38,90 zł
Tracy Chevalier
Mistrzyni szkła
Bestsellerowa powieściopisarka, autorka ponadczasowej Dziewczyny z perłą, bogata, powraca z poruszającą opowieścią, w której śledzi losy rodziny szklarzy od renesansowych Włoch po współczesność
Jest rok 1486, a Wenecja stanowi prężnie prosperujące centrum handlu. Orsola Rosso jest najstarszą córką w rodzinie szklarzy na Murano. Jako kobieta nie powinna pracować ze szkłem, ale wkrótce okazuje się, że ma do tego wybitne zdolności i zapał. Po śmierci ojca potajemnie uczy się fachu i zaczyna pracować na sukces rodziny Rosso.
Przeskakując przez wieki niczym kamień po wodzie - w Wenecji, gdzie czas płynie tak wolno jak roztopione szkło - śledzimy losy Orsoli i jej rodziny. Ich triumfy i rozdzierające serce upadki: od plagi niszczącej Wenecję, przez grabieże, aż po dominację Murano i jego mistrzów oraz przemianę miasta handlowego w popularny cel wypraw turystycznych. W każdej epoce kobiety z rodziny Rosso dbają o to, aby ich praca i więzi przetrwały.
Chevalier jest mistrzynią swojego rzemiosła, a Mistrzyni szkła jest tak samo pomysłowa, jak urzekająca: hipnotyzujący portret kobiety, rodziny i miasta, które są tak wieczne, jak ich szkło.
Prawdziwy triumf… wspaniała idea, którą Chevalier wcieliła w życie śmiało i z werwą, a także miłością do niezwykłego miasta, które opisuje.
Philip Pullman
Książka ambitna, śmiała i artystycznie udana jak wenecki puchar.
Kate Quinn
Drobiazgowa, jeśli idzie o realia książka Chevalier funduje czytelnikom prawdziwą podróż przez czas i miejsca.
Philippa Gregory
Zagubiłam się w tej cudownej książce.
Esther Freud
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Dla Ronny
PARĘ UWAG NA TEMAT CZASU
ALLA VENEZIANA
Miasto na Wodzie rządzi się własnym czasem. Wenecja i sąsiadujące z nią wyspy sprawiają wrażenie w nim zastygłych – i być może rzeczywiście takie są. Poznaczone żyłkami kanałów miasto zbudowano na drewnianych palach, na wodach laguny, a jego zarówno wygląd, jak i architektura pozostają niezmienne od setek lat. Łodzie mogą być obecnie zaopatrzone w silniki, ale czas i tak biegnie tutaj inaczej.
Jednym z migotliwych skarbów Wenecji od wielu wieków jest szkło, wytwarzane na pobliskiej wyspie Murano. Szkło to niezwykła substancja; piasek, z którego się je uzyskuje, staje się po stopieniu pół- albo zupełnie przezroczysty. Toczą się też spory na temat tego, czy szkło jest substancją stałą czy płynną. Naukowcy, powołując się na przykład starych szyb, które wydają się u dołu nieco grubsze, błędnie twierdzili, że długo po ostudzeniu szkło nadal płynie, tyle że we własnym, lodowcowym tempie. Tak naprawdę ta różnica grubości wynika z dawnej technologii produkcji szklanych tafli. Jednak ten mit się utrzymuje, być może dlatego, że chcemy wierzyć, iż szkło, tak jak wyspa, na której powstaje, rządzi się własnymi naturalnymi prawami. Ma swoje tempo, jak Wenecja czy Murano.
Również wytwórcy różnych rzeczy mają niejednoznaczne relacje z czasem. Malarze, pisarze, snycerze, dziewiarze, tkacze oraz, tak, producenci szkła – ogólnie twórcy – popadają w stan zaabsorbowania, określany w psychologii jako „przepływ” (flow), kiedy to w ogóle nie zauważają upływu kolejnych godzin.
Dotyczy to też czytelników.
Zaskakująco trudno jest zmierzyć upływ czasu – to, czy płynie szybciej dla innych niż dla nas. Skąd mamy wiedzieć, że wskazówki zegarów w jednym miejscu poruszają się wolniej niż gdzie indziej? I że rzemieślnicy z Miasta na Wodzie lub też Wyspy Szkła starzeją się wolniej niż pozostali ludzie?
CZĘŚĆ I
KIELICHY, KORALIKI I DELFINY
1
Jeśli rzucimy odpowiednio nad wodą płaski kamień, odbije się on wiele razy od jej tafli, zanim wpadnie w głąb.
Z tym właśnie obrazem przed oczami zastąpmy teraz wodę czasem.
Zaczynamy z kamieniem w dłoni na północnym krańcu Wenecji, przed nami rozpościera się Murano, Wyspa Szkła, do której można w ciągu pół godziny dopłynąć gondolą. Nie rzucajmy jeszcze kamienia. Mamy 1486 rok, rozkwit renesansu, i Wenecja cieszy się opinią centrum handlowego nie tylko Europy, lecz także większej części świata. Wydaje się, że Miasto na Wodzie będzie zawsze bogate i potężne.
Orsola Rosso ma dziewięć lat. Żyje na Murano, ale jeszcze nie pracowała ze szkłem…
Kanał nie był tak głęboki, jak myślała. Kiedy Orsola wpadła do wody, przeszył ją chłód, szamotała się, tonąc, aż w końcu dotknęła stopami błotnistego dna. W tamtej chwili to, co wydawało się tak głębokie i potężne, nagle straciło swoją tajemniczość. Usłyszała okrzyk matki, ale Marco, brat Orsoli, śmiał się, kiedy wyszła z chlupotem z wody, która sięgała jej tylko do barków.
– Cretino! – krzyknęła. – Wepchnąłeś mnie!
– Orsola, basta! – upomniała ją Laura Rosso. – Ludzie słyszą.
W istocie. Mieszkańcy Murano stali w bramach małych warsztatów szklarskich, które ciągnęły się przy nadbrzeżu, i zaśmiewali się z wypadku dziewczynki.
– Wcale cię nie wepchnąłem – odparł Marco. – Jesteś taka niezgrabna, że sama wpadłaś, bauca! Mam po prostu głupią siostrę!
Orsola z matką i braćmi wracała od ciotki i babci, które mieszkały po drugiej stronie wyspy. Nonna źle się czuła i koniecznie chciała się z nimi spotkać, przekonana, że umiera, chociaż w czasie wizyty wstała i wręczyła Orsoli mieszek z niedawno kupionymi na rynku orzeszkami piniowymi. Nie chciała, żeby się zmarnowały, gdyby rzeczywiście zmarła. Zia Giovanna aż przewróciła oczami na tę myśl, ale Orsola wyjęła delikatnie mieszek z rąk babci i obiecała, że przekaże go Maddalenie, ich służącej. Rossowie wracali drogą wzdłuż Rio dei Vetrai, Kanału Szklarzy, który przebiegał przez tę część Murano, gdzie znajdowało się wiele warsztatów szklarskich, kiedy to Marco pchnął siostrę tak mocno, że wpadła do wody. Zachowała jednak dostateczną przytomność umysłu, by rzucić za siebie mieszek z orzeszkami. I na tym właśnie skupiała się rodzina, kiedy ktoś opowiadał później tę historię – mała Orsola miała na tyle rozsądku, by nie marnować cennych orzeszków piniowych.
Giacomo, milszy z braci, ale w związku z tym mniej interesujący, pospieszył w dół po pokrytych glonami schodach. Klęknął w mule i wciągnął Orsolę na oślizgłe stopnie. Opadła na nadbrzeże, dysząc ciężko i plując wodą, a potem leżała tam przez chwilę, upokorzona. Tylko pijacy wpadali do kanałów albo ludzie, którzy stracili orientację w ciemnościach nocy.
Laura Rosso pomogła córce wstać i zaczęła ją wycierać swym szalem.
– Jesteś zimna i brudna – mruknęła. Rozejrzała się dookoła, by sprawdzić, czy gapie rzeczywiście stracili nimi zainteresowanie, a następnie wskazała głową pobliską bramę. – Powinnaś wejść do Barovierów i ogrzać się przy ich piecu.
– Nie może – wtrącił Giacomo. – Nigdy jej tam nie wpuszczą.
– Nie pozwolą, żeby dziewczyna umarła z zimna, nawet jeśli pochodzi z rywalizującej z nimi rodziny. – Laura zajrzała przez okienko z filigranowego szkła w żelaznej oprawie, z miną, która wskazywała, że wciąż rozważa całą sprawę, następnie otworzyła furtę i skinęła na córkę. – Teraz cicho. Patrz uważnie, a potem powiesz, co widziałaś.
Orsola zawahała się, ale sprzeczka z matką nie miała sensu. Poza tym było jej zimno i mokro, a pobliski piec bardzo ją kusił – słyszała wyraźnie jego przyciszone huczenie. Weszła do środka, a matka zamknęła za nią furtę, odgradzając dziewczynkę od rodziny. Kiedy Orsola spojrzała w okienko, zobaczyła uśmieszek Marca, strapioną minę Giacoma i gest matki, który nakazywał iść dalej.
Ruszyła przejściem, które wychodziło na dziedziniec; nie było na nim nikogo, ale zagracały go skrzynie i taczki pełne potłuczonego szkła i drewna w stosach, a przy ścianie stały długie szklane pręty w rozmaitych kolorach. Ziemia lśniła kawałkami szkła jak wielobarwnym szronem. Raczej nie było tu porządku. Wokół znajdowały się budynki: składzik na szkło, a także na popiół, piasek i wapno do jego wyrobu, magazyn, w którym przez uchylone drzwi można było zobaczyć półki ze stertami talerzy, misek, tac i wazonów w różnych rozmiarach, kształtach i kolorach, kolejne rzędy kieliszków, żyrandoli przypominających splątane ośmiornice, a wszystko to czekało na pakowanie i wysyłkę do Amsterdamu, Lizbony, Londynu, Hamburga czy Konstantynopola – tych miast, o których czasami wspominał jej ojciec. Obok przycupnął też niewielki sklepik, gdzie przybysze mogli kupić gotowe produkty.
Obejście Barovierów przypominało jej własne, chociaż to Rossów było mniejsze, zaś Lorenzo Rosso bardzo dbał o ład i czystość. Jego czeladnicy narzekali, że poświęcają pierwsze miesiące na przekładanie narzędzi i pracę z taczkami, a nie stopionym szkłem. Każdy warsztat miał własny styl pracy, który dyktował charakter mistrza. Wyglądało więc na to, że maestro Giovanni Barovier był niechlujem.
