Mona - Pola Oloixarac - ebook

Mona ebook

Pola Oloixarac

0,0
35,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Do takich miejsc jak to, przyjeżdżają ci, co się uważają za pisarzy, a wyjeżdżają jako postaci z książek” – pomyślała Mona Tarrile-Byrne, młoda peruwiańska pisarka. Krążąc po orbicie kalifornijskich narkotyków i erotycznych zatraceń, Mona ląduje na szwedzkiej wsi wraz z niedużą grupą kolegów nominowanych do prestiżowej Nagrody Basske-Wortza. W tym granicznym miejscu – na krańcach obszaru podległego kulturze, zanim zapadnie ciężka arktyczna noc – odkrywa tajemnicze i niezrozumiałe dla niej ślady przemocy.

Przybyli z całego świata pisarze są wobec siebie przyjaźni i podejrzliwi, oceniają się i uwodzą. Pośród zmysłowych i umysłowych przygód głównej bohaterki oraz dyskusji o awangardach, ideologiach i rynku – od TED Talks po borgesowskie orgazmy – Pola Oloixarac kreśli ironiczny portret hipsterskiego kręgu zmyślonej Weltliteratur, porywający thriller idei, przytłaczającą nas aktualnością satyrę na skrywaną brutalność w kulturowych elitach, mroczną refleksję nad potęgą języka w przekształcaniu świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 169

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: Mona

Autorka: Pola Oloixarac

Copyright notice © 2019 Pola Oloixarac

Copyright © for the Polish translation by GlowBook, 2024

Wydawnictwo GlowBook

ul. Kolegiacka 2/2

98-200 Sieradz

www.glowbook.net

[email protected]

Tłumaczenie z języka hiszpańskiego: Weronika Ignas-Madej

Projekt okładki: Gabriela Mendes | @boemastudio

ISBN: 978-83-67503-18-1

Opieka redakcyjna: Redakcja–Kreacja

Korekta: Inez Kropidło, Anna Poinc-Chrabąszcz

Projekt typograficzny i skład: Robert Oleś / d2d.pl

Druk: Drukarnia READ ME, ul. Olechowska 83, 92-403 Łódź

Dla Asii

Trzeba przyznać, iż Mnemozyna okazała się nadzwyczaj beztroską pannicą.

VLADIMIR NABOKOV, Pamięci, przemów[1]

1

„Przybywajcie, spragnieni podróży i głodni nordyckich delikatessen” – tak brzmiały ostatnie słowa zaproszenia, które znalazła w swojej skrzynce listowej na kampusie. Meeting zaczynał się w czwartek, ale zagranicznych pisarzy poproszono o przybycie dzień wcześniej. Specjalnie dla nich najważniejsze szwedzkie czasopismo, wraz z lokalnym oddziałem PEN Clubu, organizowało przyjęcie prezentujące Nagrodę Basske-Wortza, najważniejsze literackie wyróżnienie w Europie i jedno z najbardziej prestiżowych na świecie. Obowiązywał styl półformalny, czyli w przypadku mężczyzn – marynarka.

Mona, schowana za ciemnymi okularami, przebijała się przez tłum na lotnisku, w suchych ustach łapiąc równowagę między kawą a mdłym posmakiem valium. Jedna pastylka, by przelecieć Stany Zjednoczone, kolejna, żeby przeskoczyć Atlantyk. I ostatnia dawka na trasę Paryż–Sztokholm. W Kalifornii leku nie dało się zdobyć, trzeba byłoby jechać do Tijuany, więc jej shrink regularnie wysyłał go z Limy, z Peru. Valium delikatnie spowalniało ruchy Mony, co jej zdaniem dodawało im elegancji.

Możemy porozmawiać?

Była ubrana w beżowy prochowiec, czarne legginsy i białe adidasy. Raczej wysoka; proste włosy, spięte w koński ogon, spływały kasztanowymi pasmami. Zdecydowanie nie uznano by jej za menedżerkę czy prawniczkę, nic w niej nie wskazywało na takie szczególnego rodzaju dostojeństwo, choć mimo dość przeciętnego wyglądu miała w sobie coś, co ją wyróżniało. Jedynym znakiem zdradzającym, że chodzi o pisarkę, był może jej kiepski wzrok. Ciemne szkła były dość brudne, ale jako dalekowidz nie mogła tego dostrzec. Zdjęła okulary i zmrużyła oczy: lot nie miał opóźnienia, do boardingu zostało dziesięć minut.

Jesteś u siebie?

Kolejne ignorowane wiadomości gromadziły się w telefonie, był niczym bzyczący bąk uwięziony w jej kieszeni. Gdyby ktoś ją obserwował, zauważyłby, że co rusz spoglądała za siebie, jakby w obawie, że jest śledzona.

Nie możesz tak po prostu odejść. Jadę do ciebie.

Na pokład wezwano podróżnych z priorytetem i parę chwil później Mona siedziała na swoim fotelu. Uwielbiała latać. Samolot się unosił, a jej myśli rozpływały się w miękkiej przestrzeni obłoków; lubiła ten stan: czuła się uwięziona w powietrznym oceanie, a zarazem niedostępna, zdana wyłącznie na swoje urządzenia elektroniczne, jednocześnie skrępowana i wolna. Oderwana od ziemi, dryfowała ku sferze duchowości. Nie mogła opanować pokusy odmawiania zdrowasiek, do głowy uderzało niczym narkotyk wspomnienie dzieciństwa w katolickiej rodzinie (szkoła w Limie, dziewczynki w granatowych mundurkach; wyrzucono ją stamtąd na podstawie orzeczenia lekarskiego). Mona zamknęła oczy i widziała, jak statek walczy z uderzeniami wiatru, zapada się w głębiny, roztapia w niebieskiej toni i wybucha pod wodą. Po prostu przestałaby istnieć, z debiutancką powieścią na koncie i swoim opus magnum uwięzionym w laptopie, który wraz z nią zatonąłby w lodowatej głębi. Ta myśl działała kojąco.

Mona rozsiadła się wygodnie i rozmasowała sobie szyję, sąsiad po drugiej stronie przejścia przypominał jej wielką żabę.

Nie uciekaj. Musimy porozmawiać.

„Czy ja uciekam?” – Mona uśmiechała się do swoich myśli, odkręcając flaszeczkę wódki Stolichnaya. Nałożyła słuchawki, ciche dźwięki Malatii Miny (Il Capolavoro Collection II) sączyły się w nią jak jeszcze jeden narkotyk. Telefon zamilkł, przypominał uśpione zwierzątko; nawet jeśli jakieś wiadomości wciąż brzęczały w głowie, przełączenie w tryb samolotowy przynosiło jej ulgę. Dopuszczała możliwość, że popada w obłęd. Choć nie miała pewności. Wcześniej kontaktowała się ze swoim mistrzem,senseiem,szefem Katedry Literatur Romańskich i Iberoamerykańskich. Korespondowała ze swoimi studentami (przynajmniej z Raoulem, swoim ulubieńcem, zapytała w mailu, co u niego słychać). Nikt nie potrafił pojąć, co stoi za jej zachowaniem, które rywalizujący z nią profesor określił mianem „zniknięcia”. Wiedziała, że jej sensei próbował się z nią skomunikować, ale nie była w stanie zmusić się do otworzenia maila z Uniwersytetu Stanforda, czyli miejsca, gdzie dopełniała powinności jako cudzoziemka w Stanach Zjednoczonych. Ustawiła automatyczną odpowiedź: Nie odczytuję maili. Nieczytanie maili w samym sercu Doliny Krzemowej praktycznie znaczyło, że jest się martwym. Tymczasem prawda, czyli to, co sama wiedziała, była taka: zaczynała pisać książkę – tak przerażającą, oszałamiającą i niebezpieczną jak przyczajona modliszka, zastygła w swoim pięknie, gotowa do ataku. Ta książka zaczęła ją właśnie pożerać żywcem.

