektywistycznej Smile otworzyły się i stanął w nich mężczyzna z pustym opakowaniem po jjamppong. Prawdopodobnie był to ten sam człowiek, z którym wcześniej rozmawiałam przez telefon.
– Ja... dzwoniłam wcześniej... Przyszłam na rozmowę.
Dlaczego się odezwałam? Mogłam udać, że go nie usłyszałam. Nie musiałam wyjaśniać, że to nie do mnie powinien kierować swoje jogurtowe zamówienie.
– Ach, to pani. Zapraszam. – Mężczyzna skłonił się przede mną z niezręczną miną. Wokół jego warg dostrzegłam jasnopomarańczowe resztki jjamppong.
Weszłam do biura. W dusznym pomieszczeniu unosił się zapach jedzenia. W oknach nie było zasłon, za to szyby zostały przyciemnione. Moją uwagę zwróciły cztery biurka i skórzana sofa.
– Szef wyszedł umyć zęby. Napije się pani kawy?
Skinęłam głową. Mężczyzna podprowadził mnie ku kanapie i zniknął. Spodziewałam się, że zastanę tu grupę ludzi zajętych grą w hwatu albo popijających alkohol, ale rzeczywistość okazała się zupełnie inna.
Siedziba agencji wyglądała jak najzwyklejsze biuro. Na każdym biurku stał komputer, wszędzie walały się dokumenty i koszulki. Młody człowiek, z którym rozmawiałam, miał wygoloną na łyso głowę oraz łagodny sposób mówienia, co nie kojarzyło się z wizerunkiem łobuza. Wepchnęłam siatkę za plecy i niczym dziecko wodziłam wzrokiem wokół.
Z korytarza dobiegł odgłos czyichś kroków. Zdawały się zbliżać do biura. Po chwili drzwi się otworzyły i do środka wszedł mężczyzna w średnim wieku, drobny, ubrany w jasny garnitur. Na twarzy i ciele miał co nieco tłuszczyku, ale spoglądające znad okularów oczy połyskiwały chłodem.
– Szefie, pani przyszła na rozmowę. – Młody człowiek podszedł do mnie z tacką, na której stały dwa kubki z kawą. Takie normalne, nie papierowe.
Stojący w drzwiach mężczyzna zbliżył się szybko, wycierając twarz chusteczką. Gdy podnosił kubek, zwróciłam uwagę, że miał delikatniejsze dłonie niż ja. Być może się myliłam i ta agencja detektywistyczna nie zajmowała się takimi okropieństwami, jak zakładałam.
– Miło mi panią poznać. Nazywam się Taesang Park. – Mężczyzna wyciągnął ku mnie rękę.
Nie mogłam oderwać wzroku od jego jasnej, smukłej dłoni. Wymieniliśmy niepewny uścisk.
– Eunok Shim.
Taesang Park zamrugał głęboko osadzonymi oczami, patrząc na podane przeze mnie CV. Minęła minuta, dwie. Zaskakująco dużo czasu jak na dwie linijki tekstu. Siedziałam jak na szpilkach, spodziewając się, że lada moment zacznie na mnie krzyczeć, jak śmiem przychodzić z tak żenującym CV.
– Prowadziła pani masarnię. – Odłożył dokument na stół.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, więc tylko się uśmiechnęłam. W okrągłym lustrze wiszącym za jego plecami dostrzegłam odbicie swojej głupkowatej miny. Nagle zaczęłam się wstydzić piegów rozrzuconych na mojej twarzy niczym nasiona sezamu, tak jakby były one symbolem mojej biedy i ignorancji.
– Czyli dobrze radzi sobie pani z nożami.
Przytaknęłam. Byłam pewna swoich umiejętności związanych z krojeniem i siekaniem mięsa, choć nie dorównywałam w nich panu Imowi z Majang.
– Junki, masz jeszcze ten plastikowy nóż, którym kroiliśmy ciasto? Możesz go przynieść?
