Mistrzyni szkła - Tracy Chevalier - ebook

Mistrzyni szkła ebook

Tracy Chevalier

0,0
38,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Tracy Chevalier

Mistrzyni szkła

Bestsellerowa powieściopisarka, autorka ponadczasowej Dziewczyny z perłą, bogata, powraca z poruszającą opowieścią, w której śledzi losy rodziny szklarzy od renesansowych Włoch po współczesność

Jest rok 1486, a Wenecja stanowi prężnie prosperujące centrum handlu. Orsola Rosso jest najstarszą córką w rodzinie szklarzy na Murano. Jako kobieta nie powinna pracować ze szkłem, ale wkrótce okazuje się, że ma do tego wybitne zdolności i zapał. Po śmierci ojca potajemnie uczy się fachu i zaczyna pracować na sukces rodziny Rosso.

Przeskakując przez wieki niczym kamień po wodzie - w Wenecji, gdzie czas płynie tak wolno jak roztopione szkło - śledzimy losy Orsoli i jej rodziny. Ich triumfy i rozdzierające serce upadki: od plagi niszczącej Wenecję, przez grabieże, aż po dominację Murano i jego mistrzów oraz przemianę miasta handlowego w popularny cel wypraw turystycznych. W każdej epoce kobiety z rodziny Rosso dbają o to, aby ich praca i więzi przetrwały.

Chevalier jest mistrzynią swojego rzemiosła, a Mistrzyni szkła jest tak samo pomysłowa, jak urzekająca: hipnotyzujący portret kobiety, rodziny i miasta, które są tak wieczne, jak ich szkło.

Prawdziwy triumf… wspaniała idea, którą Chevalier wcieliła w życie śmiało i z werwą, a także miłością do niezwykłego miasta, które opisuje.

Philip Pullman

Książka ambitna, śmiała i artystycznie udana jak wenecki puchar.

Kate Quinn

Drobiazgowa, jeśli idzie o realia książka Chevalier funduje czytelnikom prawdziwą podróż przez czas i miejsca.

Philippa Gregory

Zagubiłam się w tej cudownej książce.

Esther Freud

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Dla Ronny

Parę uwag na temat czasu

PARĘ UWAG NA TEMAT CZASU

ALLA VENE­ZIANA

Mia­sto na Wodzie rzą­dzi się wła­snym cza­sem. Wene­cja i sąsia­du­jące z nią wyspy spra­wiają wra­że­nie w nim zasty­głych – i być może rze­czy­wi­ście takie są. Pozna­czone żył­kami kana­łów mia­sto zbu­do­wano na drew­nia­nych palach, na wodach laguny, a jego zarówno wygląd, jak i archi­tek­tura pozo­stają nie­zmienne od setek lat. Łodzie mogą być obec­nie zaopa­trzone w sil­niki, ale czas i tak bie­gnie tutaj ina­czej.

Jed­nym z migo­tli­wych skar­bów Wene­cji od wielu wie­ków jest szkło, wytwa­rzane na pobli­skiej wyspie Murano. Szkło to nie­zwy­kła sub­stan­cja; pia­sek, z któ­rego się je uzy­skuje, staje się po sto­pie­niu pół- albo zupeł­nie prze­zro­czy­sty. Toczą się też spory na temat tego, czy szkło jest sub­stan­cją stałą czy płynną. Naukowcy, powo­łu­jąc się na przy­kład sta­rych szyb, które wydają się u dołu nieco grub­sze, błęd­nie twier­dzili, że długo po ostu­dze­niu szkło na­dal pły­nie, tyle że we wła­snym, lodow­co­wym tem­pie. Tak naprawdę ta róż­nica gru­bo­ści wynika z daw­nej tech­no­lo­gii pro­duk­cji szkla­nych tafli. Jed­nak ten mit się utrzy­muje, być może dla­tego, że chcemy wie­rzyć, iż szkło, tak jak wyspa, na któ­rej powstaje, rzą­dzi się wła­snymi natu­ral­nymi pra­wami. Ma swoje tempo, jak Wene­cja czy Murano.

Rów­nież wytwórcy róż­nych rze­czy mają nie­jed­no­znaczne rela­cje z cza­sem. Mala­rze, pisa­rze, sny­ce­rze, dzie­wia­rze, tka­cze oraz, tak, pro­du­cenci szkła – ogól­nie twórcy – popa­dają w stan zaab­sor­bo­wa­nia, okre­ślany w psy­cho­lo­gii jako „prze­pływ” (flow), kiedy to w ogóle nie zauwa­żają upływu kolej­nych godzin.

Doty­czy to też czy­tel­ni­ków.

Zaska­ku­jąco trudno jest zmie­rzyć upływ czasu – to, czy pły­nie szyb­ciej dla innych niż dla nas. Skąd mamy wie­dzieć, że wska­zówki zega­rów w jed­nym miej­scu poru­szają się wol­niej niż gdzie indziej? I że rze­mieśl­nicy z Mia­sta na Wodzie lub też Wyspy Szkła sta­rzeją się wol­niej niż pozo­stali ludzie?

Część I. Kielichy, koraliki i delfiny

CZĘŚĆ I

KIE­LI­CHY, KORA­LIKI I DEL­FINY

1

1

Jeśli rzu­cimy odpo­wied­nio nad wodą pła­ski kamień, odbije się on wiele razy od jej tafli, zanim wpad­nie w głąb.

Z tym wła­śnie obra­zem przed oczami zastąpmy teraz wodę cza­sem.

Zaczy­namy z kamie­niem w dłoni na pół­noc­nym krańcu Wene­cji, przed nami roz­po­ściera się Murano, Wyspa Szkła, do któ­rej można w ciągu pół godziny dopły­nąć gon­dolą. Nie rzu­cajmy jesz­cze kamie­nia. Mamy 1486 rok, roz­kwit rene­sansu, i Wene­cja cie­szy się opi­nią cen­trum han­dlo­wego nie tylko Europy, lecz także więk­szej czę­ści świata. Wydaje się, że Mia­sto na Wodzie będzie zawsze bogate i potężne.

Orsola Rosso ma dzie­więć lat. Żyje na Murano, ale jesz­cze nie pra­co­wała ze szkłem…

* * *

Kanał nie był tak głę­boki, jak myślała. Kiedy Orsola wpa­dła do wody, prze­szył ją chłód, sza­mo­tała się, tonąc, aż w końcu dotknęła sto­pami błot­ni­stego dna. W tam­tej chwili to, co wyda­wało się tak głę­bokie i potężne, nagle stra­ciło swoją tajem­ni­czość. Usły­szała okrzyk matki, ale Marco, brat Orsoli, śmiał się, kiedy wyszła z chlu­po­tem z wody, która się­gała jej tylko do bar­ków.

– Cre­tino! – krzyk­nęła. – Wepchną­łeś mnie!

– Orsola, basta! – upo­mniała ją Laura Rosso. – Ludzie sły­szą.

W isto­cie. Miesz­kańcy Murano stali w bra­mach małych warsz­ta­tów szklar­skich, które cią­gnęły się przy nad­brzeżu, i zaśmie­wali się z wypadku dziew­czynki.

– Wcale cię nie wepchną­łem – odparł Marco. – Jesteś taka nie­zgrabna, że sama wpa­dłaś, bauca! Mam po pro­stu głu­pią sio­strę!

Orsola z matką i braćmi wra­cała od ciotki i babci, które miesz­kały po dru­giej stro­nie wyspy. Nonna źle się czuła i koniecz­nie chciała się z nimi spo­tkać, prze­ko­nana, że umiera, cho­ciaż w cza­sie wizyty wstała i wrę­czyła Orsoli mie­szek z nie­dawno kupio­nymi na rynku orzesz­kami pinio­wymi. Nie chciała, żeby się zmar­no­wały, gdyby rze­czy­wi­ście zmarła. Zia Gio­vanna aż prze­wró­ciła oczami na tę myśl, ale Orsola wyjęła deli­kat­nie mie­szek z rąk babci i obie­cała, że prze­każe go Mad­da­le­nie, ich słu­żą­cej. Ros­so­wie wra­cali drogą wzdłuż Rio dei Vetrai, Kanału Szkla­rzy, który prze­bie­gał przez tę część Murano, gdzie znaj­do­wało się wiele warsz­ta­tów szklar­skich, kiedy to Marco pchnął sio­strę tak mocno, że wpa­dła do wody. Zacho­wała jed­nak dosta­teczną przy­tom­ność umy­słu, by rzu­cić za sie­bie mie­szek z orzesz­kami. I na tym wła­śnie sku­piała się rodzina, kiedy ktoś opo­wia­dał póź­niej tę histo­rię – mała Orsola miała na tyle roz­sądku, by nie mar­no­wać cen­nych orzesz­ków pinio­wych.

Gia­como, mil­szy z braci, ale w związku z tym mniej inte­re­su­jący, pospie­szył w dół po pokry­tych glo­nami scho­dach. Klęk­nął w mule i wcią­gnął Orsolę na ośli­zgłe stop­nie. Opa­dła na nad­brzeże, dysząc ciężko i plu­jąc wodą, a potem leżała tam przez chwilę, upo­ko­rzona. Tylko pijacy wpa­dali do kana­łów albo ludzie, któ­rzy stra­cili orien­ta­cję w ciem­no­ściach nocy.

Laura Rosso pomo­gła córce wstać i zaczęła ją wycie­rać swym sza­lem.

– Jesteś zimna i brudna – mruk­nęła. Rozej­rzała się dookoła, by spraw­dzić, czy gapie rze­czy­wi­ście stra­cili nimi zain­te­re­so­wa­nie, a następ­nie wska­zała głową pobli­ską bramę. – Powin­naś wejść do Baro­vie­rów i ogrzać się przy ich piecu.

– Nie może – wtrą­cił Gia­como. – Ni­gdy jej tam nie wpusz­czą.

– Nie pozwolą, żeby dziew­czyna umarła z zimna, nawet jeśli pocho­dzi z rywa­li­zu­ją­cej z nimi rodziny. – Laura zaj­rzała przez okienko z fili­gra­no­wego szkła w żela­znej opra­wie, z miną, która wska­zy­wała, że wciąż roz­waża całą sprawę, następ­nie otwo­rzyła furtę i ski­nęła na córkę. – Teraz cicho. Patrz uważ­nie, a potem powiesz, co widzia­łaś.

Orsola zawa­hała się, ale sprzeczka z matką nie miała sensu. Poza tym było jej zimno i mokro, a pobli­ski piec bar­dzo ją kusił – sły­szała wyraź­nie jego przy­ci­szone hucze­nie. Weszła do środka, a matka zamknęła za nią furtę, odgra­dza­jąc dziew­czynkę od rodziny. Kiedy Orsola spoj­rzała w okienko, zoba­czyła uśmie­szek Marca, stra­pioną minę Gia­coma i gest matki, który naka­zy­wał iść dalej.

Ruszyła przej­ściem, które wycho­dziło na dzie­dzi­niec; nie było na nim nikogo, ale zagra­cały go skrzy­nie i taczki pełne potłu­czo­nego szkła i drewna w sto­sach, a przy ścia­nie stały dłu­gie szklane pręty w roz­ma­itych kolo­rach. Zie­mia lśniła kawał­kami szkła jak wie­lo­barw­nym szro­nem. Raczej nie było tu porządku. Wokół znaj­do­wały się budynki: skła­dzik na szkło, a także na popiół, pia­sek i wapno do jego wyrobu, maga­zyn, w któ­rym przez uchy­lone drzwi można było zoba­czyć półki ze ster­tami tale­rzy, misek, tac i wazo­nów w róż­nych roz­mia­rach, kształ­tach i kolo­rach, kolejne rzędy kie­lisz­ków, żyran­doli przy­po­mi­na­ją­cych splą­tane ośmior­nice, a wszystko to cze­kało na pako­wa­nie i wysyłkę do Amster­damu, Lizbony, Lon­dynu, Ham­burga czy Kon­stan­ty­no­pola – tych miast, o któ­rych cza­sami wspo­mi­nał jej ojciec. Obok przy­cup­nął też nie­wielki skle­pik, gdzie przy­by­sze mogli kupić gotowe pro­dukty.

Obej­ście Baro­vie­rów przy­po­mi­nało jej wła­sne, cho­ciaż to Ros­sów było mniej­sze, zaś Lorenzo Rosso bar­dzo dbał o ład i czy­stość. Jego cze­lad­nicy narze­kali, że poświę­cają pierw­sze mie­siące na prze­kła­da­nie narzę­dzi i pracę z tacz­kami, a nie sto­pio­nym szkłem. Każdy warsz­tat miał wła­sny styl pracy, który dyk­to­wał cha­rak­ter mistrza. Wyglą­dało więc na to, że maestro Gio­vanni Baro­vier był nie­chlu­jem.