Mimo to Barovierowie w świecie wytwórców szkła uchodzili za prawdziwe gwiazdy. To z tego bałaganu ojciec Giovanniego, Angelo Barovier, wyczarował mnóstwo wynalazków, łącznie z cristallo veneziano – przezroczystym szkłem, które odmieniło pracę na Murano, kiedy innym mistrzom pozwolono go wytwarzać, i calcedonio – szkłem, które wyglądało jak chalcedon. Jako pierwsi też wyciągali szkło w pręty, co obecnie robili wszyscy wytwórcy dekoracyjnych kielichów, żyrandoli i talerzy. Angelo zmarł wiele lat wcześniej, ale Giovanni pilnie strzegł technologii i dbał o przedłużenie rodzinnych tradycji. Wszystkie rodziny wytwórców szkła miały własne tajemne przepisy, którymi się nie dzieliły się z innymi. Niechętnie witały więc intruzów, którzy mogli coś podpatrzyć.
Orsola zawahała się przed drzwiami do warsztatu. Słyszała piec i ludzi pokrzykujących przy produkcji. Po co tu przyszła? Na pewno, jak tylko zorientują się, że tu jest, wyrzucą ją niczym potłuczoną misę. Jednak matka była stanowcza, więc dziewczynka uchyliła drzwi i wślizgnęła się do środka, czując, jak ściska jej się żołądek.
W warsztacie było pełno mężczyzn: wyciągali z pieców długie żelazne piszczele z kulkami płynnego szkła na końcu, obracali je i obtaczali na specjalnej żelaznej płytce, wtłaczając w różne formy, wkładali do odprężarek, gdzie wolno stygły. Chłopcy podkładali do ognia, zamiatali i wciąż przynosili nowe wiadra wody. Wszyscy krążyli wokół mistrza, który siedział przy swoim stole roboczym. Buzujący energią harmider wydawał się znajomy, chociaż warsztat Barovierów był większy i głośniejszy od warsztatu jej ojca, częściej też słyszało się tu krzyki i gwizdy. Wiedziała, że nie może nikomu wchodzić w drogę i przesunęła się bliżej ognia. Zauważył to jeden z garzonetti, którzy pomagali przy piecach, licząc na to, że zostaną garzone – szklarskimi czeladnikami. Zamiatał właśnie podłogę, ale zamarł, kiedy ją zobaczył. Orsola położyła palec na ustach. Nie krzycz – błagała milcząco. Nie wydaj mnie.
Nagle spostrzegła kogoś, kto stał między krzątającymi się mężczyznami i zapomniała o chłopaku. Lekko przechylona na bok kobieta trzymała ręce na biodrach. Wszystko w niej było kanciaste: szerokie bary, czoło i nawet upięte w kok siwe włosy. W przeciwieństwie do tego, co działo się wokół, ona pozostawała nieruchoma.
Była to Maria Barovier, córka Angela i siostra mistrza Giovanniego. Orsola ją znała – widywała z daleka, kuśtykającą brzegiem kanału czy przez Campo Santo Stefano, albo w kościele, jak siedziała z zamkniętymi oczami i zaciśniętą szczęką, która przypominała ostrze szpadla. Maria Barovier, kobieta, która, co było rzadkie, zajmowała się produkcją szkła i która potrafiła pokazać głupcom, jak ostry ma język. Mówiono na nią Marietta, ale Orsoli wydawało się, że zdrobnienie nie pasuje do tak niezwykłej postaci. Maria Barovier zmarszczyła brwi, kiedy jakiś garzone o pociągłej twarzy, może o rok starszy od brata Orsoli, Marca, podsunął jej gruby szklany pręt.
– Nie. Czerwień powinna być bardziej wyrazista dla równowagi. W innym wypadku w koraliku będzie przewaga bieli i niebieskiego. Czy ty mnie w ogóle nie słuchasz? – mówiła głębokim, pełnym irytacji głosem. – Gdzie jest forma? Znowu będę ci musiała pokazać, jak to się robi. Mam już tego dosyć.
Chłopak patrzył na nią ze strachem, jak wszyscy nowi garzoni, kiedy nie są jeszcze pewni swojej pozycji. Kiedy odwrócił oczy od swojej pracodawczyni, spostrzegł Orsolę. Źrenice miał ciemne, niemal czarne, i poczuła się jak przygwożdżona.
Wzrok Marii Barovier podążył za jego spojrzeniem. Jednak zmarszczki na jej czole się nie pogłębiły, nawet kiedy zauważyła muł na sukni Orsoli.
– Rosso, wynocha! – warknęła. – Spia.
Orsola uciekła, szarpnęła za drzwi, żeby tylko szybciej opuścić to wnętrze. Zajęci pracą mężczyźni nie wykazali zainteresowania zdarzeniem; to było coś dla kobiet i czeladników. Przeszła z chrzęstem po kryształkach na dziedzińcu, pospieszyła do furty i ponownie znalazła się na Fondamenta dei Vetrai. Chociaż nie było jej tylko parę minut, miała wrażenie, że minęły godziny i że wraca z innego świata. Jej rodzina zniknęła. Będą czekać w domu, a matka zechce poznać dokładny przebieg wypadków, chociaż Orsola niewiele zdołała zobaczyć. Rodziny szklarzy nie były sobie wrogie, ale nie dzieliły się przestrzenią, pracą ani tajemnicami. Zdarzało się, że mistrzowie pili razem i grali w karty, narzekając na marże kupców z Rialto po drugiej stronie laguny, którzy chcieli ich oszukać, czy na kapryśną wenecką Radę Dziesięciu, która wydawała wciąż nowe prawa, dotyczące tego, co mogą, a czego nie mogą wytwarzać. Nigdy jednak nie mówili o swoim szkle. Tak właśnie na Murano okazywano sobie wsparcie, obgadując się nawzajem za plecami: mało wyrafinowana technologia, kiepskie, wtórne produkty. Te własne zawsze były lepsze.
Orsola stała nieopodal pieca Barovierów niecałą minutę i wciąż była przemarznięta i mokra. Pobiegła nadbrzeżem przez Ponte di Mezzo w stronę domu. Bruno, krzepki wioślarz, który znał wszystkich na Murano, płynął kanałem i miał właśnie zniknąć pod mostem. Wyciągnął jednak wiosło w stronę jej ubłoconej sukienki.
– Brudne szczenię! – zawołał. – Twój brat mówił, że wskoczyłaś do wody. Chciałabyś zostać rusałką? A może delfinem?
– Nie wskoczyłam! To on mnie wepchnął.
Bruno zachichotał.
– I któremu z Rossów mam teraz wierzyć?
Skrzywiła się i pobiegła dalej, nie zważając na docinki sąsiadów. Kiedy dotarła do siedziby Rossów, pchnęła żelazną furtkę i weszła na podwórko ze szkłem i składzikami po jednej stronie, a korytarzem do domu po drugiej. Na tyłach był jeszcze warsztat z piecem hutniczym, w którym palono dzień i noc. Nigdy nie pozwalano mu wygasnąć poza sierpniem, kiedy było zbyt gorąco na pracę i szklarze robili sobie letnią przerwę. Obok znajdowało się przejście do małej przystani, gdzie mogły przybijać łodzie, które wiozły szkło przez lagunę do Wenecji albo przywoziły piasek do wyrobu szkła i drewno do pieca – stałe ładunki drewna docierały tu z terraferma, stałego lądu, gdzie rosło zdecydowanie więcej drzew niż na wyspach.
Orsola chciała pospieszyć do pieca warsztatowego, żeby ogrzać się w jego jasnym, intensywnym cieple, ale matka oczekiwała, że od razu się jej pokaże. Przeszła więc przez podwórko do kuchni, gdzie panował inny rodzaj ciepła – mniejszy ogień odpowiedni do gotowania, a nie do rozpuszczania piasku. Czasami, kiedy Maddalena potrzebowała bardzo wysokiej lub słabszej temperatury, wykorzystywała piec w warsztacie i wstawiała tam naczynia, chociaż Lorenzo Rosso zawsze miał niepewną minę, kiedy naruszała jego terytorium.
W środku Orsola zobaczyła Marca, siedzącego przy długim stole, gdzie rodzina jadała posiłki w chłodniejsze dni, kiedy nie można było jeść na zewnątrz. Brat pochłaniał kolejne orzeszki piniowe babci, tymczasem Laura Rosso kroiła cebulę, a Maddalena smażyła sardynki na sarde in saor, słodko-kwaśną potrawę, którą często jadali.
– Twoja suknia! – wykrzyknęła Maddalena. – Co z nią zrobiłaś? Zdejmij ją natychmiast!
Laura zerknęła znad cebuli.
– Krótko to trwało. Co widziałaś?
Jej ciekawość w połączeniu z nonszalancją Marca, który rzucał teraz orzeszki w powietrze i łapał w usta, sprawiła, że Orsola zaczęła się zastanawiać, czy całe to zdarzenie nie było wcześniej ukartowane i czy brat nie wepchnął jej specjalnie do kanału koło warsztatu Barovierów, żeby musiała wejść do środka.
– Dużo ruchu, wielu ludzi… – zaczęła.
– Co robili?
– Nie wiem. – Pochłonął ją widok Marii Barovier, a nie samego mistrza. – Chyba kielichy. – Większość szklarzy wytwarzała kielichy, więc było to bardzo prawdopodobne.
– Nie widziała nawet, co robili! – rzucił szyderczo Marco. – Bauca! To ja powinienem tam wejść.
Więc jednak ją tam posłali. Orsola była nawet zadowolona, że wybrano właśnie ją, a nie brata.
Maddelena zabrała mu woreczek.
– Przestań się nimi objadać, bo zabraknie na saor!
– Była tam Maria Barovier – dodała Orsola.
– Marietta? – Laura Rosso odłożyła nóż, by lepiej skupić się na słowach córki. – Co robiła?
– Rozmawiała z garzone. Łajała go z powodu pręta.
– A, pręta? Widziałaś ten pręt?
W odpowiedzi skinęła głową.
– Jakiej grubości?
– Jak kciuk taty.
– A koloru?
– Czerwony, biały i niebieski.
– Dziwne zestawienie.
– Powiedziała, że czerwony jest ważny. Dla równowagi – Orsola urwała. – Rosso – powtórzyła. To było również nazwisko jej rodziny. I nagle przyszło jej do głowy, że Maria Barovier znała jej nazwisko – wiedziała, kim jest. Nie powiedziała jednak matce, że kobieta uznała ją za szpiega. – To był pręt na koraliki. Powiedziała, że z formy.
– Koraliki! Czerwone białe i niebieskie koraliki. I nie z ciągniętego pręta, tylko z formy. – Matka wyglądała na zamyśloną. – Per favore, wrzuć tę mokrą suknię i halkę do prania i znajdź sobie coś suchego. Nikomu ani słowa o tych koralikach. Muszę porozmawiać z waszym ojcem.
Orsola zdjęła mokre rzeczy i dorzuciła do stosu brudów, który wydawał się zawsze tak samo wielki. Mężczyźni i chłopcy tak bardzo pocili się przy piecu w warsztacie, że codziennie zmieniali ubrania, a ona z matką wciąż grzały wodę i mieszały ubrania w kadzi pełnej żrącego ługu, albo rozwieszały przy ogniu koszule, portki i bieliznę czy wykładały je na blichu za klasztorem Santa Maria degli Angeli. Laura Rosso nie znosiła prania i Orsola czuła, że jak tylko będzie na tyle duża, by móc się zająć nim samodzielnie, matka całkowicie przekaże jej ten znienawidzony obowiązek.
Tego wieczora Orsola przysiadła w rogu kuchni z Giacomem i toczyli do siebie kulkę, którą zrobił dla nich Paolo, pomocnik ojca. Marco grzebał przy ogniu. Lorenzo pił wino, a Laura łatała rękaw koszuli przepalonej przez kawałek gorącego szkła.
– Marietta Barovier zajmuje się czymś nowym – powiedziała do męża. – Słyszałam plotki od żony jednego z mistrzów, a teraz wiem na pewno. Robi koraliki.
– Koraliki, tak? – mruknął Lorenzo Rosso. – Nie ma się czym przejmować.
– Wydaje się, że to wyjątkowe koraliki. Eleganckie. Takie mogą się dobrze sprzedawać.
– Przecież my nie robimy koralików, więc to żadna konkurencja.
– Może powinniśmy.
– Co powinniśmy?
– Robić koraliki. – W głosie Laury pojawiła się irytacja, jakby chciała powiedzieć mężowi, że powinien nadążać za innymi.
Lorenzo potrząsnął głową.
– Wystarczająco dobrze idzie nam ze szklankami, kieliszkami, dzbanami i misami. Musielibyśmy wyciągać pręty, żeby mieć z tego zyski, a moi ludzie nie wiedzą, jak to się robi.
Żeby zrobić pręt do produkcji koralików, ale też innych rzeczy, trzeba było dwóch ludzi, którzy między sobą ciągnęli rozgrzane szkło, aż stawało się coraz cieńsze. Potrzebowali też do tego długiego przejścia, a także umiejętności, które inni już zdołali doprowadzić do perfekcji. Rossowie nie robili własnych szklanych prętów, ale kupowali je od innych. Lorenzo ograniczył także wytwarzany asortyment, zakładając, że lepiej robić dobrze mniej rzeczy, zwłaszcza takich, które są stale potrzebne, a nie jakieś wyszukane żyrandole czy lichtarze. Była to bardzo zachowawcza polityka, która przynosiła stały dochód, ale nigdy bogactwo.
– Możesz to policzyć? – nalegała żona. – Podzielić koszt pręta przez liczbę koralików, które da się z niego zrobić, i sprawdzić, jaki będziesz miał z nich zysk?
Lorenzo Rosso rzucił żonie spojrzenie, które Orsola znała, a oznaczało: „żadnych więcej pytań”.
Miesiąc później Barovierovie pokazali światu rosetty, koraliki w kształcie beczułek wielkości pierwszego paliczka męskiego kciuka. Tworzyły je warstwy czerwonego, białego i niebieskiego pręta, który umieszczano w formach w kształcie gwiazdy i nadawano mu kształt długiego cylindra. Następnie pręt cięto na pojedyncze koraliki, których boki ścinano tak, by przez niebieskie szkło widać było dwanaście promieni gwiazdy. Wyglądały one jak zapieczone muszle – wyjątkowe i bardzo pomysłowe. Kiedy Laura Rosso po raz pierwszy wzięła je do ręki, stwierdziła, że są brzydkie i nikt nie będzie chciał takich nosić. Ale Orsola je uwielbiała – były tak zaskakujące, nikt wcześniej na Murano nie zrobił niczego takiego. Powoli zaczęto sprzedawać rosetty, najpierw niewiele, gdyż były dziwne i musiały się opatrzyć, zanim stały się dumą afrykańskich wodzów plemiennych. Doża Wenecji pozwolił nawet Marii Barovier na postawienie własnego małego pieca do produkcji koralików, które sama wymyśliła. Kobieta, która miała własny piec szklarski – to było coś nowego. I nie mogło się powtórzyć, chyba że świat bardzo by się zmienił.
Orsola mijała czasami Marię na Fondamenta dei Vetrai albo na rynku na Campo Santo Stefano, gdzie ta targowała się o sardynki, jakby każdy sold był dukatem, chociaż Barovierowie byli tak bogaci, że nie musieli się przejmować cenami ryb. Orsola widywała ją też czasami, jak obchodzi samotnie Campo San Bernardo w czasie wieczornej passeggiaty, kiedy mieszkańcy Murano spotykali się w celach towarzyskich. Maria Barovier nigdy nie dała znaku, że dziewczynkę zna, ale czasami spoglądała na nią z boku. To spojrzenie wydawało się mówić: „Wiem, że tam jesteś, Orsolo Rosso”.
Życie Orsoli obracało się wokół niekończącej się sterty prania, a także uprawy ogródka i sprzątania, ale gdy tylko mogła, znajdowała sposób, by dostać się do warsztatu – dostarczała tam wiadomości albo biscotti, które Maddalena piekła dla pracowników. Ociągała się potem z wyjściem, by zobaczyć, jak robią flakony lub szklanki, czy też raz, zdobione kielichy do palazzi weneckich wielmożów przy Canal Grande na Murano. Do wyspy można było dopłynąć z Wenecji w ciągu pół godziny i bogaci Wenecjanie korzystali z tego, by odetchnąć od zgiełku i blichtru miasta. Nie spoufalali się jednak zbytnio z wytwórcami szkła i rybakami, nie pili w miejscowych tawernach; urządzali własne przyjęcia, przywozili własną służbę i korzystali z własnych gondolierów. Lubili jednak patrzeć na wyroby ze szkła. Większość z nich wysyłano za granicę, ale zawsze na miejscu były też rzeczy dla Wenecjan i innych przybyszów.
Kiedy wchodzili oni do malutkiego sklepiku Rossów, Orsola widziała, jak matka ściąga fartuch, przygładza włosy i idealne łuki swoich brwi, a potem spieszy, by pokazać gościom najnowsze wytwory mistrza Lorenza Rosso. Bogaci Wenecjanie często tylko patrzyli i wychodzili z niczym. Ale czasami coś nabywali lub zaskakiwali wszystkich zakupem dzbana czy kielicha zrobionego przez Paola. Paolo był łysy, beczkowaty i miał silne ręce. Ten cichy mężczyzna – servente Lorenza, czyli główny pomocnik, tuż poniżej maestra – radził sobie sprawnie ze szkłem. Kiedy udało się sprzedać któryś z jego wyrobów, Laura Rosso lubiła sama chodzić do warsztatu, by mu o tym powiedzieć, a wtedy Paolo robił się czerwony i obracał do pieca z lekkim uśmiechem, zaś inni zaczynali się z nim droczyć. Był łagodnym nauczycielem, nigdy nie krzyczał i nikogo nie strofował, tylko poprawiał rękę, żeby nadać szkłu inny kształt, podawał inne narzędzie albo wskazywał głową piec, że szkło znowu trzeba stopić.
Warsztat Rossów zatrudniał garzonetti, żeby podkładali do pieca, zamiatali podłogi, odkładali narzędzia na miejsce i nosili wodę dla ciągle spragnionych pracowników. Jeśli jacyś utrzymali się pięć lat, zostawali garzoni i mieli do odbycia sześcioletni staż u Lorenza i Paola. Orsola uwielbiała obserwować garzoni, jak wydawali się tańczyć wokół jej ojca, gdy ten klęcząc, dmuchał przez piszczel hutniczą i obracał szkłem, by nadać mu odpowiedni kształt; jak brali od niego pręt, by ponownie rozgrzać go w piecu, podawali mu drewniane i metalowe narzędzia: deseczki do podtrzymywania, szczypce, obcęgi czy nożyce, gdy ich potrzebował, wykładali płatki złota, przynosili mniejsze elementy z odpowiednio rozgrzanego szkła, żeby ojciec mógł je dokleić do naczyń, nad którymi pracował, odbijali naczynie od piszczeli i nieśli je między deseczkami do odprężarki, gdzie musiało wystygnąć. Mistrz znajdował się w samym centrum tego tańca i dyrygował tym wszystkim, co się wokół działo. Toczyło się to w łagodnym rytmie, koniecznym, żeby naczynie wyszło takie, jak trzeba. Ojciec rzadko się odzywał, wydawał tylko niezbędne, krótkie komendy. W innych warsztatach robotnicy śpiewali albo opowiadali dowcipy lub historie o kobietach i łodziach, ale Lorenzo Rosso wolał pracować w ciszy. Jego pracownicy się do tego dostosowywali, a jak nie, szukali zajęcia w głośniejszych miejscach.
Marco i Giacomo zaczynali jako garzonetti, gdyż ojciec nie chciał ich faworyzować, musieli więc przez jakiś czas biegać po różne rzeczy, zanim mogli awansować na garzoni i zacząć od podstaw naukę zawodu. Giacomo był solidny jak ojciec; robił, co mu kazano i dokładnie badał każdy proces. Był niczym cień Paola i zawsze pierwszy wyrywał się do zamiecenia potłuczonego szkła, znalezienia zaginionej deseczki czy podniesienia szczypcami płatka złota, który jego nieuważny brat strącił rękawem ze stołu. Nawet po skończeniu pracy Giacomo zostawał w warsztacie, tworząc niezliczone goti – zwykłe szklanki, które czeladnicy robili, żeby doskonalić technikę.
Marco był inny: bardziej leniwy i pewny siebie. Potrafił więcej niż brat i mógłby być może prześcignąć ojca, gdyby się ustatkował i ćwiczył. Nigdy jednak nie robił goti. Ekscytował się nową techniką czy wzorem i potrafił pracować nad tym bez przerwy, nie przejmując się swoimi obowiązkami. Ale kiedy nie udawało mu się tej techniki opanować albo wzór był zbyt skomplikowany, zaczynał się niecierpliwić, tłukł niepotrzebnie to, co zrobił i wybiegał z warsztatu.
– Ta, która wyjdzie za niego za mąż, będzie miała pełne ręce roboty – powiedziała Laura Rosso po jednym z takich napadów, jednak ani ona, ani Lorenzo nie karcili go tak, jak Orsolę, kiedy wpadała w złość.
Paolo też nic nie mówił; wiedział, że Marco będzie kiedyś jego szefem. Giacomo próbował stawić mu czoło i na potwierdzenie tego miał siniaki, gdyż nie był tak twardy, jak brat.
Marco zrobił jedną wyjątkowo piękną rzecz: ozdobny puchar z przezroczystego szkła, z uchwytami w kształcie uskrzydlonych lwów, motywu z flag Wenecji, i czaszą tak płaską, że była niemal tacą. Poświęcił wiele tygodni, by go najpierw narysować, a potem robić kolejne jego elementy, aż w końcu mu się udało. Marco był z niego niezwykle dumny i postanowił, że nie sprzeda go jednak pewnemu Wenecjaninowi, jak wcześniej zamierzał. Zamiast dać go do sklepiku, umieścił puchar na zrobionej przez siebie półce w warsztacie. Któregoś dnia, kiedy nikogo nie było w pobliżu, Orsola próbowała napełnić go wodą, ale niewiele się jej zmieściło w jego płaskim wnętrzu, a i tak całą wylała sobie na sukienkę, kiedy go ruszyła.
Gdy Orsola skończyła siedemnaście lat, bardzo przypominała matkę, ze swoimi ciemnymi włosami, łukami brwi i zniecierpliwioną miną, jakby czekała, że coś się zaraz wydarzy.
I coś się wydarzyło.
Pewnego dnia przyniosła do warsztatu garnek z węgorzami w potrawce, które chciała podgrzać u dołu odprężarki i na chwilę zatrzymała się, by popatrzeć na pracujących mężczyzn. Jej ojciec siedział przy stole, na miejscu, które zwykle zajmował mistrz, a wokół krzątali się serventi i garzoni z piszczelami hutniczymi i szczypcami. Pracowali nad długą, zdobioną rurką, zapewne uchwytem dzbana. Paolo wyciągnął z pieca piszczel, do której była przytwierdzona, i podsunął Lorenzowi Rosso, który użył szczypiec, by delikatnie wykrzywić w kabłąk gorące, pomarańczowe szkło. Następnie zmierzył je cyrklem i skinął głową.
– Perfetto – to było jego ostatnie słowo.
Jeden z czeladników zbliżył się z rozwidlonym prętem, by chwycić zakrzywioną rurkę. Ojciec Orsoli delikatnie postukał w szkło, by odbić je od piszczeli i garzone chwycił je, żeby zanieść do odprężarki, gdzie miało ostygnąć. Ale zrobił to nieuważnie i machnął nieostrożnie prętem, tak że szkło spadło z haczyka i roztrzaskało się o blat stołu. Odłamki rozprysły się po pracowni, jeden wylądował tuż pod stopami Orsoli, a inny, którego celem okazał się Lorenzo Rosso, poszybował jak strzała i wbił się prosto w jego szyję.
Czeladnik zamarł z rozwidlonym prętem, który trzymał w górze niczym rapier. Lorenzo chwycił się za szyję, wyczuł odłamek i go wyciągnął. Był on niczym korek – czerwona ciecz chlusnęła wprost na podłogę. Lorenzo patrzył ze zdziwieniem na kawałek szkła, który trzymał w dłoni. Krew płynęła mu po szyi, a on robił się coraz bardziej szary, aż w końcu zwalił się z ławki.
Orsola wypuściła z rąk potrawkę z węgorzy w tym samym momencie, kiedy garzone wypuścił pręt, a hałas sprawił, że jej bracia nagle odzyskali zdolność ruchu. Marco i Giacomo podbiegli do ojca. Czeladnik ruszył biegiem.
– Sprowadź doktora! – rzucił za nim Marco. – Idź po matkę! – krzyknął do Orsoli. – Przynieście ręczniki!
Była szczęśliwa, że może się na czymś skupić. Pobiegła do kuchni i złapała matkę za rękę, z trudem wydobywając z siebie słowa:
– Padre! Wypadek. Ręczniki.
Laura Rosso popatrzyła na twarz córki, jakby chciała z niej wszystko wyczytać. Potem wstała.
– Maddaleno, weź z szafki ręczniki – poleciła i ruszyła do warsztatu.
Orsola potruchtała za nią.
Maddalena zaczęła krzyczeć, kiedy przybyła z ręcznikami i zobaczyła potłuczony garnek i kałużę z potrawki z węgorzy, która łączyła się z krwawą plamą – wyglądało to tak, jakby węgorze pływały we krwi. Laura klęczała w tej kałuży tuż obok męża i próbowała spódnicą zahamować krwotok. Orsola patrzyła na śliskie od krwi kostki jej stóp.
– Maddalena, basta! – krzyknęła Laura. – Rzuć mi ręcznik.
Maddalena stała jak zaklęta w drzwiach i Orsola musiała zabrać stos ręczników z jej rąk i podać jeden matce, która przycisnęła go do szyi męża. Ręcznik natychmiast zabarwił się purpurowo – jego głęboki kolor w zestawieniu z czystą bielą wydawał się niemal nieprzyzwoity.
– Jeszcze jeden – zawołała Laura.
Orsola podała jej kolejny ręcznik, który wcześniej tak długo prała i bieliła w słońcu. Teraz w ciągu chwili cała ta praca obracała się wniwecz. Poczuła się winna, że myśli w ten sposób.
Giacomo klęczał przy drugim boku ojca, ściskając jego dłoń. Paolo stał, obejmując dwóch garzonetti, z których jeden patrzył na wszystko dzikimi oczami, a drugi krył twarz w jego boku. W tym czasie Marco miotał się po warsztacie.
– Gdzie jest ta canaja?! – wołał. – Zaraz go wypatroszę i pokażę jego wnętrzności jego matce! Gdzie jest lekarz? Pewnie nawet po niego nie poszedł.
Pomocnik rzeczywiście nie szukał lekarza, tylko ukradł łódź, którą przedostał się na terraferma. Nikt go już później nie widział. Jeśli ktoś wymawiał jego imię, Rossowie pluli na ziemię i go przeklinali.
– Madre, czy nie powinniśmy… iść po księdza? – szepnął Giacomo.
Paolo bez słowa odsunął się od garzonetti i zniknął, by jakiegoś poszukać. Jeśli nawet pobiegnie do najbliższego kościoła, San Pietro Martire, tam gdzie Rio dei Vetrai łączy się z Canal Grande Murano, a ksiądz też natychmiast ruszy biegiem, zajmie to ładnych kilka minut. Orsola popatrzyła na wielką kałużę krwi, a potem na twarz ojca. Miał zamknięte oczy i był blady jak pieczarka. Wiedziała, że jest za późno na ostatnie namaszczenie.
Laura Rosso też tak uznała. Zbadała puls męża, a potem przysiadła na stopach i opuściła rękę z zakrwawionym ręcznikiem.
– Che Dio abia pietà della so anema, e de la nostra – powiedziała i się przeżegnała.
Na pogrzebie Lorenza Rosso była Maria Barovier, tak jak wszyscy wytwórcy szkła z Murano, i nawet wenecki kupiec Gottfried Klingenberg, z którym zmarły prowadził większość interesów. Ojciec Orsoli zyskał sobie popularność, ale nie ze względu na osobowość – był człowiekiem cichym i skupionym na rodzinie i pracy – ale z powodu uczciwości i dobrego charakteru, a także wyrobów, które były proste i solidne. Nie zajmował się żyrandolami czy szkłem ozdobnym, więc nie deptał też innym po piętach. Jego warsztat świecił czystością, a ludzie, którzy z nim pracowali, byli, poza Markiem, spokojni. Ale przecież synów się nie wybiera… Jego nagła śmierć była szokiem dla wytwórców szkła, którzy zwykle niewiele o nim myśleli. Przyszli więc tłumnie do Basilica Santi Maria e Donato na mszę pogrzebową, a potem odprowadzili zwłoki do płaskodennej sandolo Rossów, która miała go zawieźć kanałem na pobliski cmentarz, na północno-wschodnim krańcu Murano. Marco i Giacomo wiosłowali, a reszta rodziny szła nadbrzeżem za trumną. Maria Barovier była wśród setek innych żałobników i tym razem posłała Orsoli długie, chłodne spojrzenie, pozbawione emocji, ale nie wrogie.
Parę tygodni później Orsola natknęła się na nią, przechodząc przez Campo San Donato po zmówieniu w bazylice modlitwy za ojca.
– Pomóż mi, Orsolo Rosso – zakomenderowała siedząca na ławce Maria. – Z podagrą nie jest mi łatwo.
Orsola wzięła ją za łokieć i pomogła jej wstać. Po raz pierwszy i ostatni zobaczyła u tej starszej kobiety oznaki słabości.
– Modliłaś się za ojca? – Maria wskazała piękny ceglany budynek Santi Maria e Donato, z łukami i podwójnymi kolumnami.
Wewnątrz znajdowały się wspaniałe, wielesetletnie mozaikowe podłogi, które Orsola lubiła oglądać w czasie mszy. Nie był to najbliższy kościół, ale najpiękniejszy na wyspie.
Skinęła głową, tłumiąc łzy. Nie chciała płakać przy tej kobiecie.
Inna osoba by się przeżegnała, ale nie Maria.
– Nikt nie zasługuje na taką śmierć. – Zmierzyła dziewczynę spojrzeniem. – Dorosłaś, Orsolo Rosso. Jesteś prawie kobietą. Potrzebujesz nowej sukienki.
To była prawda. Piersi jej nabrzmiały i sukienki zaczęły uciskać biust i ramiona. Orsola nie mówiła o tym matce; Laura nagle musiała zająć się warsztatem, więc albo sprawdzała rachunki i zasoby drewna, albo liczyła szklane pręty i kielichy, starając się pojąć wraz z Markiem, jak to wszystko działa. Nowa suknia nie była w tej chwili najważniejsza.
– Proponuję brązową z odrobiną czerwieni – ciągnęła Maria Barovier. – Ta czerwień współgrałaby z twoją cerą i włosami. Musiałaby sprostać wyzwaniu.
Orsola zaczerwieniła się na myśl, że Maria zwróciła uwagę na jej oliwkową cerę, ciemne usta i włosy. Skinęła pokornie głową, niemal się ukłoniła, i pospiesznie odeszła.
Tydzień później jakiś chłopak przyniósł do ich domu pakunek ze zwiniętym materiałem – był to doskonałej jakości len, brązowy, ale z nutką czerwieni.
Żadnej informacji.
– Co za jakość. – Laura Rosso wygładziła dłonią materiał. – Może ktoś chce w ten sposób zapłacić za rachunek. Ale my potrzebujemy pieniędzy, nie lnu. Jak się dowiem, kto to taki, każę mu zapłacić.
Orsola chrząknęła.
– To dla mnie.
– Od kogo? – spytała Laura z podejrzliwością właściwą wszystkim matkom niezamężnych córek.
Orsola się zawahała. Łatwiej było powiedzieć, że to od mężczyzny. Nikogo by to nie zdziwiło. Jej matka zaśmiałaby się tylko, a potem kazała uszyć jej suknię i zabroniła wpuszczać tego mężczyznę do ich domu. Ale…
– To prezent. Od Marii Barovier.
– Jak? – prychnęła matka. – Co ma Marietta do ciebie albo ty do niej?
– Nic. Powiedziała tylko, że potrzebuję sukni. To wszystko.
Spodziewała się, że matka rzuci jej ten pakunek Marii prosto w twarz, ale Laura tylko pomacała doskonałej jakości materiał, przyjrzała się uważnie córce i powiedziała:
– Uszyję jutro tę sukienkę. Włożysz ją, kiedy pójdziesz do niej, żeby poprosić o pomoc.
Usta Orsoli zrobiły się nagle suche, jakby zjadła wcześniej plasterek cytryny.
– O co ci chodzi? Jaką pomoc?
Laura posłała jej długie spojrzenie.
– Andiamo – rzekła i poprowadziła ją przez podwórko do warsztatu. – Popatrz. – Pchnęła drzwi.
Od śmierci ojca Orsola unikała warsztatu. Nie chodziło o to, że bała się widoku krwawej plamy na podłodze – wyszorowała ją najlepiej, jak potrafiła, wraz z matką i Maddaleną, przy czym ta ostatnia wciąż chlipała, a Laura i Orsola zaciskały usta. Następnie garzonetti ułożyli na tym miejscu stos drewna – stos, który nie mógł się wyczerpać i na zawsze już miał zasłaniać ślady krwi maestra. Jednak Lorenzo Rosso był centralną postacią codziennego tańca pracowników i Orsola nie mogła znieść tej luki, jaka po nim została, niepewnych kroków ludzi, którzy starali się jakoś się wokół poruszać. Zastąpił go Marco, który jednak dopiero zdał prova, egzamin, który uczynił go servente. Miał więc zdecydowanie za mało doświadczenia, żeby prowadzić warsztat szklarski. Musiał to jednak robić. Kiedy maestro umierał, jego obowiązki przejmował najstarszy syn. Czasami Orsola widziała, że brat jest zupełnie przytłoczony, że ugina się pod ciężarem obowiązków. Wtedy go żałowała i chciała pocieszyć, ale wiedziała, że wszelkie współczucie wywoła jedynie jego złość.
Teraz rozejrzała się dookoła. Marca i Paola nie było w środku. Dwaj garzoni i garzonetto grali w spigoli, rzucając z trzaskiem kartami, a inny garzonetto spał sobie w najlepsze – rzecz nie do pomyślenia za czasów Lorenza. Wydawało się, że tylko Giacomo pracuje, układając szklane wyroby, co zwykle stanowiło obowiązek garzonetti. Spojrzał na nie przepraszająco i ostrożnie. Normalnie zajmowałby się wytwarzaniem szkła: mieszałby piasek, popiół i wapno według przekazanych mu przez ojca przepisów Rossów, potrzebnych do uzyskania odpowiednich kolorów. Warsztat jednak nie potrzebował nowego szkła, gdyż niczego tu nie produkowano.
– Widzisz? – rzekła Laura Rosso. – Pojawiły się problemy i chcę, żeby Marietta Barovier powiedziała, co mamy robić. – Podniosła kawałek szkła, który nie powinien leżeć na podłodze, i wrzuciła go do taczki ze śmieciami.
Orsola oparła się o futrynę i zaczęła przyglądać matce. Laura bardzo zmieniła się fizycznie od śmierci męża. Nie znaczy to, że się postarzała, chociaż może trochę – włosy jej bardziej posiwiały i zmizerniała, bo jedzenie przestało ją już interesować. Ale zmiana dotyczyła czegoś więcej. Laura zawsze była wzorową żoną mistrza. Nie paradowała wieczorami po nadbrzeżach w czasie passeggiaty, żeby pochwalić się swoim futrem, jak robiły to inne żony mistrzów, nie przerzucała też całej pracy na służbę. Zajmowała się domem, interesowała warsztatem i rozmawiała z mężem o interesach, chociaż nigdy nie podejmowała decyzji. Umiała czytać i trochę rachować – na tyle, by pomagać w prowadzeniu ksiąg. Nie łajała nikogo i nie narzekała, ale potrafiła być stanowcza w stosunku do Orsoli, Maddaleny, czeladników, rzeźnika czy sprzedawców ryb i warzyw. Utrzymywała dom w czystości. Nie piła za dużo wina. Jej jedyną słabość stanowiły biscotti i suszone owoce.
W ciągu pierwszych dni po śmierci męża była odrętwiała, nie płakała w trakcie mszy, drogi na cmentarz czy samego pogrzebu. Orsola wiedziała, że matka nie jest pozbawiona emocji, ale wydawało się, że skupia wzrok na odległych górach terraferma, widocznych w czasie pogodnych dni.
Na osobności skarżyła się Orsoli i Giacomowi, że Marco nie ma głowy do prowadzenia interesów w tak pełnym rywalizacji miejscu, jak Murano, gdzie wiele warsztatów walczyło o tych samych klientów: Anglików, Francuzów, Niemców, Holendrów i Turków, kupujących przez weneckich pośredników. Marco mógł wydmuchać i ozdobić puchar, ale nie wiedział, jak zarządzać ludźmi, by tworzyli dziesiątki takich samych albo niemal takich samych kielichów, w których różnice może wychwycić jedynie wprawione oko. Nie negocjował też z wykształconymi kupcami z okolic Ponte di Rialto, którzy potrafili pozbawić wszystkiego rzemieślników, oczarowanych ich pięknymi, czarnymi, aksamitnymi strojami, modnie przystrzyżonymi brodami i tym, że są traktowani jak zabawni, sprytni kompani, którym z uśmiechem wciąż dolewa się wina. Lorenzowi udawało się negocjować przyzwoite warunki, ponieważ był uparty. Nie chciał pić wina i nie ulegał uśmiechom kupców. Ale Marco uwielbiał wino i pochlebstwa. Doprowadziłby rodzinny warsztat do ruiny, gdyby nie towarzyszył mu ktoś, kto temperowałby jego zachwyt piciem, żartami i fałszywym podziwem. W izbie musiał być ktoś, kto się nie uśmiechał. Orsola wiedziała, że matka to potrafi.
Parę tygodni wcześniej Laura Rosso i Marco popłynęli traghetto, regularnie kursującą do Wenecji gondolą, na spotkanie z Gottfriedem Klingenbergiem w Fondaco dei Tedeschi, gdzie mieszkali i pracowali niemieccy kupcy. Po powrocie matka niewiele mówiła o spotkaniu, poza tym, że obiecali dostarczyć zamówione wcześniej kielichy i misy. I to się udało, ponieważ Paolo cierpliwie, po cichu, poprawiał błędy Marca. Jednak Klingenberg nie złożył nowego zamówienia. I dlatego praca w warsztacie zamarła.
– Spytaj Mariettę Barovier, co mamy robić – powtórzyła Laura.
Orsola skinęła głową.
– Musimy się zmierzyć z jeszcze jedną rzeczą – dodała matka. – Wkrótce wszyscy to zauważą. – Naciągnęła suknię, a Orsola wbiła wzrok w jej brzuch: to była jedyna część ciała Laury, która rosła, kiedy wszystkie pozostałe skurczyły się z żalu. Nie pogłaskała brzucha, jak zwykle robiły inne kobiety, kiedy przekazywały tę wiadomość. Laura Rosso nie była tak bezceremonialna.
– Więc musisz jeść, madre, żeby nie stracić tego dziecka, jak innych – powiedziała Orsola, skupiając się na stronie praktycznej ciąży, by ukryć wstrząs, jakiego doznała. Matka była zbyt stara na kolejne dziecko, a poza tym nie miała męża, który by je utrzymał.
– Powiedz Marietcie o dziecku – dodała Laura – ale nikomu innemu. Może to ją trochę zmiękczy.
Zanim Orsola poszła do Marii Barovier, matka uszyła dla niej sukienkę z podarowanego materiału. Orsola miała ją nosić przez wiele lat, nawet gdy moda się zmieniała, i sukienkę komplementowano z powodu jej ponadczasowego kroju i świetnego materiału, którego kolor łączył w sobie codzienny brąz i szlachetną czerwień.
Kiedy Orsola weszła po raz drugi na posesję Barovierów, tym razem jako młoda kobieta w świeżej, nowej sukni, a nie dziewczynka w ubłoconym stroju, na podwórku panował taki sam bałagan, jak wcześniej. Było tam nawet więcej potłuczonego szkła, które leżało wszędzie dokoła. Podwórko Rossów mogło się szybko upodobnić do tego. Tym razem zapukała do drzwi, a nie zakradła się do warsztatu. Otworzył ten sam młody człowiek, którego Maria łajała z powodu zbyt grubego pręta. Nie był już niewyrośniętym garzone, miał silne ramiona servente, chociaż wciąż był szczupły. Oczy miał tak czarne, że nie było widać źrenic.
– Sì?
– Chcę rozmawiać z signorą Marią. Powiedz jej, że przyszła Orsola Rosso.
– Nikogo nie przyjmuje. – Chciał zamknąć drzwi, ale złapała za węgar. Spojrzał na jej rękę.
– Powiedz, że przyszła Orsola Rosso – powtórzyła. – Jeśli jej nie powiesz, a dowie się później, że mnie odprawiłeś, do końca życia będziesz robił goti.
Pomocnik patrzył na nią przez chwilę, a potem poszedł poszukać Marii. Orsola nie podążyła za nim – pozostała na zewnątrz. Kusiło ją, żeby przyjrzeć się kolorom składowanego tu szkła i zajrzeć przez okno do warsztatu, by podejrzeć, co sprzedają, sprawdzić wyrzucone odłamki. Tym razem nie przyszła tu jednak na przeszpiegi, stała więc nieruchomo, obejmując się ramionami.
Maria Barovier nie dała jej czekać: nie musiała grać czy potwierdzać swoją wyższość. Była tak pewna własnej pozycji, że nie musiała uciekać się do takich sztuczek. Przyszła zaraz od pieca; pomocnik szedł za nią, aż w końcu machnęła ręką, nawet na niego nie patrząc.
– Stefano, wracaj do środka. Uważaj na niebieskie szkło.
Skinął głową i zerkając jeszcze na Orsolę, zniknął we wnętrzu warsztatu.
– Tędy. – Maria poprowadziła dziewczynę przez podwórko na dziedziniec, który przypominał ten Rossów, z kamienną studnią na środku, z wyrzeźbionymi czterema urnami. Wokół grzebały kurczaki, które gdakały z oburzenia, kiedy ich pani przegoniła je od studni, żeby się oprzeć o cembrowinę. Dziedziniec pachniał bazylią, która rosła w doniczkach na słońcu. Mimo sukcesów Barovierowie nie zachowywali się ostentacyjnie.
Maria Barovier założyła ręce na piersi.
– Czego potrzebujesz?
Orsola wyjaśniła na tyle jasno, na ile mogła, wiedząc, że Maria chce przede wszystkim znać fakty. Rzeczywiście słuchała uważnie, a jej brwi uniosły się tylko, kiedy usłyszała, że Laura Rosso jest w ciąży.
– Gottfried Klingenberg to wasz pośrednik z Rialto, prawda? – powiedziała. – Widziałam go na pogrzebie twojego ojca. To wielki honor, że przyszedł. Co dokładnie powiedział, kiedy nie złożył nowego zamówienia?
– Powiedział, że jest wdzięczny, że udało nam się skończyć pracę na czas i że sprawdzi, jak pójdzie sprzedaż tych towarów stałym klientom.
– Tych towarów? Tak powiedział?
– Sì.
– To znaczy, że różnią się od poprzednich. Porównał je z naczyniami twojego ojca i wypadły gorzej. Klingenberg zna się na szkle. Całe szkło świata przechodzi przez Wenecję, a on widział większą jego część. Porozmawiam z nim, dowiem się, o jakie wady chodzi. Znam go od dawna. Może nie mówić tego twojej matce czy bratu, ale ucieszy się, mogąc podzielić się tym ze mną. Jak już będziecie wiedzieć, zdecydujecie, czy uda wam się usunąć te wady. Przyjdź tu za trzy dni.
Starsza kobieta odepchnęła się od studni; spotkanie najwyraźniej dobiegło końca. Odprowadziła dziewczynę przez podwórko do wychodzącej na uliczkę bramy. Otwierając ją, zlustrowała Orsolę od stóp do głów, a następnie skinęła lekko głową. Był to jedyny znak, że zauważyła i zaakceptowała nową sukienkę.
Trzy dni później Stefano otworzył Orsoli drzwi do warsztatu i stanął z boku, wodząc za nią wzrokiem – czuła jego spojrzenie na plecach, jakby dźgał ją kijem.
– Kielichy nie odpowiadają poprzednim – oznajmiła Maria Barovier, kiedy już stanęły przy studni. Przy doniczkach z bazylią drzemał zwinięty w kłębek kot. – Ich podstawy są za grube, czary nie są równe i w szkle są pęcherzyki. Twój brat i jego pracownicy stracili kontrolę nad szkłem. Klingenberg wziął je z szacunku dla twojego ojca, ale musiał sprzedać ze stratą. Już więcej nie popełni tak sentymentalnego błędu.
Orsola milczała, myśląc o tych słowach. Spodziewała się tego, ale i tak było to bolesne.
– Co mamy robić?
– Więcej różnych rzeczy – zaproponowała Maria. – Twój ojciec skupiał się na kielichach, szklankach, dzbanach i misach, prawda?
Orsola skinęła głową.
– Może spróbujcie robić więcej szklanek. Zwykłe codzienne kieliszki i szklanki, a nie tylko ozdobne kielichy czy puchary? Ładne goti, które mogą robić garzoni. Talerze. Tace. Proste, bez zbędnych zdobień. Może Marco będzie sobie lepiej radził z którąś z tych rzeczy. A może Giacomo jest w czymś dobry, tylko nie miał okazji tego zademonstrować. Obaj muszą ustalić, co potrafią robić, a nie naśladować ślepo ojca. Każdy wytwórca szkła jest inny, tak jak każdy pieśniarz brzmi inaczej i każda kobieta robi inne spaghetti. Servente twojego ojca, Paolo, potrafi wykonywać swoją pracę. Pokaże twoim braciom, co robić, ale nie zostanie ich mistrzem, bo nie należy do Rossów. Oni sami muszą jednak działać szybko, zanim stracą sympatię Klingenberga, bo on niedługo znajdzie innych dostawców.
Rada była rozsądna, ale mógł jej udzielić niemal każdy, a Laura Rosso i nawet Marco sami by pewnie do tego doszli.
– Jeszcze jedno, koraliki.
– Koraliki?
Rossowie nigdy nie robili koralików. Były one tanie, nierzucające się w oczy i przynosiły niewielkie zyski; szklarze produkowali je między bardziej prestiżowymi zamówieniami. Jedynie rosetty Barovierów były bardziej cenione.
– Koraliki, które ty mogłabyś robić?
– Ja? – Orsola nigdy nie tknęła gorącego szkła. Prała i pomagała Maddalenie przy gotowaniu i sprzątaniu; uprawiała ogródek i opiekowała się kuzynami. Czasami też pomagała w pakowaniu szkła do wysyłki. Troszczenie się o warsztat zostawiała matce. Maria Barovier była jedyną znaną jej wytwórczynią szkła i Orsola nie bardzo wiedziała, jak do tego doszło. Maria nigdy nie wyszła za mąż – czy dlatego, że zajmowała się szkłem, czy też zajmowała się szkłem, bo nigdy nie miała męża?
– Koraliki wypełniają przestrzeń między innymi zamówieniami – wyjaśniła Maria. – Są mało znaczące i dlatego właśnie mogą się nimi zajmować kobiety. Żaden mężczyzna nie poczuje się zagrożony, kiedy zaczniesz robić koraliki. A właśnie teraz jest na nie popyt. Kupcy zabierają je w dalekie handlowe podróże. Król Hiszpanii zamówił koraliki, z którymi jego statki płyną na zachód.
– Na zachód? – Orsola słyszała o statkach, które płynęły na wschód, do Konstantynopola, Aleksandrii czy Akry, a na zachód najdalej do Hiszpanii. Na zachód od Hiszpanii było już tylko morze.
– Szukają nowej drogi do Azji. Moje rosette wyruszyły wraz z nimi. – Maria wyglądała na zadowoloną ze swego triumfu.
– Czy nauczysz mnie, pani, jak się robi rosette?
– Nie, dziecko. Pokazałabym ci to, gdybyś była moją córką. Ale dzieła Barovierów zostaną u Barovierów. Możesz się jednak nauczyć wyrabiania innych koralików. Prostszych. Proste koraliki będą się dobrze sprzedawać. To nie jedyna odpowiedź na problemy twojej rodziny, ale jedna z odpowiedzi.
– Brat nigdy nie zgodzi się na dziewczynę w warsztacie. Nigdzie tak nie ma. – Orsola zaczerwieniła się, ponieważ u Barovierów właśnie tak było.
Maria zachichotała.
– Możesz je robić w kuchni, a nie w warsztacie. Marco nie musi o tym wiedzieć, aż dojdziesz do wprawy. Jeśli będziesz dobra, zrozumie, co może stracić. Widziałaś, jak się wytwarza koraliki a lume?
Orsola potrząsnęła głową.
– Koraliki można robić na dwa sposoby: z ciągniętych prętów, które się tnie i poleruje, albo nad palnikiem. Musisz stopić kawałek szkła i owinąć go wokół metalowego pręta, następnie możesz go uformować przez toczenie albo za pomocą narzędzi, w taki kształt, jaki ci odpowiada. Nie jestem w tym dobra, ale mam kuzynkę, która może cię tego nauczyć. Pójdź jutro po południu do Eleny Barovier, która mieszka za kościołem San Pietro Martire, i poproś o pomoc. Elena ma dodatkowy palnik. Powiem jej, żeby ci go pożyczyła do czasu, gdy zrobisz swój.
Jak parę koralików może zmniejszyć długi, w które wpadła jej rodzina?
– Grazie – powiedziała jednak Orsola. – Posłucham twojej rady, pani.
– Zawsze chciałam mieć córkę – mruknęła Maria Barovier – tak żeby przebiła wszystkich mężczyzn.
Elena Barovier była jednym z członków tej licznej rodziny, żyjącej na Murano, i mieszkała w domu pełnym szklarzy, ich żon i dzieci. Była co najmniej dwadzieścia lat starsza od Orsoli i miała, jak Maria, kanciaste czoło, ostro zakończoną szczękę i porywczy charakter. Ona też nie wyszła za mąż i zamiast wstąpić do klasztoru, mieszkała przy jednym ze swoich braci. Tak bardzo wtapiała się w domowe gospodarstwo, że trudno ją było odróżnić od żon i matek. Nie zachowywała się szczególnie przyjaźnie, kiedy Orsola pojawiła się w jej domu, ale Maria uprzedziła ją o tej wizycie, a Elena czuła wystarczający respekt przed swą kuzynką, żeby się jej nie sprzeciwiać. Postawiła więc swój palnik na rogu stołu, przy którym niedawno jadła rodzina. Przechodzące kobiety i dzieci spoglądały na nią przelotnie, ale nie pytały, co mała Rosso robi przy stole Barovierów. Zapewne Maria z nimi też rozmawiała.
– Nigdy nie robiłaś niczego ze szkła, prawda? – W głosie Eleny pobrzmiewały ciekawość i protekcjonalne nuty.
Orsola potwierdziła.
– Więc na początek coś prostego. Musisz się nauczyć, jak zrobić prosty koralik w jednym kolorze i bez ozdób. Najpierw przygotujemy palnik. – Wzięła metalowy pojemnik w kształcie gruszki, wielkości swego przedramienia i otworzyła umocowane na zawiasach wieczko. – Przede wszystkim bierzemy nieco łoju – kup trochę u rzeźnika – i go rozpuszczamy.
Elena potrzymała chwilę palnik nad ogniem, aż łój zaczął tworzyć niewielką kałużę. Orsola zmarszczyła nosek, ale starała się nie krzywić, czując smród zjełczałego tłuszczu.
– Przyzwyczaisz się – rzuciła Elena. – Przy a lume jest brzydki zapach.
Kiedy łój się stopił, włożyła do niego metalowy walec ze szmatą w środku – jeden jej koniec pływał w łoju, a drugi wystawał przez dziobek palnika. Postawiła go na stole i zapaliła szmatę, następnie usiadła przed palnikiem z rękami po obu jego stronach. W jednej miała mały, przypominający rożen pręcik, a w drugiej kawałek pręta z zielonego szkła.
– Wkładam go do ognia, ale nic się nie dzieje – za mało gorąca. Dlatego robię tak.
Pokazała stojący pod stołem miech z dołączoną do niego rurką, która przechodziła przez blat i znajdowała się w pobliżu ognia. Elena zaczęła naciskać miech nogą, a powietrze, które przechodziło przez rurkę, rozjaśniło i wzmocniło płomień.
– Dodatkowa porcja powietrza sprawia, że szkło można stopić. Popatrz, co się dzieje. Koniec zielonego pręta spomarańczowiał, zaczął mięknąć i opadać jak więdnący kwiat.
Elena wyjęła szkło z płomienia i okręciła odrobinę wokół pręcika, który zaczęła obracać między palcami.
– Obracasz półtora raza w jedną i półtora raza w drugą stronę i tak dalej – wyjaśniła. – Wtedy szkło równo się układa i jest symetryczne. Symetria to podstawa przy produkcji koralików i większości rzeczy ze szkła. Musisz to wiedzieć, skoro jesteś Rosso.
Orsola skinęła głową, wciąż wpatrując się w koralik, powstający tak bez wysiłku na pręciku Eleny. Ona zaś znowu uniosła go do płomienia, żeby rozgrzać, a następnie wzięła małą metalową płytkę i zaczęła nią formować koralik, który najpierw stał się beczułkowaty, następnie owalny, a na koniec ponownie okrągły. – Canella, ulivetta, paternostro – recytowała przy kolejnych przekształceniach.
„Popisuje się” – pomyślała Orsola. Mimo to umiejętności nauczycielki zrobiły na niej wrażenie.
Elena długo wpatrywała się w okrągły paternostro – właśnie takich koralików używano do różańca – wciąż go obracając. W końcu zadowolona włożyła pręcik z koralikiem na dole do metalowego pudełka z popiołem, dbając o to, by szkło było dobrze przykryte.
– Zostawiamy je na noc do schłodzenia. Teraz – wstała – twoja kolej.
Chociaż Orsola bardzo chciała się uczyć, niechętnie zajęła miejsce przed palnikiem. Od dawna nie musiała się uczyć niczego nowego, zwłaszcza z kimś takim jak Elena Barovier w charakterze nadzorcy.
– Wybierz kolor. – Elena wskazała stosik prętów leżących na stole.
Orsola wybrała krwistoczerwony. Rosso dla Rosso.
Elena potrząsnęła głową.
– Za trudne na początek. Czerwone szkło nie znosi gorąca, łatwo się przepala.
Orsola odłożyła czerwony pręt i wzięła zielony.
– Weź lepiej przezroczysty. Mętne szkło szybciej stygnie, więc musisz szybciej pracować. Weź ten – podała jej najmniej ciekawe, przezroczyste białe szkło. – Więcej wybacza.
Przez następną godzinę Orsola walczyła z przezroczystym szkłem, paląc je, parząc siebie, upuszczając, robiąc kolejne bryłowate, niekształtne korale, brzydkie i koślawe. Nie mogła obracać metalowego pręcika cały czas równo, próbując robić coś zupełnie innego z płytką w drugiej dłoni, w dodatku jeszcze naciskając nogą miech pod stołem. Przypominało to żonglowanie trzema rzeczami o różnym kształcie i wadze.
– Mariavergine – burknęła Elena przy kolejnej próbie. – Dlaczego Maria uważa, że ci się uda?
Orsola cała poczerwieniała jak pręt, który wybrała na samym początku. Zadania nie ułatwiało to, że Elena nie była przyzwyczajona do uczenia. Nie wyjaśniała ważnych rzeczy, zakładała określoną wiedzę, szybko się niecierpliwiła. Jeśli już się posiadło jakąś umiejętność, może być trudno postawić się w sytuacji nowicjusza. Orsola przypomniała sobie Maddalenę, która przewracała oczami i zabierała jej nóż, kiedy jako dziewczynka zbyt wolno podwiązywała fasolę, albo kładła ręce na jej dłoniach, żeby szybciej mieszała moczące się pranie.
Kiedy tak pracowały, Orsola męcząc się, Elena krytykując i czasami biorąc pręcik, żeby zapobiec katastrofie, inni Barovierowie wchodzili i wychodzili, przynosili wodę, cytryny, chleb, oliwki, gonili piłkę albo siebie samych. Niektórzy w ogóle nie zwracali na nią uwagi, inni zaglądali Orsoli przez ramię, żeby zobaczyć, co robi. Jakieś dziecko usłyszało jej ciche przekleństwo, kiedy po uformowaniu koralika w idealny kształt nagle go zepsuła, i wybiegło ze śmiechem na podwórko.
– Maledizione! Ta Rosso powiedziała: maledizione!
W końcu Orsoli udało się zrobić jeden sensowny ulivetta spoletta, owalny koralik, który bardziej wybaczał niedociągnięcia niż okrągły paternostro.
– Wystarczy. – Elena skinęła głową.
Kiedy Orsola włożyła jedyny wart zachowania koralik do popiołu wraz z tym, który na początku zrobiła jej nauczycielka, poczuła znużenie i dumę. Wyprostowała się i westchnęła, rozciągając obolałe plecy.
Elena zgasiła palnik, a potem postawiła przed nią kieliszek wina – był to pierwszy przyjazny gest, chociaż już uczenie konkurencji, jak się robi koraliki, było hojnym aktem, nawet jeśli kazał jej to zrobić ktoś inny.
– Musisz bardzo dużo ćwiczyć, zanim opanujesz produkcję koralików – powiedziała nauczycielka, gdy wypiła pierwszy łyk wina. Orsola widziała tylko raz czy dwa Marca, jak pije w ten sposób. Wydawało jej się, że wino trzeba sączyć.
– Najtrudniej robić wszystkie trzy rzeczy naraz – poskarżyła się Orsola. – Muszę jednocześnie obracać szkło, kształtować je i pompować powietrze.
– Zaczekaj, aż dojdziesz do zdobienia drugim albo trzecim kolorem. Wtedy zobaczysz, jak jest trudno!
Orsola tak się skupiła na opanowaniu swojego nieciekawego, przezroczystego szkła, że zapomniała o tym, iż powinna nauczyć się też innych technik.
– A każdy kolor, czy to przezroczysty, półprzezroczysty czy matowy, inaczej reaguje na gorąco – ciągnęła Elena – I będziesz musiała nauczyć się pracy z dwoma rodzajami szkła naraz. A potem, jak zechcesz dodać trzeci czy czwarty kolor, będziesz musiała nauczyć się, jak to zrobić, bez niszczenia tego, co zrobiłaś wcześniej, bo płomień za każdym razem zmienia koralik. I wszystkie kolory wydają się w nim pomarańczowe, więc trzeba zapamiętać, gdzie masz jaki. Ale długo jeszcze nie będziesz robiła niczego skomplikowanego. Najpierw musisz się nauczyć, jak zapanować nad rozgrzanym szkłem na pręciku. Masz w domu miód? Ale przezroczysty i ciekły, a nie zestalony?
Orsola skinęła głową.
– Miód przypomina stopione szkło. Weź trochę na patyczek i obracaj, przenosząc z jednego patyka na drugi. Tak będziesz mogła ćwiczyć.
Orsola wyobraziła sobie, jak ćwiczy z miodem na patyczkach przy matce i braciach. Giacomo może to zaakceptować, ale Marco będzie szydził, a Laura Rosso potrząsać głową i powtarzać, że powinna się zająć praniem.
– Nie martw się – powiedziała nagle Elena. – Nauczysz się wszystkiego. Bo musisz. Tak przynajmniej mówiła mi Maria.
– Chcę pomóc rodzinie.
– Ja robię koraliki, żeby nie iść do zakonu.
Orsola skinęła głową. Ona też nie chciała iść do zakonu, jak to się działo w przypadku wielu kobiet bez mężów. Nie miała też zamiaru pozostać niezamężna.
– Co robisz?
Marco patrzył na siostrę, która obracała miód na patyczku, starając się mu nadać kształt drugim patyczkiem. Zalała miodem cały stół w kuchni i musiała się przenieść na podwórko, gdzie miód płonął złoto w świetle słońca. Myślała, że będzie tu sama; nie sądziła, że ktokolwiek wyjdzie z warsztatu. Marcowi towarzyszyła matka.
– Ja… bawię się.
Marco cmoknął z dezaprobatą.
– Dlaczego Bóg mnie pokarał tak leniwą siostrą?
Orsola oblała się rumieńcem. Brat miał o niej bardzo złe mniemanie, a przecież to jemu chciała, musiała zaimponować. Wydawało się, że nigdy nie zdoła wspiąć się na ten szczyt.
Marco nie był ciekawy – wystarczyło mu jedno pytanie i jej ułomna odpowiedź. Był wyraźnie zajęty, gdyż niósł swój puchar z uchwytami w formie lwów.
– Powinnam iść z tobą – powiedziała Laura Rosso.
– Nie chcę, żeby matka wszędzie szła ze mną i próbowała za mnie robić interesy. – Marco otworzył furtkę i wyszedł na calle.
– Dokąd idzie? – spytała Orsola.
– Pokazać swój puchar Klingenbergowi. Ten Niemiec chce go podobno zobaczyć. Marco uważa, że projekt jest tak świetny, że przyniesie nam nowe zamówienie.
Laura pospieszyła za synem, a Orsola zawołała za nimi:
– Che San Nicolò te tegna ’na man sul cao! – Chociaż nie wiedziała, czy Marco potrzebuje właśnie błogosławieństwa.
Znowu zaczęła ćwiczyć, obracając patyczek między kciukiem a palcem wskazującym, tak aby ruch był płynny i by uzyskać panowanie nad miodem. Zdarzało się, że w pełni kontrolowała sytuację – miód jej słuchał, ale potem jak niesforne dziecko wyrywał się i spadał na talerz, który podstawiła, by wyłapywać krople. Pod koniec pierwszej godziny ćwiczeń sytuacja niewiele się poprawiła.
– Co robisz? – To pytanie dobiegło do niej po raz drugi. Tym razem zadał je Giacomo, znacznie łagodniejszym tonem niż Marco.
Orsola odłożyła patyczki na talerz, na którym utworzyła się plama miodu.
– Próbuję zapanować nad szkłem.
– Szkłem. – Giacomo przeciągnął palcem po talerzu. – Zabawne, smakuje zupełnie inaczej niż szkło.
– Ćwiczę z miodem.
Brat uśmiechnął się.
– Nie śmiej się. Próbuję… robić koraliki. Z palnikiem. Widziałeś, jak je robią?
– Parę razy. Ta metoda nie jest zbyt wydajna. O wiele więcej można zrobić, dzieląc szklany pręt.
– Te będą ładniejsze. Zdobione.
Opowiedziała bratu, co poradziła jej Maria Barovier i jak Elena Barovier zaczęła ją uczyć pracy z palnikiem, i kazała ćwiczyć z miodem. Giacomo nie przerywał jej, nie patrzył też na nią sceptycznie i jej nie beształ. Milczał przez chwilę, kiedy skończyła.
– Koraliki nas nie zbawią – rzekł w końcu. – Mamy za duże długi – urwał. – Wiesz, że Marco popłynął do Klingenberga ze swoim pucharem. Myśli, że ten puchar nas uratuje.
– Widziałam, jak go niósł. Próbowałam kiedyś w tajemnicy z niego pić i woda rozlała się dookoła.
– Też próbowałem.
Zaśmiali się.
– Klingenberg nie jest głupi, od razu to zauważy – powiedział Giacomo. – Odrzuci propozycję naszego brata, że może te puchary dostać na wyłączność, i Marco wróci wściekły.
– Kolejny powód, żebym zajęła się koralikami. Nie będę konkurencją dla warsztatu, a zawsze trochę zarobię. Wystarczy na zakupy na targu albo na dziecko.
Przez chwilę milczeli, myśląc o przyszłym bracie lub siostrze. Giacomo wskazał miód.
– I jak ci idzie?
– Fatalnie! Nie potrafię zapanować nad tym wszystkim.
– Jak często musisz ćwiczyć? Co mówiła Elena Barovier?
– Codziennie przez trzy tygodnie.
– A który to dzień?
Uśmiechnęła się.
– Pierwszy.
– Więc jej słuchaj i ćwicz dalej. Wiesz, ile musiałem ćwiczyć przy goti? Sześć miesięcy! Musisz być cierpliwa. Paolo mnie tego nauczył.