Czyli młodzian miał na imię Junki. Zerknął do zlewu zamontowanego w rogu pomieszczenia. Wyciągnął z niego biały plastikowy nóż i podał Taesangowi rączką do przodu.
– Czy może pani wziąć ten nóż do ręki? Proszę wyobrazić sobie, że ma go pani wbić między żebra krowy. I że nie jest wykonany z plastiku, oczywiście.
– Ach, skoro o nożach mowa, mam kilka przy sobie! – Nie wiedziałam, co ta praca miała wspólnego z nożami, ale sięgnęłam do reklamówki i wyjęłam jedno z ukrytych tam narzędzi. Wyobraziłam sobie, że mam przed sobą blat. Obróciłam nóż tak, jakbym wsuwała go między żebra tuszy cielęcej, i przeciągnęłam nim w powietrzu.
– Proszę nieco unieść końcówkę noża. Nie, raczej lekko unieść rękę. Tak, tak. Właśnie tak. – Taesang uważnie obserwował nóż.
Zamknęłam oczy. W tej ciemności wyobraziłam sobie, że obieram zwierzę ze skóry. Odsłaniam czerwone mięso, do moich nozdrzy dociera zapach krwi i znika po chwili. Wbijam nóż w mięso i przeciągam, potem robię to ponownie, w innym miejscu. Wpadam w rytm, machanie ostrzem sprawia mi frajdę. Świadomość, że ktoś obserwował czynności, którym dotychczas oddawałam się w pojedynkę, sprawiała mi dziwną przyjemność.
– Dziękuję, wystarczy. Proszę usiąść.
Otworzyłam oczy, słysząc głos Taesanga. Ponownie znalazłam się w biurze. Zlana potem, schowałam nóż do reklamówki. Nagle zrobiło mi się głupio, że odstawiłam takie widowisko.
– Dziękuję, że spełniła pani moją prośbę.
Twarz Taesanga oblała się rumieńcem. Wyjaśnił, że nadrzędnym celem ogłoszenia było znalezienie osób, które mogłyby zająć się zbieraniem informacji. Wspomniał, że odpowiedziało na nie wiele osób, ale były to w większości niezbyt bystre gospodynie domowe bez doświadczenia w zdobywaniu tego typu materiałów, często poszukujące dodatkowego źródła dochodu, by dofinansować swoje własne pozamałżeńskie romanse.
– Pozwoli pani, że powiem wprost. Chciałbym pani zaproponować posadę morderczyni. Chyba możemy się zgodzić, że niejedna osoba marzy o śmierci znienawidzonego człowieka. Jeśli zechce pani przyjąć moją propozycję, będzie pani mogła pomóc tym, którzy zostali potraktowani niesprawiedliwie.
Ku mojemu zdziwieniu Taesang uznał, że niepozorny wygląd, wyjątkowe umiejętności władania nożem oraz pochodzenie z niezbyt zamożnej rodziny czyniły mnie idealną kandydatką na morderczynię. Gdy to słowo, „morderczyni”, po raz pierwszy padło z jego ust, poczułam specyficzny niepokój. Nie towarzyszył mi już od dawna. Zaczęły mi drżeć nogi, przez co nie dałam rady wstać. Morderczyni. Nie dowierzałam, że faktycznie istnieje taki zawód.
– Udam, że tego nie słyszałam. Proszę się nie obawiać, nikomu o tym nie powiem. Potrafię dochować tajemnicy.
Drżącymi rękami ujęłam reklamówkę. Obawiałam się, że jeśli zabawię tu jeszcze chwilę, ci ludzie mogą zrobić mi krzywdę. A ja przecież miałam na utrzymaniu dwójkę dzieci. Musiałam uciekać. Wybiegnę stąd, wrócę do domu, wyłączę światła, zamknę wszystkie okna i zasunę zasłony, a później położę się na podłodze i przestanę oddychać. Poznali moją tożsamość i nie dadzą mi już spokoju. Tak przynajmniej było w filmach.
Miejsce, które jeszcze przed chwilą wyglądało jak najzwyklejsze biuro, w mgnieniu oka zmieniło się w leże potworów.
– Pani Shim! – krzyknął za mną Taesang.
Nie spodobał mi się sposób, w jaki się do mnie zwracał. Jego ton kojarzył mi się z tym używanym przez kierownictwo supermarketu. „Pani Shim, już kilkukrotnie prosiłem, by na podłodze nie było kałuż”. „Pani Shim, bardzo proszę korzystać z toalety wyłącznie w trakcie przerwy”. W takich momentach zawsze miałam poczucie, że patrzono na mnie z góry.
– Pozwolę sobie powtórzyć, chciałbym zaoferować pani pracę. Potrzebujemy kogoś takiego.
Zatrzymałam się. Coś kapnęło mi na buty: może łzy, może pot.
Ton Taesanga nie przypominał tego, jakim zwracało się do mnie kierownictwo marketu, gdy mnie upominało. Obejrzałam się za siebie. Taesang otworzył sejf i wyciągnął z niego sztabkę złota. Nie spodziewałam się zobaczyć podobnego skarbu w tak małym biurze. Przez głowę przemknęła mi myśl, jaką wartość w świecie morderców miała sztabka złota.
– Ta sztabka jest warta prawie siedemdziesiąt milionów wonów. Mamy tu jeszcze dwie. Jeśli przyjmie pani moją ofertę, jedna z nich trafi do pani.
Siedemdziesiąt milionów wonów. Pracując codziennie po dziesięć godzin, potrzebowałabym trzech lat, by zarobić taką sumę. I to przy założeniu, że niczego bym nie wydawała. Dzięki takiej kwocie mogłabym bez obaw wynająć mieszkanie z niższą kaucją, za to wyższym czynszem. Dzięki niej Jinseop mógłby wrócić na studia, a ja zapłaciłabym zaległe rachunki i zafundowałabym Jinie prywatnego korepetytora. Gdyby nie targające mną poczucie winy oraz głupia duma, mogłabym wziąć te pieniądze i uszczęśliwić nas wszystkich. Cudowne siedemdziesiąt milionów.
– Naprawdę zamierza mi pan dać tę sztabkę?
Taesang lekko skinął głową.
Byłam w zbyt trudnej sytuacji życiowej, by kierować się głosem rozsądku i odmówić. Oczyma wyobraźni zobaczyłam swoje dzieci, wychowywane przy mojej pracy dorywczej, pałętające się między podrzędnymi uczelniami, byle jakimi zakładami pracy, kolejnymi miastami, a na starość kończące jak ja: bez stabilnego zatrudnienia.
– Będę pana morderczynią. Za te siedemdziesiąt milionów.
Taesang się uśmiechnął. Stojący obok niego młodzieniec także wykrzywił wargi w nieporadnym uśmiechu. Nie miałam wrażenia, by się ze mnie śmiali. Podejrzewałam, że w ten sposób reagowali na całą niezręczność tej rozmowy.
– Może będziemy panią nazywać pomocniczką w rozwiązywaniu problemów, a nie morderczynią.
Nie była to najbardziej zabawna uwaga, jaką słyszałam, ale mimo wszystko również się uśmiechnęłam. Trafił swój na swego.
– Zacznie pani pracę natychmiast. Nóż dobrze leży pani w dłoni, więc jak najbardziej może go pani używać. Proszę ubierać się tak jak dotychczas. Nikt nie może się dowiedzieć, czym się pani zajmuje. Jutro o siódmej rano zjawię się pod adresem wpisanym w CV. Pojedziemy na kilkudniowe szkolenie. Aha, na drobne wydatki... – Taesang ponownie sięgnął do sejfu, wyjął z niego kilka banknotów o nominale pięćdziesięciu tysięcy wonów i wsunął je do koperty.
Nim zdążyłam zaprotestować, koperta trafiła do mojej reklamówki. Ukryte w niej noże cicho brzęknęły. Ich ciężar był wagą ludzkiego życia.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1 Słowniczek terminów znajduje się na s. 353 – 355. ↩
2 Will – marka napoju mleczno-jogurtowego. ↩