Moja żona wiedźma - Andriej Bielanin - ebook

Moja żona wiedźma ebook

Andriej Bielanin

0,0

Opis

[PK]

 

 

Moja żona jest wiedźmą. Najprawdziwszą wiedźmą. Nie pomoże tu psychiatra ani egzorcysta.

Tylko ja mogę wyciągnąć ją z iście diabelskich kłopotów, w jakie się wpakowała. Problem w tym, że żaden ze mnie bohater…

Poznali się. Pokochali. Pobrali. A potem ona mu powiedziała... Co ma zrobić biedny poeta? Albo odwrócić się na pięcie i zapomnieć, że kiedykolwiek miał żonę, albo ruszyć na ratunek! Nawet jeśli jedyną bronią, jaką dysponuje, jest poezja. 

Kiedy masz za żonę wiedźmę znika problem kto pozmywa po kolacji – wystarczy, że ona zaczaruje naczynia. Kiedy masz za żonę wiedźmę, licz się z tym, że upomni się o nią ten inny, czarodziejski świat... 

A wtedy nadejdzie czas trudnych wyborów i straszliwych niebezpieczeństw.

 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.

Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.

 

Książka dostępna w zasobach:

Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki

Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (3 egz.)

Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (2 egz.)
Gminna Biblioteka Publiczna im. M. Dąbrowskiej w Komorowie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 559

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Biblioteka Komorów

Andriej Bielanin

Gwiazda pierwszej wielkości na niebie rosyjskiej fantastyki humorystycznej.

Pisarz, poeta i malarz, autor prawie trzydziestu powieści fantasy. Debiutował zbiorem bajek pt. Rudy i pręgowany. Sławę i popularność przyniosły mu cykle powieściowe: Miecz bez imienia. Tajny wywiad cara Grocha i Profesjonalny zwierzołak (współautorka - Galina Czernaja).

Razem z wydawnictwem Armada patronuje nagrodzie Miecz Bez Imienia, przyznawanej obiecującym debiutantom. W 2009 roku został nagrodzony medalem im. Mikołaja Gogola za zasługi dla kultury rosyjskiej. Pod egidą Andrieja Bielani-na ukazało się w Rosji kilka antologii opowiadań fantastycznych ze słowiańskiego kręgu kulturowego, do których zaproszono również Polaków. Prywatnie, jest wielbicielem Kozaków i doskonale „robi” szablą.

wćtdźwb

fabryka słów

moja zona wiedzma

przełożył

Rafał Dębski

fabryka

Lublin 2009

Wymęczyło mnie solidnie to opędzanie się od talerzy. W ogóle nie chciały słuchać! Jestem przecież żywym człowiekiem, a teraz co, nie wolno mi wstać od stołu? Jej łatwo mówić, ona tylko spojrzy, a wszystkie półmiseczki od razu stają na baczność.

— Kochany, jeśli zechcesz coś przekąsić, po prostu usiądź przy stole. Dogadałam się z zastawą, żeby wszystko, co trzeba, zrobiła sama...

I zrobiła! Wystarczyło usiąść na stołeczku, a z szafki kuchennej ze świstem wyleciały nóż, łyżka i widelec, sfruwając na obrus przede mną. Zbladłem. Potem wypucowana chochla, mrugnąwszy na przepływający obok talerz, efektownie chlusnęła weń porządną porcję barszczu. Aromat rozszedł się po całej kuchni... Talerz powolutku, żeby nie uronić nic z zawartości, usadowił się pomiędzy łyżką a widelcem. Na końcu pojawił się chleb i deserowa łyżeczka śmietany. Nieco to przypomina sławetną scenę z pierogami stworzoną przez Gogola, nieprawdaż? Można by zapytać, z czego niby jestem taki niezadowolony. Przecież kobiecie, która potrafiła tak wytresować sprzęty kuchenne, należałoby postawić pomnik za życia i całować ją po nogach. O to się nie spieram. Wręcz przeciwnie, bardzo ją kocham, ale efekty jej pracy... Wbijano mi w głowę całe życie, że trzeba myć ręce przed jedzeniem.

A tutaj, jak na złość, zupełnie zapomniałem. I proszę bardzo, ledwie się podniosłem, żeby pójść do łazienki, ten durny talerz, wypełniony po brzegi parującym barszczem, uznał, że został niecnie porzucony, więc poderwał się i puścił w pogoń. W dodatku albo źle obliczył prędkość, albo to ja potknąłem się o zakładkę na linoleum, w każdym razie efekt był powalający. Poparzyło mnie w okolicach pleców i, z przeproszeniem, nieco niżej także. Zona wieczorem płakała w głos i żądała wskazania winowajcy, żeby mogła go roztrzaskać. Jednak złoczyńca nie był głupi. Zaraz po tym, jak się wykopyrtnąłem, pognał do mycia i od dawna spoczywał sobie spokojnie w szafce, zamaskowany między resztą zastawy. Jak go niby poznać? Po wyrazie twarzy?

Jasne, kiedy wylewał na mnie wrzącą ciecz, gotów bym przysiąc, że mordę miał wyjątkowo wredną. Ale teraz... Jak odróżnić talerze? Nie miałem zielonego pojęcia.

Kiedy małżonka delikatnymi, czułymi paluszkami smarowała obficie tylną część mego ciała maścią kojącą, prosiłem ją żałosnym głosem, aby więcej w domu nie czarowała. Rzecz w tym, że moja piękniejsza połowa jest wiedźmą. Nie, nie, bez obaw! Widzicie, nie skarżę się, ale mówię o tym zupełnie spokojnie, z całą odpowiedzialnością. Wiedźma... Większość mężczyzn od czasu do czasu obdarza podobnymi epitetami swoje małżonki, kiedy te w bieliźnie, spranych szlafrokach i z resztkami wczorajszego makijażu nie pozwalają im świętować z kumplami kolejnego Dnia Flagi Państwowej. Osobiście zawsze wypowiadam słowo „wiedźma” z wielkim szacunkiem. Żadnej obrazy, żadnej intencji urażenia, po prostu wiedźma. Nie

taka to znowu rzadkość, muszę powiedzieć uczciwie. Matuszka Rosja od dawien dawna znana była ze swojej lojalności w stosunku do różnego diabelstwa. Wystarczy przypomnieć chociażby wspaniały zbiór „Kijowskie wiedźmy”, prozę Żukowskiego i Briusowa, poezję Puszkina i Gumi-łowa. O Gogolu nawet nie wspomnę, a któż z nas nie zachwycał się cudowną powieścią Bułhakowa? Czy wielu mężczyzn miało szczęście związać się z tak ofiarną kobietą jak Małgorzata? Kto nie marzył, by choć raz musnąć wargami jej kolana i usłyszeć: „Królowa jest zachwycona”. Udało mi się. Tak myślę. Poglądy innych na tę sprawę są mi najzupełniej obojętne. Jeśli jakieś indywiduum zacznie zbyt mocno je prezentować, mogę zapomnieć o wrodzonej inteligencji oraz takcie i zwyczajnie dać mu po mordzie. I powinien taki typ być mi bardzo wdzięczny, bo gdyby do wyjaśniania kwestii wzięła się moja żona... Jeden taki, kupczyk z sąsiedniego sklepu monopolowego, usiłował ukraść jej buziaka i — jak powiadają — do dzisiaj trzeba go leczyć. Cały policzek ma pokryty niewiarygodnie wielkim liszajem, lekarze tylko rozkładają ręce, nie wiedzą, co z nim począć...

Historia naszej miłości jest prosta i romantyczna. Poznaliśmy się w bibliotece. Zaproszono mnie tam, abym czytał wiersze. Bo widzicie, jestem poetą. W rodzinnym mieście człowiek ze mnie uznany, sławny, członek Związku Literatów. Dzięki temu często jestem zapraszany przez różne organizacje, niekiedy nawet dostaję parę rubli, ale nie w tym rzecz... Ona pracowała właśnie w tej bibliotece, przywitała mnie w progu, wprowadziła do sali, a dalej poszło jak zwykle... A w zasadzie to „jak zwykle” na tym się zakończyło. Popatrzyłem jej w oczy, a świat natychmiast się odmienił. Banalne? Niestety... Dawniej sam miałem błogie wrażenie, że coś podobnego dzieje się tylko w książkach i na filmach. Oczy miała czarne, niezwykle ciepłe i tak głębokie, że wpadłem w ich studnie z butami i w płaszczu. Od pierwszego wejrzenia. Sam nie całkiem rozumiejąc, co się dzieje, czytałem wszystkie wiersze o miłości tylko dla niej. Na pytania z sali odpowiadałem tak błyskotliwie i dowcipnie, że przez cały czas chichotała, stojąc pod ścianą. Z trudem odrywałem od niej spojrzenie, absolutnie i zdecydowanie odsuwając refleksję, że nie wypada tak się gapić na obcą kobietę. Minęły trzy długie, bolesne lata i oto jesteśmy wreszcie razem. Do tego, że jest wiedźmą, Natasza przyznała mi się zaraz pierwszego dnia po ślubie.

— Nie patrz na mnie z taką pobłażliwością — powiedziała surowo. — Nie mogę ścierpieć, kiedy rozmawiasz ze mną, jakbym straciła rozum albo jak z małą dziewczynką, której przyśnił się koszmar. Tak, jestem wiedźmą! Proszę przyjąć to do wiadomości i podchodzić do rzeczy poważnie.

— Ukochana, spodziewasz się, że otrzeźwieję i szybciutko wystąpię o rozwód?

— Za późno, mój drogi! O żadnym rozwodzie nie może być mowy. Nie opuszczę cię za żadne skarby. Po prostu masz prawo znać prawdę, a ona jest taka, że wiedźma ze mnie.

— Bardzo interesujące. — Znowu się uśmiechnąłem, sadzając ją sobie na kolanach. To był nasz ulubiony sposób prowadzenia rozmów od serca. Objąłem ją w talii, a ona położyła mi ręce na ramionach. — A teraz opowiadaj co i kiedy, a przede wszystkim jak zauważyłaś u siebie pierwsze oznaki nieczystego ducha?

— Zaraz cię ugryzę!

— Tylko nie w ucho! Au! Nie trzeba, przecież cię kocham!

— Ja ciebie też kocham. Nie wygaduj głupstw. To wszystko nie jest wcale śmieszne. Słyszałeś cokolwiek na temat przekazywania zdolności?

— Coś tam mi się mgliście jarzy. Coś w rodzaju, że każdy czarownik przed śmiercią powinien przekazać swój dar komuś innemu, tak?

— Prawie. — Natasza skinęła poważnie głową. —Jak to jednak dobrze, że jesteś taki oczytany, sam wszystko wiesz. Moja babcia była wierchowińską Ukrainką z Za-karpacia. We wsi wszyscy wiedzieli, że jest wiedźmą, i kiedy z mamą przyjeżdżałyśmy do niej na łato, dzieci z sąsiedztwa drażniły się ze mną, nazywając wiedźmiaczką.

— To nieładnie. Dzieciaki powinny być uprzejme i przyjacielskie, a wyzywać... Aj! Ucho, ucho, ucho...

— Ugryzę cię jeszcze mocniej! — prychnęla rozdrażniona, od razu łagodząc ton pocałunkiem. — Proszę cię, potraktuj moje słowa poważnie. Pewnego zimowego dnia babcia zachorowała. Zostałam z ojcem w domu, a mama pojechała na wieś, lecz nie zdążyła już zastać jej przy życiu. Sąsiedzi mówili, że miała straszną śmierć, miotała się, krzyczała, siłowała się z kimś, kto ją rzekomo dusił... Nie pamiętam już, jakie nastąpiły komplikacje z pochówkiem, zdaje się, że pop wzdragał się wpuścić ją na cmentarz, ale w końcu jakoś się tam ułożyli. Mama sprzedała dom ze wszystkimi sprzętami sowchozowi i nieodmiennie bardzo się denerwowała, kiedy pytałam o babcię.

— Dziwne są takie stosunki między matką i córką.

— Zawsze były napięte. Babcia nigdy nie uznała ojca, a wybór mamy nazywała pomyłką. Nawet do nas nie pisywała. Tylko mnie kochała do szaleństwa, uważając, iż jestem bardzo podobna do matki, zawsze dostawałam od niej prezenty. Tak właśnie...

— A wiedźmostwa nabawiłaś się właśnie za sprawą tej miłości?

— Rzecz w tym, że kiedy mama była na pogrzebie, na nasz adres nadeszła przesyłka. Ojciec odebrał ją na poczcie. Najwidoczniej babcia wysłała paczkę zaraz po tym, jak zachorowała, a może i wcześniej. W środku były słoiki z konfiturami, jakieś zioła, suszone grzyby na nitce i w zasadzie tyle... Tak przynajmniej ojciec zapewniał rozwścieczoną mamę, kiedy wróciła. Nie wiedział, że był tam prezent także dla mnie. Między słoikami leżało pudełeczko, które od razu schowałam do kieszeni, zanim tato zdołał je zauważyć. Zamknęłam się w swoim pokoju i tam dopiero je otworzyłam. Zawierało ciężki srebrny łańcuch z niezwykłym krzyżem z czarnego metalu. Od razu zrozumiałam, że trzymam w rękach rzecz starą i piękną. Założyłam to i...

— I?

— Nie całuj, bo będzie dłużej. Nie całuj, mówię!

— Wybacz — rzekłem z udawaną skruchą. — Co było dalej?

— Straciłam przytomność. Tata mówił, że bardzo się przestraszył, kiedy usłyszał hałas dobiegający z mojego pokoju. Ale kiedy mnie ocucił, nie miałam już na szyi żadnego łańcucha. Znalazłam go nazajutrz rano w tej samej kieszeni, do której włożyłam przedmiot poprzedniego dnia.

— Czy to oznacza, że babcia całą swoją magiczną siłę wlała w łańcuch i w ten sposób przekazała ją tobie?

— Zgadza się. Kiedy osiągnęłam pełnoletność, dar się ujawnił. Poczułam go.

— W jaki sposób?

— Mogę podnosić rzeczy samym wzrokiem.

— Zwyczajna telekineza — mruknąłem.

— Mogę latać.

— Najzwyczajniejsza lewitacja.

— Mogę czarować.

— Czyli wmawiać człowiekowi, że widzi to, czego nie ma? Przebiśniegi w środku zimy, królik w kapeluszu, bielizna z Francji i czerwoniec z sufitu... Banalna iluzja. Dziecko moje kochane, znalazłaś się w pętach jakichś piramidalnych urojeń. Jako twój mąż i praworządny obywatel naszego pięknego kraju mam obowiązek wziąć cię za rękę, żeby zaprowadzić do dobrego psychiatry, a tam już...

Zamiast odpowiedzieć, podniosła wzrokiem ze stołu filiżankę ostudzonej herbaty i powoli wylała mi ją za kołnierz. To była ta chwila, w której zacząłem jej wierzyć...

Potem pokazała mi łańcuch. Faktycznie, był srebrny i stary, z czarnymi rysami na ogniwach, a przy tym ciężki i zimny. Krzyż został wpisany w kwadrat, dolna belka wygięta była nieco w prawo, górna w lewo, ale bez najmniejszych wątpliwości był to krzyż. Rodzaju metalu nie potrafiłem określić — był czarny jak żeliwo, ale ważył chyba mniej od aluminium. Próbowałem założyć łańcuch, ale żona zabrała mi go, pukając się palcem w czoło.

— Może wybuchnąć czy co? — spytałem kwaśno.

— Nie dziwacz... Skoncentrowanego daru już w nim nie ma, ale też nie zamierzam ryzykować.

— Boisz się, że mógłbym stać się czarownikiem?

— Miły mój, co ty bredzisz?! — Klasnęła w dłonie i przytuliła się do mnie. — Czy ty chociaż rozumiesz, co to znaczy być czarownikiem?

— Abrakadabra bęc! A potem pojawiają się małe zielone ludziki, które spełniają każde życzenie...

— Małe zielone ludziki pojawiają się po drugiej butelce bez zakąski. Posłuchaj, mój ty mądralko, przystojniacz-ku, a na dodatek znakomity poeto, kocham cię z całego serca, dlatego proszę, nie leź gdzie nie trzeba...

Uspokoiła mnie, zagadała. Przychodzi jej to zawsze bardzo łatwo. Po prostu tracę rozsądek od pocałunków. Za każdym razem mówię sobie, że to ja jestem głową rodziny, za każdym razem chcę postawić na swoim, ale... Wystarczy, że żona podejdzie i popatrzy mi w oczy. Zupełnie jakby zarzucała mi na duszę jakąś pętlę. Dlaczego jestem tak mocno przekonany, że Natasza naprawdę mnie kocha z całego serca?

I oto pewnej zimowej nocy żona zniknęła. Stało się to po jakimś miesiącu wspólnego życia. Zaczęło się od tego, że zbudziło mnie uczucie nagłej, niezrozumiałej trwogi, a jej już nie było. Nad poduszką unosił się jeszcze zapach jej włosów, ale pościel z tamtej strony łóżka zdążyła już ostygnąć. Wstałem, założyłem po ciemku kapcie, poszedłem do kuchni zapalić światło. Nikogo. W toalecie i łazience też jej nie znalazłem. Rzuciłem się do przedpokoju. Kożuch Nataszy wisiał na wieszaku, a zimowe buty stały sobie spokojnie w kąciku. Nic nie rozumiałem z tego wszystkiego...

— Kochany, gdzie jesteś? — glos żony rozległ się w sypialni, a ja dosłownie uniosłem się w powietrze z zaskoczenia. Naprawdę nic nie rozumiałem. Przecież tam jej na pewno nie było!!!

— Co z tobą? — spytała sennym głosem, kiedy wsunąłem się pod kołdrę. — Aleś ty zimny! Przytul się do mnie, rozgrzeję cię.

Przygarnąłem ją mocno i już zasypiając, cały czas zastanawiałem się, cóż to za dziwny zapach dolatuje z jej czarnych włosów.

Drugi raz zdarzyło się to trzy dni później. Nie mieliśmy ustalonego grafiku, kto kiedy wstaje, żeby zrobić śniadanie, a kto wyleguje się w pościeli. Wtedy to ja wstałem pierwszy, a Natasza spała, zwinięta w kłębek, z kołdrą naciągniętą na nos. Za oknem padał śnieg. Szybciutko wskoczyłem w spodnie i poczłapałem do kuchni, żeby postawić czajnik na gaz, a potem wróciłem i przysiadłem na skraju łóżka, chłonąc widok pięknej kobiety. Uwielbiam patrzeć na nią, kiedy śpi. Wydaje się wtedy taka bezbronna, wzruszająca i niesamowicie kochana. Nagle znów poczułem ostry zapach. Rozejrzałem się, powoli pochyliłem nad żoną, stwierdzając, że woń stała się wyraźniejsza! Wydawały ją jej włosy... Ostry, duszący, psi odór! Nie, zaraz, to było bardziej podobne do czegoś innego... bardziej dzikiego, jakby... Natasza nieoczekiwanie otworzyła oczy. Drgnąłem.

— A-a-a... To ty... — Przeciągnęła się słodko, wystawiając spod pościeli smagłe, kształtne ramiona. — Znów podglądasz? Jak ci nie wstyd, draniu jeden... Tyle razy prosiłam...

— Nic nie czujesz? — przerwałem jej.

— Hm... Nie, a bo co? — Zatrzepotała niewinnie rzęsami.

— Tutaj pachnie... czymś jakby psią sierścią albo czymś w tym rodzaju.

— Tak?

— I to ty tak pachniesz — dodałem.

— Sieriożka, kochany, co ty opowiadasz? — Uśmiechnęła się łagodnie, zarzucając mi ręce na szyję. Kołdra zsunęła się z niej i znów poczułem oszałamiająco słodki zawrót głowy. — Nie, poczekaj, wezmę prysznic!

Wyrwała się z moich objęć, a za parę minut wołała mnie już z kuchni. Woda się zagotowała. Natasza wyjęła z szafki puszkę kawy. Spojrzałem na nią. Dopiero co wyszła z łazienki, mokre włosy roztaczały aromat zielonego jabłuszka. Zapomniałem o dziwnym zapachu. Ale nie na długo.

Natasza sama wróciła do tematu następnej nocy, kiedy rozpaleni i zmęczeni próbowaliśmy ułożyć się wygodniej, żeby zaznać chociaż trochę snu.

— Coś nie tak?

— Najdroższa, jesteś dla mnie prawdziwym cudem... Żywy ogień! Nigdy przedtem nie spotkałem takiej kobiety.

— Nie wykręcaj się. — Uniosła się na łokciu, zajrzała mi w oczy. — Czemu tak ze mną pogrywasz, przecież wszystko widzę.

— Co widzisz?

— Znów wąchałeś czujnie moje włosy.

— Wcale nie. Po prostu położyłaś mi głowę na piersi, a ja oddycham, dlatego mogło ci się wydawać...

— Jesteś pewien, że chciałbyś wiedzieć? — spytała nieoczekiwanie.

Wzruszyłem ramionami, ale nie odpowiedziałem.

— Masz rację. Oczywiście, masz świętą rację. Skoro już jesteśmy razem, masz prawo wiedzieć o mnie wszystko. Ja... Ja tylko miałam nadzieję, że może nie zauważysz, ale... Ostatnio zaczęłam mieć pewne problemy.

— W takim razie opowiadaj. Dopóki jesteśmy razem, nikt nas nie pokona! Au! Ucho... Nie gryź już!

— Będę gryzła, kiedy tylko zechcę! Ty wredoto... Ja do niego z pełną powagą, a on mnie raczy durnymi sloganami dobrymi podczas przemówień bojowników rewolucji kubańskiej, a nie w małżeńskim łożu. Nic ci nie powiem!

— Dobrze już, dobrze... Zmiłuj się, złota rybko! Przecież chciałaś podzielić się ze mną naszymi troskami.

— Naszymi?

— Jak najbardziej. Nie znasz przysłowia, że mąż i żona to jedno ciało?

Natasza wstała, podeszła do okna, odgarnęła zasłonę. Na ultramarynowym niebie, pośród srebrzystego rozsy-piska gwiazd, matowo połyskiwał różowawy dysk księżyca.

— Pełnia...

Patrzyłem na zalane chłodnym światłem ciało mojej żony, z zachwytu prawie nie oddychając. Była tak nieprawdopodobnie piękna jak marmurowy posąg Wenus w Ermitażu, jak „Źródło” Engra albo „Ranek” Konien-kowa. Mógłbym wymienić jeszcze wiele nazwisk i dzieł sztuki, ale tak czy inaczej, najcudowniejszy twór natury stał właśnie przede mną.

— Możesz chociaż przez minutę nie myśleć o mnie jak o kobiecie?!

— Mogę... ale po dziewięćdziesięciu ośmiu następnych.

— Kretyn... Tylko spróbuj. — O mało nie parsknęła śmiechem, ale powstrzymała się, wróciła do surowego tonu. — Widzisz, mamy pełnię. W takie noce Siły Ciemności mają nad nami szczególną władzę. Jestem wiedźmą i kocham cię. Dlatego muszę uciekać daleko, daleko...

— Nic nie rozumiem. Jakie Siły Ciemności? Jaka wreszcie władza? Dlaczego musisz gdzieś w ogóle uciekać?

— Dlatego, że nie zawsze potrafię kontrolować emocje i działania. Dlatego, że zwierzęce instynkty biorą górę, a nie darowałabym sobie, gdybym ci wyrządziła choćby najmniejszą krzywdę. Uciekam do innych światów... I wracam prawie natychmiast. To, co tam wydaje się całym dniem, tutaj trwa mniej niż minutę. Umiejętność zwijania czasu to poważny plus bycia wiedźmą. Dotąd udawało mi się robić to niezauważalnie, ale skoro się zorientowałeś, to znaczy, że nadszedł czas...