Mimo to Baro­vie­ro­wie w świe­cie wytwór­ców szkła ucho­dzili za praw­dziwe gwiazdy. To z tego bała­ganu ojciec Gio­van­niego, Angelo Baro­vier, wycza­ro­wał mnó­stwo wyna­laz­ków, łącz­nie z cri­stallo vene­ziano – prze­zro­czy­stym szkłem, które odmie­niło pracę na Murano, kiedy innym mistrzom pozwo­lono go wytwa­rzać, i cal­ce­do­nio – szkłem, które wyglą­dało jak chal­ce­don. Jako pierwsi też wycią­gali szkło w pręty, co obec­nie robili wszy­scy wytwórcy deko­ra­cyj­nych kie­li­chów, żyran­doli i tale­rzy. Angelo zmarł wiele lat wcze­śniej, ale Gio­vanni pil­nie strzegł tech­no­lo­gii i dbał o prze­dłu­że­nie rodzin­nych tra­dy­cji. Wszyst­kie rodziny wytwór­ców szkła miały wła­sne tajemne prze­pisy, któ­rymi się nie dzie­liły się z innymi. Nie­chęt­nie witały więc intru­zów, któ­rzy mogli coś pod­pa­trzyć.

Orsola zawa­hała się przed drzwiami do warsz­tatu. Sły­szała piec i ludzi pokrzy­ku­ją­cych przy pro­duk­cji. Po co tu przy­szła? Na pewno, jak tylko zorien­tują się, że tu jest, wyrzucą ją niczym potłu­czoną misę. Jed­nak matka była sta­now­cza, więc dziew­czynka uchy­liła drzwi i wśli­zgnęła się do środka, czu­jąc, jak ści­ska jej się żołą­dek.

W warsz­ta­cie było pełno męż­czyzn: wycią­gali z pie­ców dłu­gie żela­zne pisz­czele z kul­kami płyn­nego szkła na końcu, obra­cali je i obta­czali na spe­cjal­nej żela­znej płytce, wtła­cza­jąc w różne formy, wkła­dali do odprę­ża­rek, gdzie wolno sty­gły. Chłopcy pod­kła­dali do ognia, zamia­tali i wciąż przy­no­sili nowe wia­dra wody. Wszy­scy krą­żyli wokół mistrza, który sie­dział przy swoim stole robo­czym. Buzu­jący ener­gią har­mi­der wyda­wał się zna­jomy, cho­ciaż warsz­tat Baro­vie­rów był więk­szy i gło­śniej­szy od warsz­tatu jej ojca, czę­ściej też sły­szało się tu krzyki i gwizdy. Wie­działa, że nie może nikomu wcho­dzić w drogę i prze­su­nęła się bli­żej ognia. Zauwa­żył to jeden z garzo­netti, któ­rzy poma­gali przy pie­cach, licząc na to, że zostaną garzone – szklar­skimi cze­lad­ni­kami. Zamia­tał wła­śnie pod­łogę, ale zamarł, kiedy ją zoba­czył. Orsola poło­żyła palec na ustach. Nie krzycz – bła­gała mil­cząco. Nie wydaj mnie.

Nagle spo­strze­gła kogoś, kto stał mię­dzy krzą­ta­ją­cymi się męż­czy­znami i zapo­mniała o chło­paku. Lekko prze­chy­lona na bok kobieta trzy­mała ręce na bio­drach. Wszystko w niej było kan­cia­ste: sze­ro­kie bary, czoło i nawet upięte w kok siwe włosy. W prze­ci­wień­stwie do tego, co działo się wokół, ona pozo­sta­wała nie­ru­choma.

Była to Maria Baro­vier, córka Angela i sio­stra mistrza Gio­van­niego. Orsola ją znała – widy­wała z daleka, kuś­ty­ka­jącą brze­giem kanału czy przez Campo Santo Ste­fano, albo w kościele, jak sie­działa z zamknię­tymi oczami i zaci­śniętą szczęką, która przy­po­mi­nała ostrze szpa­dla. Maria Baro­vier, kobieta, która, co było rzad­kie, zaj­mo­wała się pro­duk­cją szkła i która potra­fiła poka­zać głup­com, jak ostry ma język. Mówiono na nią Marietta, ale Orsoli wyda­wało się, że zdrob­nie­nie nie pasuje do tak nie­zwy­kłej postaci. Maria Baro­vier zmarsz­czyła brwi, kiedy jakiś garzone o pocią­głej twa­rzy, może o rok star­szy od brata Orsoli, Marca, pod­su­nął jej gruby szklany pręt.

– Nie. Czer­wień powinna być bar­dziej wyra­zi­sta dla rów­no­wagi. W innym wypadku w kora­liku będzie prze­waga bieli i nie­bie­skiego. Czy ty mnie w ogóle nie słu­chasz? – mówiła głę­bo­kim, peł­nym iry­ta­cji gło­sem. – Gdzie jest forma? Znowu będę ci musiała poka­zać, jak to się robi. Mam już tego dosyć.

Chło­pak patrzył na nią ze stra­chem, jak wszy­scy nowi garzoni, kiedy nie są jesz­cze pewni swo­jej pozy­cji. Kiedy odwró­cił oczy od swo­jej pra­co­daw­czyni, spo­strzegł Orsolę. Źre­nice miał ciemne, nie­mal czarne, i poczuła się jak przy­gwoż­dżona.

Wzrok Marii Baro­vier podą­żył za jego spoj­rze­niem. Jed­nak zmarszczki na jej czole się nie pogłę­biły, nawet kiedy zauwa­żyła muł na sukni Orsoli.

– Rosso, wyno­cha! – wark­nęła. – Spia.

Orsola ucie­kła, szarp­nęła za drzwi, żeby tylko szyb­ciej opu­ścić to wnę­trze. Zajęci pracą męż­czyźni nie wyka­zali zain­te­re­so­wa­nia zda­rze­niem; to było coś dla kobiet i cze­lad­ni­ków. Prze­szła z chrzę­stem po krysz­tał­kach na dzie­dzińcu, pospie­szyła do furty i ponow­nie zna­la­zła się na Fon­da­menta dei Vetrai. Cho­ciaż nie było jej tylko parę minut, miała wra­że­nie, że minęły godziny i że wraca z innego świata. Jej rodzina znik­nęła. Będą cze­kać w domu, a matka zechce poznać dokładny prze­bieg wypad­ków, cho­ciaż Orsola nie­wiele zdo­łała zoba­czyć. Rodziny szkla­rzy nie były sobie wro­gie, ale nie dzie­liły się prze­strze­nią, pracą ani tajem­ni­cami. Zda­rzało się, że mistrzo­wie pili razem i grali w karty, narze­ka­jąc na marże kup­ców z Rialto po dru­giej stro­nie laguny, któ­rzy chcieli ich oszu­kać, czy na kapry­śną wenecką Radę Dzie­się­ciu, która wyda­wała wciąż nowe prawa, doty­czące tego, co mogą, a czego nie mogą wytwa­rzać. Ni­gdy jed­nak nie mówili o swoim szkle. Tak wła­śnie na Murano oka­zy­wano sobie wspar­cie, obga­du­jąc się nawza­jem za ple­cami: mało wyra­fi­no­wana tech­no­lo­gia, kiep­skie, wtórne pro­dukty. Te wła­sne zawsze były lep­sze.

Orsola stała nie­opo­dal pieca Baro­vie­rów nie­całą minutę i wciąż była prze­mar­z­nięta i mokra. Pobie­gła nad­brze­żem przez Ponte di Mezzo w stronę domu. Bruno, krzepki wio­ślarz, który znał wszyst­kich na Murano, pły­nął kana­łem i miał wła­śnie znik­nąć pod mostem. Wycią­gnął jed­nak wio­sło w stronę jej ubło­co­nej sukienki.

– Brudne szcze­nię! – zawo­łał. – Twój brat mówił, że wsko­czy­łaś do wody. Chcia­ła­byś zostać rusałką? A może del­fi­nem?

– Nie wsko­czy­łam! To on mnie wepchnął.

Bruno zachi­cho­tał.

– I któ­remu z Ros­sów mam teraz wie­rzyć?

Skrzy­wiła się i pobie­gła dalej, nie zwa­ża­jąc na docinki sąsia­dów. Kiedy dotarła do sie­dziby Ros­sów, pchnęła żela­zną furtkę i weszła na podwórko ze szkłem i skła­dzi­kami po jed­nej stro­nie, a kory­ta­rzem do domu po dru­giej. Na tyłach był jesz­cze warsz­tat z pie­cem hut­ni­czym, w któ­rym palono dzień i noc. Ni­gdy nie pozwa­lano mu wyga­snąć poza sierp­niem, kiedy było zbyt gorąco na pracę i szkla­rze robili sobie let­nią prze­rwę. Obok znaj­do­wało się przej­ście do małej przy­stani, gdzie mogły przy­bi­jać łodzie, które wio­zły szkło przez lagunę do Wene­cji albo przy­wo­ziły pia­sek do wyrobu szkła i drewno do pieca – stałe ładunki drewna docie­rały tu z ter­ra­ferma, sta­łego lądu, gdzie rosło zde­cy­do­wa­nie wię­cej drzew niż na wyspach.

Orsola chciała pospie­szyć do pieca warsz­ta­to­wego, żeby ogrzać się w jego jasnym, inten­syw­nym cie­ple, ale matka ocze­ki­wała, że od razu się jej pokaże. Prze­szła więc przez podwórko do kuchni, gdzie pano­wał inny rodzaj cie­pła – mniej­szy ogień odpo­wiedni do goto­wa­nia, a nie do roz­pusz­cza­nia pia­sku. Cza­sami, kiedy Mad­da­lena potrze­bo­wała bar­dzo wyso­kiej lub słab­szej tem­pe­ra­tury, wyko­rzy­sty­wała piec w warsz­ta­cie i wsta­wiała tam naczy­nia, cho­ciaż Lorenzo Rosso zawsze miał nie­pewną minę, kiedy naru­szała jego tery­to­rium.

W środku Orsola zoba­czyła Marca, sie­dzą­cego przy dłu­gim stole, gdzie rodzina jadała posiłki w chłod­niej­sze dni, kiedy nie można było jeść na zewnątrz. Brat pochła­niał kolejne orzeszki piniowe babci, tym­cza­sem Laura Rosso kro­iła cebulę, a Mad­da­lena sma­żyła sar­dynki na sarde in saor, słodko-kwa­śną potrawę, którą czę­sto jadali.

– Twoja suk­nia! – wykrzyk­nęła Mad­da­lena. – Co z nią zro­bi­łaś? Zdej­mij ją natych­miast!

Laura zer­k­nęła znad cebuli.

– Krótko to trwało. Co widzia­łaś?

Jej cie­ka­wość w połą­cze­niu z non­sza­lan­cją Marca, który rzu­cał teraz orzeszki w powie­trze i łapał w usta, spra­wiła, że Orsola zaczęła się zasta­na­wiać, czy całe to zda­rze­nie nie było wcze­śniej ukar­to­wane i czy brat nie wepchnął jej spe­cjal­nie do kanału koło warsz­tatu Baro­vie­rów, żeby musiała wejść do środka.

– Dużo ruchu, wielu ludzi… – zaczęła.

– Co robili?

– Nie wiem. – Pochło­nął ją widok Marii Baro­vier, a nie samego mistrza. – Chyba kie­li­chy. – Więk­szość szkla­rzy wytwa­rzała kie­li­chy, więc było to bar­dzo praw­do­po­dobne.

– Nie widziała nawet, co robili! – rzu­cił szy­der­czo Marco. – Bauca! To ja powi­nie­nem tam wejść.

Więc jed­nak ją tam posłali. Orsola była nawet zado­wo­lona, że wybrano wła­śnie ją, a nie brata.

Mad­de­lena zabrała mu wore­czek.

– Prze­stań się nimi obja­dać, bo zabrak­nie na saor!

– Była tam Maria Baro­vier – dodała Orsola.

– Marietta? – Laura Rosso odło­żyła nóż, by lepiej sku­pić się na sło­wach córki. – Co robiła?

– Roz­ma­wiała z garzone. Łajała go z powodu pręta.

– A, pręta? Widzia­łaś ten pręt?

W odpo­wie­dzi ski­nęła głową.

– Jakiej gru­bo­ści?

– Jak kciuk taty.

– A koloru?

– Czer­wony, biały i nie­bie­ski.

– Dziwne zesta­wie­nie.

– Powie­działa, że czer­wony jest ważny. Dla rów­no­wagi – Orsola urwała. – Rosso – powtó­rzyła. To było rów­nież nazwi­sko jej rodziny. I nagle przy­szło jej do głowy, że Maria Baro­vier znała jej nazwi­sko – wie­działa, kim jest. Nie powie­działa jed­nak matce, że kobieta uznała ją za szpiega. – To był pręt na kora­liki. Powie­działa, że z formy.

– Kora­liki! Czer­wone białe i nie­bie­skie kora­liki. I nie z cią­gnię­tego pręta, tylko z formy. – Matka wyglą­dała na zamy­śloną. – Per favore, wrzuć tę mokrą suk­nię i halkę do pra­nia i znajdź sobie coś suchego. Nikomu ani słowa o tych kora­li­kach. Muszę poroz­ma­wiać z waszym ojcem.

Orsola zdjęła mokre rze­czy i dorzu­ciła do stosu bru­dów, który wyda­wał się zawsze tak samo wielki. Męż­czyźni i chłopcy tak bar­dzo pocili się przy piecu w warsz­ta­cie, że codzien­nie zmie­niali ubra­nia, a ona z matką wciąż grzały wodę i mie­szały ubra­nia w kadzi peł­nej żrą­cego ługu, albo roz­wie­szały przy ogniu koszule, por­tki i bie­li­znę czy wykła­dały je na bli­chu za klasz­to­rem Santa Maria degli Angeli. Laura Rosso nie zno­siła pra­nia i Orsola czuła, że jak tylko będzie na tyle duża, by móc się zająć nim samo­dziel­nie, matka cał­ko­wi­cie prze­każe jej ten znie­na­wi­dzony obo­wią­zek.