– I musisz mi jeszcze zrobić miech.
Marco nie wrócił z Wenecji tego wieczoru. Normalnie rodzina by się tym nie przejęła, gdyż paru jego przyjaciół mieszkało w La Serenissimie, jak nazywano to miasto, i czasami się u nich zatrzymywał. Jednak miał tego dnia spotkanie z Gottfriedem Klingenbergiem i Orsola wiedziała, że gdyby poszło dobrze, Marco wolałby świętować z rodziną na Murano, a nie z przyjaciółmi, i wróciłby prosto do domu. W Wenecji zaś mógł znaleźć tawernę, w której nikt go nie znał, i pić, żeby zapomnieć o problemach. Kiedy zrobiło się późno, Orsola, Giacomo i ich matka usiedli przy stole na dziedzińcu i czekali. Orsola próbowała cerować koszule przy świetle świecy, ale musiała wciąż poprawiać ściegi, Giacomo coś szkicował, a Laura Rosso po prostu siedziała.
– Powinnam była z nim pojechać – powtarzała, wygładzając suknię na brzuchu. – Klingenberg zna mnie i mnie słucha. Ale Marco się nie zgodził, on jest mistrzem i to on ma pokazywać produkty kupcom i z nimi negocjować, chociaż nie wie, jak to się robi.
Giacomo zamarł z węglem w dłoni.
– Madre, wiesz, że w jego pucharze mieści się niewiele płynu. A ta odrobina rozlewa się, kiedy próbujesz pić.
– Tak, oczywiście. Próbowałam kiedyś to robić.
Orsola popatrzyła porozumiewawczo na brata i uśmiechnęła się na myśl, że wszyscy troje w tajemnicy sprawdzili puchar Marca.
– Nie mógłby go trochę zmienić? – spytała. – Na tyle, żeby można go było używać?
– Marco nikogo nie chce słuchać – powiedział Giacomo. – Jest tak dumny, że wstydziłby się go zmienić, nieważne, czy poprosi o to Klingenberg, czy któreś z nas.
„Jak to się stało, że pozwoliliśmy, by rządził nami młody tyran?” – pomyślała Orsola. Znała jednak odpowiedź: rodzice nie próbowali zapanować nad Markiem, pozwalali mu robić, co chce, i wierzyć, że ma rację. Może wydawało im się, że z czasem dojrzeje, ustatkuje się i odkryje wartość pokory. Jednak Lorenzo Rosso zbyt wcześnie odszedł z tego świata, a Marco musiał przejąć warsztat bez odrobienia tej ważnej lekcji. Teraz Klingenberg zawstydził go, a on będzie się wyżywał na rodzinie.
Kiedy Marco nie wrócił do następnego popołudnia, Giacomo poprosił Paola, żeby poprowadził warsztat, a sam zapłacił Brunowi, gondolierowi z Murano, który pływał traghetto do Wenecji, i udał się na poszukiwania brata. Rossowie mieli własną łódź, ale poruszali się nią wokół Murano i na lagunie, gdy chcieli dotrzeć do jakiejś mniejszej wysepki, rzadko zaś do Wenecji. Giacomo nie miał ochoty manewrować nią na zatłoczonych weneckich kanałach, a już zwłaszcza na Canal Grande.
– Weź mnie ze sobą – błagała Orsola. – Wenecja jest duża. Będziesz potrzebował pomocy.
Giacomo zawahał się, a potem skinął głową. Starała się nie okazywać zadowolenia, ale podnieciła ją perspektywa wyprawy do Wenecji. Mimo jej bliskości była tam zaledwie parę razy, bo ojciec twierdził, że nie potrzeba wozić tam i z powrotem dodatkowego ciężaru.
Bruno był uradowany, że otrzyma zapłatę za dodatkową osobę i czynił nawet sprośne uwagi na temat Orsoli, aż w końcu Giacomo powiedział, że jeśli się nie zamknie, nie dostanie tych dodatkowych pieniędzy.
– Jak tak, to zostawię was na La Serenissimie i będziecie mogli oboje wracać wpław – odparował Bruno, rechocząc.
Przestał jednak komplementować okrągłości Orsoli i skupił się na wiosłowaniu, gdyż gondola wpłynęła właśnie na bardziej wzburzone fale na środku laguny. Za każdym razem, kiedy przepływali koło kościoła, żegnał się i oznajmiał tubalnym głosem:
– San Michele. San Cristoforo. Santa Maria Assunta.
Ten ostatni był pierwszym kościołem na północnym nadbrzeżu Wenecji i miał wysoką campanile, dzwonnicę, jak wiele tamtejszych świątyń. Orsola poczuła, jak kurczy się jej żołądek, gdy patrzyła na ściśnięte budynki na nadbrzeżu i wzdłuż kanałów. Na Murano były podobne, ale ona znała wszystkich ich mieszkańców. Domy weneckie były o jedno lub dwa piętra wyższe od tych z Murano i miały długie, wystające kominy ze stożkowymi zakończeniami. Kiedy znaleźli się na kanale prowadzącym do Canal Grande, szerokie światło laguny zwęziło się wśród cieni, Orsola poczuła, że domy zaczynają się do niej zbliżać. Wszędzie widać było pranie wiszące niczym chorągwie na drągach wystawionych przez okna, białe koszule z powiewającymi rękawami, przypięte na plecach. Z wysokich okien wychylały się kobiety, które trzepały dywany, wylewały wodę lub strząsały pościel. Robiły to, co Orsola codziennie, ale tutaj te działania wydawały się egzotyczne i fascynujące.
Kiedy nagle wpłynęli między łodzie, w Brunie nastąpiła przemiana. Ruch był tu znacznie większy niż na Murano i wiosłujący musiał się wykazywać prawdziwą umiejętnością, żeby uniknąć kolizji. Stał się jeszcze bardziej pewny siebie, pogwizdywał prostackie piosenki i przeklinał dużo bardziej niż na wodach Murano, gdzie o wszystkim doniesiono by jego matce.
– Oe, becco fotuo! – zawołał do gondoli, która znalazła się na ich drodze.
Tamten gondolier skrzywił się na te słowa.
– Puttana di Dio! – odkrzyknął. – Ta morti cani!
– In mona a to mare!
– Eh, cazzetto, ocio, mona! – krzyknął jakiś inny, bo Bruno poświęcał więcej uwagi przekleństwom niż wiosłowaniu. – Ti xe imatonìo?
A potem wydawało się, że wszyscy gondolierzy na kanale wesoło przeklinają i nawet wyśpiewują obelgi: Buzaròn! Mona! Magnamerda! Visdecasso!
– Zatkaj uszy, Orsolo! – zawołał do niej brat, ale ona śmiała się z tych wulgaryzmów i z tego, że Bruno bez problemu przekształcił się w pyskatego weneckiego gondoliera.
Minęli Campo San Sanciano, gdzie mieszkańcy Murano zwykle wysiadali, by iść pieszo do centrum, i skierowali się ku Canal Grande. Nagle otoczyły ich łodzie, które, jak się wydawało, płynęły w zupełnym chaosie we wszystkich możliwych kierunkach. Wody były wzburzone z powodu ruchu i Rossowie musieli trzymać się burt, żeby nie wypaść. Były tu sandoli, proste płaskodenne łódki, podobne do ich rodzinnej, które poza wioślarzem mogły przewieźć jedną lub dwie osoby albo towar; większe peate, które kursowały w górę i w dół kanału, z dwoma wioślarzami i, zwykle, z ładunkiem; eleganckie caorline, z dwiema dziobnicami w kształcie półksiężyca, a także wiele gondoli, długich i wąskich, płaskodennych, z felze, czyli kabiną pośrodku, ze zdejmowanymi czarnymi panelami, które chroniły pasażerów przed deszczem i słońcem. Prowadzili je jeden lub dwaj gondolierzy, którzy nosili niebieskie, czarne albo czerwone bluzy z wystającymi spod nich mankietami białych koszul, ciasne rajtuzy, czerwone lub w białe, czerwone i czarne prążki, oraz czerwone czapki zdobione białymi piórami. Wyglądali niezwykle i doskonale o tym wiedzieli. Orsola starała się nie patrzeć na ich muskularne nogi i pośladki, ale widok był zbyt kuszący.
Równie uderzająco prezentowali się ich pasażerowie: zwykle dobrze urodzeni, w czarnych płaszczach i czapkach, oraz damy z perłami i w błękitnych sukniach z aksamitu, na koszulach z białymi rękawkami. Jedna kobieta trzymała na podołku małego białego pieska. Nie wyglądało na to, że płyną do określonego celu, raczej wożono ich po to, żeby mogli się sobie przyjrzeć. Czasami dwie gondole się łączyły, ich pasażerowie gawędzili, a gondolierzy wiosłowali razem, przedrzeźniali się radośnie i plotkowali.
Orsola patrzyła na nich ze zdziwieniem i zazdrością. Jej własna sukienka, która wydawała się tak elegancka i twarzowa na Murano, tutaj sprawiała wrażenie brzydkiej i znoszonej. Nie będzie nosić pereł – chociaż żony niektórych mistrzów je miały, to Laura Rosso nigdy ich nie dostała. Orsola pożałowała, że prosta gondola Bruna nie ma felze, gdzie mogłaby siedzieć, żeby chronić skórę przed słońcem.
Nadbrzeże kanału również tętniło życiem: Wenecjanie spacerowali albo zbierali się w grupach, rozmawiali, kłócili się, kupowali coś ze straganów. Byli to zwykle mężczyźni w czarnych lub czerwonych ubraniach, chociaż widywało się kobiety, którym towarzyszyli służący, jak również samych służących, którzy dziarsko zajmowali się sprawunkami. Płynęli tu tylko pół godziny, ale Canal Grande wydawał się obcym krajem.
Roiło się tu też od cudzoziemców. Giacomo i Orsola płynęli do Fondaco dei Tedeschi, obok mostu Rialto, wielkiego, czteropiętrowego magazynu z biurami i izbami mieszkalnymi na piętrach, zbudowanego wyłącznie na potrzeby niemieckich kupców. Orsola słyszała o nim od ojca, ale nigdy tu nie dotarła. Był on prostszy niż budynki wokół; jego jedyną ozdobę stanowiło pięć dużych łuków przy wejściowym portyku.
Podpłynęli do niego od strony kanału, Bruno dołączył do długiej kolejki. Chociaż robił to wcześniej, milczał i pocił się, starając tak manewrować, by nie uderzyć w łódź przed nim, na której piętrzyły się dywany. Na innych widać było jedwab, drewno, beczki wina i przyprawy; jedna z łodzi była nawet po brzegi wyładowana cytrynami. Kiedy czekali na swoją kolej, by wyjść na ląd, Orsola zobaczyła peatę z drewnianymi skrzyniami z Murano, takimi, jakich używała jej rodzina. Skrzynie były oznaczone literami, ale ona nie umiała czytać.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki