40,00 zł
Młodości, w tobie uciech siła to powieść o tytule zaczerpniętym z wiersza XVI-wiecznego poety Roberta Wevera. Powieść rozgrywa się kilka lat przed II wojna światową. Opowiada historię 15-letniego chłopca, który spędza wakacjach z ojcem i dwoma starszymi braćmi w hotelu nad Tamizą w hrabstwie Surrey. Osią powieści jest wiek młodzieńczy, opisany przez autora niezwykle sugestywnie: z zewnątrz, a równocześnie od środka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 205
Rok wydania: 2025
Projekt obwoluty, okładki i stron tytułowych
Kamil Rekosz
Na obwolucie, okładce i wewnątrz książki
wykorzystano ilustracje i winiety Dentona Welcha.
Redaktor prowadzący
Kamil Piwowarski
Redakcja
Anna Górecka
Korekta
Maciej Korbasiński
Copyright © for the Polish translation and afterword
by Marcin Szuster
Copyright © for the Polish edition
by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2025
Księgarnia internetowa www.piw.pl
Polub PIW na Facebooku!
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Wydanie 1
Warszawa 2025
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01 e-mail: [email protected]
ISBN 978-83-8196-755-6
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
Marcin Szuster Jest o czym pisać
Przypisy
Other chapters are available in the full version of the e-book.
Podczas wakacji, na kilka lat przed wybuchem wojny, w hotelu nad Tamizą w hrabstwie Surrey zatrzymał się piętnastoletni chłopiec wraz z ojcem i dwoma starszymi braćmi. Hotel był niegdyś wiejską posiadłością, a wcześniej królewskim pałacem. Teraz główne lobby oszklono, przeobrażając je w ogromny salon-herbaciarnię; na parterze lśnił rząd toalet, było też całkiem nowe skrzydło z salą balową i maleńkimi sypialniami powyżej.
Hotel stał w urokliwym parku o tarasowatych ogrodach i trawnikach schodzących do sztucznego stawu niemal w całości otoczonego przerośniętymi krzakami jeżyn. Staw i jego brzegi były nieco zdziczałe; reszta terenu, z fontanną, grotą, rustykalnym domkiem orné i ekstrawaganckim cmentarzem zwierząt domowych, utrzymana była w nieskazitelnym stanie.
Chłopiec, Orvil Pym, zapuścił się w głąb wymuskanych ogrodów już pierwszego wieczoru. On i jego ojciec przyjechali do hotelu po południu, jednym z tych wielkich, czarnych, lśniących Daimlerów, które u ludzi podejrzliwych budzą nieodmiennie domysł, że zostały wynajęte.
Wcześniej pan Pym, który na sześć miesięcy wrócił ze Wschodu, wybrał się do Midlands, żeby odebrać Orvila ze szkoły. Przez kilka ostatnich dni semestru Orvil chorował. Przewrażliwiony i pełen egzystencjalnego niepokoju, jako jeden z pierwszych trafił do infirmerii z oznakami zatrucia pokarmowego; wkrótce jednak dwie sale zapełniły się chłopcami z jego internatu, którzy mieli identyczne objawy. Lekka gorączka, lekkie mdłości, lekka biegunka, nic ponadto. Humor i fantazja dopisywały, chłopcy turlali po podłodze białe porcelanowe nocniki, rzucali mięsem, opowiadali sobie anegdoty i molestowali się nawzajem wśród nocnej ciszy.
Zatrucie o wiele bardziej niż zatrutych poruszyło żonę dyrektora internatu. Przecież jedzenie w jej bursie było dobre, wiedzieli o tym chłopcy, wiedzieli wszyscy. Nie była sknerą; nie kutwiła, żeby ukradkiem wsuwać mężowi pieniądze do kieszeni z myślą o emeryturze. Nie dalej jak w zeszłą niedzielę podała łososia z ogórkiem i bagatelkę z prawdziwą śmietaną!
Chodziła zawstydzona, czerwieniąc się bez widocznego powodu. Skręcało ją na samą myśl o tym, co mówią żony dyrektorów innych internatów. Te złośliwe na pewno nie posiadają się z radości, że właśnie ona, która karmi tak dobrze i suto, otruła połowę swoich podopiecznych; te życzliwe na pewno jej współczują. Dla biednej żony dyrektora zarówno wyobrażona satysfakcja, jak i wyobrażone współczucie były źródłem niewymownych cierpień.
Co im mogło zaszkodzić?, dociekała. Może ta mielonka, którą podałam na podwieczorek?
Orvil był wniebowzięty i poczuł ulgę, kiedy okazało się, że nareszcie jest chory. Pierwszy rok w prywatnym gimnazjum wprawił go w taki popłoch i rozstrój, że nieustannie tęsknił za cichym pomieszczeniem, gdzie mógłby się porządnie wyspać.
Z początku w infirmerii panował spokój i Orvilowi było dobrze; ale potem chłopców zaczęło przybywać i oddział szybko zamienił się w szczwalnię.
Któregoś wieczoru poczuł, że dłużej nie wytrzyma. Jego twarz i ręce zsiniały i pokryły się szpetnymi czerwonymi plamami. Wynikało to z trzech czynników: zatrucia, niepokoju i końskiej dawki leku podanego przez pielęgniarkę, przypominającego aspirynę, tyle że mocniejszego. Wstał, jakby w transie, i zaczął skakać na czworakach wokół łóżka, skrzecząc: – Żaba jestem, żaba, jestem wielka biała żaba.
W sali zapadła cisza; po chwili bardzo duży chłopak, któremu w nosie zaczęły już rosnąć czarne włosy, wrzasnął przerażonym głosem: – Siostro, siostro, szybko! Pymowi szajba odbiła, skacze w kółko i mówi, że jest żabą!
Wbiegła pielęgniarka, chwyciła Orvila w ramiona i postawiła na ziemi. Choć była drobna, ciało miała mocne i twarde, i dźwignęła go z łatwością. Prowadząc go do łóżka, śmiała się pod nosem.
– Jesteś żabą, kto by pomyślał! – rzekła, próbując wygładzić jego grube, szorstkie, kręcone włosy i zapinając najwyższy guzik od piżamy, który Orvil zawsze pozostawiał odpięty. Zakrzątnęła się, żeby przynieść wodę i ręczniki do letniego masażu.
Orvil udawał pogrążonego w sennych rojeniach. Kiedy wróciła, usłyszał, jak chłopcy szepczą: – Pym majaczy, ma zwidy!
Pielęgniarka zdjęła mu górę od piżamy i zaczęła wycierać tors i ramiona gąbką nasączoną letnią wodą. Orvil nie otwierał oczu; nie chciał patrzeć, jak przygląda się jego klatce piersiowej. Delikatnie uniosła mu rękę, pozwalając, by woda spłynęła w dół i połaskotała go w pachę. Wzdrygnął się lekko, a ona się roześmiała.
– Lepiej się po tym poczujesz – powiedziała. – Będzie ci chłodniej.
Wytarłszy go starannie od pasa w górę, niemal jednym ruchem włożyła mu kurtkę od piżamy i ściągnęła spodnie; potem fachowo okryła go ręcznikiem i zaczęła myć pod spodem, między nogami. Orvil był tam rozgrzany i lepki; muśnięcia chłodnej gąbki wprawiały go w drżenie, ale nie przeszkadzało mu, że szybkie dłonie pielęgniarki uwijają się pod ręcznikiem. W górze od piżamy czuł się bezpiecznie.
Ciekawe, czy Florence Nightingale uczyła, żeby robić to w taki sposób. Czy to nie dziwne?, pomyślał.
– Przestań się wiercić, natychmiast! – powiedziała pielęgniarka, wymierzając mu teatralnego klapsa w udo, bo Orvil to ściskał, to rozłączał kolana, całym ciałem wykonując drobne konwulsyjne ruchy do przodu.
Próbował zapanować nad drżeniem ciała, ale wtedy zaczął szczękać zębami. Klekotały jak źle dopasowana szczęka, przygryzł sobie język i zakwiczał z bólu.
– A teraz kim jesteś? Wieprzkiem? – zasugerowała obojętnie pielęgniarka, nie wiedząc, co się stało. Skończyła wycierać nogi, trochę za mocno zacisnęła mu w pasie pleciony sznurek od spodni i ponownie otuliła go kołdrą.
– Poczujesz się lepiej – powtórzyła i podała mu jeszcze dwie z tych tabletek, które sprawiły, że pokrył się czerwonymi plamami. Raz jeszcze spróbowała przeczesać mu włosy dłonią, ale śmiejąc się, dała za wygraną. – Są jak sierść teriera albo najwyższej jakości strzecha, sto lat gwarancji na wodoszczelność. – Na koniec, już nieco łagodniej, dodała: – Dobranoc, chłopcze – i odeszła.
„Chłopcze” brzmi dziwacznie, pomyślał Orvil. Jest pełne seksu. I zaczął dumać o słowach i uczuciach, jakie słowa w nim wzbudzają, aż w końcu zasnął.
*
Orvil poczuł dreszcz, kiedy zobaczył ojca w dużym czarnym samochodzie pod głównym wejściem do infirmerii. Widok był tak niespodziewany, że wydał mu się bezpośrednim, magicznym spełnieniem jego pragnień.
Nie potrzebuję aż takiej karety, żeby stąd uciec, pomyślał. Ale Magia ma gest, nie przysłałaby małego Austina.
Wybiegł na słońce, zakręciło mu się w głowie, poczuł nieznośne łaskotanie w uchu.
– Serwus, tato – zawołał, przytrzymując mu drzwi od samochodu. Orvil widywał ojca ledwie raz na trzy lata; pan Pym kojarzył mu się głównie z czarnymi samochodami i ekscytującymi posiłkami w restauracjach. Właściwie nie mieli o czym rozmawiać, bo jedyny temat, jaki obu naprawdę interesował, objęty był zmową milczenia. Matka Orvila zmarła przed trzema laty; Orvil wiedział, że na najmniejszą wzmiankę o niej twarz ojca tężeje, głos staje się szorstki, okrutny i pogardliwy. Nie wolno było przywoływać jej w myślach ani wspominać, ponieważ tak bardzo ją kochano. Pokazywać, że znało się taką kobietę, było czymś odrażającym. Obowiązywała ostra cenzura: kiedy mówiło się o przeszłości, należało sięgać po wyrafinowane eufemizmy.
– Serwus, mikrobie – powiedział pan Pym. Zawsze nazywał go w ten sposób, ponieważ Orvil był jego najmłodszym i najmniejszym dzieckiem. Czasami mówił „pędraku”, ale w zasadzie „mikrobie”.
– Lepiej się czujesz? Jesteś jeszcze trochę pstrokaty.
– O, mam się całkiem dobrze. Możemy już jechać? – rzucił Orvil, patrząc na niego przynaglająco. Pobiegł po torbę, a bezpieczny poczuł się dopiero wtedy, gdy wieś i szkolne budynki zostały daleko w tyle.
Szofer prowadził spokojnie i pewnie. Orvil przez chwilę czuł euforię z powodu odzyskanej wolności; potem ogarnął go niepokój, bo zaczęły się letnie wakacje i każda sekunda przybliżała początek nowego semestru.
Pan Pym zasugerował, że w drodze na południe powinni zanocować w Oksfordzie. Jeśli to zrobią, będą mogli sprawdzić, czy Charles, jego najstarszy syn, opuścił już swoją kwaterę. Charles był naturą tak niezależną, że z reguły nie informował o swoich planach i nigdy nie pisał listów. Pan Pym musiał się nieźle natrudzić, żeby dowiedzieć się o nim czegokolwiek.
Charlesa nie było. Gdy spytali o niego na kwaterze, konsjerżka powiedziała, że ulotnił się pod koniec semestru z dwoma innymi dżentelmenami. – Odjechali tym jego prychającym niebieskim autem – dodała z obrzydzeniem. Orvil nie znosił niebieskiego Bugatti starszego brata niemal równie mocno jak owa kobieta. Skórzane pasy obejmujące wzdętą pokrywę silnika, plugawa rura wydechowa tak bardzo przypominająca zachłanny odkurzacz: te elementy budziły w nim szczególną odrazę.
Orvil i jego ojciec wrócili do Mitry i usiedli w wiklinowych fotelach pod szklanym dachem. Pan Pym zamówił dla siebie dżin z francuskim wermutem, a dla Orvila sok pomarańczowy. W milczeniu przeglądał magazyny leżące na stole. Orvila ogarnęło przygnębienie. Ojciec podniósł wzrok, wyjął z koktajlu wisienkę i podał mu ją tak jak wtedy, gdy Orvil był bardzo mały. Orvil chwycił jaskraworóżowy owoc zębami, a ojciec trzymał w palcach drugi koniec drewnianej wykałaczki. Orvil poczuł na podniebieniu nęcący smak esencji zapachowej, syropu i alkoholu; nagle znów miał osiem lat, siedział w piżamie przy kominku w bibliotece, pił gorące mleko, a ojciec sączył koktajl i czytał mu na głos, póki dwa uderzenia zegara nie oznajmiły, że jest wpół do ósmej.
Ile wisienek nasączonych dżinem zjadłem do dziesiątych urodzin?, zastanawiał się Orvil.
– Chodźmy na kolację – powiedział pan Pym, wstając po wypiciu trzeciego dżinu z wermutem. Przed wejściem do jadalni puścił syna przodem. Orvilowi sprawiło to przyjemność.
Stał na środku sali trochę onieśmielony i wodził spojrzeniem po kolorowych herbach zdobiących ściany, czekając, aż ojciec wybierze stolik. Właśnie wypatrzył herb kolegium swojego brata, kiedy pan Pym zdecydował się na stolik w pobliżu starszej pani, która, jak się zdawało, jadła same jaja na miękko. Na białym obrusie leżały już dwie skorupki. Kłapała jak dziadek do orzechów, mówiąc coś przykrego pochylonemu nad nią młodemu kelnerowi. W pewnej chwili szybko uniosła rękę do ust i Orvil zobaczył, że skóra powleka jej kości jak przezroczysty arkusz żelatyny. Na palcu miała półobrączkę wysadzaną dużymi brylantami; pierścień, który harmonizuje z bielą sypialnianych mebli, wieńcami z róż ozdobnych, plecionymi panelami z trzciny, srebrnym kruczkiem i łyżką do butów, anielskimi twarzyczkami Reynoldsa na utlenionych wiekach pudernic.
Orvil obserwował ją przez cały posiłek, co nie przeszkadzało mu w skupieniu oddawać się konsumpcji. Zjadł zupę pomidorową i górę grzanek melba, po czym zabrał się do pieczonej kaczki z sałatką pomarańczową, purée ziemniaczanego i szpinaku ze śmietaną. Szpinak w tej postaci nieodmiennie coś mu przypominał. Skojarzenie było silniejsze od niego; próbował uwolnić się od natarczywego obrazu, lecz ten powracał uparcie, ilekroć Orvil miał przed sobą wspomniane danie. Raz, na łące pełnej jaskrów, wdepnął w krowi placek. Spojrzał na swoją stopę, która przebiła twardą zewnętrzną skorupę. Tkwiła we wgłębieniu otoczona najciemniejszą, najbardziej soczystą zielenią. Jaki wspaniały kolor!, pomyślał. Zupełnie jak aksamit albo nefryt, albo szpinak ze śmietaną.
Teraz, gdy kelner nakładał mu na talerz kopiate łychy miękkiej pulpy, obraz pojawił się znowu. Jem krowi placek, jem krowi placek!, myślał Orvil, zanurzając widelec w szpinaku.
– Na co masz jeszcze ochotę? – zapytał ojciec. Należał do ludzi, którzy lubią obserwować innych przy jedzeniu. Dla siebie zamówił tylko soczyste czarne grzyby na grzance. Grzyby o spłaszczonych, zdeformowanych blaszkach, które rozchodziły się promieniście od środka kapelusza, wyglądały jak skurczone azjatyckie skalpy o sztywnych włosach.
Orvil zajrzał do karty.
– Pêche melba.
– Brzoskwinia nie będzie świeża – ostrzegł go ojciec.
– Chyba nigdy nie jadłem pêche melba ze świeżą brzoskwinią – powiedział Orvil. – To zawsze była duża żółta brzoskwinia z puszki.
– No właśnie. Nigdy nie podają jej jak należy. Jak nie mają świeżych brzoskwiń, nie powinni jej robić wcale. – Pan Pym wydawał się oburzony, choć Orvil wiedział, że ojciec sam nie zjadłby pêche melba za żadne skarby świata.
– Ale w Anglii świeże brzoskwinie potrafią kosztować pół korony za sztukę albo i drożej – rzekł Orvil, wytrwale broniąc pêche melba z brzoskwinią z puszki.
Ojciec nie odpowiedział, tylko małymi łyczkami popijał whisky z wodą sodową.
Przyniesiono pêche melba w czerwonym welonie z gęstego sosu à la Escoffier. Dwie połówki złączono tak, że owoc znów przypominał kształtem pośladki.
Jak pupa amorka z celuloidu, pomyślał Orvil. Ten amorek pękł i wyrzuca z siebie puszysty śnieg i ogromne skrzepy krwi.
Wziął na język trochę czerwonego sosu o metalicznym posmaku. Ojciec przyglądał mu się z uwagą i pobłażaniem, aż ostatni kawałek brzoskwini zniknął z talerza, po czym obaj wstali od stołu i wrócili na wiklinowe fotele pod szklanym dachem.
– Nalejesz? – zapytał ojciec, kiedy przyniesiono kawę. Ta propozycja, podobnie jak ustąpienie mu pierwszeństwa przed wejściem do jadalni, sprawiła Orvilowi wyjątkową przyjemność. Poczuł się ważny.
Ojciec wypił maleńką filiżankę czarnej kawy z trzema kostkami cukru i niepostrzeżenie zapadł w sen. Orvil przyglądał się siateczce sinawych żyłek na jego nosie i policzkach. Przypominały mu wyciągnięte ku sobie mikroskopijne purpurowe dłonie o rozcapierzonych palcach. Zastanawiał się, czy ojciec nie pali aby znowu opium. Nie mając pojęcia o działaniu tego narkotyku, snuł takie domysły zawsze, kiedy pan Pym nagle zasypiał. Wiedział, że w przeszłości zdarzało się ojcu palić opium, bo kiedyś rzucił trochę zbyt jowialnym i nonszalanckim tonem: „Pewien jegomość z Jawy zasugerował, że któregoś wieczoru powinniśmy zapalić sobie pajpę, ale jedyne, co czułem, to mdłości, więc nigdy później tego nie tknąłem”.
Odkąd Orvil usłyszał to zdanie, spodziewał się, że poczuje wokół ojca woń opium. Dobrze ją znał, bo kiedy miał dziewięć lat, ciotka, wiedząc o jego słabości do biżuterii i zabawek, podarowała mu starą chińską szkatułkę na opium. Wykonana była z kości słoniowej, którą narkotyk przyciemnił do barwy gniadego konia. Kiedy Orvil pierwszy raz uniósł wieko, poczuł jedyny w swoim rodzaju, nieznany wcześniej zapach. Brązowe resztki opium nadal oblepiały ściany i dno szkatułki. Co wakacje sięgał do swojej szafki ze skarbami, zdejmował wieko i wdychał przedziwny zapach opium.
Jeszcze raz spojrzał na ojca. Miał ochotę położyć się do łóżka i wahał się, czy go budzić. Wolałby nie, ale bał się, że jeśli tego nie zrobi, ojciec gotów okryć się hańbą pod szklanym dachem hotelowej herbaciarni. Mógł beknąć, chrapnąć, zakląć albo zdradzić jakieś straszne rodzinne tajemnice tym szczególnie niepokojącym głosem, jakim się mówi przez sen.
Dotknął lekko jego ramienia i powiedział: – Idę się położyć, tato.
Pan Pym otworzył oczy i spojrzał na niego bezmyślnie; po chwili oprzytomniał, jego oczy przestały przypominać ślepia gotowanego dorsza, i odrzekł: – Dobranoc, mikrobie. Pchły na noc. Karaluchy pod poduchy, a szczypawki do zabawki.
*
Orvil miał przedziwną noc. Pokusa, by zrobić coś nieprzystojnego, nawiedzała go raz po raz, ale mężnie stawiał jej czoło, czuł się wszechmocny i dobry, jakby sam Bóg był po jego stronie. Tym razem jego sny były jeszcze bardziej przerażające i dziwaczne niż zwykle. Oto leżał wyciągnięty w wielkiej otwartej ranie. Gołe, miękkie, delikatnie pulsujące mięso było bardzo wygodne; wiedział jednak, że czyniąc najmniejszy ruch powieką, zada straszliwy ból olbrzymowi, w którego poranionym krwawym łonie właśnie spoczywał. W innym śnie powiększone do groteskowych rozmiarów diamenty kołysały się na długich złotych drutach. Wyglądały jak kwiaty słonecznika rosnące rzędami w ogrodzie. Orvil był malutkim dzieckiem, które błąka się pod poszyciem z ich sztucznych liści. Dął wiatr, diamenty huśtały się jak szalone, do przodu i do tyłu, a ich okrutne fasety siekły go po twarzy. Niczym połyskliwe, agresywne, lodowe futbolówki, kolosalne diamenty waliły go w głowę, szarpiąc ciało tak długo, aż oczy zalały się krwią i Orvil poczuł, że adamantowe groty dzwonią o białą kość.
Obudził się z pieśnią miłosną Thais na ustach. Przynajmniej sam ją tak nazywał. Usłyszał ją w zeszłym semestrze z gramofonu jednego z nauczycieli. Teraz dobywał z siebie triumfalne odgłosy bólu i cierpienia. Śpiewał głośno, próbując naśladować różne instrumenty w orkiestrze w paśmie poniżej i powyżej głównego tematu. W głębi duszy czuł, że można z powodzeniem śpiewać trzy partie jednocześnie, tak jak można ich jednocześnie słuchać.
Kiedy pierwszy raz słuchał płyty z pieśnią Thais, nie zwrócił na nią szczególnej uwagi, ale ekscentryczny i trochę przerażający nauczyciel w dwu parach ciemnych okularów przybliżył mu jej walory, chodząc tam i z powrotem po pokoju i snując opowieść o niej, a potem znów puścił nagranie.
Okazją do gramofonowego recitalu był osobliwy podwieczorek wydany przez nauczyciela dla uczestników lekcji francuskiego. Orvil z przyjemnością wspominał niską jadalnię w opustoszałym domu, chłopca służebnego w mundurze skauta, ogromne, ciężkie od tłuszczu pączki z grubą warstwą lukru, kubki w rozmiarze dziecięcego nocnika i te cieniutkie, filigranowe stare łyżeczki prawie niewidoczne na topornych spodkach.
Łyżeczki zapamiętał szczególnie dobrze – piękne, wczesnowiktoriańskie, o miseczkach w kształcie muszli przegrzebków, z herbami na trzonkach. Jakże pragnął mieć taką łyżeczkę! Ale zabrakło mu odwagi, by zwędzić choćby tę leżącą najbliżej, na jego spodku...
Orvil wyskoczył z łóżka i poszedł się przejrzeć w lustrze. Bał się, że teraz, kiedy skończył piętnaście lat, zacznie tracić urodę. Modlił się: „Boże, nie pozwól, żebym kiedykolwiek przeszedł mutację i żeby wyrosła mi broda”. Ale Bóg nie usłuchał i obie rzeczy zaczęły się dziać. Kiedy Orvil śpiewał, głos łamał mu się w wyższych rejestrach, a teraz, kiedy patrzył na swoje odbicie, stwierdził, że nad górną wargą znów sypnął się złoty puszek. Zgolił go po kryjomu miesiąc temu brzytwą znalezioną u ciotki na strychu. Ciotka była żoną pastora i ludzie znosili jej rozmaite rupiecie z myślą o kolejnych kiermaszach dobroczynnych. Ilekroć Orvil ją odwiedzał, szedł na strych, gdzie składowano cały ten szajs, i czymś się częstował. Ciotka nic o tym nie wiedziała; zawsze ukrywał to, co stamtąd wynosił.
Ostatnim razem znalazł staroświecką brzytwę, którą można by poderżnąć gardło, i jeden z tych ochraniaczy, jakie krykieciści zakładają na krocze. Zdumiał się, że w ogóle można oddać coś takiego na kiermasz; potem pomyślał, że to musiała być kobieta i że nie wiedziała, co to jest, tak jak on nie wiedział, dopóki nie zapytał swojego nauczyciela ze szkoły podstawowej.
Chwycił te dwa przedmioty i zbiegł do swojego pokoju. Tam przytroczył sobie o wiele za duży ochraniacz. Koźlęca skóra, sczerniała i wyświecona od potu, wpijała się w delikatną wewnętrzną powierzchnię jego ud jak twarda ludzka ręka. Stanął przed lustrem i zaczął golić górną wargę starą brzytwą.
Potem zszedł na dół, ciągle mając pod ubraniem przypięty ochraniacz. Kiedy rozmawiał z ciotką i kuzynkami, płonął z podniecenia i satysfakcji. Czuł się bardzo bezpiecznie.
W ubiegłym semestrze zabrał brzytwę do szkoły i dwukrotnie jej użył, w tajemnicy. Zamknął się w ubikacji na piętrze (jedynej z drzwiami), stanął na sedesie, zanurzył brzytwę w rezerwuarze i postukał nią o dzwon spłuczki. Golił się bez lustra, delikatnie przesuwając palcem po wilgotnej wardze i dopiero potem przykładając ostrze...
Teraz, kiedy patrzył na siebie w lustrze, zastanawiał się, czy znowu powinien jej użyć. Bał się, że przez ciągłe golenie zarost stanie się mocniejszy i gęstszy; ale też lubił go zeskrobywać. Postanowił, że tego ranka nie będzie nic robił, wmawiając sobie, że nikt nie zauważy delikatnego złotego meszku.
Próbował perswadować sobie, że nikt nie zauważy sinych kręgów pod jego oczami. Wydawało mu się, że wyskakują na niego z lustra; nie widział przez nie swojej twarzy. A to dlatego, że chłopcy w szkole czasem śmiali się i mówili znacząco: „Pym, aleś ty od rana sponiewierany. Co ty tam wyczyniasz?”.
Wiedział, do czego piją, i dygotał pełen świętego oburzenia; przecież nic nie mógł poradzić, że ma podkrążone oczy. To była kwestia niepokoju i pobudzenia, które często nie pozwalały mu zasnąć, a także nadmiernej męczliwości oczu.