Tego wie­czora Orsola przy­sia­dła w rogu kuchni z Gia­co­mem i toczyli do sie­bie kulkę, którą zro­bił dla nich Paolo, pomoc­nik ojca. Marco grze­bał przy ogniu. Lorenzo pił wino, a Laura łatała rękaw koszuli prze­pa­lo­nej przez kawa­łek gorą­cego szkła.

– Marietta Baro­vier zaj­muje się czymś nowym – powie­działa do męża. – Sły­sza­łam plotki od żony jed­nego z mistrzów, a teraz wiem na pewno. Robi kora­liki.

– Kora­liki, tak? – mruk­nął Lorenzo Rosso. – Nie ma się czym przej­mo­wać.

– Wydaje się, że to wyjąt­kowe kora­liki. Ele­ganc­kie. Takie mogą się dobrze sprze­da­wać.

– Prze­cież my nie robimy kora­li­ków, więc to żadna kon­ku­ren­cja.

– Może powin­ni­śmy.

– Co powin­ni­śmy?

– Robić kora­liki. – W gło­sie Laury poja­wiła się iry­ta­cja, jakby chciała powie­dzieć mężowi, że powi­nien nadą­żać za innymi.

Lorenzo potrzą­snął głową.

– Wystar­cza­jąco dobrze idzie nam ze szklan­kami, kie­lisz­kami, dzba­nami i misami. Musie­li­by­śmy wycią­gać pręty, żeby mieć z tego zyski, a moi ludzie nie wie­dzą, jak to się robi.

Żeby zro­bić pręt do pro­duk­cji kora­li­ków, ale też innych rze­czy, trzeba było dwóch ludzi, któ­rzy mię­dzy sobą cią­gnęli roz­grzane szkło, aż sta­wało się coraz cień­sze. Potrze­bo­wali też do tego dłu­giego przej­ścia, a także umie­jęt­no­ści, które inni już zdo­łali dopro­wa­dzić do per­fek­cji. Ros­so­wie nie robili wła­snych szkla­nych prę­tów, ale kupo­wali je od innych. Lorenzo ogra­ni­czył także wytwa­rzany asor­ty­ment, zakła­da­jąc, że lepiej robić dobrze mniej rze­czy, zwłasz­cza takich, które są stale potrzebne, a nie jakieś wyszu­kane żyran­dole czy lich­ta­rze. Była to bar­dzo zacho­waw­cza poli­tyka, która przy­no­siła stały dochód, ale ni­gdy bogac­two.

– Możesz to poli­czyć? – nale­gała żona. – Podzie­lić koszt pręta przez liczbę kora­li­ków, które da się z niego zro­bić, i spraw­dzić, jaki będziesz miał z nich zysk?

Lorenzo Rosso rzu­cił żonie spoj­rze­nie, które Orsola znała, a ozna­czało: „żad­nych wię­cej pytań”.

* * *

Mie­siąc póź­niej Baro­vie­ro­vie poka­zali światu rosetty, kora­liki w kształ­cie beczu­łek wiel­ko­ści pierw­szego paliczka męskiego kciuka. Two­rzyły je war­stwy czer­wo­nego, bia­łego i nie­bie­skiego pręta, który umiesz­czano w for­mach w kształ­cie gwiazdy i nada­wano mu kształt dłu­giego cylin­dra. Następ­nie pręt cięto na poje­dyn­cze kora­liki, któ­rych boki ści­nano tak, by przez nie­bie­skie szkło widać było dwa­na­ście pro­mieni gwiazdy. Wyglą­dały one jak zapie­czone muszle – wyjąt­kowe i bar­dzo pomy­słowe. Kiedy Laura Rosso po raz pierw­szy wzięła je do ręki, stwier­dziła, że są brzyd­kie i nikt nie będzie chciał takich nosić. Ale Orsola je uwiel­biała – były tak zaska­ku­jące, nikt wcze­śniej na Murano nie zro­bił niczego takiego. Powoli zaczęto sprze­da­wać rosetty, naj­pierw nie­wiele, gdyż były dziwne i musiały się opa­trzyć, zanim stały się dumą afry­kań­skich wodzów ple­mien­nych. Doża Wene­cji pozwo­lił nawet Marii Baro­vier na posta­wie­nie wła­snego małego pieca do pro­duk­cji kora­li­ków, które sama wymy­śliła. Kobieta, która miała wła­sny piec szklar­ski – to było coś nowego. I nie mogło się powtó­rzyć, chyba że świat bar­dzo by się zmie­nił.

Orsola mijała cza­sami Marię na Fon­da­menta dei Vetrai albo na rynku na Campo Santo Ste­fano, gdzie ta tar­go­wała się o sar­dynki, jakby każdy sold był duka­tem, cho­ciaż Baro­vie­ro­wie byli tak bogaci, że nie musieli się przej­mo­wać cenami ryb. Orsola widy­wała ją też cza­sami, jak obcho­dzi samot­nie Campo San Ber­nardo w cza­sie wie­czor­nej pas­seg­giaty, kiedy miesz­kańcy Murano spo­ty­kali się w celach towa­rzy­skich. Maria Baro­vier ni­gdy nie dała znaku, że dziew­czynkę zna, ale cza­sami spo­glą­dała na nią z boku. To spoj­rze­nie wyda­wało się mówić: „Wiem, że tam jesteś, Orsolo Rosso”.

* * *

Życie Orsoli obra­cało się wokół nie­koń­czą­cej się sterty pra­nia, a także uprawy ogródka i sprzą­ta­nia, ale gdy tylko mogła, znaj­do­wała spo­sób, by dostać się do warsz­tatu – dostar­czała tam wia­do­mo­ści albo biscotti, które Mad­da­lena pie­kła dla pra­cow­ni­ków. Ocią­gała się potem z wyj­ściem, by zoba­czyć, jak robią fla­kony lub szklanki, czy też raz, zdo­bione kie­li­chy do palazzi wenec­kich wiel­mo­żów przy Canal Grande na Murano. Do wyspy można było dopły­nąć z Wene­cji w ciągu pół godziny i bogaci Wene­cja­nie korzy­stali z tego, by ode­tchnąć od zgiełku i blich­tru mia­sta. Nie spo­ufa­lali się jed­nak zbyt­nio z wytwór­cami szkła i ryba­kami, nie pili w miej­sco­wych tawer­nach; urzą­dzali wła­sne przy­ję­cia, przy­wo­zili wła­sną służbę i korzy­stali z wła­snych gon­do­lie­rów. Lubili jed­nak patrzeć na wyroby ze szkła. Więk­szość z nich wysy­łano za gra­nicę, ale zawsze na miej­scu były też rze­czy dla Wene­cjan i innych przy­by­szów.

Kiedy wcho­dzili oni do malut­kiego skle­piku Ros­sów, Orsola widziała, jak matka ściąga far­tuch, przy­gła­dza włosy i ide­alne łuki swo­ich brwi, a potem spie­szy, by poka­zać gościom naj­now­sze wytwory mistrza Lorenza Rosso. Bogaci Wene­cja­nie czę­sto tylko patrzyli i wycho­dzili z niczym. Ale cza­sami coś naby­wali lub zaska­ki­wali wszyst­kich zaku­pem dzbana czy kie­li­cha zro­bio­nego przez Paola. Paolo był łysy, becz­ko­waty i miał silne ręce. Ten cichy męż­czy­zna – servente Lorenza, czyli główny pomoc­nik, tuż poni­żej maestra – radził sobie spraw­nie ze szkłem. Kiedy udało się sprze­dać któ­ryś z jego wyro­bów, Laura Rosso lubiła sama cho­dzić do warsz­tatu, by mu o tym powie­dzieć, a wtedy Paolo robił się czer­wony i obra­cał do pieca z lek­kim uśmie­chem, zaś inni zaczy­nali się z nim dro­czyć. Był łagod­nym nauczy­cie­lem, ni­gdy nie krzy­czał i nikogo nie stro­fo­wał, tylko popra­wiał rękę, żeby nadać szkłu inny kształt, poda­wał inne narzę­dzie albo wska­zy­wał głową piec, że szkło znowu trzeba sto­pić.

Warsz­tat Ros­sów zatrud­niał garzo­netti, żeby pod­kła­dali do pieca, zamia­tali pod­łogi, odkła­dali narzę­dzia na miej­sce i nosili wodę dla cią­gle spra­gnio­nych pra­cow­ni­ków. Jeśli jacyś utrzy­mali się pięć lat, zosta­wali garzoni i mieli do odby­cia sze­ścio­letni staż u Lorenza i Paola. Orsola uwiel­biała obser­wo­wać garzoni, jak wyda­wali się tań­czyć wokół jej ojca, gdy ten klę­cząc, dmu­chał przez pisz­czel hut­ni­czą i obra­cał szkłem, by nadać mu odpo­wiedni kształt; jak brali od niego pręt, by ponow­nie roz­grzać go w piecu, poda­wali mu drew­niane i meta­lowe narzę­dzia: deseczki do pod­trzy­my­wa­nia, szczypce, obcęgi czy nożyce, gdy ich potrze­bo­wał, wykła­dali płatki złota, przy­no­sili mniej­sze ele­menty z odpo­wiednio roz­grza­nego szkła, żeby ojciec mógł je dokleić do naczyń, nad któ­rymi pra­co­wał, odbi­jali naczy­nie od pisz­czeli i nie­śli je mię­dzy desecz­kami do odprę­żarki, gdzie musiało wysty­gnąć. Mistrz znaj­do­wał się w samym cen­trum tego tańca i dyry­go­wał tym wszyst­kim, co się wokół działo. Toczyło się to w łagod­nym ryt­mie, koniecz­nym, żeby naczy­nie wyszło takie, jak trzeba. Ojciec rzadko się odzy­wał, wyda­wał tylko nie­zbędne, krót­kie komendy. W innych warsz­ta­tach robot­nicy śpie­wali albo opo­wia­dali dow­cipy lub histo­rie o kobie­tach i łodziach, ale Lorenzo Rosso wolał pra­co­wać w ciszy. Jego pra­cow­nicy się do tego dosto­so­wy­wali, a jak nie, szu­kali zaję­cia w gło­śniej­szych miej­scach.

Marco i Gia­como zaczy­nali jako garzo­netti, gdyż ojciec nie chciał ich fawo­ry­zo­wać, musieli więc przez jakiś czas bie­gać po różne rze­czy, zanim mogli awan­so­wać na garzoni i zacząć od pod­staw naukę zawodu. Gia­como był solidny jak ojciec; robił, co mu kazano i dokład­nie badał każdy pro­ces. Był niczym cień Paola i zawsze pierw­szy wyry­wał się do zamie­ce­nia potłu­czo­nego szkła, zna­le­zie­nia zagi­nio­nej deseczki czy pod­nie­sie­nia szczyp­cami płatka złota, który jego nie­uważny brat strą­cił ręka­wem ze stołu. Nawet po skoń­cze­niu pracy Gia­como zosta­wał w warsz­ta­cie, two­rząc nie­zli­czone goti – zwy­kłe szklanki, które cze­lad­nicy robili, żeby dosko­na­lić tech­nikę.

Marco był inny: bar­dziej leniwy i pewny sie­bie. Potra­fił wię­cej niż brat i mógłby być może prze­ści­gnąć ojca, gdyby się ustat­ko­wał i ćwi­czył. Ni­gdy jed­nak nie robił goti. Eks­cy­to­wał się nową tech­niką czy wzo­rem i potra­fił pra­co­wać nad tym bez prze­rwy, nie przej­mu­jąc się swo­imi obo­wiąz­kami. Ale kiedy nie uda­wało mu się tej tech­niki opa­no­wać albo wzór był zbyt skom­pli­ko­wany, zaczy­nał się nie­cier­pli­wić, tłukł nie­po­trzeb­nie to, co zro­bił i wybie­gał z warsz­tatu.

– Ta, która wyj­dzie za niego za mąż, będzie miała pełne ręce roboty – powie­działa Laura Rosso po jed­nym z takich napa­dów, jed­nak ani ona, ani Lorenzo nie kar­cili go tak, jak Orsolę, kiedy wpa­dała w złość.

Paolo też nic nie mówił; wie­dział, że Marco będzie kie­dyś jego sze­fem. Gia­como pró­bo­wał sta­wić mu czoło i na potwier­dze­nie tego miał siniaki, gdyż nie był tak twardy, jak brat.

Marco zro­bił jedną wyjąt­kowo piękną rzecz: ozdobny puchar z prze­zro­czy­stego szkła, z uchwy­tami w kształ­cie uskrzy­dlo­nych lwów, motywu z flag Wene­cji, i cza­szą tak pła­ską, że była nie­mal tacą. Poświę­cił wiele tygo­dni, by go naj­pierw nary­so­wać, a potem robić kolejne jego ele­menty, aż w końcu mu się udało. Marco był z niego nie­zwy­kle dumny i posta­no­wił, że nie sprzeda go jed­nak pew­nemu Wene­cja­ni­nowi, jak wcze­śniej zamie­rzał. Zamiast dać go do skle­piku, umie­ścił puchar na zro­bio­nej przez sie­bie półce w warsz­ta­cie. Któ­re­goś dnia, kiedy nikogo nie było w pobliżu, Orsola pró­bo­wała napeł­nić go wodą, ale nie­wiele się jej zmie­ściło w jego pła­skim wnę­trzu, a i tak całą wylała sobie na sukienkę, kiedy go ruszyła.

* * *

Gdy Orsola skoń­czyła sie­dem­na­ście lat, bar­dzo przy­po­mi­nała matkę, ze swo­imi ciem­nymi wło­sami, łukami brwi i znie­cier­pli­wioną miną, jakby cze­kała, że coś się zaraz wyda­rzy.

I coś się wyda­rzyło.

Pew­nego dnia przy­nio­sła do warsz­tatu gar­nek z węgo­rzami w potrawce, które chciała pod­grzać u dołu odprę­żarki i na chwilę zatrzy­mała się, by popa­trzeć na pra­cu­ją­cych męż­czyzn. Jej ojciec sie­dział przy stole, na miej­scu, które zwy­kle zaj­mo­wał mistrz, a wokół krzą­tali się serventi i garzoni z pisz­cze­lami hut­ni­czymi i szczyp­cami. Pra­co­wali nad długą, zdo­bioną rurką, zapewne uchwy­tem dzbana. Paolo wycią­gnął z pieca pisz­czel, do któ­rej była przy­twier­dzona, i pod­su­nął Loren­zowi Rosso, który użył szczy­piec, by deli­kat­nie wykrzy­wić w kabłąk gorące, poma­rań­czowe szkło. Następ­nie zmie­rzył je cyr­klem i ski­nął głową.

– Per­fetto – to było jego ostat­nie słowo.

Jeden z cze­lad­ni­ków zbli­żył się z roz­wi­dlo­nym prę­tem, by chwy­cić zakrzy­wioną rurkę. Ojciec Orsoli deli­kat­nie postu­kał w szkło, by odbić je od pisz­czeli i garzone chwy­cił je, żeby zanieść do odprę­żarki, gdzie miało osty­gnąć. Ale zro­bił to nie­uważ­nie i mach­nął nie­ostroż­nie prę­tem, tak że szkło spa­dło z haczyka i roz­trza­skało się o blat stołu. Odłamki roz­pry­sły się po pra­cowni, jeden wylą­do­wał tuż pod sto­pami Orsoli, a inny, któ­rego celem oka­zał się Lorenzo Rosso, poszy­bo­wał jak strzała i wbił się pro­sto w jego szyję.

Cze­lad­nik zamarł z roz­wi­dlo­nym prę­tem, który trzy­mał w górze niczym rapier. Lorenzo chwy­cił się za szyję, wyczuł odła­mek i go wycią­gnął. Był on niczym korek – czer­wona ciecz chlu­snęła wprost na pod­łogę. Lorenzo patrzył ze zdzi­wie­niem na kawa­łek szkła, który trzy­mał w dłoni. Krew pły­nęła mu po szyi, a on robił się coraz bar­dziej szary, aż w końcu zwa­lił się z ławki.

Orsola wypu­ściła z rąk potrawkę z węgo­rzy w tym samym momen­cie, kiedy garzone wypu­ścił pręt, a hałas spra­wił, że jej bra­cia nagle odzy­skali zdol­ność ruchu. Marco i Gia­como pod­bie­gli do ojca. Cze­lad­nik ruszył bie­giem.

– Spro­wadź dok­tora! – rzu­cił za nim Marco. – Idź po matkę! – krzyk­nął do Orsoli. – Przy­nie­ście ręcz­niki!

Była szczę­śliwa, że może się na czymś sku­pić. Pobie­gła do kuchni i zła­pała matkę za rękę, z tru­dem wydo­by­wa­jąc z sie­bie słowa:

– Padre! Wypa­dek. Ręcz­niki.

Laura Rosso popa­trzyła na twarz córki, jakby chciała z niej wszystko wyczy­tać. Potem wstała.

– Mad­da­leno, weź z szafki ręcz­niki – pole­ciła i ruszyła do warsz­tatu.

Orsola potruch­tała za nią.

Mad­da­lena zaczęła krzy­czeć, kiedy przy­była z ręcz­ni­kami i zoba­czyła potłu­czony gar­nek i kałużę z potrawki z węgo­rzy, która łączyła się z krwawą plamą – wyglą­dało to tak, jakby węgo­rze pły­wały we krwi. Laura klę­czała w tej kałuży tuż obok męża i pró­bo­wała spód­nicą zaha­mo­wać krwo­tok. Orsola patrzyła na śli­skie od krwi kostki jej stóp.

– Mad­da­lena, basta! – krzyk­nęła Laura. – Rzuć mi ręcz­nik.

Mad­da­lena stała jak zaklęta w drzwiach i Orsola musiała zabrać stos ręcz­ni­ków z jej rąk i podać jeden matce, która przy­ci­snęła go do szyi męża. Ręcz­nik natych­miast zabar­wił się pur­pu­rowo – jego głę­boki kolor w zesta­wie­niu z czy­stą bielą wyda­wał się nie­mal nie­przy­zwo­ity.

– Jesz­cze jeden – zawo­łała Laura.

Orsola podała jej kolejny ręcz­nik, który wcze­śniej tak długo prała i bie­liła w słońcu. Teraz w ciągu chwili cała ta praca obra­cała się wni­wecz. Poczuła się winna, że myśli w ten spo­sób.

Gia­como klę­czał przy dru­gim boku ojca, ści­ska­jąc jego dłoń. Paolo stał, obej­mu­jąc dwóch garzo­netti, z któ­rych jeden patrzył na wszystko dzi­kimi oczami, a drugi krył twarz w jego boku. W tym cza­sie Marco mio­tał się po warsz­ta­cie.

– Gdzie jest ta canaja?! – wołał. – Zaraz go wypa­tro­szę i pokażę jego wnętrz­no­ści jego matce! Gdzie jest lekarz? Pew­nie nawet po niego nie poszedł.

Pomoc­nik rze­czy­wi­ście nie szu­kał leka­rza, tylko ukradł łódź, którą prze­do­stał się na ter­ra­ferma. Nikt go już póź­niej nie widział. Jeśli ktoś wyma­wiał jego imię, Ros­so­wie pluli na zie­mię i go prze­kli­nali.

– Madre, czy nie powin­ni­śmy… iść po księ­dza? – szep­nął Gia­como.

Paolo bez słowa odsu­nął się od garzo­netti i znik­nął, by jakie­goś poszu­kać. Jeśli nawet pobie­gnie do naj­bliż­szego kościoła, San Pie­tro Mar­tire, tam gdzie Rio dei Vetrai łączy się z Canal Grande Murano, a ksiądz też natych­miast ruszy bie­giem, zaj­mie to ład­nych kilka minut. Orsola popa­trzyła na wielką kałużę krwi, a potem na twarz ojca. Miał zamknięte oczy i był blady jak pie­czarka. Wie­działa, że jest za późno na ostat­nie namasz­cze­nie.

Laura Rosso też tak uznała. Zba­dała puls męża, a potem przy­sia­dła na sto­pach i opu­ściła rękę z zakrwa­wio­nym ręcz­ni­kiem.

– Che Dio abia pietà della so anema, e de la nostra – powie­działa i się prze­że­gnała.

* * *

Na pogrze­bie Lorenza Rosso była Maria Baro­vier, tak jak wszy­scy wytwórcy szkła z Murano, i nawet wenecki kupiec Got­t­fried Klin­gen­berg, z któ­rym zmarły pro­wa­dził więk­szość inte­re­sów. Ojciec Orsoli zyskał sobie popu­lar­ność, ale nie ze względu na oso­bo­wość – był czło­wie­kiem cichym i sku­pio­nym na rodzi­nie i pracy – ale z powodu uczci­wo­ści i dobrego cha­rak­teru, a także wyro­bów, które były pro­ste i solidne. Nie zaj­mo­wał się żyran­do­lami czy szkłem ozdob­nym, więc nie dep­tał też innym po pię­tach. Jego warsz­tat świe­cił czy­sto­ścią, a ludzie, któ­rzy z nim pra­co­wali, byli, poza Mar­kiem, spo­kojni. Ale prze­cież synów się nie wybiera… Jego nagła śmierć była szo­kiem dla wytwór­ców szkła, któ­rzy zwy­kle nie­wiele o nim myśleli. Przy­szli więc tłum­nie do Basi­lica Santi Maria e Donato na mszę pogrze­bową, a potem odpro­wa­dzili zwłoki do pła­sko­den­nej san­dolo Ros­sów, która miała go zawieźć kana­łem na pobli­ski cmen­tarz, na pół­nocno-wschod­nim krańcu Murano. Marco i Gia­como wio­sło­wali, a reszta rodziny szła nad­brze­żem za trumną. Maria Baro­vier była wśród setek innych żałob­ni­ków i tym razem posłała Orsoli dłu­gie, chłodne spoj­rze­nie, pozba­wione emo­cji, ale nie wro­gie.

Parę tygo­dni póź­niej Orsola natknęła się na nią, prze­cho­dząc przez Campo San Donato po zmó­wie­niu w bazy­lice modli­twy za ojca.

– Pomóż mi, Orsolo Rosso – zako­men­de­ro­wała sie­dząca na ławce Maria. – Z poda­grą nie jest mi łatwo.

Orsola wzięła ją za łokieć i pomo­gła jej wstać. Po raz pierw­szy i ostatni zoba­czyła u tej star­szej kobiety oznaki sła­bo­ści.

– Modli­łaś się za ojca? – Maria wska­zała piękny ceglany budy­nek Santi Maria e Donato, z łukami i podwój­nymi kolum­nami.

Wewnątrz znaj­do­wały się wspa­niałe, wie­le­set­let­nie mozai­kowe pod­łogi, które Orsola lubiła oglą­dać w cza­sie mszy. Nie był to naj­bliż­szy kościół, ale naj­pięk­niej­szy na wyspie.

Ski­nęła głową, tłu­miąc łzy. Nie chciała pła­kać przy tej kobie­cie.

Inna osoba by się prze­że­gnała, ale nie Maria.

– Nikt nie zasłu­guje na taką śmierć. – Zmie­rzyła dziew­czynę spoj­rze­niem. – Doro­słaś, Orsolo Rosso. Jesteś pra­wie kobietą. Potrze­bu­jesz nowej sukienki.

To była prawda. Piersi jej nabrzmiały i sukienki zaczęły uci­skać biust i ramiona. Orsola nie mówiła o tym matce; Laura nagle musiała zająć się warsz­ta­tem, więc albo spraw­dzała rachunki i zasoby drewna, albo liczyła szklane pręty i kie­li­chy, sta­ra­jąc się pojąć wraz z Mar­kiem, jak to wszystko działa. Nowa suk­nia nie była w tej chwili naj­waż­niej­sza.

– Pro­po­nuję brą­zową z odro­biną czer­wieni – cią­gnęła Maria Baro­vier. – Ta czer­wień współ­gra­łaby z twoją cerą i wło­sami. Musia­łaby spro­stać wyzwa­niu.

Orsola zaczer­wie­niła się na myśl, że Maria zwró­ciła uwagę na jej oliw­kową cerę, ciemne usta i włosy. Ski­nęła pokor­nie głową, nie­mal się ukło­niła, i pospiesz­nie ode­szła.

Tydzień póź­niej jakiś chło­pak przy­niósł do ich domu paku­nek ze zwi­nię­tym mate­ria­łem – był to dosko­na­łej jako­ści len, brą­zowy, ale z nutką czer­wieni.

Żad­nej infor­ma­cji.

– Co za jakość. – Laura Rosso wygła­dziła dło­nią mate­riał. – Może ktoś chce w ten spo­sób zapła­cić za rachu­nek. Ale my potrze­bu­jemy pie­nię­dzy, nie lnu. Jak się dowiem, kto to taki, każę mu zapła­cić.

Orsola chrząk­nęła.

– To dla mnie.

– Od kogo? – spy­tała Laura z podejrz­li­wo­ścią wła­ściwą wszyst­kim mat­kom nie­za­męż­nych córek.

Orsola się zawa­hała. Łatwiej było powie­dzieć, że to od męż­czy­zny. Nikogo by to nie zdzi­wiło. Jej matka zaśmia­łaby się tylko, a potem kazała uszyć jej suk­nię i zabro­niła wpusz­czać tego męż­czy­znę do ich domu. Ale…

– To pre­zent. Od Marii Baro­vier.

– Jak? – prych­nęła matka. – Co ma Marietta do cie­bie albo ty do niej?

– Nic. Powie­działa tylko, że potrze­buję sukni. To wszystko.

Spo­dzie­wała się, że matka rzuci jej ten paku­nek Marii pro­sto w twarz, ale Laura tylko poma­cała dosko­na­łej jako­ści mate­riał, przyj­rzała się uważ­nie córce i powie­działa:

– Uszyję jutro tę sukienkę. Wło­żysz ją, kiedy pój­dziesz do niej, żeby popro­sić o pomoc.

Usta Orsoli zro­biły się nagle suche, jakby zja­dła wcze­śniej pla­ste­rek cytryny.