— Ukochana, chodź tu do mnie. — Wyciągnąłem do niej ręce w nadziei, że jak zawsze rzuci się w moje objęcia, a wtedy już... w ogóle, we dwójkę damy radę zwalczyć jej depresyjne myśli.

— Nie — głos Nataszy nagle zabrzmiał lękiem. — Nie wolno... Proszę, po prostu popatrz. Nic nie mów, nic nie rób, nie ruszaj się nawet, tylko patrz...

Skoczyła na środek pokoju, uniosła ręce, zarzuciła głową, na moment zamarła wyprężona. A potem wykonała nieuchwytny dla oka ruch, jakby błyskawiczne salto albo przewrotkę przez plecy, i... w naszej sypialni stała na dywanie wilczyca! Odebrało mi mowę, a całe ciało dosłownie skuł lodowaty podmuch strachu. Zaś dzikie zwierzę wciągnęło nozdrzami powietrze, spojrzało na mnie uważnie okrągłymi żółtymi ślepiami, zakręciło się w miejscu i zniknęło.

— Teraz już widzisz. Teraz już wiesz.

Milczałem. Natasza zmrużyła oczy, trąciła mnie w ramię, a ja spadłem z łóżka na podłogę niczym plastikowy manekin. Żona narzuciła podomkę i poleciała do lodówki po wódkę. Po półgodzinie wytężonych działań moje mięśnie doszły wreszcie do formy, ale mowę odzyskałem już wcześniej. Co prawda nie pamiętam zupełnie, co konkretnie wykrzykiwałem. Zdaje się, kląłem. A może się modliłem?...

Wieczorem następnego dnia, po kolacji, wróciliśmy do zagadnienia. Przyznaję, że to ja nie wytrzymałem.

— Ukochana, czy to... No, czy to nie boli?

— Nie — od razu pojęła, o czym mówię. Odstawiła filiżankę, ujęła moją dłoń. W jej oczach ujrzałem tkliwość i smutek. — Czemu pytasz?

— Bo... Hm... Zazwyczaj w filmach grozy człowieka łamie, skręca, zmienia się jego postać, kości i mięśnie ulegają transformacji, rosną zęby, pojawia się sierść. Wszystkiemu towarzyszy potworny wrzask, łzy, drgawki. A jak jest z tobą?

— To naprawdę trudno wytłumaczyć. W każdą pełnię odczuwam specyficzny zew, jakby krew zaczynała inaczej krążyć w żyłach, serce też inaczej bije, zmienia się nawet to, jak widzę świat. Dostrzegam różne subtelności, wyczuwam wokół siebie inną istotę rzeczy, zapachów, kolorów... Skóra wydaje się taka cieniutka, że wiatr mógłby przeze mnie przelatywać. Następnie czuję ostry, krótki ból, który przynosi niewysłowioną słodycz. Wszystko, co ludzkie, znika, a ja patrzę na świat oczami wilka. Nagle znajduję się w obcym miejscu, w obcym wymiarze. W obcym świecie, jeśli wolisz.

— Te... Te światy, zawsze są różne?

— Tak. Albo dokładniej, jest ich całkiem sporo, czasem trafiasz na okrągło do jednego i tego samego. To bywa las, pustynia, opuszczone miasto. Mam jakieś mętne wspomnienia najbardziej jaskrawych wrażeń, związanych głównie z podążaniem czyimś tropem albo ucieczką. Polowanie, pościg, walka. Kiedy nadchodzi moment powrotu do własnego ciała, nie nadążam z zapamiętaniem wszystkiego. Ale ten powrót do ludzkiej postaci zdarza się tylko tutaj, w naszym świecie. Tam nie mogę stać się człowiekiem, chociaż jestem pewna, iż światy równolegle są wypełnione magią po brzegi. Jest jeszcze jedno miejsce, gdzie mogę funkcjonować jako człowiek, ale tylko jedno... Możliwe, że gdzie indziej potężne moce pozwalają nam tylko zajrzeć, ale żyć stale już nie.

— Nam? — spytałem ze zdumieniem.

— Nie jestem sama. Czasem pamiętam, jak biegłam w stadzie. Oprócz prawdziwych wilków bywają tam też przemieńcy. Mają zupełnie inny wzrok, bardziej ludzki. Od razu się rozpoznajemy i staramy trzymać z daleka od siebie. Jest tam olbrzymi srebrnoszary wilk, a jego spojrzenie napełnia mnie przerażeniem, zupełnie nie wiem dlaczego. Wydaje mi się, że wyczuwam płynące od niego zło. Jesteśmy dla siebie obcy... Gdyby mogli mnie dogonić, na pewno bym zginęła.

— Skarbie, jesteś pewna, że z tego nie można się wyleczyć?

— Głupi... — Natasza spuściła głowę, otarła policzek o moją dłoń i zakończyła ze smutkiem: — Myślisz, że nie próbowałam? Sprawdziłam wszystkie metody, chodziłam nawet do cerkwi. Skończyło się tym, że jeden pop przekonał mnie, abym zgłosiła się na egzorcyzmy. Utrzymywał, jakoby w świątyni nocą, za sprawą odpowiednich modlitw, można wygnać ze mnie demona. Okazałam się taką idiotką, że poszłam. Kiedy zaś nastała północ i stanęłam naga przed ołtarzem, ten typ podszedł do mnie, śliniąc się z żądzy. Ależ mnie wtedy zemdliło! Potem uległam przemianie, a gdy wróciłam, znalazłam go cicho pojękującego pod jakąś ławką. Do piersi przyciskał prawą rękę, rozoraną wilczymi kłami.

— I to miał być kapłan?!

— To też zwyczajny człowiek, nie należy go osądzać pochopnie.

— Wiesz... — zamilkłem, gdyż nie byłem w stanie ubrać w słowa dręczących mnie myśli. — Bardzo chciał-bym ci pomóc. Boję się o ciebie... nie chodź tam... gdzie chodzisz.

— Kochany mój, miły, jedyny, nie musisz się o mnie martwić, przecież jestem wiedźmą.

— Jesteś moją żoną — przypomniałem jej surowym tonem. — Jeśli nie będziesz mnie słuchała, użyję brutalnej siły!

— Może zrobisz to zaraz? — Przegięła się kokieteryjnie.

— Słuchaj, a czy mogłabyś zabrać mnie ze sobą?

— Nie. Prze-ni-gdy! Nawet o tym nie myśl.

— Dlaczego nie? Skoro jesteś wiedźmą, może przekwalifikuję się na czarownika. Dlaczego tobie wolno, a mnie nie?

— Siergieju, posłuchaj uważnie — głos żony wyraźnie ochłódł, a w jej oczach mignęły niedobre błyski. — Jeśli mnie kochasz, jeśli chcesz, żebyśmy byli szczęśliwi, obiecaj, że nigdy nie pójdziesz do Ciemnych Światów!

— Obiecuję. A co to takiego te Ciemne...

Wtedy wstała, pocałowała mnie. Przez jakąś godzinę byliśmy niesłychanie zajęci. Mętnie pamiętam, o co jeszcze prosiła, ale za każdym razem obiecywałem, co tylko chciała. Boże mój, czy można odmówić czegokolwiek takiej kobiecie?! Trochę miałem do siebie żal, że tak łatwo zaraz zapominałem o własnych przysięgach, a właściwie o samych obietnicach pamiętałem, ale dlaczego je złożyłem... Chociaż z drugiej strony zawsze można się dopytać. Gdybym tylko wiedział wtedy, jak szybko...

Obudziłem się rano, wstałem po cichutku, żeby nie przeszkadzać wciąż jeszcze drzemiącej żonie. Postawiłem czajnik na gaz, poszedłem do łazienki, umyłem się, wyczyściłem zęby, po czym wróciłem do kuchni, aby przygotować niezbędną dla pogłębienia romantycznego nastroju kawę do łóżka. Jednak albo szum wody, albo skrzypnięcie drzwi rozbudziło Nataszę. Otworzyła już oczy i przeciągnęła się rozkosznie, kiedy wszedłem do sypialni.

— Dzień dobry, kocha... — nie zdążyła dokończyć. Spojrzawszy na jej twarz, upuściłem tacę. Filiżanki poszły w drobny pył, cukier rozsypał się po podłodze, skondensowane mleko ciekło z ocalałego pojemniczka... Wargi mojej żony były ubrudzone krwią!

Od razu zrozumiała. Chwyciła szlafrok, popędziła do łazienki, a po kilku minutach przez plusk wody doleciało mnie przytłumione szlochanie. Sam byłem w takim szoku... Poważnie zacząłem się zastanawiać, jak też inteligentny człowiek mógł się związać z prawdziwą wiedźmą. To, co zaszło ostatnio, zaczynało mi już działać na nerwy, a uczciwie mówiąc, czułem po prostu ogarniający mnie zimny, śliski strach. A potem zrobiło mi się wstyd. Moi zmarli rodzice nigdy w życiu nie darowaliby synowi tchórzostwa. „Kiedy rozum śpi, budzą się demony” — jak na słynnej akwaforcie Goi. Najpierw zobacz, o co chodzi, a potem dopiero zaczynaj się bać, jeśli w ogóle jest czego.

Żadna rzeczywistość nie potrafi stworzyć takich potworów jak nasza wyobraźnia. Nie wiem, jak powinienem postąpić w tej sytuacji: urządzić przesłuchanie, wszystko wybaczyć i zapomnieć, po prostu użalić się nad nią czy wziąć rozwód, albo może wygnać ją do klasztoru na pokutę lub do instytutu naukowego na poważne badania. Nie wiem. Jasno rozumiałem tylko jedno — Natasza była nieszczęśliwa. Poszedłem do łazienki. Siedziała na zimnej posadzce, zakrywając twarz dłońmi, i cicho, po dziewczyńsku łkała. Usiadłem obok, siłą przyciągnąłem ją do siebie, a wtedy dopiero zaczęła płakać rzewnymi łzami. Możliwe, że coś mówiłem, próbowałem ją pocieszyć... Zapomniałem już w jaki sposób, wątpię zresztą, czy słowa były tutaj ważne. Ci, którzy choć raz musieli utulić zrozpaczoną żonę, na pewno mnie zrozumieją. Można mówić wszystko, co tylko przyjdzie do głowy, bo znaczenia nie mają same słowa, ale to, jak się je wypowiada. Uspokajałem ją, przelewając do jej serca własne cieple uczucia, i wkrótce Natasza przycichła, tylko wzdychała od czasu do czasu spazmatycznie. Nie miałem ochoty jej wypytywać. Skoro tak płakała, to znaczyło, że sprawy miały się gorzej, niż mogłem sobie wyobrazić.

Uciekała spojrzeniem, jakby bała się popatrzeć w moje oczy. Postawiłem ją pod prysznicem, odkręciłem ciepłą wodę. Potem wytarłem dokładnie ręcznikiem, owinąłem we frotowe prześcieradło, wziąłem na ręce i zaniosłem do kuchni. Milczała przez cały ten czas, ale kiedy spróbowałem posadzić ją na taborecie, żeby mieć wolne dłonie i nalać nam herbaty, poprosiła:

— Nie puszczaj mnie... Tak się boję...

Wobec tego usiadłem, wziąłem ją na kolana.

— Opowiedz, zrobi ci się lżej na duszy.

— Przecież widziałeś... Sam widziałeś...

— Cichutko. Nie płacz więcej i nie krzycz. Nie zostawię cię samej. Tylko błagam, opowiedz mi wszystko.

— Kiedy... Kiedy prawie nic nie pamiętam — powiedziała niewyraźnie, pociągając napuchniętym od płaczu nosem. — Tam było miasto... Biegliśmy dokądś całą watahą. W pewnej chwili przystanęłam, bo znęcił mnie zapach dochodzący z jakiegoś domu. Weszłam do środka... Miasto zostało już dawno opuszczone, nikt tam nie mieszkał, ale znalazłam dziewczynkę. Maleńką, bardzo wychudzoną, miała może z cztery lub pięć lat... Krzyknęła z przerażenia. Usłyszały to inne wilki... wilkołaki. I przyszły...