Przybyła na Stanford tuż po tym, jak fala debiutanckiej powieści wyrzuciła ją na plażę uznania i rozgłosu, w momencie gdy bycie „kobietą, w dodatku kolorową” stanowiło według obowiązującego w USA kodeksu życzliwego rasizmu pewną formę kapitału. Uniwersytety głosiły wartości wzięte wprost od klasyków zoologii, różnorodność przydawała uczelniom prestiżu i atrakcyjności; Mona, obsadzona w roli superwykształconej Latynoski, w apogeum rozkwitu administracji Trumpa doświadczała cichej niewoli jako swego rodzaju wolności. Wszystkich doktorantów przy wpisie na studia pytano o ich ethnicity: Mona kliknęła najpierw „Latynoska”, potem „rdzenna”, a na koniec wstukała „Inka”, uznając, że zakotwiczenie siebie w okrutnym i niezwykłym imperium, o którym tak niewiele wiadomo, stanowi idealne przebranie na uniwersytecki bal plemiennych masek. Choć urodziła się w Peru, w jakichkolwiek innych okolicznościach przyznanie się do inkaskiego pochodzenia uznałaby za idiotyzm, zresztą podobnie nigdy nie nazwałaby się – przed przyjazdem do Stanów – „osobą kolorową”. Wzbudzała zainteresowanie jak zwierzątko zagrożone wyginięciem, ze swoim sekretnym DNA, czymś na kształt drogocennego diademu z macicy perłowej; elity uniwersyteckie płynęły zaś niczym potężne arki przez amerykańskie wody potopu z bohaterską misją ocalenia po parze z każdego gatunku, choć ściśle rzecz ujmując, Mona czuła się raczej syreną, cudem natury niewiadomego pochodzenia, jak gdyby jej rzeczywistym przeznaczeniem okazać się miało podwodne życie i towarzyszenie unoszącym się na wodzie topielcom. Co do reszty, nie wychodziła z roli obserwatora z zewnątrz, syreny turystki: cała kwestia sprowadzała się do mniej lub bardziej osobliwej biurokracji, doprecyzowanie podgatunku rasy przy opcji „Latynoska” było obligatoryjne.

Jej zmyślona tożsamość została bardzo dobrze przyjęta na kampusie (wiązała się z jej obszarem badawczym) i od teraz Mona miała szansę rozwijać karierę, która polegała jedynie na byciu sobą, jak najbardziej sobą. Choć pewnie ideałem byłoby dorzucenie jeszcze jakiejś fizycznej ułomności, lekkiej, acz oczywistej, no ale nikt nie jest doskonały.

A i tak miała fory. Jej intelektualny rodowód został z góry ustalony: historyk literatury, Jorge Rufini, określił powieściowy debiut Mony mianem „radykalnego zjawiska”, a opublikował to w kubańskim czasopiśmie, które – niczym Chanel w świecie mody – wyznaczało trendy w świecie latynoamerykańskiej lewicy. Czasopismo szczyciło się chwalebnym początkiem, założył je sam Fidel Castro, czyniąc zeń kulturowe ramię Rewolucji; oczami wyobraźni Mona widziała rosnący z godnością stosik kolejnych numerów w ubikacji El Comandante. Rufiniemu podobało się w powieści Mony coś, co nazwał „żywotnym zaangażowaniem” – czyli powiązanie polityki i literatury, sancta sanctorum iberoamerykańskiego boomu. Żalił się, że jest ono „boleśnie mało obecne” w jej pokoleniu. Pomijał wszelkie „mikropolityki” i „twórczość ja”, tudzież pozostałe formy, bo były dla niego (ongiś wydawcy Cortázara, a przede wszystkim ulubionego przyjaciela autorów z poprzedniego stulecia) tak mikroskopijne, że zaliczał je do kategorii literackich mikrobów – podgatunków niezasługujących na uwagę. Ostatecznie wielki Jorge Rufini okazał się mistrzem i przewodnikiem Mony na Stanfordzie, rzucił ją na linię frontu jako wybawicielkę, jako spadkobierczynię boomu, waleczną córę dzikiego plemienia łączącego oręż i literaturę, stanowiącego jedyną godną szacunku arystokrację Ameryki Łacińskiej.

Nie ma takiej drugiej jak ty, to oczywiste. Dlaczego się ukrywasz?

Ale w tej konkretnej chwili, #rightnow, w życiu Mony tematem nie była książka, którą napisała, lecz ta, której nie mogła skończyć albo – zależnie od dnia – wielkie kłamstwo, jakim były jej własna osoba i życie. „To jedno wielkie gówno, tylko odwraca uwagę od fundamentalnego problemu: ona nie ma zielonego pojęcia, jak tworzyć narrację”, napisał ktoś w komentarzu na fejsbukowym profilu mistrza Rufiniego, a Mona czuła, jak te słowa pikselami żywego ognia wypalają się w jej sercu; mimo że instynktownie nimi gardziła i z fałszywych profili odpowiadała na nie ironicznymi uwagami, angażując w tym celu trollowską półkulę mózgu.

Jestem w twoim życiu, nie możesz temu zaprzeczać.

Tworzone przez nią trolle miały specyficzne gusta, co w połączeniu z jej konopnym menu dawało mieszankę wybuchową. Głównym specjałem Mony był white recluse,czysty tetrahydrokannabinol o maksymalnej mocy, zaprojektowany tak, by po wrzuceniu go w wewnętrzny wirnik dało się stawić czoło brutalnym realiom roku 2017. Mona poddała się sugestii swojego trollowskiego wodza i paliła codziennie. To był gatunek, który wygłuszał wszelkie paranoje, jeden buch white recluse wystarczał, by poczuć jasność umysłu na długie sześć godzin, które Mona, otulona mgłą, spędzała na zajęciach albo uprawiając networking, czyli coś, co Amerykanie nazywają nawiązywaniem kontaktów towarzyskich, przekładających się na wzajemną życzliwość i koleżeństwo w pracy. Najbardziej cieszyła ją ulotna bezkarność wapowania. Z daleka i z bliska wyglądało, jakby trzymała długopis, a para, która wydobywała się z ust, była ledwie widoczna; jeśli ktoś by ją zaczepił, powiedziałaby, że to melisa. Mogła wapować przy wszystkich, co było kategorycznie zabronione; kiedy robiła to publicznie, utwierdzała się w poczuciu, że jest kimś, w dobrym tego słowa znaczeniu, niewidocznym, nieistniejącym.

Jej przechadzki ścieżkami cyfrowego hejtu odbywały się zazwyczaj o zachodzie słońca, tym purpurowoczerwonym, południowoamerykańskim, bo w Kalifornii akurat wtedy wypadało południe i ostre słońce w Palo Alto bezlitośnie przypiekało ziemię. Mona brała pierwszego bucha i skwapliwie wyłączała telefon, a tymczasem w innym wymiarze globalnej świadomości – której część bezdyskusyjnie stanowiła i z której nigdy nie ośmieliłaby się uciec – jej cyfrowe ciało było bite, obrażane i rozrywane na strzępy, bez możliwości obrony. Obgryzała długopis i szurała stopami po szerokich alejach, które w rzeczywistości były kompletnie opustoszałymi pasami autostrad.

Wiesz przecież, że mnie nie możesz tak zostawić.

Czasami Mona pojawiała się na stacji Caltrain, na trasie biegnącej przez półwysep i łączącej San Francisco z Palo Alto. Siadała na peronowej ławce, obserwowała ludzi wsiadających do pociągu i z niego wysiadających, puste tory; włócząc się, rozważała okoliczności własnej śmierci: leżała na ziemi, a ludzie ostrożnie jej dotykali, sprawdzali puls, po kieszeniach i w portfelu szukali dokumentu tożsamości. Dzwonili do Stanford, dzwonili do jej mistrza, do sekretarki na wydziale. Co planowali zrobić z jej ciałem? Oczywiście najbardziej logiczne byłoby przekazać je na cele naukowe, ciało inkaskiej Latynoski, niebiałej, kolorowej, należało, rzecz jasna, do uniwersytetu, nie mogli go tak po prostu skremować, a może mogli? Czy to nie zakrawałoby na marnotrawstwo, na niepowetowaną stratę? Jakie okoliczności mogłyby uchronić je przed zmarnowaniem? Jeśli pociąg zmasakrowałby jej kobiece partie, to jaki byłby z niej pożytek dla nauki? Rozczłonkowanie na stacji Caltrain oznaczałoby zerwanie jej uniwersyteckiego kontraktu; o nie, musiała przetrwać jako kobieta, jako Latynoska z Ameryki Południowej wraz z całym ciałem, jak ta przeklęta święta dziewica Judith Butler. Wyobrażała sobie Hindusów i białasów w lekarskich fartuchach, oszołomionych widokiem jej okazałych, bezładnie rozlanych piersi. Podobne myśli zazwyczaj kończyły się orgią post mortem w Stanfordzkim Centrum Medycznym, a po ostatnim takim epizodzie, skutkiem serii niejasnych wypadków zakończonych urwaniem się filmu, Mona obudziła się na wybetonowanym peronie. Kalifornijska marihuana, której używała, była pierwszorzędnej jakości.

Zamykam oczy i widzę cię. Ze mną.

Ręką dotknęła głowy; włosy miała przyklejone do betonu. I kompletną sieczkę w mózgu, nie wiedziała, jak się tu znalazła. Była otępiała, mgliście majaczyły jej w głowie jakieś meble, jakiś bar, światła i cienie stłoczone na sobie jak po trzęsieniu ziemi, poniesione lawiną. Przesunęła dłońmi po ciele, wilgotnym i zimnym. Bolało ją ramię, skórę miała poranioną, rozognioną. Telefon zadrżał, wydając chrapliwy dźwięk, on też był ocaleńcem.

Wróciła do domu i wzięła długi gorący prysznic. Stała pod strugami wody, obejmując się; czuła się tak, jakby spadła z wysokości kilku pięter, a ciało przyjęło na siebie uderzenie o beton. Wyszła spod prysznica, spojrzała w lustro: sina plama opasywała jej szyję. Twarz wydawała się nietknięta, ale ciało wyglądało jak obraz Egona Schielego, czy raczej jak obraz Egona Schielego po wypadku samochodowym. Nie pamiętała żadnego samochodu ani szprycy Egona Schielego, niczego nie pamiętała.

A może ten ból to jej wewnętrzny miąższ, bezkształtna masa, która czeka na pojawienie się nowego egzoszkieletu – myślała Mona, przypominając sobie viralowy filmik, który obejrzała setki razy, o małych, zrzucających pancerzyki modliszkach. „Jeśli przy tym zostanę, jeśli dam radę, może przepoczwarzę się w coś innego?”, zapytała samą siebie. Telefon zabrzęczał, zareagował na jej głos. Google sugerował, żeby się odprawiła przed lotem. Jak mogła o tym zapomnieć? O festiwalu literackim w Szwecji i Nagrodzie Basske-Wortza, do której została nominowana?

Zawiązała na szyi jedwabną apaszkę, zakrywając siniaka. Spojrzała na siebie w lustrze, z boku, naga; przynajmniej wyglądała bardzo szczupło. A jeśli wygra Basske-Wortza? Rozplątała jedwabną apaszkę i ułożyła na łóżku europejski paszport, portfel, trzy komplety bielizny: fioletowy, zielony i czerwony; dobry makijaż mógłby przykryć jej ciało niby z obrazu Egona Schielego. Jak długo utrzymują się siniaki? W różowych majtkach i czarnym staniku położyła się na łóżku i wyprostowała nogi w kolanach. Pokręciła szczupłymi kostkami, poruszała stopami o paznokciach w kolorze rouge radical. Lewa stopa delikatnie nachyliła się ku prawej, przykrótkie palce udawały lożę surowych karłów bez twarzy: Our warmest congratulations, Miss Mona Tarrile-Byrne. The world is yours.

2

Dwieście tysięcy euro, trzynastu finalistów, jeden zwycięzca albo zwyciężczyni. Przybywają z różnych części świata, spotykają się na Meetingu, najbardziej prestiżowym festiwalu w Szwecji, oddającym hołd pamięci Edmonda Virgila Basske-Wortza, najlepszego przyjaciela Alfreda Nobla. A gdyby to ona wygrała? Na zawsze pożegnałaby się ze Stanfordem, zaszyła gdzieś w dżungli, zatraciła w przemierzaniu brazylijskiego Pantanalu. Jeśli zamieszkasz w Pantanalu, przeżyjesz za sto dolarów rocznie, resztę co najwyżej wydasz na lekarzy, na te lokalne mikroby i infekcje. Możesz zostać całe życie w dżungli, no bo i tak długo nie pożyjesz, brzmi nie najgorzej! Choć milczał w telefonie, to w jej głowie ciągle dźwięczał głos Antonia; potrzebowała przełącznika „tryb samolotowy” dla podobnych mu typów komentujących jej życie.

Rozpięła pas bezpieczeństwa, zamknęła pudełeczko, w którym trzymała pastylki i łyknęła jeszcze jedną dawkę valium. Po drugiej stronie przejścia mężczyzna podobny do żaby rzucał ukradkowe spojrzenia na stewardesy i na Monę; obok spała kobieta, z głową przechyloną w jego stronę. Mona nałożyła słuchawki (Addicted to love, Ciccone Youth) i zsunęła komórkę na legginsy, otworek na kabel od ładowarki wylądował prostopadle nad łechtaczką. Zamknęła oczy, poddała umysł przyjemnemu rytuałowi spa, wyobrażając sobie złoty puchar Nagrody Basske-Wortza po drugiej stronie tęczy.

Jej wizja zaczynała się jak tradycyjne skandynawskie porno: sauna, mężczyźni ledwie osłonięci ręcznikami i ona, nakręcona na maksa, przełączona w tryb alkoholowej ekstazy i barbituranowej życzliwości. Odczuwana przyjemność pochodziła nie z konkretnych poczynań partnerów, to nie była sekwencja czynów, tylko raczej bliski rozkoszy stan utraty przytomności. Prawie mdlejąc, nie panując nad ciałem, Mona opuszczała saunę w bawełnianym rozchylonym szlafroku, jej nogę całował i pieścił nowy przyjaciel (a potem drugi i trzeci) z kutasem na wierzchu. Jako limianka przestała używać słowa „fiut”po przygodzie ze swoim argentyńskim chłopakiem, od tego czasu mówiła kutas. Kutasy stanowiły radary uwagi, erotyczne anteny zdolne wyczuć każdy niuans jej narastającego pożądania; lśniące i różowe, dzieliły między siebie rozpalone strefy jej ciała, metyskiej napalonej ćpunki. Mężczyzna podobny do żaby pewnie na nią patrzył i odgadywał jej fantazje, ale to nie miało znaczenia. Nie podobał się jej, co nie stanowiło problemu; doskonale wyczuwała seksualne apetyty, które wzbudzała u innych, w tym u żab, bo i ona podniecała się sama sobą. Skoro nie było potrzeby ich rozdzielania, perspektywy nakładały się na siebie, histeria i podniecenie mieszały, a Mona tak się wyluzowała, że musiała wziąć amfę, żeby rozkosz nie odpłynęła za szybko. Kompletnie pijana, w przeświadczeniu, że ten festiwal mógłby się okazać imprezą życia, wylądowała z małym bagażem podręcznym na lotnisku w Sztokholmie.

Zachwyt nad nowym lotniskiem trochę ją pocieszył, wzięła wózek bagażowy (znowu jakiś siniak, ile takie siniaki się utrzymują?), choć całkiem niedawno ledwie powstrzymała jęk rozpaczy, kiedy opróżniano jej neseser z drobnych dóbr luksusowych podczas przesiadki w Paryżu, na lotnisku Charles’a de Gaulle’a. Agentka ochrony, ciemnowłosa, o marsylskim typie urody, wykazała zrozumienie dla straty (Chanel i Clarins), ale takie zasady obowiązują na lotnisku. Mona rozłożyła ramiona, pomasowała się po karku i pozwoliła się obmacać drugiej funkcjonariuszce, blondynce z włosami upiętymi w koński ogon. Kiedy blondynka wyczuła coś twardego w okolicach rozporka, niewielką, choć oczywistą wypukłość w legginsach, Mona wzruszyła ramionami, udając, że nie rozumie francuskiego, agentka ochrony została zmuszona do wsunięcia dłoni w spodnie. Blondynka włożyła jej tam dwa palce, Mona patrzyła w sufit, C’est l’argent, vous voyez, wciąż z rozkrzyżowanymi ramionami.

W hali przylotów smutny, przygarbiony mężczyzna trzymał kartkę z nazwiskiem Mony. Przedstawił się jako Sturlussen – jak Snorri, tylko trochę młodszy; własne skojarzenie wywołało grymas na jego twarzy przypominającej pysk psa rasy husky. Mona uśmiechnęła się z czułością. Sturlussen przeprosił za swój hiszpański, który od czasu, kiedy poświęcił się dogłębnym studiom nad jego średniowiecznym wariantem, nie jest już tak dobry jak dawniej, bo już nic nie jest takie samo – ani nic już nigdy nie będzie – od kiedy przetłumaczył Don Kichota najpierw na szwedzki, a potem na fiński.

Te bity informacji to był przedsmak tego, co charakteryzowało Meeting, a co za tym idzie, Nagrodę Basske-Wortza. Fakt, że osoby tak wykształcone jak tłumacz Don Kichota we własnej osobie, poświęcają swój czas, by odbierać gości z lotniska, dowodził, jak bardzo literacki jest ten festiwal, oznaczał, że to prawdziwy owoc miłości istot działających w imię boga książek, talentu i poświęcenia i że Mona znajduje się między przyjaciółmi, literatami comme il faut. Snorri wyglądał na czerpiącego satysfakcję z fałszywej skromności, kiedy w formie przeprosin dzielił się swoimi nadzwyczajnymi zdolnościami językowymi, i chwilę później przepraszał za nieznajomość peruwiańskiego slangu; słabo znał kolonialne odmiany hiszpańskiego.

Rozmowę przerwało pojawienie się Philippe’a Lavala, ostatniej sensacji w literaturze francuskiej. Lecieli jednym samolotem z Paryża, ale Mona dopiero teraz zauważyła delikatny zarys łysiny i czarne, okrągłe szkła raybanów na tle również okrągłej twarzy. Jego nos spoczywał pośród bladych fałdów skóry; „pewnie jest z Bretanii”, pomyślała, pragnąc gorąco, by nie okazało się, że to on wytycza szczyty seksapilu na Meetingu. Kolejny pisarz, którym miał się zająć Snorri, Algierczyk, leciał z Kataru, i czekał jeszcze na wcześniej nadany bagaż. Mona i Philippe stanęli przy swoich eleganckich walizeczkach, przywitali się delikatnym, niemal niechętnym uściskiem dłoni, ich palce ledwie się zetknęły, a ona i tak poczuła jego gorący oddech.

Nadszedł Khalil Al-Azem, serdecznie uścisnął im dłonie. Przetarł czoło płócienną chusteczką, był zachwycony swoim lotem; okazało się, że ktoś z członków załogi przeczytał jedną z jego książek i przeniesiono go do Premium Economy; obsługa pierwsza klasa, dwieście kanałów TV, katarskie linie są najlepsze. Kiedy jechali taksówką, Monie zrobiło się niedobrze, zaczęła się zastanawiać, czy zdąży otworzyć okno, żeby wystawić głowę i zwymiotować. Przed nią Snorri i Khalil z ożywieniem rozmawiali o Baśniach tysiąca i jednej nocy, Laval wyglądał, jakby spał w swoich raybanach. Mona otworzyła okno. Rześkie podmuchy delikatnie i ożywczo muskały jej powieki. Lodowate powietrze, niczym granatowe wody wokół góry lodowej; wyobraziła sobie Szwecję jako ogromny kawał lodu, który gruchocze jej ciało kochanki.

Bankiet powitalny otworzyła ministra kultury, szczupła pięćdziesięcioletnia kobieta z krótkimi włosami ułożonymi na żel, typ lesbijki z Wall Street. Zwróciła się do nich po angielsku: „Pisarze z Rosji, Armenii, Niemiec, Iranu, Izraela, Macedonii, Peru, Algierii, Korei Południowej, Japonii, Albanii, Włoch, Francji i Kolumbii, jesteśmy zaszczyceni waszą obecnością i mamy nadzieję, że Meeting, który zaczyna się jutro, przyniesie wam satysfakcję. Nagroda Basske-Wortza zostanie wręczona jednemu z zaproszonych gości pod koniec tych czerech dni wypełnionych dyskusjami; i choć tylko jedna autorka czy też autor wróci do domu z dwustoma tysiącami euro, sam fakt bycia nominowanym (przebywania tutaj z nami) jest już osiągnięciem dla każdego z was oraz zaszczytem dla organizatorów Meetingu”. Ministra podziękowała wszystkim po szwedzku i wyjaśniła, że jej angielski jest just for business i skoro chodzi o literaturę, czyli dzieło miłości, wolałaby się zwracać do autorów po francusku, który, poza wszystkim, jest jej ulubionym językiem. I przez kolejne minuty dokonywała krwawej masakry na francuskim, a Mona zabawiała się obserwowaniem Philippe’a, który z kolei z tragicznym wyrazem twarzy lustrował salę. Goście rzucili się do bufetu, Mona, nie tracąc samokontroli, sączyła cavę, a ponieważ nie było widać, co miała pod prochowcem, wyglądała zupełnie jak ekshibicjonista z lat osiemdziesiątych. Kryjąc się za szkłem kieliszka, otaksowała wzrokiem grupę pisarzy, którzy mieli jej towarzyszyć w najbliższych dniach, ale była zmęczona podróżą i raczej nieskora do nawiązywania znajomości, skorzystała więc z Google Maps, żeby samotnie udać się do hotelu.

Możemy pogadać? Będę na Skypie.

Ulice Sztokholmu przypominały błękitny, opustoszały labirynt. Miasto pokryła warstwa wilgoci, kamienny bruk lśnił jak w filmowym kadrze. Buty Mony nie miały gumowej podeszwy, poślizgnęła się kilka razy. Im bardziej się ślizgała, tym bardziej się spieszyła. Szła, ściskając w dłoni klucz do mieszkania w Palo Alto; prawie biegła, telefon brzęczeniem oznajmiał spływające SMS-y, chwilami czuła, że mdleje.

Wiesz, co jest najgorsze? Że mi na tobie zależy, Mona.

W pokoju hotelowym położyła się na twardym, sprężystym materacu. Rozwiązała apaszkę na szyi i przyłożyła dłoń do lewego ramienia, bolało ją, tak jakby ból wędrował poprzez różne obszary jej ciała. Ile czasu utrzymują się siniaki? Zapaliła światło w łazience i zgasiła wszystkie inne, malutki pokój spowiły ciemności. Dobrze by jej zrobiło, gdyby zwymiotowała, przeczyściła wnętrzności, ale fizycznie nie czuła takiej potrzeby. Odpaliła e-fajkę, wyprostowała nogi, wyciągnęła się na twardym łóżku. W poświacie z ekranu komputera jej pośladki wyglądały jak niewysokie pagórki. Na Skypie buźka zamigotała na zielono: połączenie przychodzące.

Mi senti? Mi senti?