– O co ci cho­dzi? Jaką pomoc?

Laura posłała jej dłu­gie spoj­rze­nie.

– Andiamo – rze­kła i popro­wa­dziła ją przez podwórko do warsz­tatu. – Popatrz. – Pchnęła drzwi.

Od śmierci ojca Orsola uni­kała warsz­tatu. Nie cho­dziło o to, że bała się widoku krwa­wej plamy na pod­ło­dze – wyszo­ro­wała ją naj­le­piej, jak potra­fiła, wraz z matką i Mad­da­leną, przy czym ta ostat­nia wciąż chli­pała, a Laura i Orsola zaci­skały usta. Następ­nie garzo­netti uło­żyli na tym miej­scu stos drewna – stos, który nie mógł się wyczer­pać i na zawsze już miał zasła­niać ślady krwi maestra. Jed­nak Lorenzo Rosso był cen­tralną posta­cią codzien­nego tańca pra­cow­ni­ków i Orsola nie mogła znieść tej luki, jaka po nim została, nie­pew­nych kro­ków ludzi, któ­rzy sta­rali się jakoś się wokół poru­szać. Zastą­pił go Marco, który jed­nak dopiero zdał prova, egza­min, który uczy­nił go servente. Miał więc zde­cy­do­wa­nie za mało doświad­cze­nia, żeby pro­wa­dzić warsz­tat szklar­ski. Musiał to jed­nak robić. Kiedy maestro umie­rał, jego obo­wiązki przej­mo­wał naj­star­szy syn. Cza­sami Orsola widziała, że brat jest zupeł­nie przy­tło­czony, że ugina się pod cię­ża­rem obo­wiąz­ków. Wtedy go żało­wała i chciała pocie­szyć, ale wie­działa, że wszel­kie współ­czu­cie wywoła jedy­nie jego złość.

Teraz rozej­rzała się dookoła. Marca i Paola nie było w środku. Dwaj garzoni i garzo­netto grali w spi­goli, rzu­ca­jąc z trza­skiem kar­tami, a inny garzo­netto spał sobie w naj­lep­sze – rzecz nie do pomy­śle­nia za cza­sów Lorenza. Wyda­wało się, że tylko Gia­como pra­cuje, ukła­da­jąc szklane wyroby, co zwy­kle sta­no­wiło obo­wią­zek garzo­netti. Spoj­rzał na nie prze­pra­sza­jąco i ostroż­nie. Nor­mal­nie zaj­mo­wałby się wytwa­rza­niem szkła: mie­szałby pia­sek, popiół i wapno według prze­ka­za­nych mu przez ojca prze­pi­sów Ros­sów, potrzeb­nych do uzy­ska­nia odpo­wied­nich kolo­rów. Warsz­tat jed­nak nie potrze­bo­wał nowego szkła, gdyż niczego tu nie pro­du­ko­wano.

– Widzisz? – rze­kła Laura Rosso. – Poja­wiły się pro­blemy i chcę, żeby Marietta Baro­vier powie­działa, co mamy robić. – Pod­nio­sła kawa­łek szkła, który nie powi­nien leżeć na pod­ło­dze, i wrzu­ciła go do taczki ze śmie­ciami.

Orsola oparła się o futrynę i zaczęła przy­glą­dać matce. Laura bar­dzo zmie­niła się fizycz­nie od śmierci męża. Nie zna­czy to, że się posta­rzała, cho­ciaż może tro­chę – włosy jej bar­dziej posi­wiały i zmi­zer­niała, bo jedze­nie prze­stało ją już inte­re­so­wać. Ale zmiana doty­czyła cze­goś wię­cej. Laura zawsze była wzo­rową żoną mistrza. Nie para­do­wała wie­czo­rami po nad­brze­żach w cza­sie pas­seg­giaty, żeby pochwa­lić się swoim futrem, jak robiły to inne żony mistrzów, nie prze­rzu­cała też całej pracy na służbę. Zaj­mo­wała się domem, inte­re­so­wała warsz­ta­tem i roz­ma­wiała z mężem o inte­re­sach, cho­ciaż ni­gdy nie podej­mo­wała decy­zji. Umiała czy­tać i tro­chę racho­wać – na tyle, by poma­gać w pro­wa­dze­niu ksiąg. Nie łajała nikogo i nie narze­kała, ale potra­fiła być sta­now­cza w sto­sunku do Orsoli, Mad­da­leny, cze­lad­ni­ków, rzeź­nika czy sprze­daw­ców ryb i warzyw. Utrzy­my­wała dom w czy­sto­ści. Nie piła za dużo wina. Jej jedyną sła­bość sta­no­wiły biscotti i suszone owoce.

W ciągu pierw­szych dni po śmierci męża była odrę­twiała, nie pła­kała w trak­cie mszy, drogi na cmen­tarz czy samego pogrzebu. Orsola wie­działa, że matka nie jest pozba­wiona emo­cji, ale wyda­wało się, że sku­pia wzrok na odle­głych górach ter­ra­ferma, widocz­nych w cza­sie pogod­nych dni.

Na osob­no­ści skar­żyła się Orsoli i Gia­co­mowi, że Marco nie ma głowy do pro­wa­dze­nia inte­re­sów w tak peł­nym rywa­li­za­cji miej­scu, jak Murano, gdzie wiele warsz­ta­tów wal­czyło o tych samych klien­tów: Angli­ków, Fran­cu­zów, Niem­ców, Holen­drów i Tur­ków, kupu­ją­cych przez wenec­kich pośred­ni­ków. Marco mógł wydmu­chać i ozdo­bić puchar, ale nie wie­dział, jak zarzą­dzać ludźmi, by two­rzyli dzie­siątki takich samych albo nie­mal takich samych kie­li­chów, w któ­rych róż­nice może wychwy­cić jedy­nie wpra­wione oko. Nie nego­cjo­wał też z wykształ­co­nymi kup­cami z oko­lic Ponte di Rialto, któ­rzy potra­fili pozba­wić wszyst­kiego rze­mieśl­ni­ków, ocza­ro­wa­nych ich pięk­nymi, czar­nymi, aksa­mit­nymi stro­jami, mod­nie przy­strzy­żo­nymi bro­dami i tym, że są trak­to­wani jak zabawni, sprytni kom­pani, któ­rym z uśmie­chem wciąż dolewa się wina. Loren­zowi uda­wało się nego­cjo­wać przy­zwo­ite warunki, ponie­waż był uparty. Nie chciał pić wina i nie ule­gał uśmie­chom kup­ców. Ale Marco uwiel­biał wino i pochleb­stwa. Dopro­wa­dziłby rodzinny warsz­tat do ruiny, gdyby nie towa­rzy­szył mu ktoś, kto tem­pe­ro­wałby jego zachwyt piciem, żar­tami i fał­szy­wym podzi­wem. W izbie musiał być ktoś, kto się nie uśmie­chał. Orsola wie­działa, że matka to potrafi.

Parę tygo­dni wcze­śniej Laura Rosso i Marco popły­nęli tra­ghetto, regu­lar­nie kur­su­jącą do Wene­cji gon­dolą, na spo­tka­nie z Got­t­frie­dem Klin­gen­ber­giem w Fon­daco dei Tede­schi, gdzie miesz­kali i pra­co­wali nie­mieccy kupcy. Po powro­cie matka nie­wiele mówiła o spo­tka­niu, poza tym, że obie­cali dostar­czyć zamó­wione wcze­śniej kie­li­chy i misy. I to się udało, ponie­waż Paolo cier­pli­wie, po cichu, popra­wiał błędy Marca. Jed­nak Klin­gen­berg nie zło­żył nowego zamó­wie­nia. I dla­tego praca w warsz­ta­cie zamarła.

– Spy­taj Mariettę Baro­vier, co mamy robić – powtó­rzyła Laura.

Orsola ski­nęła głową.

– Musimy się zmie­rzyć z jesz­cze jedną rze­czą – dodała matka. – Wkrótce wszy­scy to zauważą. – Nacią­gnęła suk­nię, a Orsola wbiła wzrok w jej brzuch: to była jedyna część ciała Laury, która rosła, kiedy wszyst­kie pozo­stałe skur­czyły się z żalu. Nie pogła­skała brzu­cha, jak zwy­kle robiły inne kobiety, kiedy prze­ka­zy­wały tę wia­do­mość. Laura Rosso nie była tak bez­ce­re­mo­nialna.

– Więc musisz jeść, madre, żeby nie stra­cić tego dziecka, jak innych – powie­działa Orsola, sku­pia­jąc się na stro­nie prak­tycz­nej ciąży, by ukryć wstrząs, jakiego doznała. Matka była zbyt stara na kolejne dziecko, a poza tym nie miała męża, który by je utrzy­mał.

– Powiedz Mariet­cie o dziecku – dodała Laura – ale nikomu innemu. Może to ją tro­chę zmięk­czy.

Zanim Orsola poszła do Marii Baro­vier, matka uszyła dla niej sukienkę z poda­ro­wa­nego mate­riału. Orsola miała ją nosić przez wiele lat, nawet gdy moda się zmie­niała, i sukienkę kom­ple­men­to­wano z powodu jej ponad­cza­so­wego kroju i świet­nego mate­riału, któ­rego kolor łączył w sobie codzienny brąz i szla­chetną czer­wień.

Kiedy Orsola weszła po raz drugi na pose­sję Baro­vie­rów, tym razem jako młoda kobieta w świe­żej, nowej sukni, a nie dziew­czynka w ubło­co­nym stroju, na podwórku pano­wał taki sam bała­gan, jak wcze­śniej. Było tam nawet wię­cej potłu­czo­nego szkła, które leżało wszę­dzie dokoła. Podwórko Ros­sów mogło się szybko upodob­nić do tego. Tym razem zapu­kała do drzwi, a nie zakra­dła się do warsz­tatu. Otwo­rzył ten sam młody czło­wiek, któ­rego Maria łajała z powodu zbyt gru­bego pręta. Nie był już nie­wy­ro­śnię­tym garzone, miał silne ramiona servente, cho­ciaż wciąż był szczu­pły. Oczy miał tak czarne, że nie było widać źre­nic.

– Sì?

– Chcę roz­ma­wiać z signorą Marią. Powiedz jej, że przy­szła Orsola Rosso.

– Nikogo nie przyj­muje. – Chciał zamknąć drzwi, ale zła­pała za węgar. Spoj­rzał na jej rękę.

– Powiedz, że przy­szła Orsola Rosso – powtó­rzyła. – Jeśli jej nie powiesz, a dowie się póź­niej, że mnie odpra­wi­łeś, do końca życia będziesz robił goti.

Pomoc­nik patrzył na nią przez chwilę, a potem poszedł poszu­kać Marii. Orsola nie podą­żyła za nim – pozo­stała na zewnątrz. Kusiło ją, żeby przyj­rzeć się kolo­rom skła­do­wa­nego tu szkła i zaj­rzeć przez okno do warsz­tatu, by podej­rzeć, co sprze­dają, spraw­dzić wyrzu­cone odłamki. Tym razem nie przy­szła tu jed­nak na prze­szpiegi, stała więc nie­ru­chomo, obej­mu­jąc się ramio­nami.

Maria Baro­vier nie dała jej cze­kać: nie musiała grać czy potwier­dzać swoją wyż­szość. Była tak pewna wła­snej pozy­cji, że nie musiała ucie­kać się do takich sztu­czek. Przy­szła zaraz od pieca; pomoc­nik szedł za nią, aż w końcu mach­nęła ręką, nawet na niego nie patrząc.

– Ste­fano, wra­caj do środka. Uwa­żaj na nie­bie­skie szkło.

Ski­nął głową i zer­ka­jąc jesz­cze na Orsolę, znik­nął we wnę­trzu warsz­tatu.

– Tędy. – Maria popro­wa­dziła dziew­czynę przez podwórko na dzie­dzi­niec, który przy­po­mi­nał ten Ros­sów, z kamienną stud­nią na środku, z wyrzeź­bio­nymi czte­rema urnami. Wokół grze­bały kur­czaki, które gda­kały z obu­rze­nia, kiedy ich pani prze­go­niła je od studni, żeby się oprzeć o cem­bro­winę. Dzie­dzi­niec pach­niał bazy­lią, która rosła w donicz­kach na słońcu. Mimo suk­ce­sów Baro­vie­ro­wie nie zacho­wy­wali się osten­ta­cyj­nie.

Maria Baro­vier zało­żyła ręce na piersi.

– Czego potrze­bu­jesz?

Orsola wyja­śniła na tyle jasno, na ile mogła, wie­dząc, że Maria chce przede wszyst­kim znać fakty. Rze­czy­wi­ście słu­chała uważ­nie, a jej brwi unio­sły się tylko, kiedy usły­szała, że Laura Rosso jest w ciąży.

– Got­t­fried Klin­gen­berg to wasz pośred­nik z Rialto, prawda? – powie­działa. – Widzia­łam go na pogrze­bie two­jego ojca. To wielki honor, że przy­szedł. Co dokład­nie powie­dział, kiedy nie zło­żył nowego zamó­wie­nia?

– Powie­dział, że jest wdzięczny, że udało nam się skoń­czyć pracę na czas i że spraw­dzi, jak pój­dzie sprze­daż tych towa­rów sta­łym klien­tom.

– Tych towa­rów? Tak powie­dział?

– Sì.

– To zna­czy, że róż­nią się od poprzed­nich. Porów­nał je z naczy­niami two­jego ojca i wypa­dły gorzej. Klin­gen­berg zna się na szkle. Całe szkło świata prze­cho­dzi przez Wene­cję, a on widział więk­szą jego część. Poroz­ma­wiam z nim, dowiem się, o jakie wady cho­dzi. Znam go od dawna. Może nie mówić tego two­jej matce czy bratu, ale ucie­szy się, mogąc podzie­lić się tym ze mną. Jak już będzie­cie wie­dzieć, zde­cy­du­je­cie, czy uda wam się usu­nąć te wady. Przyjdź tu za trzy dni.

Star­sza kobieta ode­pchnęła się od studni; spo­tka­nie naj­wy­raź­niej dobie­gło końca. Odpro­wa­dziła dziew­czynę przez podwórko do wycho­dzą­cej na uliczkę bramy. Otwie­ra­jąc ją, zlu­stro­wała Orsolę od stóp do głów, a następ­nie ski­nęła lekko głową. Był to jedyny znak, że zauwa­żyła i zaak­cep­to­wała nową sukienkę.

Trzy dni póź­niej Ste­fano otwo­rzył Orsoli drzwi do warsz­tatu i sta­nął z boku, wodząc za nią wzro­kiem – czuła jego spoj­rze­nie na ple­cach, jakby dźgał ją kijem.

– Kie­li­chy nie odpo­wia­dają poprzed­nim – oznaj­miła Maria Baro­vier, kiedy już sta­nęły przy studni. Przy donicz­kach z bazy­lią drze­mał zwi­nięty w kłę­bek kot. – Ich pod­stawy są za grube, czary nie są równe i w szkle są pęche­rzyki. Twój brat i jego pra­cow­nicy stra­cili kon­trolę nad szkłem. Klin­gen­berg wziął je z sza­cunku dla two­jego ojca, ale musiał sprze­dać ze stratą. Już wię­cej nie popełni tak sen­ty­men­tal­nego błędu.

Orsola mil­czała, myśląc o tych sło­wach. Spo­dzie­wała się tego, ale i tak było to bole­sne.

– Co mamy robić?

– Wię­cej róż­nych rze­czy – zapro­po­no­wała Maria. – Twój ojciec sku­piał się na kie­li­chach, szklan­kach, dzba­nach i misach, prawda?

Orsola ski­nęła głową.

– Może spró­buj­cie robić wię­cej szkla­nek. Zwy­kłe codzienne kie­liszki i szklanki, a nie tylko ozdobne kie­li­chy czy puchary? Ładne goti, które mogą robić garzoni. Tale­rze. Tace. Pro­ste, bez zbęd­nych zdo­bień. Może Marco będzie sobie lepiej radził z któ­rąś z tych rze­czy. A może Gia­como jest w czymś dobry, tylko nie miał oka­zji tego zade­mon­stro­wać. Obaj muszą usta­lić, co potra­fią robić, a nie naśla­do­wać ślepo ojca. Każdy wytwórca szkła jest inny, tak jak każdy pie­śniarz brzmi ina­czej i każda kobieta robi inne spa­ghetti. Servente two­jego ojca, Paolo, potrafi wyko­ny­wać swoją pracę. Pokaże twoim bra­ciom, co robić, ale nie zosta­nie ich mistrzem, bo nie należy do Ros­sów. Oni sami muszą jed­nak dzia­łać szybko, zanim stracą sym­pa­tię Klin­gen­berga, bo on nie­długo znaj­dzie innych dostaw­ców.

Rada była roz­sądna, ale mógł jej udzie­lić nie­mal każdy, a Laura Rosso i nawet Marco sami by pew­nie do tego doszli.

– Jesz­cze jedno, kora­liki.

– Kora­liki?

Ros­so­wie ni­gdy nie robili kora­li­ków. Były one tanie, nie­rzu­ca­jące się w oczy i przy­no­siły nie­wiel­kie zyski; szkla­rze pro­du­ko­wali je mię­dzy bar­dziej pre­sti­żo­wymi zamó­wie­niami. Jedy­nie rosetty Baro­vie­rów były bar­dziej cenione.

– Kora­liki, które ty mogła­byś robić?

– Ja? – Orsola ni­gdy nie tknęła gorą­cego szkła. Prała i poma­gała Mad­da­le­nie przy goto­wa­niu i sprzą­ta­niu; upra­wiała ogró­dek i opie­ko­wała się kuzy­nami. Cza­sami też poma­gała w pako­wa­niu szkła do wysyłki. Trosz­cze­nie się o warsz­tat zosta­wiała matce. Maria Baro­vier była jedyną znaną jej wytwór­czy­nią szkła i Orsola nie bar­dzo wie­działa, jak do tego doszło. Maria ni­gdy nie wyszła za mąż – czy dla­tego, że zaj­mo­wała się szkłem, czy też zaj­mo­wała się szkłem, bo ni­gdy nie miała męża?

– Kora­liki wypeł­niają prze­strzeń mię­dzy innymi zamó­wie­niami – wyja­śniła Maria. – Są mało zna­czące i dla­tego wła­śnie mogą się nimi zaj­mo­wać kobiety. Żaden męż­czy­zna nie poczuje się zagro­żony, kiedy zaczniesz robić kora­liki. A wła­śnie teraz jest na nie popyt. Kupcy zabie­rają je w dale­kie han­dlowe podróże. Król Hisz­pa­nii zamó­wił kora­liki, z któ­rymi jego statki płyną na zachód.

– Na zachód? – Orsola sły­szała o stat­kach, które pły­nęły na wschód, do Kon­stan­ty­no­pola, Alek­san­drii czy Akry, a na zachód naj­da­lej do Hisz­pa­nii. Na zachód od Hisz­pa­nii było już tylko morze.

– Szu­kają nowej drogi do Azji. Moje rosette wyru­szyły wraz z nimi. – Maria wyglą­dała na zado­wo­loną ze swego triumfu.

– Czy nauczysz mnie, pani, jak się robi rosette?

– Nie, dziecko. Poka­za­ła­bym ci to, gdy­byś była moją córką. Ale dzieła Baro­vie­rów zostaną u Baro­vie­rów. Możesz się jed­nak nauczyć wyra­bia­nia innych kora­li­ków. Prost­szych. Pro­ste kora­liki będą się dobrze sprze­da­wać. To nie jedyna odpo­wiedź na pro­blemy two­jej rodziny, ale jedna z odpo­wie­dzi.

– Brat ni­gdy nie zgo­dzi się na dziew­czynę w warsz­ta­cie. Ni­gdzie tak nie ma. – Orsola zaczer­wie­niła się, ponie­waż u Baro­vie­rów wła­śnie tak było.

Maria zachi­cho­tała.

– Możesz je robić w kuchni, a nie w warsz­ta­cie. Marco nie musi o tym wie­dzieć, aż doj­dziesz do wprawy. Jeśli będziesz dobra, zro­zu­mie, co może stra­cić. Widzia­łaś, jak się wytwa­rza kora­liki a lume?

Orsola potrzą­snęła głową.

– Kora­liki można robić na dwa spo­soby: z cią­gnię­tych prę­tów, które się tnie i pole­ruje, albo nad pal­ni­kiem. Musisz sto­pić kawa­łek szkła i owi­nąć go wokół meta­lo­wego pręta, następ­nie możesz go ufor­mo­wać przez tocze­nie albo za pomocą narzę­dzi, w taki kształt, jaki ci odpo­wiada. Nie jestem w tym dobra, ale mam kuzynkę, która może cię tego nauczyć. Pójdź jutro po połu­dniu do Eleny Baro­vier, która mieszka za kościo­łem San Pie­tro Mar­tire, i poproś o pomoc. Elena ma dodat­kowy pal­nik. Powiem jej, żeby ci go poży­czyła do czasu, gdy zro­bisz swój.

Jak parę kora­li­ków może zmniej­szyć długi, w które wpa­dła jej rodzina?

– Gra­zie – powie­działa jed­nak Orsola. – Posłu­cham two­jej rady, pani.

– Zawsze chcia­łam mieć córkę – mruk­nęła Maria Baro­vier – tak żeby prze­biła wszyst­kich męż­czyzn.

* * *

Elena Baro­vier była jed­nym z człon­ków tej licz­nej rodziny, żyją­cej na Murano, i miesz­kała w domu peł­nym szkla­rzy, ich żon i dzieci. Była co naj­mniej dwa­dzie­ścia lat star­sza od Orsoli i miała, jak Maria, kan­cia­ste czoło, ostro zakoń­czoną szczękę i poryw­czy cha­rak­ter. Ona też nie wyszła za mąż i zamiast wstą­pić do klasz­toru, miesz­kała przy jed­nym ze swo­ich braci. Tak bar­dzo wta­piała się w domowe gospo­dar­stwo, że trudno ją było odróż­nić od żon i matek. Nie zacho­wy­wała się szcze­gól­nie przy­jaź­nie, kiedy Orsola poja­wiła się w jej domu, ale Maria uprze­dziła ją o tej wizy­cie, a Elena czuła wystar­cza­jący respekt przed swą kuzynką, żeby się jej nie sprze­ci­wiać. Posta­wiła więc swój pal­nik na rogu stołu, przy któ­rym nie­dawno jadła rodzina. Prze­cho­dzące kobiety i dzieci spo­glą­dały na nią prze­lot­nie, ale nie pytały, co mała Rosso robi przy stole Baro­vierów. Zapewne Maria z nimi też roz­ma­wiała.

– Ni­gdy nie robi­łaś niczego ze szkła, prawda? – W gło­sie Eleny pobrzmie­wały cie­ka­wość i pro­tek­cjo­nalne nuty.

Orsola potwier­dziła.

– Więc na począ­tek coś pro­stego. Musisz się nauczyć, jak zro­bić pro­sty kora­lik w jed­nym kolo­rze i bez ozdób. Naj­pierw przy­go­tu­jemy pal­nik. – Wzięła meta­lowy pojem­nik w kształ­cie gruszki, wiel­ko­ści swego przed­ra­mie­nia i otwo­rzyła umo­co­wane na zawia­sach wieczko. – Przede wszyst­kim bie­rzemy nieco łoju – kup tro­chę u rzeź­nika – i go roz­pusz­czamy.

Elena potrzy­mała chwilę pal­nik nad ogniem, aż łój zaczął two­rzyć nie­wielką kałużę. Orsola zmarsz­czyła nosek, ale sta­rała się nie krzy­wić, czu­jąc smród zjeł­cza­łego tłusz­czu.

– Przy­zwy­cza­isz się – rzu­ciła Elena. – Przy a lume jest brzydki zapach.

Kiedy łój się sto­pił, wło­żyła do niego meta­lowy walec ze szmatą w środku – jeden jej koniec pły­wał w łoju, a drugi wysta­wał przez dzio­bek pal­nika. Posta­wiła go na stole i zapa­liła szmatę, następ­nie usia­dła przed pal­ni­kiem z rękami po obu jego stro­nach. W jed­nej miała mały, przy­po­mi­na­jący rożen prę­cik, a w dru­giej kawa­łek pręta z zie­lo­nego szkła.

– Wkła­dam go do ognia, ale nic się nie dzieje – za mało gorąca. Dla­tego robię tak.

Poka­zała sto­jący pod sto­łem miech z dołą­czoną do niego rurką, która prze­cho­dziła przez blat i znaj­do­wała się w pobliżu ognia. Elena zaczęła naci­skać miech nogą, a powie­trze, które prze­cho­dziło przez rurkę, roz­ja­śniło i wzmoc­niło pło­mień.

– Dodat­kowa por­cja powie­trza spra­wia, że szkło można sto­pić. Popatrz, co się dzieje. Koniec zie­lo­nego pręta spo­ma­rań­czo­wiał, zaczął mięk­nąć i opa­dać jak więd­nący kwiat.

Elena wyjęła szkło z pło­mie­nia i okrę­ciła odro­binę wokół prę­cika, który zaczęła obra­cać mię­dzy pal­cami.

– Obra­casz pół­tora raza w jedną i pół­tora raza w drugą stronę i tak dalej – wyja­śniła. – Wtedy szkło równo się układa i jest syme­tryczne. Syme­tria to pod­stawa przy pro­duk­cji kora­li­ków i więk­szo­ści rze­czy ze szkła. Musisz to wie­dzieć, skoro jesteś Rosso.

Orsola ski­nęła głową, wciąż wpa­tru­jąc się w kora­lik, powsta­jący tak bez wysiłku na prę­ciku Eleny. Ona zaś znowu unio­sła go do pło­mie­nia, żeby roz­grzać, a następ­nie wzięła małą meta­lową płytkę i zaczęła nią for­mo­wać kora­lik, który naj­pierw stał się beczuł­ko­waty, następ­nie owalny, a na koniec ponow­nie okrą­gły. – Canella, uli­vetta, pater­no­stro – recy­to­wała przy kolej­nych prze­kształ­ce­niach.

„Popi­suje się” – pomy­ślała Orsola. Mimo to umie­jęt­no­ści nauczy­cielki zro­biły na niej wra­że­nie.