— Co dalej?

— Nie wiem... Nie pamiętam... Ja nie mogłam... Boże mój, czyżby na moich wargach była jej krew?!

Natasza patrzyła na mnie oszalałymi oczami, a ja nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Z pewnością miała nadzieję, że jestem duży, mądry i silny, że wszystko samo się jakoś ułoży, wygładzi, zmieni, wystarczy tylko się mocno do mnie przytulić. Głaskałem jej włosy, uspokajając ją tym gestem, zupełnie jak dziecko, któremu przyśnił się koszmar.

— Sierioża! Ręce ci drżą...

— Wiem, najmilsza. Nie zwracaj na to uwagi, to tylko nerwy.

— To tak... przeze mnie?

— Jasne. Przecież twoje kłopoty ciążą mi na sercu tak samo jak tobie. Martwię się o ciebie...

— Jutro już nie będzie pełni.

— Niewielka to pociecha. A co zrobimy za miesiąc?

— Nie wiem...

— Posłuchaj — przypomniałem sobie nagle. — Przecież astronomiczna pełnia trwa tylko jedną noc, a ściśle mówiąc, zaledwie parę godzin. Dlaczego zamieniasz się w wilczycę przez prawie cały tydzień?

— To zew. Dopóki oko ludzkie dostrzega, że jest pełnia, Siły Ciemności upominają się o swoje. Zazwyczaj właśnie przez siedem dni w miesiącu mamy możliwość przemieniać się w zwierzęta. Chociaż o czym ja mówię? Jaką możliwość? Można by pomyśleć, że ktoś pyta nas o zdanie. Obca wola bezlitośnie obraca mnie w wilka i wrzuca w inny świat. Ukochany! — Natasza znów spojrzała mi głęboko w oczy, rysy jej twarzy wykrzywiły się bólem. — Nie mogłam zabić dziecka! Wierzysz mi?

— Wierzę.

Nie kłamałem ani jej, ani sobie samemu. Gdzieś w głębi duszy byłem przekonany, że moja żona nie jest niczemu winna. Tak, krew... Tak, na ustach... Tak, jest wiedźmą. Ale to moja ukochana, byłbym ostatnim draniem, odmawiając jej pomocy i ochrony. Coś jest nie tak w tym innym świecie. Trzeba by to dyskretnie sprawdzić.

— Nie puszczaj mnie tam, dobrze? — poprosiła po dziecinnemu Natasza. Nadal siedzieliśmy w kuchni. Uspokoiła się już trochę, łzy wyschły i jedynie opuchnięte powieki świadczyły o tym, że niedawno płakała. Przygotowałem jej śniadanie z pozostałości sałatki rybnej i pomidorów. Do pomidorów zawsze miała ogromną słabość. Opowiadała mi kiedyś, jak czytając książkę, przez półtorej godziny zjadła całe wiadro tych warzyw. Myślę, że to mogła być prawda. Kiedy wpadała w zły nastrój, kupowałem choćby jednego pomidorka i od razu widziałem w jej oczach zadowolenie. Dopiła kawę i powtórzyła:

— Nie chcę tam wracać, boję się...

— Dziecko drogie, nikt nas nie może rozdzielić. Coś na pewno wymyślimy. Musi istnieć jakiś sposób, żeby cię wyzwolić spod tego zaklęcia. Chodź, poszukamy w bibliotekach. Przeczytałem masę mądrych książek, coś pożytecznego na pewno tam było, trzeba sobie tylko przypomnieć gdzie. Tej nocy przytulę cię z całej siły i nigdzie nie wypuszczę!

— A jeśli zamienię się w wilczycę?

— Wtedy pocałuję cię i złe zaklęcie rozwieje się niczym dym.

Roześmiała się razem ze mną.

— Och, Sieriożka, jakiś ty kochany...

— Staram się. Nalać ci jeszcze herbaty?

— Tak, poproszę z cytryną.

Wstałem, przeszedłem do kuchenki i zapaliłem gaz. Natasza siedziała bez ruchu, tyłem do mnie. Nagle dostrzegłem w jej włosach kłaczek szarej sierści. Wilcza? Nie namyślając się, zdjąłem go i rzuciłem w płomienie palnika. Włoski natychmiast spłonęły, wydzielając duszący swąd...

— Co zrobiłeś?

— Miałaś na sobie trochę wilczej sierści i...

— Spaliłeś ją?! — Natasza poderwała się na równe nogi, chwyciła mnie za piżamę na piersi i zawołała oszalałym z rozpaczy głosem: — Coś ty narobił?! Głupcze... Boże kochany, jakiś ty głupi! Tak... Tak nie wolno... Przez ciebie jestem zgubiona, rozumiesz? Jestem wiedźmą, zmieniam postać, a ty spaliłeś moją sierść...

— Głupstwa opowiadasz! Proszę, uspokój się wreszcie. Zapewniam cię, że nie stało się nic złego. Zaraz otworzę lufcik i smród zniknie.

— Zew... Znów zew... — Odwróciła oczy, mówiła coraz ciszej i ciszej: — Spóźniłeś się... Właściwie oboje się spóźniliśmy... Sierioża, Sieriożeńka, Sieriożka mój... Żegnaj, najmilszy!

I zniknęła. Zupełnie jakby nigdy nie siedziała obok mnie. Zamarłem... To, co się zdarzyło, było zbyt nierealne, żebym mógł od razu uwierzyć. Nie mogłem sobie wyobrazić, że moja żona przepadła tylko z powodu spalenia na kuchence psiej albo wilczej sierści. To było... głupie po prostu! Zupełnie mi się nie uśmiechało zostać Iwanem carewiczem, palącym żabią skórę w ruskim piecu. Tym bardziej że książę, zdaje się, musiał potem czekać tylko trzy dni. A w moim przypadku termin był nieokreślony.

Otępiały usiadłem na taborecie i siedziałem tak co najmniej godzinę. Wszystkie myśli kłębiły się wokół jednego — nie ma jej. Dalej jej nie ma... Zacząłem się denerwować. A co, jeśli jestem rzeczywiście winien zniknięcia żony? Gdzie teraz jest? Gdzie przepadła? Kiedy wróci i czy w ogóle wróci? Dlaczego żegnała się ze mną?... Wciąż w stanie otępienia podszedłem do lodówki, wyjąłem napoczętą butelkę wódki, wróciłem do stołu.

A przy nim... siedziało jakichś dwóch. Biały i czarny. Obaj ze skrzydłami, jeden miał takie w rodzaju łabędzich, drugi nietoperzowych. Z twarzy podobni jak dwie krople wody, różnili się tylko kolorem włosów i uczesaniem. Białego zdobiły rozkoszne lniane kędziory, opadające na ramiona w kunsztownych falach, fryzura czarnego była gładko zaczesana do tyłu, uwydatniająca zakola, ujęta na karku gumką. Obaj w długich szatach, jeden srebrnobia-łej, brokatowej, drugi czarnej, typu „mokry jedwab”. Było mi już wszystko jedno, uwierzyłbym teraz w cokolwiek. Tak bywa w dwóch przypadkach: albo przy przemęczeniu mózgu, albo w pijanym widzie. U mnie nastąpiło raczej to pierwsze, bo przecież jeszcze nie zdążyłem nic wypić.

— Wódeczka? Rozlejemy na trzech! — ucieszył się czarny.

— Na dwóch — zaoponował biały. — Ja oczywiście pić nie będę, a i jemu odradzam. Obrzydlistwo.

— Nie słuchaj go! — mrugnął do mnie czarny. — Chlapniemy sobie po maluchu. Krew rozgrzejemy, a ten nudziarz niech zazdrości.

— Farmazonie! Powinieneś się wstydzić! Człowieka spotkało nieszczęście, a ty do czego go namawiasz? Oj, lubicie wy wszyscy wodzić na pokuszenie zbłąkane dusze... Wystarczy, że taki nieborak raz się potknie, a ty już, ty już!

— Słuchaj, Cyla... — nachmurzył się ten z ogonem. Dopiero teraz zwróciłem uwagę na maleńkie rogi wyrastające mu z czoła.

— Ancyfer! Nie Cyla, tylko Ancyfer! Proszę zwracać się do mnie pełnym imieniem — uprzejmie, ale twardo osadził go rozmówca, zaś aureola nad jego głową zajaśniała na podobieństwo neonowej reklamy. Westchnąłem, odwróciłem się i poszedłem do pokoju. Kiedy do twojego mieszkania przybywają diabeł z aniołem omówić jakieś tam swoje problemy, to jeszcze pół biedy. Ale jeśli próbujesz się z nimi zapoznać, to już świadczy o zaawansowanej schizofrenii. Dziękuję, nie. Na razie zostały mi jeszcze jakieś resztki rozumu.

— A ty dokąd?

— No i widzisz, do czego doprowadziłeś człowieka.

— Dobra, gospodarzu, sam uciekasz, zostawiasz gości, niech ci będzie. Ale dlaczego zabrałeś flaszkę?

— Wstydziłbyś się!

— Czego niby? Sam ją wyjął, o co teraz pomstować?!

— Siergieju Aleksandrowiczu! — Biały dogonił mnie na progu pokoju i powiedział przepraszającym tonem: — Nie gniewajcie się na nas, wróćcie, proszę. Wybaczcie, że my tak bez zaproszenia, ale sytuacja jest nadzwyczajna. Wy teraz przeżywacie wszystko, a psychika poetów jest taka delikatna... Nie daj Boże, rękę jeszcze na siebie podniesiecie. Jak tak można?

— A można, można! — dobiegło z kuchni. — Dawaj, Sierioga, nie trać czasu na głodne gadki. Na kłopoty zawsze można znaleźć prostą radę! Kij z twoimi grzechami, Raj zobaczysz jak własne uszy! Redaktor ma twoje wierszydła gdzieś, bo prawdziwa poezja znajduje się w upadku, a naród od wierszy woli czytać czarne kryminały! Po co w ogóle żyć? Chodź tutaj, napijemy się, a potem pokażę ci, jak zawiązać zgrabną pętlę na sznurze.

To mnie już dobiło. Jestem zasadniczo człowiekiem łagodnym i dobrotliwym, ale kiedy halucynacje przekraczają granice dobrego smaku i zaczynają się znęcać...

— A nie poszlibyście sobie stąd obaj?

— Co? — Tak byli zdumieni, że biały zatrzepotał rzęsami, a czarnemu ogon stanął dęba. Przez jakiś czas przyglądaliśmy się sobie z uwagą.

— Cyla?

— Ancyfer!

— Nieważne, dajmy spokój z formalnościami. Coś mi się zdaje, że on w nas nie wierzy.

— Nic dziwnego, przecież spotkało go takie nieszczęście...

— Ha! W takim razie to pierwszy przypadek w historii świata, kiedy zniknięcie żony jest dla mężczyzny nieszczęściem. Inny na jego miejscu odtańczyłby rumbę z radości!

— A ty cyniczny jak zwykle, Farmazonie!

— Przecież to wiedźma!

— I co z tego? Jest jej mężem, a jak stoi w Piśmie: „Żonę niech mąż wyratuje...”. Siergieju Aleksandrowiczu, przyjdźcie do kuchni. Tam jest przytulnie, a przyznaję, że postawiłem już czajniczek. Farmazon, wyłącz, nie słyszysz, że gwiżdże?!

— A na cholerę mu herbata? Cyla, dawaj...

— Mam na imię Ancyfer!!! — cienkim, lecz groźnym głosem zakrzyknął biały, a jego aureola przybrała barwę roztopionego żelaza. — Żądam, duchu nieczysty, okazywania należytego szacunku i przestrzegania elementarnych zasad savoir vivreu!

— Sza! Dobrze już, dobrze, nie gorączkuj się tak. — Czarny uniósł dłonie w pokojowym geście. — Co też takiego powiedziałem? No dobra, przepraszam najmocniej. Wszyscy zadowoleni? Po prostu też bym chciał pomóc człowiekowi, a on nie wypuszcza z rąk tej nieszczęsnej butelki. Ej, postaw ją na stole!

— Chłopaki, moja żona gdzieś przepadła — powiedziałem nieoczekiwanie dla samego siebie.

Bliźniacy od razu przestali się spierać. Biały posadził mnie na taborecie, a czarny, dorwawszy się wreszcie do upragnionej wódki, wydobył szybciutko kieliszeczki, rozlał na trzech i zdążył nawet zrobić kanapki.

— Pozwólcie, że się przedstawię. Jestem Ancyfer, duch światłości, pierwowzór anioła stróża. Reprezentuję wzniosłą i czystą część waszej duszy.

Byłem zbyt wstrząśnięty zniknięciem Nataszy, żeby choć dla uprzejmości udać zdziwienie. Po prostu kiwnąłem głową.

— Farmazon! — klepnął mnie w plecy drugi. — Wszystko to samo co poprzednik, ale na odwrót. Jestem Ciemny. Wszystko, co w twojej duszy jest brudnego, niskiego i zepsutego, wchodzi w zakres moich kompetencji. Na co jeszcze czekamy, Aleksandrycz? Dawajcie, strzelimy po maluchu za znajomość.

Automatycznym ruchem stuknąłem się z nimi, opróżniłem kieliszek i zakąsiłem. Wódka to nie moja specjalność. Trzymaliśmy ją w lodówce na wypadek przeziębienia. Ancyfer pił powoli i ostrożnie, nie zaniedbując znaku

krzyża przed konsumpcją. A Farmazon przeciwnie, ciągnął łapczywie, z zadowoleniem, pokazując wielkie obycie w tym względzie. Popatrzyłem na jednego, na drugiego... Anioł i diabeł, dobro i zło, światło i mrok. Wódka i biała gorączka? Po jednym kieliszku?! Złapałem się za głowę...

— Może coś zaśpiewamy? — zaproponował czarny.

Do obiadu byliśmy już serdecznymi przyjaciółmi. Z tym że wódkę wykańczał głównie Farmazon, za każdym razem wyzywając nas z aniołem od zgniłej inteligencji oraz twierdząc uparcie, że nie jest dorożkarzem, aby pić w samotności. Ale byliśmy twardzi — nalaliśmy sobie jeszcze tylko po jednym i koniec. A, właśnie — najważniejsze! Powiedzieli, że mogą mi pomóc.

— Nie, nie jesteśmy w stanie zwrócić twojej Nataszy, ale jeśli Cyla... pardon, Ancyfer potrafi nam zapewnić swobodne przeniknięcie do Ciemnych Światów, to ja bym zaryzykował.

— Farmazon jak zawsze nie mówi całej prawdy — odpowiedział z zadumą biały duch, kiedy spojrzałem nań z nadzieją. — Moim zadaniem jest chronić i pomnażać to, co masz w duszy świetlistego, a Ciemne Światy w ogóle się do tego nie nadają. Dlaczego twoja żona tam trafiła? Dlatego że jest wiedźmą, wilkołakiem. W istocie rzeczy diabelstwem...

— Cholera! Cyla, człowiek prosi o pomoc, a nie pyta o twoje poglądy na temat jego małżonki!

— Proszę o wybaczenie, Siergieju Aleksandrowiczu. Możliwe, że wyrwałem się cokolwiek nie w porę. Ale tak naprawdę cały problem leży w tym, że, jak to dziecko światła, mogę jedynie wyciągać gospodarza z krytycznych sytuacji, ale na pewno nie wolno mi go w nie pakować.

— Nie rozumiem.

— Wytłumaczę krótko, Sierioga. — Czart pochylił się ku mnie. — W kabałę mogę cię wpychać ja. Ech, ty motylku jasnoskrzydly, to właśnie chcialeś powiedzieć, co?! I prawidłowo, bo tak właśnie jest. Tak w ogóle, w Ciemne Światy mogę cię wyprawić małym palcem lewej ręki, ale z powrotem byłoby gorzej, bo to by był już przecież dobry uczynek! Wychodzi więc na to, że twoim biletem powrotnym jest ten typ w bieli. Jeśli zdołasz go przekonać, będzie dobrze.

— Ancyferze, błagam, ulitujcie się.

— Sieriożeńka, jak bym tak mógł?! Powinienem dbać o was, chronić od takich postępków, a zamiast tego miałbym wyruszyć w towarzystwie diabła na poszukiwanie zaginionej wiedźmy?! Wyobrażacie sobie, co powiedzą moi zwierzchnicy? Albo mnie zaraz zwolnią, albo zdegradują do rangi stróża muzeum na dobre czterysta lat.

— Wybaczcie — zmitygowalem się. — Oczywiście, to przede wszystkim mój problem i byłoby z mojej strony skrajnym egoizmem namawiać was do podobnej wyprawy. Tym bardziej że skutki mogłyby się okazać dla was groźne i nieodwracalne. Pójdę w takim razie z Farmazonem.

— To rozumiem! — ucieszył się nieczysty duch. — Tylko przebierz się szybciutko, bo w podkoszulku, spodniach dresowych i kapciach nie wyglądasz zbyt odpowiedzialnie.

— Momencik! — wtrącił anioł. — Wy co, zbieracie się pójść w Ciemne Światy razem z tym rogatym intrygantem i macie jakąś nadzieję na powrót?! Przecież on doprowadzi was do zguby przy pierwszej nadarzającej się okazji, a potem jeszcze otrzyma w Piekle nagrodę za błyskawicznie przeprowadzoną operację. Nie, mój drogi, sami z nim na pewno nie pójdziecie!

— I na cholerę było się wyłgiwać? — warknął Farma-zon. — Teraz już za późno, ojczulku, za późno. On już postanowił. Chodźmy, Sierioga! Sam zobaczysz, kto jest twoim przyjacielem, a kto... psim ogonem.

— Siergieju Aleksandrowiczu, nie ważcie się!

— Cha, cha, cha! Tu się zgina dziób pingwina!

— Dajcie już obaj spokój! — krzyknąłem, waląc dłonią w stół. Natychmiast zapadła cisza, bliźniacy wlepili we mnie niedowierzające spojrzenia. — Farmazonie, jeśli rzeczywiście masz możliwość przeniesienia mnie tam, gdzie jest Natasza, proszę to zrobić w tej chwili! An-cyferze, jeżeli nie idziecie ze mną, bardzo proszę, do-glądnijcie mieszkania i odbierajcie telefony. Mogą do mnie dzwonić z wydawnictwa. Sam odszukam i uratuję żonę, nie potrzebuję niczyjej pomocy. A wasz przeciwnik, kiedy zrobi swoje, może tu wrócić i dalej wieść z wami spór datujący się od stworzenia świata. Ale mnie już to darujcie! Nie mam ochoty słuchać waszych kłótni, kiedy żona może wygląda pomocy. Idę się ubrać.

Ujrzawszy mnie po kilku minutach, goście najpierw westchnęli zgodnie, a potem zwalili się na stół, chichocząc jak oszalali. Gdyby nie byli nieśmiertelni, jak nic umarliby ze śmiechu! Stałem jak król głupców w swoim najlepszym garniturze tureckiej produkcji, drogich butach, szarej koszuli ze stójką i wytwornym krawacie. Na wszelki wypadek zabrałem też parasol. Palta i czapki jeszcze nie włożyłem. Ancyfer, ledwie dysząc, leżał na stole, a z oczu lały mu się łzy.

Farmazon zsunął się z taboretu na podłogę, nie mając już siły rechotać. Poświstywał tylko cicho, trzymając się za brzuch. Byłem właśnie gotów obrazić się śmiertelnie, kiedy anioł pierwszy przyszedł do siebie.

— Wybaczcie, w imię Boże... Bardzo proszę, wybaczcie nam, Sieriożeńka, ale... Oj, nie mogę, hi, hi, hi...

— Nie, nie... Sierioga, wszystko jest okej! — wydusił nieczysty, rozcierając łzy po policzkach. — Możesz tak iść, nie ma sprawy. Tamtejsze damy będą za... zachwy... litości! Hy, hy, hy...

Uśmiechnąłem się, wzruszyłem ramionami. Po pierwsze, patrząc na ich wesołość, trudno było samemu powstrzymać się od śmiechu. Po drugie, mama zawsze powtarzała, że jeśli idziesz pierwszy raz w gości do obcych ludzi, musisz odziać się jak należy.

— Tak właśnie byłem ubrany tego dnia, kiedy się poznaliśmy. Co jest nie tak?

— Uff... Wszystko jest tak... Czort z nim, Ancyfer, niech idzie. Na miejscu znajdziemy mu coś pasującego do epoki.

— Racja. Chyba się zanadto rozigraliśmy. Mógłby ktoś pomyśleć, że nasz gospodarz pojawi się w zbroi albo reprezentacyjnej kamizeli z bufkami, bobrowym obszyciem i ze złotym łańcuchem na szyi.

— Fakt. Wtedy spadlibyśmy z krzeseł nie ze śmiechu, ale ze zdziwienia. Wszystko w porządku, Aleksandrycz, nie gniewaj się.

— Dobrze, w takim razie...

— Właśnie, Siergieju Aleksandrowiczu, nie gniewajcie się, proszę. Spróbuję wam wyjaśnić powód naszej niewczesnej wesołości — biały uspokoił się już zupełnie. — Cała rzecz w tym, że Ciemne Światy zawierają chaotyczną mieszaninę przestrzeni, epok i miejsc. Można przemieszczać się swobodnie z jednego czasu do drugiego. W niektórych z nich wasz elegancki garniturek może wydać się... jak by to powiedzieć... nieco ekstrawagancki i bardzo oryginalny... Chociaż z drugiej strony możliwe, że wasza małżonka odnajdzie się zaraz na pierwszym skrzyżowaniu, a wtedy nie będzie żadnych problemów.

— Ancyferze, skoro mamy podróżować razem, po co te formalności? Zwracajcie się do mnie po prostu na „ty”, jak Farmazon — zaproponowałem.

— Oczywiście, dziękuję. Postaram się, ale w sytuacjach nerwowych i w ogóle... Nie jestem pewien, czy dam radę.

— Cyla, nie mieszaj w głowie chłopakowi, lepiej, żebym ja opowiedział mu o Ciemnych Światach.

— Ale chwalić Boga, Zonia...

— Kto?! — Diabeł aż spurpurowiał.

— Zonia albo Farik, to już jak wolisz — odparł spokojnie anioł.

Farmazon sapnął, zbierając się do odpowiedzi, ale w końcu machnął ręką i zwrócił się do mnie:

— Ciemne Światy są tylko odbiciem czy raczej odwzorowaniem prawdziwego świata, ale pozostają rozciągnięte w czasie i przestrzeni. Mam oczywiście na myśli ten realny świat, który aktualnie zamieszkujesz. On jest jedyny, ale tylko dla ciebie. Dla nas jest jednym z wielu. Światło sprawia, że przedmioty rzucają cień. Obecność prawdziwego Boga w waszym świecie powołała do życia tysiące łżebogów w tak zwanych „cieniach”. Nazywamy je Ciemnymi Światami. Jest ich wiele, odróżniają się od tego tutaj tylko nieco innym rozwiązaniem ważnych wydarzeń. Na przykład w jednym Szkoci pokonują króla Karola i zajmują całą Anglię. W innym Wielka Rewolucja Francuska nie miała miejsca. W trzecim Lenin zginął pod lodem podczas przeprawy przez Zatokę Fińską. W czwartym drugą wojnę światową wygrały Chiny. W piątym Ameryka załatwiła się własnymi rakietami jądrowymi. I tak dalej, i tym podobnie.

— Ogólną ideę rozumiem. — Kiwnąłem głową. — Ale gdzie konkretnie powinniśmy szukać Nataszy?

— Dotknąłeś ważnej i skomplikowanej kwestii. Jest wiedźmą, a to oznacza, iż mogło ją wyrzucić w te światy, gdzie magia pokonała naukę. Przemieńcy nie mogą przeżyć bez czarów. Stawiałbym na ciemne czasy średniowiecza, wypraw krzyżowych, pogańską Ruś, panowanie inkwizycji, a nawet dawne świątynie Azteków.

— Dodałbym jeszcze Afrykę — dorzucił Ancyfer.

— I, oczywiście, voodoo... Mogło ją wyrzucić w którykolwiek z tych „cieni”. Przy dobrej organizacji poszukiwań szanse mamy jak trzy do stu czterdziestu. I to tylko w takim wypadku, jeśli ten czystopluj będzie nas wyciągał za uszy z całkiem kryminogennych obszarów. Chociaż co tam, jestem nawet gotów porzucić na chwilę swoją wredną naturę i dać dobrą radę. Sierioga! Mało to bab na świecie?! Jedna więcej, jedna mniej... Chcesz, sam cię poznam z jakąś ładną dziewuszką...

Zacisnąłem pięści, ale Ancyfer mnie powstrzymał.

— Sierioża, wygraliście, idę z wami.

— Znaczy jest tak — konsultacja skrajnych stron mojej duszy trwała już pół godziny. — Staraj się nie wyróżniać z tłumu. Niczego nie ruszaj i nigdzie nie łaź. Znajomość języka przyjdzie automatycznie. Jeśli chodzi o miejscowe prawo, obyczaje i kuchnię, sprawa wygląda trochę gorzej, ale chyba uczyłeś się w szkole historii? W takim razie orientuj się według epoki. W razie czego, oczywiście, jesteśmy z tobą. Nie oczekuj tylko od nas czysto materialnej interwencji, posłużymy jedynie radą. Ciemny i jasny, ale tylko doradcy...

— Chłopaki, jedno pytanie. Dlaczego Natasza w ogóle przepadła? Czy dlatego, że spaliłem ten nieszczęsny wilczy kłak?

— Najprawdopodobniej — odpowiedział anioł po chwili namysłu. — Znacie przecież odpowiednie odniesienia w rosyjskich baśniach. Bohater wrzuca w ogień żabią czy żmijową skórę albo kacze pióra, a rezultat mamy zawsze jeden — jego ukochana znika, czyniąc mu wyrzuty...

— Nie zapominając uściślić, gdzie należy jej szukać! — dodał złośliwie Farmazon. — Ech, te kobiety... Odgrywają przed nami teatr, a my, kretyni, wierzymy...

— Najwyraźniej chodzi o to — kontynuował Ancyfer, patrząc groźnie na przerywającego mu czarta — że niszcząc w tym świecie jakąś część wilkołaka przynależącego, choćby tylko czasowo, do innej rzeczywistości, naruszamy strukturę układów czasoprzestrzennych. Tak w ogóle ogień jest bardzo poważnym i mocnym środkiem w walce z każdym rodzajem magii. Nieprzypadkowo święta inkwizycja przez wieki przedkładała stosy nad topór czy powróz. Woda zmywa z człowieka tylko ślady działania tej czy owej siły, a ogień unicestwia je całkowicie.

— Proponuję zrobić eksperyment! — znów wlazł w rozmowę Farmazon. — Zapalamy gaz, a w charakterze królika doświadczalnego wykorzystujemy naszego wspólnego przyjaciela...

Z tymi słowami nieoczekiwanie zręcznie wyrwał piórko ze śnieżnobiałego skrzydła anioła i wrzucił je w płomień. Ancyfer nawet nie zdążył jęknąć — w jednej chwili zniknął.

— To jak, idziemy?

— Dokąd? — speszyłem się. — A jak niby...

— Bzdury! — uspokoił mnie diabeł. — On jest teraz w swoim świecie, w Raju, u tronu Pana. Nie obawiaj się, jakby co, dogoni nas w drodze. Nie ociągaj się, Sierioga! Chcesz w końcu ratować żonkę czy nie?!

— Jasne. Chodźmy — postanowiłem. Nieczysty uśmiechnął się z zadowoleniem, wziął mnie za rękę, powiódł do przedpokoju, ku drzwiom.

— Takhhh... Znaczy jeśli zamkniemy, mechanizm zamka sam je zatrzaśnie? Kluczy nie zapomniałeś? W takim razie naprzód.

Pchnął mnie w otwór drzwi, z tyłu rozległ się charakterystyczny dźwięk zatrzasku, a przed nami... Boże, zlituj się, gdzie trafiliśmy? Przeniosło nas w głęboką noc, na niebie lśniły nieznane konstelacje gwiazd, a sierp księżyca świecił pomarańczowo. Znajdowaliśmy się na jakimś polu, z przodu, dokładnie z naprzeciwka, szła dziwna procesja. Posępna kolumna ludzi z pochodniami niosła coś, śpiewając rozwlekle. Ubrani byli w długie czarne płaszcze z kapturami, ich widok wzbudzał w duszy niepokój.

— Przypomina to średniowieczną Hiszpanię — wyjaśnił spokojnie mój towarzysz. — Droga krzyżowa czy co? Mógłbyś tutaj popytać o swoją Nataszę. Jeśli to jezuici, powinni wiedzieć o wszystkich wilkołakach w okolicy.

Posłuchałem rady, myśląc z niechęcią, że diabeł mógł się ograniczyć tylko do pierwszej części ostatniej wypowiedzi. Śmiało wyszedłem naprzód.

— Dobry wieczór, panowie mnisi!

Kolumna stanęła jak wryta. Idący z przodu zmylili krok. Najwyraźniej pojawienie się człowieka na ich drodze stanowiło ogromną rzadkość.

— Czego chcesz, czarowniku?

— E... Wybaczcie, że niepokoję — odpowiedziałem po namyśle. Zbili mnie z tropu, zwracając się do mnie w ten sposób. — Rzecz w tym, że po raz pierwszy trafiłem do waszego kraju...

— Mów, czego ci potrzeba, przeklęty czarowniku! — jeden z zakapturzonych podniósł groźnie głos, a drugi machnął ręką do pozostałych. Zanim zdążyłem się zorientować, stałem w kręgu płonących pochodni.

— Panowie! Towarzysze? Obywatele? Bracia? O, właśnie! Bracia! Nie jestem wcale czarownikiem, jestem poetą, ale pochodzę z innego świata. Zaginęła moja...

Nie dali mi dokończyć. Rzucili się do przodu i wzięli mnie do niewoli bez walki. Dlaczego bez walki? Po pierwsze, wcale się nie broniłem, po drugie, było ich zbyt wielu, a po trzecie, kiedy chcialem już wezwać na pomoc Far-mazona, zobaczyłem, że go nie ma! Jaki sens stawiać się w pojedynkę? Związali mi ręce za plecami, usta zasłonili paskiem materiału i wrzucili do ponurego, ciemnego wozu, przypominającego karawan, zaprzężonego w parę starych koni. Procesja poszumiała jeszcze przez chwilę, a potem ruszyła w drogę. Czułem się... hm... całkiem nieźle. Wiecie, zdawało mi się, że mogło być znacznie gorzej. A tak? Oni idą, a ja jadę, oni wdychają pył wzbijany setkami nóg, a ja cieszę się świeżym powietrzem, oni na pewno będą maszerować całą noc, a ja mogę się nawet zdrzemnąć. Kołysanie wozu stało się usypiające. Czemu by nie? W życiu jeńca bywają także przyjemniejsze momenty, trzeba umieć je wykorzystać. Moje sny były splątane... A to Natasza w czerwonej sukience z odsłoniętymi ramionami jechała wierzchem na ognistym basiorze na czele stada wilków, a to Farmazon długo wyjaśniał mi różnicę między teorią stoicyzmu i judaizmu za panowania cesarza Nerona, a to ja sam grałem z kimś w karty, żeby potem pojedynkować się na pistolety z powodu niewiasty, której nie widziałem nawet na oczy. Zdaje się, że mnie tam nawet zabili. Wszystkiego nie spamiętałem, tylko jakieś urywki. Obudziłem się wyspany jak mops. Wiedziałem, że jest późno, bo opanowało mnie nerwowe napięcie. Zazwyczaj wstaję nie dalej niż o ósmej. Przy czym oczy otworzyłem już nie w wozie, ale w kamiennym, wilgotnym pomieszczeniu, na wiązce słomy, już nieskrępowany. W sumie poza wspomnianym lekkim dyskomfortem nie czułem większego niepokoju.

Czytałem sporo i, jak się okazało, całkiem logicznie rozumowałem, że tak czy inaczej, najpierw wezmą mnie na spytki. Właśnie tak się stało. Niebawem rozległ się zgrzyt zasuw, do pomieszczenia wszedł dobrotliwy staruszek w białym habicie z odrzuconym kapturem, w towarzystwie dwóch potężnych strażników.

— Wstań, mój synu.

Podniosłem się, bo czemu by nie? Starzec niedługo, ale bardzo uważnie patrzył w moje oczy, potem jego twarz wygładziła się, pokręcił głową i ogłosił wyrok:

— Ten człowiek nie jest czarownikiem.

— Oczywiście, że nie — spróbowałem nawiązać rozmowę. — Jesteście, sądząc z wyglądu, kapłanem? A ja pisarzem, w zasadzie poetą... Czy, jak to będzie po waszemu... Bardem? Minstrelem? Tak właśnie.

— Poganin? — zapytał.

— Nie, jak można tak pomyśleć? Jestem prawosławny. To znaczy chrześcijanin. Po prostu mam teraz pewne kłopoty... Widzicie, ożeniłem się z wiedź...

— Dajcie mu jeść — rozkazał staruszek, nie słuchając, co mam do powiedzenia. — A potem przyprowadźcie do sali sądowej.

Wszyscy trzej wyszli. Zaraz potem do celi zajrzała kobieta w podeszłym wieku. Położyła przede mną czarny chłeb i kubek ciepłej wody. Podziękowałem, na co potrząsnęła głową, wymamrotała coś w rodzaju: „Biedaczek, i za co to takiego młodzianka...” i zatrzasnęła drzwi.

— To wszystko nic! — rozległ się z tyłu zrzędliwy głos. — Nic ci nie zrobią. Nie mają dowodów! Co tam przynieśli? Chleb i wodę? Co za przerażające skąpstwo! Więzień takiej rangi nie powinien jeść czegoś takiego. Sie-rioga, nie jedz, daj to tutaj!

— E-e-e, momencik! — Zdążyłem schować chłeb za siebie i haczykowate pałce Farmazona trafiły na pustkę. Nieczysty duch skrzywił się, westchnął filozoficznie, krytycznym spojrzeniem obrzucił ściany mojej ciemnicy.

— Tak... To nie Grand Hotel, wilgotno tu u ciebie, braciszku...

— Jak najbardziej, ale coś mi się zdaje, że nie o tym chciałeś mówić.

— A o czym? — zdziwił się uprzejmie, a ja nagle nabrałem ochoty, żeby zdzielić go pięścią między te niewinne oczęta. Z trudem powstrzymałem się i powiedziałem:

— Chciałeś wyjaśnić, dlaczego porzuciłeś mnie samego na drodze. Zgodnie z twoją radą poszedłem wypytać łudzi, a oni mnie otoczyli, związali i powieźli w niewiadomym kierunku, wrzucili do tiurmy, a ciebie ani widu, ani słychu! Kto mnie wrobił w tę awanturę?!

— Wstydziłbyś się zadawać takie prowokacyjne pytania głodującemu — Farmazon próbował zbić mnie z pan-tałyku.

— Vous czyżby voulez mange le żur? — spytałem zjadliwie. — Podajcie no talerz byłemu członkowi Dumy Państwowej!

— Czego się czepiasz? Co takiego ci zrobiłem?

— Porzuciłeś mnie!

— Niczego sobie zarzut... Tam zasuwa tłum katolickich mnichów z trumną i świętymi mocami, każdy niesie na piersi krzyż, w kieszeni Biblię, święconą wodę w butli, a ty chcesz, żebym lazł im w oczy?! Cóż to, miałem sobie powróz założyć na szyję? Dla diabla święcona woda jest gorsza niż dla człowieka najsilniejszy kwas siarkowy! Obiecałem cię tutaj przyprowadzić i przyprowadziłem. Ale nigdzie nie było powiedziane, że mam nadstawiać za ciebie karku!

— Ale z ciebie spryciarz — powiedziałem z mimowolnym podziwem. — Zostawiłeś mnie sam na sam z agresywnymi sługami bożymi, sam skoczyłeś w krzaki, a jak tylko pojawiło się śniadanie, od razu się znalazłeś, gotów do podziału?

— Chytrus! — obraził się Farmazon.

— Słuchaj, diable, to mój więzienny przydział. Jak ciebie posadzą, też coś dostaniesz.

— Wstyd, naprawdę wstyd! I taki nazywa się kulturalnym człowiekiem... Poetą! Jeśli taki słowo wypowie, musi być to słowo ważkie. Członek Związku Literatów! Tfu! Za co też cię taki zaszczyt spotkał? Dobrze,

Siergieju Aleksandrowiczu, czego wam, w rzeczy samej, potrzeba?

— Niczego — rzuciłem, ostentacyjnie odgryzając kawałek chleba.

— Jak to niczego? — zmieszał się.

— A tak właśnie. Przejrzałem na oczy. Dostrzegam teraz pewne szczegóły. Jestem chrześcijaninem, pamiętasz? Od nieczystego, z ogonem i rogami, niczego nie potrzebuję.

— E-e-e... Ty, ten tego, nie dziwacz! Wszystko rozumiem, żona rzuciła, zmęczyłeś się podróżą, dieta tutaj iście świńska, czego by nie powiedzieć... W tej sytuacji... Nie denerwuj się, jestem z tobą. Nie smuć się, Siergiejeń-ku, szybciutko coś zaradzimy. Razem jesteśmy siłą! Trzymaj się tylko mnie, na pewno nie zginiesz.

— Ech, Farmazonie, Farmazonie, znów chcesz otumanić naszego drogiego gospodarza. I po co nam dali właśnie ciebie, za jakie grzechy? Niezbadane są wyroki Pana...

Za mną, uśmiechając się smutno, stał anioł. Najpierw się ucieszyłem, a potem zrobiło mi się wstyd. Ancyfer westchnął wyrozumiale.

— Wszyscy popełniamy błędy. Nie jesteście wyjątkiem. Nie przejmujcie się, Siergieju Aleksandrowiczu, nikomu nie robię wyrzutów. Wiem przecież doskonale, kto was namówił do uczynienia tak nieroztropnego kroku.

— Ancyferze... doprawdy jest mi bardzo niezręcznie...

— Nie przepraszajcie! Nie trzeba, dawno już zapomniałem... Jednego tylko nie mogę zrozumieć, jak mogliście zaufać temu łajdakowi?

— Proszę o wybaczenie.

— Ależ nie ma za co! Chwalić Boga, nie trzeba za dużo gadać, jesteśmy sami swoi... Farmazon na waszych oczach wyrwał mi pęk piór...

— Jaki pęk?! Nie wiesz czasem? — uniósł się milczący dotąd czarny brat.

— Ancyferze, wybaczcie mi, błagam.

— Nie, nie, co też... O jakich wybaczeniach mowa?! Nie chcę o niczym słyszeć. Po prostu uważałem was za inteligentnego człowieka, a wy tymczasem ot tak sobie mnie zostawiacie...

— No, wybaczcie wreszcie...

— Sieriożeńka, na wszystkich świętych, o czym wy mówicie? Ja się na was nic a nic nie gniewam. Jesteście młodzi, możliwe, że nie słyszeliście o różnicy między Dobrem a Złem. A dzieli je, trzeba przyznać, bardzo cienka granica. Dlatego wasz postępek zszokował mnie dość mocno i...

— Ancyferze, ostatni raz proszę was, żebyście przyjęli moje przeprosiny! — ryknąłem, ledwo panując nad sobą. — W przeciwnym wypadku będę zmuszony użyć siły!

— Co?! — zdumiał się anioł.

— Da ci w nos, ot co! — objaśnił przystępnie czart. — Cyla, przecież ty potrafisz każdego zanudzić na śmierć.

Gospodarz ma rację, już od kwadransa się kłania, chyba wystarczy! Bawisz się w jakiegoś prokuratora na Sądzie Ostatecznym...

Ancyfer opamiętał się, poczerwieniał. Przez pewien czas w lochu panowało napięte milczenie. Powoli rozłamałem chleb na trzy równe części. Nie wiem, jak tam karmią w górze i na dole bezcielesne byty, ale ci dwaj uporali się ze swoimi porcjami błyskawicznie. Wodę też podzieliliśmy na trzech.

— A teraz posłuchajcie. — Ancyfer strząsnął okruszki z białej szaty, wyprostował się, rozkładając szeroko ręce. Wyglądał zupełnie jak ksiądz odprawiający mszę. — Znajdujemy się w jednym z wielorakich odbić Ziemi. W przybliżeniu mamy tutaj koniec szesnastego, początek siedemnastego wieku. Dziura zabita dechami na północy Hiszpanii. Geograficzne pojęcia, nazwy i daty będą tutaj bardzo umowne, jak i wszędzie zresztą... Jeśli chodzi o sprawy polityczne, panują mroczne czasy. Wizyty nie są zbyt wskazane. Cały kraj został ogarnięty religijną ekstazą, następuje poważna reforma Kościoła, przyjmując z różnych przyczyn nadzwyczaj dziwaczne formy. Rzecz idzie nawet nie o walkę w imię czystości wiary, ale planową eksterminację wszystkich myślących inaczej. Zdaje mi się, że Siergiej Aleksandrowicz nie ma co się tutaj zatrzymywać. A ty milcz, duchu nieczysty!

— Czego się drzesz? Nawet ust jeszcze nie zdążyłem otworzyć — zirytował się słusznie Farmazon.

— To je zamknij, zanim w ogóle rozdziawiłeś! Widzę po twoich kaprawych oczkach, że masz wielką ochotę wrzucić gościa w kolejną kabałę.

— Chłopaki, nie mam ochoty na kłótnie — wmieszałem się. — Przed wami był tutaj jeden staruszek, powiedział, że trzeba pokazać mnie społeczeństwu. Może uda mi się dowiedzieć, czy ktoś może widział Nataszę?

— To zbyt niebezpieczne, Sierioża, przecież nie można otwarcie przyznać, że wasza żona jest wiedźmą. Palą tutaj ludzi za mniejsze przewiny. Uwierzcie, bardzo mi szkoda, ale może lepiej będzie wrócić do domu...

— Nie.

— Dlaczego nie chcecie posłuchać dobrej rady?

— Dlatego że powinienem ją odnaleźć.

— Spróbuję wyjaśnić jeszcze raz — zaproponował Ancyfer z iście anielską cierpliwością. — Obawiam się, iż miejscowi inkwizytorzy nie zechcą wysłuchać człowieka interesującego się przemieńcami. Mędrców, zajmujących się tym w ramach nauki, tutaj nie znajdziecie. Na łowcę demonów nie wyglądacie. Zdrowy rozsądek podpowie im jedno — uznać podsądnego za czarownika, który pragnie wykorzystać siły wilkołaka do swoich brudnych celów.

— Dobrze, nic nie powiem.

— Powiesz, powiesz — wycedził diabeł. — Mają takich mistrzów, że w pięć minut wyśpiewasz wszystko. To, co było i czego nie było.

— W takim razie po co mnie tutaj przywlokłeś? — zdziwiłem się.

— No... Po pierwsze, jaka niby różnica, od którego świata się zacznie? — Wzruszył ramionami. — A po drugie, jestem wszak nieczystym duchem. Moim obowiązkiem jest pchać człowieka na skraj przepaści. Nie trzeba było mnie słuchać...

— Tu ma absolutną rację — przytaknął Ancyfer. — Myślę, że pora stąd uciekać, robi się zbyt niebezpiecznie.

— Kiedy nie mogę. Trzeba by chociaż popytać, może ci ludzie słyszeli jednak coś o mojej żonie?

— Sieriożeńka, jesteście człowiekiem zbrodniczo wręcz beztroskim, ale niech będzie po waszemu. Wyobraźcie teraz sobie, że jestem radykalnie nastawionym sługą Kościoła, i wyjaśnijcie mi teraz, czego ode mnie chcecie, nie używając pojęć „żona wiedźma”, „wilkołak”, „przemieniec”, „dwudziesty wiek”, „postępowe społeczeństwo” i „tolerancja wobec zjawisk paranormalnych”.

Otworzyłem usta i... Zamyśliłem się. Zadanie faktycznie okazało się skomplikowane. Bliźniacy wymienili znaczące spojrzenia. Nagle zazgrzytały zasuwy, drzwi otworzyły się. Pojawił się ten sam dobrotliwy staruszek w towarzystwie mnichów w czerni i strażników z krótkimi włóczniami.

— Powstań, synu mój, czekają na ciebie.

— Tych dwóch idzie ze mną.

— Kogo masz na myśli? — zdziwił się starzec, próbując zajrzeć za moje plecy.

— Anioła i diabła. To znaczy jasną i ciemną istotę mojego bytu...

Z zapałem zacząłem wyjaśniać, próbowałem zapoznać przybyłych z obecnymi, ale Ancyfer wydął tylko wargi w proteście, a Farmazon zrobił taką minę, że...

— A wy co, nie idziecie?

— Idziemy, Sierioża, jakżeby inaczej... Tylko ty się tutaj nie napinaj, bo oni i tak nie mogą nas zobaczyć. Jesteśmy twoimi duchami, a nie obiektami powszechnego użytku. Nie pokazuj więc nas palcem, bo pomyślą, żeś całkiem oszalał.

Rozejrzałem się. Sądząc po podejrzliwych spojrzeniach strażników, moi towarzysze mogli mieć rację...

— E... Panowie, źle mnie zrozumieliście. Nie jestem szaleńcem. Jestem poetą, filozofem, członkiem Związku Pisarzy, o osobowości skłonnej do hiperboli, alegorii i myślenia asocjacyjnego.

Wszyscy, którzy stali w drzwiach, mimowolnie uczynili krok w tył, ale mężny staruszek zaraz zaprowadził porządek:

— Z nami jest siła Pana! Ten tutaj nic nie może nam zrobić, dopóki wierzymy! Ale nie będzie nawet próbował, bo ma czystą duszę.

— Ancyferze, co powiedziałem nie tak?

— Hm... Sieriożeńka, wy, jak by to powiedzieć łagodnie... Oni po prostu nie bardzo rozumieją sens waszych słów, wyrażajcie się cokolwiek bardziej demokratycznie.

— Kto mówi z sensem i krótko, tego częstują wódką — dodał Farmazon dobitnie.

Skinąłem głową, zwróciłem się do starca, gdyż on wydawał się najważniejszy:

— Żadnego czarowania, żadnej magii, znajduję się całkowicie w waszej mocy. Nie trzeba mnie już wiązać, sam pójdę.

Prowadź mnie, prowadź czym prędzej, przewodniku milczący, wiedź tam, gdzie cień rzeki przecina ciemny ląd.

Prowadź tam.

Miedziaka wsuń pod język mój złakniony, a obolała dusza niech wyrwie się z objęć świata...

To były ostatnie wersy jednego z moich utworów, zamieszczonych w zbiorze „Boże Narodzenie”. Wygłosiłem je nie dla jakiejś kokieterii, ale żeby potwierdzić, jaką też profesję uprawiam. Starzec, który cały czas się za mną wstawiał, chciał coś na to odpowiedzieć, lecz... nie był w stanie. Otwierał rozpaczliwie usta, patrzył na innych wytrzeszczonymi oczami, ale nie mógł wydobyć słowa. Na koniec nieborak wybiegł, pozostali rzucili się za nim. Zgrzytnęły zasuwy.

— Sieriożeńka, zrobiliście to celowo? — zapytał cicho Ancyfer, patrząc na mnie z potępieniem.

— Do jasnej cholery! Kto mógł wiedzieć, że on jest czarownikiem?

— Nie jestem czarownikiem! W ogóle nic z tego nie pojmuję. Ten emeryt miał jakieś problemy ze strunami głosowymi, trzeba by być otolaryngologiem, a w dodatku znakomitym fachowcem, żeby zrozumieć, dlaczego tak nagle stracił glos!

— To dlatego, przyjacielu, że wypowiedziałeś zaklęcie!

— Powiedziałem wiersz! I to niecały... Zaklęcia, o ile mi wiadomo, mają zupełnie inną strukturę werbalną. Powinny odnosić się do określonych sił przyrody, zazwyczaj niższego rzędu. W tym celu stosuje się wyspecjalizowaną leksykę oraz frazeologię. Na przykład potrzeba znać prawdziwe imię demona, prawidłową formułę przywołania, należy odpowiednio się zabezpieczyć, a żądanie wypowiedzieć w precyzyjny sposób.

— Wystarczy! Możesz już nic nie mówić... Stos masz jak w banku. Cyla, pomyśl tylko, jaki też poważny autorytet w dziedzinie czarnej magii nam się trafił! Jest z nią otrzaskany bardziej ode mnie!

— Głupstwa. — Machnąłem ręką z rozdrażnieniem. — Po prostu dużo czytałem...

Farmazon klasnął w dłonie, otworzył usta, ale dał spokój uwagom i klapnął na podłogę obok Ancyfera, który od paru minut siedział z przygnębioną miną. Anioł po ostatniej spontanicznej wypowiedzi nie mówił już nic, patrzył tylko na wskroś mnie pustymi oczami i nakręcał na mały palec pukiel rozkosznych włosów. Zacząłem chodzić po celi w tę i z powrotem. Dziesięć na dziewiętnaście kroków — całkiem spora przestrzeń, da się żyć. Tfu, co też mi przychodzi do głowy?! Umysł miałem wypełniony obrazami niedawnych wydarzeń. Nie bardzo wierzyłem w to, żeby moje wiersze mogły mieć moc podobną do zaklęć. Przede wszystkim to po prostu niemożliwe, a poza tym może i faktycznie czytałem gdzieś już o czymś podobnym, ale tylko w beletrystyce. O ile pamiętam, u Spraguea de Campa bohater staje się czarownikiem, wypowiadając prościutkie rymowanki podczas magicznych doświadczeń. Albo u Christophera StashefFa pewien student filologii posługiwał się bezwstydnie plagiatem w świecie, gdzie samo rymowane słowo było już magią. Tak że to wszystko byłoby tylko tanim powtórzeniem... Nie jestem czarownikiem, zatem w niczym nie zawiniłem. Pozwólcie mi jedynie odnaleźć żonę, tylko tyle. Z jakiegoś powodu w głębi duszy ogarniało mnie nieprzyjemne przeczucie co do roli, jaką mi wyznaczono w tym spektaklu. Wyglądało to tak, jakby ktoś stał nad nami i pociągał za nitki, przesuwał po szachownicy, rzucał kości w ten sposób, żebyśmy podejmowali ściśle określone decyzje. W zasadzie mógłbym się uznać za jakąś figurkę na polu bitwy Dobra i Zła, ale to by już było zarozumialstwo. Pewnie! To Bóg i Diabeł nie mają się już czym zajmować, tylko postanowili zrobić sobie tanią rozrywkę z mojej skromnej osoby za sprawą zniknięcia żony. To wszystko kłamstwo i propaganda! Lecz czułem w tym przecież czyjąś niewidzialną obecność.

— Pójdę.

— ? — Biały i czarny podnieśli na mnie oczy. Dalibóg, wydawało mi się czasem, że bliźniacy traktują mnie jak rozkapryszonego dzieciaka.

— Pójdę pogadać z tymi ludźmi. Powinni mnie zrozumieć. Z lekcji historii pamiętam, że w wiekach średnich mnisi byli najbardziej wykształceni w społeczeństwie. W klasztorach często ukrywali się uczeni, alchemicy, astrologowie i lekarze. Nie mogą zlekceważyć głosu rozumu. Nie zechcą porozmawiać o wilkach-przemieńcach, nie wyrażą ochoty pomóc w odszukaniu żony, trudno. Sam sobie poradzę, niech mnie tylko wypuszczą.

— A... u... m... p... — chórem spróbowali coś wybełkotać moi oponenci, ale było za późno. Zapukałem w drzwi. Otworzyli je nad podziw szybko, ale tylko po to, żeby podsunąć mi pod nos groty kopii.

— Czego chcesz, czarowniku?

— Porozmawiać z waszymi przełożonymi.

— O czym?

— O kamieniu filozoficznym zamieniającym dowolny metal w złoto.

Strażnicy tylko spojrzeli po sobie, kiwnęli głowami i polecieli z meldunkiem. Na razie szło jak po maśle. Poszukiwania kamienia filozoficznego zaprzątały umysły niejednego pokolenia średniowiecznych magów, a jeśli przy tej okazji pojawiało się i dobrze żyło tylu szarlatanów, to nowoczesny człowiek popełniłby grzech, nie wykorzystując chciwości rządzących.

— Awanturnik! Spekulant! Fałszerz! — krzyknął nagle Farmazon, skacząc z miejsca i rzucając się na mnie z pięściami. Ancyfer natychmiast chwycił go za pasek, niezbyt przekonująco wyjaśniając za pomocą medycznych terminów moją niepoczytalność. Drzwi znów zaskrzypiały, ukazał się w nich brzuchaty mężczyzna w habicie z kapturem. Strażnicy za jego plecami niepewnie prze-stępowali z nogi na nogę. W odróżnieniu od poprzednio napotkanego mnicha szata tego człowieka, ściskającego w rękach masywny złoty krucyfiks, bogato zdobiony klejnotami, była uszyta z o wiele droższej tkaniny. Kłujące spojrzenie spod krzaczastych brwi otaksowało mnie błyskawicznie, z wprawą godną doświadczonego handlarza żywym towarem.

— Ej, czarowniku, przysięgnij na swoją przepadłą duszę, że nie zrobisz mi nic złego!

— Przysięgam, przysięgam — zgodziłem się z ochotą.

— W takim razie podążaj za mną. Rada postanowiła wysłuchać twojej propozycji. Ale jeśli łżesz, zostaniesz skazany na tortury tak straszne, że śmierć wyda ci się wybawieniem.

— Panie, nie trzeba mnie tak zastraszać! Jestem spokojnym, skromnym turystą, przejazdem goszczę w waszym kraju, nie zamierzam nikomu robić krzywdy. Przecież się dogadamy. Wam jest potrzebne złoto, a ja chętnie przeprowadzę kilka eksperymentów. Potrzebny mi transport i swoboda poruszania się w celu prowadzenia poszukiwań zaginionej małżonki. Jeśli zechcielibyście pomóc, znajdziemy jakiś kompromis.

— To już stanie się tak, jak zarządzi Rada. Złoto, które oddajemy w ręce Kościoła, pomaga nam zapomnieć o wielu grzechach popełnionych przez słabego człowieka. Nie oszukaj nas tylko. — Tłusty mnich ruchem brody wskazał, żeby iść za nim.

Szliśmy przez ciemne korytarze, strażnicy dyszeli mi w plecy, rozmawiając o czymś z ożywieniem. Najmłodszy dwukrotnie dotknął mojego ramienia kopią, nawet nie z chęci zadania bólu, ale z dziecięcej ciekawości — czy jako prawdziwy czarownik nie pokażę nagle jakiejś sztuczki. Starsi z pobłażaniem uspokajali chłopaka. Wyszliśmy z podziemi na rozległy dziedziniec. Świeciło ciepłe słońce, po mroku więzienia niebo wydawało się niewiarygodnie wręcz błękitne, a powietrze świeże. Wokół kręcił się tłum mnichów z księgami i różańcami. Widząc naszą małą procesję, patrzyli na mnie, żegnając się i szepcząc:

— Czarownik! Prowadzą czarownika...

Uśmiechałem się tajemniczo.

— Módlcie się, dzieci moje, módlcie się bez ustanku! — krzyknął gruby mnich, nie zatrzymując się. —

Tylko wówczas siły Zła nie zyskają nad wami władzy, a piekielne nasienie odda pokorny pokłon przed naszą ręką kreślącą znak krzyża.

„Piekielne nasienie” to niewątpliwie ja. Kleryczkowie zjeżyli się i zaciskając pięści, odprowadzali mnie wzrokiem dalekim od miłosierdzia. Ale czy można się dziwić? Kim dla nich byłem? Czarownikiem, czarodziejem, sługą Diabła, sługusem Szatana, wrogiem prawdziwego Boga.

Przecięliśmy dziedziniec na ukos, weszliśmy po kamiennych schodach do jakiejś wysokiej prostokątnej wieży. Uważnie rozglądałem się na wszystkie strony, ale nie dostrzegłem niczego pocieszającego. Najprawdopodobniej znajdowałem się w zwyczajnym, położonym z daleka od większych miast klasztorze. Zdążyłem zobaczyć część muru obronnego i rdzawy step na horyzoncie. Poprowadzili mnie do wielkiego pomieszczenia. Wyglądało na audytorium uniwersyteckie. Pod ścianą znajdował się nieduży podest z czymś w rodzaju trybuny pośrodku, a wokół niego półkolami ustawiono rzędy law. Centrum zajmowała spora grupa dorosłych mnichów w zwyczajnych ciemnobrązowych albo czarnych habitach. Na galeryjce ulokował się niewielki oddział zbrojnych — dwudziestu, może dwudziestu pięciu ludzi w lśniących pancerzach, demonstracyjnie gładzących pochwy mieczy. Dwóch, w bogatych zbrojach i hełmach ozdobionych piórami, siedziało w pierwszym rzędzie, razem z czwórką starszych duchownych w białych szatach. Wśród nich znajdował się także „oniemiały” nagle starzec. Miałem rację, uważając, że zajmował jedno z najważniejszych stanowisk w tutejszej hierarchii. Bardzo żałowałem, że stracił głos, gdyż był to niewątpliwie jedyny człowiek nieuważający mnie za czarownika.

Tłusty przewodnik szybciutko podbiegł do przełożonych w pierwszym rzędzie, coś powiedział, otrzymał rozkazy i gestem wskazał mi miejsce na katedrze. Wszedłem na podest, stanąłem na trybunie i uśmiechnąłem się przyjacielsko.

— Sierioga, masz tylko nie zdrefić! Jesteśmy z tobą. Ja z lewej, a Cyla jak zwykle z prawej flanki.

— Ancyfer, nie Cyla! — rozległ się z tyłu poirytowany głos.

— Cicho! Nie będziemy odgrywać teraz dramatycznych scen. Jak by nie patrzeć, stoimy przed obliczem Wysokiej Rady. Gospodarz przywitał już szlachetną publiczność, coś czuję, że przedstawienie zaraz się zacznie...

Zaraz za mną na podest wszedł jeden z „brązowych” braci, wygłosił krótkie przemówienie:

— Ten człowiek zeszłej nocy napadł na procesję franciszkanów zmierzających do naszego klasztoru. Bracia spędzili w drodze dwie doby, nie stając na odpoczynek i nie gasząc pochodni. Ujrzawszy na drodze cudzoziemca odzianego nie po chrześcijańsku, powitali go słowami pokoju i miłości bliźniego, lecz on rzucił się na nich z pięściami, wygadując straszliwe bluźnierstwa...

— Nie protestuj! — zawołali bliźniacy jednym głosem prosto w moje uszy, Farmazon z lewej, Ancyfer z prawej. — Nie przerywaj, bo to będzie świadczyło o twojej winie. Daj się wypowiedzieć oskarżycielowi, a dopiero potem wysuń swoje argumenty. Zostaniesz uważnie wysłuchany, posłuż się więc logiką i faktami!

Zacisnąłem szczęki. W swoim czasie byłem obrzucany błotem na zebraniach pisarzy, miałem więc pewną wprawę w trzymaniu języka za zębami. Jednak to rzecz gorzka, niesprawiedliwa i okropna znosić bez słowa, jak plują człowiekowi w twarz, i czekać na swoją kolej, żeby odpowiedzieć. A przecież nie można nawet dać odporu potwarcy, korzystając z jego metod działania.