Elena długo wpa­try­wała się w okrą­gły pater­no­stro – wła­śnie takich kora­li­ków uży­wano do różańca – wciąż go obra­ca­jąc. W końcu zado­wo­lona wło­żyła prę­cik z kora­li­kiem na dole do meta­lo­wego pudełka z popio­łem, dba­jąc o to, by szkło było dobrze przy­kryte.

– Zosta­wiamy je na noc do schło­dze­nia. Teraz – wstała – twoja kolej.

Cho­ciaż Orsola bar­dzo chciała się uczyć, nie­chęt­nie zajęła miej­sce przed pal­ni­kiem. Od dawna nie musiała się uczyć niczego nowego, zwłasz­cza z kimś takim jak Elena Baro­vier w cha­rak­te­rze nad­zorcy.

– Wybierz kolor. – Elena wska­zała sto­sik prę­tów leżą­cych na stole.

Orsola wybrała krwi­sto­czer­wony. Rosso dla Rosso.

Elena potrzą­snęła głową.

– Za trudne na począ­tek. Czer­wone szkło nie znosi gorąca, łatwo się prze­pala.

Orsola odło­żyła czer­wony pręt i wzięła zie­lony.

– Weź lepiej prze­zro­czy­sty. Mętne szkło szyb­ciej sty­gnie, więc musisz szyb­ciej pra­co­wać. Weź ten – podała jej naj­mniej cie­kawe, prze­zro­czy­ste białe szkło. – Wię­cej wyba­cza.

Przez następną godzinę Orsola wal­czyła z prze­zro­czy­stym szkłem, paląc je, parząc sie­bie, upusz­cza­jąc, robiąc kolejne bry­ło­wate, nie­kształtne korale, brzyd­kie i koślawe. Nie mogła obra­cać meta­lo­wego prę­cika cały czas równo, pró­bu­jąc robić coś zupeł­nie innego z płytką w dru­giej dłoni, w dodatku jesz­cze naci­ska­jąc nogą miech pod sto­łem. Przy­po­mi­nało to żon­glo­wa­nie trzema rze­czami o róż­nym kształ­cie i wadze.

– Maria­ver­gine – burk­nęła Elena przy kolej­nej pró­bie. – Dla­czego Maria uważa, że ci się uda?

Orsola cała poczer­wie­niała jak pręt, który wybrała na samym początku. Zada­nia nie uła­twiało to, że Elena nie była przy­zwy­cza­jona do ucze­nia. Nie wyja­śniała waż­nych rze­czy, zakła­dała okre­śloną wie­dzę, szybko się nie­cier­pli­wiła. Jeśli już się posia­dło jakąś umie­jęt­ność, może być trudno posta­wić się w sytu­acji nowi­cju­sza. Orsola przy­po­mniała sobie Mad­da­lenę, która prze­wra­cała oczami i zabie­rała jej nóż, kiedy jako dziew­czynka zbyt wolno pod­wią­zy­wała fasolę, albo kła­dła ręce na jej dło­niach, żeby szyb­ciej mie­szała moczące się pra­nie.

Kiedy tak pra­co­wały, Orsola męcząc się, Elena kry­ty­ku­jąc i cza­sami bio­rąc prę­cik, żeby zapo­biec kata­stro­fie, inni Baro­vie­ro­wie wcho­dzili i wycho­dzili, przy­no­sili wodę, cytryny, chleb, oliwki, gonili piłkę albo sie­bie samych. Nie­któ­rzy w ogóle nie zwra­cali na nią uwagi, inni zaglą­dali Orsoli przez ramię, żeby zoba­czyć, co robi. Jakieś dziecko usły­szało jej ciche prze­kleń­stwo, kiedy po ufor­mo­wa­niu kora­lika w ide­alny kształt nagle go zepsuła, i wybie­gło ze śmie­chem na podwórko.

– Male­di­zione! Ta Rosso powie­działa: male­di­zione!

W końcu Orsoli udało się zro­bić jeden sen­sowny uli­vetta spo­letta, owalny kora­lik, który bar­dziej wyba­czał nie­do­cią­gnię­cia niż okrą­gły pater­no­stro.

– Wystar­czy. – Elena ski­nęła głową.

Kiedy Orsola wło­żyła jedyny wart zacho­wa­nia kora­lik do popiołu wraz z tym, który na początku zro­biła jej nauczy­cielka, poczuła znu­że­nie i dumę. Wypro­sto­wała się i wes­tchnęła, roz­cią­ga­jąc obo­lałe plecy.

Elena zga­siła pal­nik, a potem posta­wiła przed nią kie­li­szek wina – był to pierw­szy przy­ja­zny gest, cho­ciaż już ucze­nie kon­ku­ren­cji, jak się robi kora­liki, było hoj­nym aktem, nawet jeśli kazał jej to zro­bić ktoś inny.

– Musisz bar­dzo dużo ćwi­czyć, zanim opa­nu­jesz pro­duk­cję kora­li­ków – powie­działa nauczy­cielka, gdy wypiła pierw­szy łyk wina. Orsola widziała tylko raz czy dwa Marca, jak pije w ten spo­sób. Wyda­wało jej się, że wino trzeba sączyć.

– Naj­trud­niej robić wszyst­kie trzy rze­czy naraz – poskar­żyła się Orsola. – Muszę jed­no­cze­śnie obra­cać szkło, kształ­to­wać je i pom­po­wać powie­trze.

– Zacze­kaj, aż doj­dziesz do zdo­bie­nia dru­gim albo trze­cim kolo­rem. Wtedy zoba­czysz, jak jest trudno!

Orsola tak się sku­piła na opa­no­wa­niu swo­jego nie­cie­ka­wego, prze­zro­czy­stego szkła, że zapo­mniała o tym, iż powinna nauczyć się też innych tech­nik.

– A każdy kolor, czy to prze­zro­czy­sty, półprze­zro­czy­sty czy matowy, ina­czej reaguje na gorąco – cią­gnęła Elena – I będziesz musiała nauczyć się pracy z dwoma rodza­jami szkła naraz. A potem, jak zechcesz dodać trzeci czy czwarty kolor, będziesz musiała nauczyć się, jak to zro­bić, bez nisz­cze­nia tego, co zro­bi­łaś wcze­śniej, bo pło­mień za każ­dym razem zmie­nia kora­lik. I wszyst­kie kolory wydają się w nim poma­rań­czowe, więc trzeba zapa­mię­tać, gdzie masz jaki. Ale długo jesz­cze nie będziesz robiła niczego skom­pli­ko­wa­nego. Naj­pierw musisz się nauczyć, jak zapa­no­wać nad roz­grza­nym szkłem na prę­ciku. Masz w domu miód? Ale prze­zro­czy­sty i cie­kły, a nie zesta­lony?

Orsola ski­nęła głową.

– Miód przy­po­mina sto­pione szkło. Weź tro­chę na paty­czek i obra­caj, prze­no­sząc z jed­nego patyka na drugi. Tak będziesz mogła ćwi­czyć.

Orsola wyobra­ziła sobie, jak ćwi­czy z mio­dem na patycz­kach przy matce i bra­ciach. Gia­como może to zaak­cep­to­wać, ale Marco będzie szy­dził, a Laura Rosso potrzą­sać głową i powta­rzać, że powinna się zająć pra­niem.

– Nie martw się – powie­działa nagle Elena. – Nauczysz się wszyst­kiego. Bo musisz. Tak przy­naj­mniej mówiła mi Maria.

– Chcę pomóc rodzi­nie.

– Ja robię kora­liki, żeby nie iść do zakonu.

Orsola ski­nęła głową. Ona też nie chciała iść do zakonu, jak to się działo w przy­padku wielu kobiet bez mężów. Nie miała też zamiaru pozo­stać nie­za­mężna.

* * *

– Co robisz?

Marco patrzył na sio­strę, która obra­cała miód na patyczku, sta­ra­jąc się mu nadać kształt dru­gim patycz­kiem. Zalała mio­dem cały stół w kuchni i musiała się prze­nieść na podwórko, gdzie miód pło­nął złoto w świe­tle słońca. Myślała, że będzie tu sama; nie sądziła, że kto­kol­wiek wyj­dzie z warsz­tatu. Mar­cowi towa­rzy­szyła matka.

– Ja… bawię się.

Marco cmok­nął z dez­apro­batą.

– Dla­czego Bóg mnie poka­rał tak leniwą sio­strą?

Orsola oblała się rumień­cem. Brat miał o niej bar­dzo złe mnie­ma­nie, a prze­cież to jemu chciała, musiała zaim­po­no­wać. Wyda­wało się, że ni­gdy nie zdoła wspiąć się na ten szczyt.

Marco nie był cie­kawy – wystar­czyło mu jedno pyta­nie i jej ułomna odpo­wiedź. Był wyraź­nie zajęty, gdyż niósł swój puchar z uchwy­tami w for­mie lwów.

– Powin­nam iść z tobą – powie­działa Laura Rosso.

– Nie chcę, żeby matka wszę­dzie szła ze mną i pró­bo­wała za mnie robić inte­resy. – Marco otwo­rzył furtkę i wyszedł na calle.

– Dokąd idzie? – spy­tała Orsola.

– Poka­zać swój puchar Klin­gen­ber­gowi. Ten Nie­miec chce go podobno zoba­czyć. Marco uważa, że pro­jekt jest tak świetny, że przy­nie­sie nam nowe zamó­wie­nie.

Laura pospie­szyła za synem, a Orsola zawo­łała za nimi:

– Che San Nicolò te tegna ’na man sul cao! – Cho­ciaż nie wie­działa, czy Marco potrze­buje wła­śnie bło­go­sła­wień­stwa.

Znowu zaczęła ćwi­czyć, obra­ca­jąc paty­czek mię­dzy kciu­kiem a pal­cem wska­zu­ją­cym, tak aby ruch był płynny i by uzy­skać pano­wa­nie nad mio­dem. Zda­rzało się, że w pełni kon­tro­lo­wała sytu­ację – miód jej słu­chał, ale potem jak nie­sforne dziecko wyry­wał się i spa­dał na talerz, który pod­sta­wiła, by wyła­py­wać kro­ple. Pod koniec pierw­szej godziny ćwi­czeń sytu­acja nie­wiele się popra­wiła.

– Co robisz? – To pyta­nie dobie­gło do niej po raz drugi. Tym razem zadał je Gia­como, znacz­nie łagod­niej­szym tonem niż Marco.

Orsola odło­żyła patyczki na talerz, na któ­rym utwo­rzyła się plama miodu.

– Pró­buję zapa­no­wać nad szkłem.

– Szkłem. – Gia­como prze­cią­gnął pal­cem po tale­rzu. – Zabawne, sma­kuje zupeł­nie ina­czej niż szkło.

– Ćwi­czę z mio­dem.

Brat uśmiech­nął się.

– Nie śmiej się. Pró­buję… robić kora­liki. Z pal­ni­kiem. Widzia­łeś, jak je robią?

– Parę razy. Ta metoda nie jest zbyt wydajna. O wiele wię­cej można zro­bić, dzie­ląc szklany pręt.

– Te będą ład­niej­sze. Zdo­bione.

Opo­wie­działa bratu, co pora­dziła jej Maria Baro­vier i jak Elena Baro­vier zaczęła ją uczyć pracy z pal­ni­kiem, i kazała ćwi­czyć z mio­dem. Gia­como nie prze­ry­wał jej, nie patrzył też na nią scep­tycz­nie i jej nie besz­tał. Mil­czał przez chwilę, kiedy skoń­czyła.

– Kora­liki nas nie zba­wią – rzekł w końcu. – Mamy za duże długi – urwał. – Wiesz, że Marco popły­nął do Klin­gen­berga ze swoim pucha­rem. Myśli, że ten puchar nas ura­tuje.

– Widzia­łam, jak go niósł. Pró­bo­wa­łam kie­dyś w tajem­nicy z niego pić i woda roz­lała się dookoła.

– Też pró­bo­wa­łem.

Zaśmiali się.

– Klin­gen­berg nie jest głupi, od razu to zauważy – powie­dział Gia­como. – Odrzuci pro­po­zy­cję naszego brata, że może te puchary dostać na wyłącz­ność, i Marco wróci wście­kły.

– Kolejny powód, żebym zajęła się kora­li­kami. Nie będę kon­ku­ren­cją dla warsz­tatu, a zawsze tro­chę zaro­bię. Wystar­czy na zakupy na targu albo na dziecko.

Przez chwilę mil­czeli, myśląc o przy­szłym bra­cie lub sio­strze. Gia­como wska­zał miód.

– I jak ci idzie?

– Fatal­nie! Nie potra­fię zapa­no­wać nad tym wszyst­kim.

– Jak czę­sto musisz ćwi­czyć? Co mówiła Elena Baro­vier?

– Codzien­nie przez trzy tygo­dnie.

– A który to dzień?

Uśmiech­nęła się.

– Pierw­szy.

– Więc jej słu­chaj i ćwicz dalej. Wiesz, ile musia­łem ćwi­czyć przy goti? Sześć mie­sięcy! Musisz być cier­pliwa. Paolo mnie tego nauczył.

– I musisz mi jesz­cze zro­bić miech.

* * *

Marco nie wró­cił z Wene­cji tego wie­czoru. Nor­mal­nie rodzina by się tym nie prze­jęła, gdyż paru jego przy­ja­ciół miesz­kało w La Sere­nis­si­mie, jak nazy­wano to mia­sto, i cza­sami się u nich zatrzy­my­wał. Jed­nak miał tego dnia spo­tka­nie z Got­t­frie­dem Klin­gen­ber­giem i Orsola wie­działa, że gdyby poszło dobrze, Marco wolałby świę­to­wać z rodziną na Murano, a nie z przy­ja­ciółmi, i wró­ciłby pro­sto do domu. W Wene­cji zaś mógł zna­leźć tawernę, w któ­rej nikt go nie znał, i pić, żeby zapo­mnieć o pro­ble­mach. Kiedy zro­biło się późno, Orsola, Gia­como i ich matka usie­dli przy stole na dzie­dzińcu i cze­kali. Orsola pró­bo­wała cero­wać koszule przy świe­tle świecy, ale musiała wciąż popra­wiać ściegi, Gia­como coś szki­co­wał, a Laura Rosso po pro­stu sie­działa.

– Powin­nam była z nim poje­chać – powta­rzała, wygła­dza­jąc suk­nię na brzu­chu. – Klin­gen­berg zna mnie i mnie słu­cha. Ale Marco się nie zgo­dził, on jest mistrzem i to on ma poka­zy­wać pro­dukty kup­com i z nimi nego­cjo­wać, cho­ciaż nie wie, jak to się robi.

Gia­como zamarł z węglem w dłoni.

– Madre, wiesz, że w jego pucha­rze mie­ści się nie­wiele płynu. A ta odro­bina roz­lewa się, kiedy pró­bu­jesz pić.

– Tak, oczy­wi­ście. Pró­bo­wa­łam kie­dyś to robić.

Orsola popa­trzyła poro­zu­mie­waw­czo na brata i uśmiech­nęła się na myśl, że wszy­scy troje w tajem­nicy spraw­dzili puchar Marca.

– Nie mógłby go tro­chę zmie­nić? – spy­tała. – Na tyle, żeby można go było uży­wać?

– Marco nikogo nie chce słu­chać – powie­dział Gia­como. – Jest tak dumny, że wsty­dziłby się go zmie­nić, nie­ważne, czy poprosi o to Klin­gen­berg, czy któ­reś z nas.

„Jak to się stało, że pozwo­li­li­śmy, by rzą­dził nami młody tyran?” – pomy­ślała Orsola. Znała jed­nak odpo­wiedź: rodzice nie pró­bo­wali zapa­no­wać nad Mar­kiem, pozwa­lali mu robić, co chce, i wie­rzyć, że ma rację. Może wyda­wało im się, że z cza­sem doj­rzeje, ustat­kuje się i odkryje war­tość pokory. Jed­nak Lorenzo Rosso zbyt wcze­śnie odszedł z tego świata, a Marco musiał prze­jąć warsz­tat bez odro­bie­nia tej waż­nej lek­cji. Teraz Klin­gen­berg zawsty­dził go, a on będzie się wyży­wał na rodzi­nie.

Kiedy Marco nie wró­cił do następ­nego popo­łu­dnia, Gia­como popro­sił Paola, żeby popro­wa­dził warsz­tat, a sam zapła­cił Bru­nowi, gon­do­lie­rowi z Murano, który pły­wał tra­ghetto do Wene­cji, i udał się na poszu­ki­wa­nia brata. Ros­so­wie mieli wła­sną łódź, ale poru­szali się nią wokół Murano i na lagu­nie, gdy chcieli dotrzeć do jakiejś mniej­szej wysepki, rzadko zaś do Wene­cji. Gia­como nie miał ochoty manew­ro­wać nią na zatło­czo­nych wenec­kich kana­łach, a już zwłasz­cza na Canal Grande.

– Weź mnie ze sobą – bła­gała Orsola. – Wene­cja jest duża. Będziesz potrze­bo­wał pomocy.

Gia­como zawa­hał się, a potem ski­nął głową. Sta­rała się nie oka­zy­wać zado­wo­le­nia, ale pod­nie­ciła ją per­spek­tywa wyprawy do Wene­cji. Mimo jej bli­sko­ści była tam zale­d­wie parę razy, bo ojciec twier­dził, że nie potrzeba wozić tam i z powro­tem dodat­ko­wego cię­żaru.

Bruno był ura­do­wany, że otrzyma zapłatę za dodat­kową osobę i czy­nił nawet spro­śne uwagi na temat Orsoli, aż w końcu Gia­como powie­dział, że jeśli się nie zamknie, nie dosta­nie tych dodat­ko­wych pie­nię­dzy.

– Jak tak, to zosta­wię was na La Sere­nis­si­mie i będzie­cie mogli oboje wra­cać wpław – odpa­ro­wał Bruno, recho­cząc.

Prze­stał jed­nak kom­ple­men­to­wać okrą­gło­ści Orsoli i sku­pił się na wio­sło­wa­niu, gdyż gon­dola wpły­nęła wła­śnie na bar­dziej wzbu­rzone fale na środku laguny. Za każ­dym razem, kiedy prze­pły­wali koło kościoła, żegnał się i oznaj­miał tubal­nym gło­sem:

– San Michele. San Cri­sto­foro. Santa Maria Assunta.

Ten ostatni był pierw­szym kościo­łem na pół­noc­nym nad­brzeżu Wene­cji i miał wysoką cam­pa­nile, dzwon­nicę, jak wiele tam­tej­szych świą­tyń. Orsola poczuła, jak kur­czy się jej żołą­dek, gdy patrzyła na ści­śnięte budynki na nad­brzeżu i wzdłuż kana­łów. Na Murano były podobne, ale ona znała wszyst­kich ich miesz­kań­ców. Domy wenec­kie były o jedno lub dwa pię­tra wyż­sze od tych z Murano i miały dłu­gie, wysta­jące kominy ze stoż­ko­wymi zakoń­cze­niami. Kiedy zna­leźli się na kanale pro­wa­dzą­cym do Canal Grande, sze­ro­kie świa­tło laguny zwę­ziło się wśród cieni, Orsola poczuła, że domy zaczy­nają się do niej zbli­żać. Wszę­dzie widać było pra­nie wiszące niczym cho­rą­gwie na drą­gach wysta­wio­nych przez okna, białe koszule z powie­wa­ją­cymi ręka­wami, przy­pięte na ple­cach. Z wyso­kich okien wychy­lały się kobiety, które trze­pały dywany, wyle­wały wodę lub strzą­sały pościel. Robiły to, co Orsola codzien­nie, ale tutaj te dzia­ła­nia wyda­wały się egzo­tyczne i fascy­nu­jące.

Kiedy nagle wpły­nęli mię­dzy łodzie, w Bru­nie nastą­piła prze­miana. Ruch był tu znacz­nie więk­szy niż na Murano i wio­słu­jący musiał się wyka­zy­wać praw­dziwą umie­jęt­no­ścią, żeby unik­nąć koli­zji. Stał się jesz­cze bar­dziej pewny sie­bie, pogwiz­dy­wał pro­stac­kie pio­senki i prze­kli­nał dużo bar­dziej niż na wodach Murano, gdzie o wszyst­kim donie­siono by jego matce.

– Oe, becco fotuo! – zawo­łał do gon­doli, która zna­la­zła się na ich dro­dze.

Tam­ten gon­do­lier skrzy­wił się na te słowa.

– Put­tana di Dio! – odkrzyk­nął. – Ta morti cani!

– In mona a to mare!

– Eh, caz­zetto, ocio, mona! – krzyk­nął jakiś inny, bo Bruno poświę­cał wię­cej uwagi prze­kleń­stwom niż wio­sło­wa­niu. – Ti xe imatonìo?

A potem wyda­wało się, że wszy­scy gon­do­lie­rzy na kanale wesoło prze­kli­nają i nawet wyśpie­wują obe­lgi: Buzaròn! Mona! Magna­merda! Vis­de­casso!

– Zatkaj uszy, Orsolo! – zawo­łał do niej brat, ale ona śmiała się z tych wul­ga­ry­zmów i z tego, że Bruno bez pro­blemu prze­kształ­cił się w pyska­tego wenec­kiego gon­do­liera.

Minęli Campo San San­ciano, gdzie miesz­kańcy Murano zwy­kle wysia­dali, by iść pie­szo do cen­trum, i skie­ro­wali się ku Canal Grande. Nagle oto­czyły ich łodzie, które, jak się wyda­wało, pły­nęły w zupeł­nym cha­osie we wszyst­kich moż­li­wych kie­run­kach. Wody były wzbu­rzone z powodu ruchu i Ros­so­wie musieli trzy­mać się burt, żeby nie wypaść. Były tu san­doli, pro­ste pła­sko­denne łódki, podobne do ich rodzin­nej, które poza wio­śla­rzem mogły prze­wieźć jedną lub dwie osoby albo towar; więk­sze peate, które kur­so­wały w górę i w dół kanału, z dwoma wio­śla­rzami i, zwy­kle, z ładun­kiem; ele­ganc­kie caor­line, z dwiema dziob­ni­cami w kształ­cie pół­księ­życa, a także wiele gon­doli, dłu­gich i wąskich, pła­sko­den­nych, z felze, czyli kabiną pośrodku, ze zdej­mo­wa­nymi czar­nymi pane­lami, które chro­niły pasa­że­rów przed desz­czem i słoń­cem. Pro­wa­dzili je jeden lub dwaj gon­do­lie­rzy, któ­rzy nosili nie­bie­skie, czarne albo czer­wone bluzy z wysta­ją­cymi spod nich man­kie­tami bia­łych koszul, cia­sne raj­tuzy, czer­wone lub w białe, czer­wone i czarne prążki, oraz czer­wone czapki zdo­bione bia­łymi pió­rami. Wyglą­dali nie­zwy­kle i dosko­nale o tym wie­dzieli. Orsola sta­rała się nie patrzeć na ich musku­larne nogi i pośladki, ale widok był zbyt kuszący.

Rów­nie ude­rza­jąco pre­zen­to­wali się ich pasa­że­ro­wie: zwy­kle dobrze uro­dzeni, w czar­nych płasz­czach i czap­kach, oraz damy z per­łami i w błę­kit­nych suk­niach z aksa­mitu, na koszu­lach z bia­łymi rękaw­kami. Jedna kobieta trzy­mała na podołku małego bia­łego pie­ska. Nie wyglą­dało na to, że płyną do okre­ślo­nego celu, raczej wożono ich po to, żeby mogli się sobie przyj­rzeć. Cza­sami dwie gon­dole się łączyły, ich pasa­że­ro­wie gawę­dzili, a gon­do­lie­rzy wio­sło­wali razem, prze­drzeź­niali się rado­śnie i plot­ko­wali.

Orsola patrzyła na nich ze zdzi­wie­niem i zazdro­ścią. Jej wła­sna sukienka, która wyda­wała się tak ele­gancka i twa­rzowa na Murano, tutaj spra­wiała wra­że­nie brzyd­kiej i zno­szo­nej. Nie będzie nosić pereł – cho­ciaż żony nie­któ­rych mistrzów je miały, to Laura Rosso ni­gdy ich nie dostała. Orsola poża­ło­wała, że pro­sta gon­dola Bruna nie ma felze, gdzie mogłaby sie­dzieć, żeby chro­nić skórę przed słoń­cem.

Nad­brzeże kanału rów­nież tęt­niło życiem: Wene­cja­nie spa­ce­ro­wali albo zbie­rali się w gru­pach, roz­ma­wiali, kłó­cili się, kupo­wali coś ze stra­ga­nów. Byli to zwy­kle męż­czyźni w czar­nych lub czer­wo­nych ubra­niach, cho­ciaż widy­wało się kobiety, któ­rym towa­rzy­szyli słu­żący, jak rów­nież samych słu­żących, któ­rzy dziar­sko zaj­mo­wali się spra­wun­kami. Pły­nęli tu tylko pół godziny, ale Canal Grande wyda­wał się obcym kra­jem.

Roiło się tu też od cudzo­ziem­ców. Gia­como i Orsola pły­nęli do Fon­daco dei Tede­schi, obok mostu Rialto, wiel­kiego, czte­ro­pię­tro­wego maga­zynu z biu­rami i izbami miesz­kal­nymi na pię­trach, zbu­do­wa­nego wyłącz­nie na potrzeby nie­miec­kich kup­ców. Orsola sły­szała o nim od ojca, ale ni­gdy tu nie dotarła. Był on prost­szy niż budynki wokół; jego jedyną ozdobę sta­no­wiło pięć dużych łuków przy wej­ścio­wym por­tyku.

Pod­pły­nęli do niego od strony kanału, Bruno dołą­czył do dłu­giej kolejki. Cho­ciaż robił to wcze­śniej, mil­czał i pocił się, sta­ra­jąc tak manew­ro­wać, by nie ude­rzyć w łódź przed nim, na któ­rej pię­trzyły się dywany. Na innych widać było jedwab, drewno, beczki wina i przy­prawy; jedna z łodzi była nawet po brzegi wyła­do­wana cytry­nami. Kiedy cze­kali na swoją kolej, by wyjść na ląd, Orsola zoba­czyła peatę z drew­nia­nymi skrzy­niami z Murano, takimi, jakich uży­wała jej rodzina. Skrzy­nie były ozna­czone lite­rami, ale ona nie umiała czy­tać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki