Miłosierdzie - Jean Raspail - ebook

Miłosierdzie ebook

Jean Raspail

4,7

Opis

Miłosierdzie” to mocny metafizyczny thriller. Powieść o potwornej zbrodni, księdzu, ale i o Kościele w ogóle. Z tym, że ta opowieść „o grzechach kleru” zaczyna się u Raspaila tam, gdzie u innych właśnie się ona kończy, gdzie proste schematy niczego już nie tłumaczą, a pamflet zamienia się w moralitet. W punkcie wyjścia jest autentyczna historia sprzed lat z okrutnym morderstwem i surową karą. Raspail zmagał się z nią kilkadziesiąt lat. Odkładał ją i do niej powracał. Ostatecznie nie kończy swej opowieści, choć nie ukrywa, że wie, jaki finał jest jej pisany. To taka przewrotna gra z czytelnikiem, którego wysyła na wędrówkę, na którą ten musi wybrać się sam, zawierzając podrzucanym przez Autora śladom i znakom, by ostatecznie stać się jednoosobowym sądem w mrocznej sprawie.
 
Miłosierdzie” to ostatnia powieść Jeana Raspaila. Może dlatego też tak bardzo osobista, metafizyczna, a nawet religijna. Rozciągnięta pomiędzy wstrząsającą zbrodnią i przejmującą wiarą. Stary Mistrz zdaje się podawać w niej antidotum, które choć bardzo potrzebne, to, podane bez znieczulenia, jest bardzo bolesne. Być może nie przypadkiem pierwsza jego dawka trafia najpierw do czytelnika w Polsce.
 
 
 
„Zmieniłem nazwę wsi, która sześćdziesiąt lat temu stała się sceną tej przerażającej zbrodni, która wstrząsnęła całą Francją, pogrążając wiernych i katolickich duchownych w przepaści skonsternowanych rozważań. Zmieniłem też imię tego, który zamordował, złożył w ofierze, poświęcił. Nazwałem go Jacquesem Charlébègiem, proboszczem z Bief, i stałem się odpowiedzialny za jego życie od momentu jego uwięzienia.
 
Ta książka jest bowiem powieścią. O ile dobrze sobie przypominam jej początki, to nie zbrodnia mnie do niej przyprowadziła, ale zamknięcie winnego, młodego księdza, skazanego na dożywocie i jego sam na sam z Bogiem, dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku, w czterech ścianach jego celi. 
 
Kiedy pisałem pierwsze zdania, minęło dwanaście lat od popełnienia zbrodni i jedenaście lat od procesu. Sprawa była już od dawna zapomniana, a imienia skazanego nigdy nie przywoływano. Nikomu nic nie było o nim wiadomo. Było tak za sprawą swego rodzaju konspiracyjnej ciszy administracji penitencjarnej i rzymskokatolickiego magisterium, które, tak jak Bóg, nigdy nie porzuca swoich księży upadłych bez względu na to, jak bardzo nikczemne byłyby ich czyny. 
Byłem więc sam i pozostałem sam – wobec tej książki, tak jak wobec świętego muru, nieprzekraczalnego, nieosiągalnego, u stóp którego czułem się bezbronny i niegodny: nie zostaje się przecież Bernanosem tak po prostu..."
 
Jean Raspail

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 164

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (7 ocen)
5
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wmilewi

Nie oderwiesz się od lektury

poruszająca
00
Dugaj

Dobrze spędzony czas

Jaka szkoda że powieść się urywa.
00

Popularność




Jean Raspail

Miłosierdzie

przełożyła

Martyna Borowicz

Wydawnictwo Dębogóra

ul. Dąbrówki 7 62-006 Dębogóra

www.debogora.com

[email protected]

Tytuł oryginału: La Miséricorde

Copyright © Jean Raspail

Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo Dębogóra, 2018

Projekt okładki: Piotr Łysakowski

Redakcja: Roman Bąk

Redakcja techniczna: Piotr Białecki

ISBN 978-83-64964-65-7

List do moich polskich czytelników

Francuską pamięć historyczną znaczą liczne, płynące prosto z serca zawołania: „Za moim białym pióropuszem!” (Henryk IV), „Gwardia umiera, ale się nie poddaje!” (generał Cambronne pod Waterloo), „Bóg tak chce” (Joanna d’Arc) etc… Chciałbym dzisiaj przywołać jeszcze jedno z nich, głos honoru, który wydał z siebie odważny Paryżanin, kładąc na szalę własne życie, kiedy stanął u drzwi karocy cara Aleksandra II i wykrzyczał mu prosto w twarz: „Niech żyje Polska!”, a za nim zawołał te słowa cały Paryż. W tamtych czasach Francuzi od dawna kochali Polskę jak siostrę. I choć dzisiaj uczucie to jest niewątpliwie bardziej powściągliwe, nie sądzę, aby zupełnie wygasło. Między wieloma Polakami i wieloma Francuzami wciąż istnieje równie silne, co nieświadome poczucie przynależności do tej samej cywilizacji, wspaniałej matki naszej starej Europy, a często również do tej samej religii, wzmocnione takim samym poczuciem narodowej dumy.

Ale jakże to? Nie będzie ani słowa o MIŁOSIERDZIU? Ależ będzie, bo przecież zaraz sami o nim przeczytacie. A dzięki temu staniemy się sobie bliscy, bardzo bliscy. Chciałbym Wam także powiedzieć, że wydanie tej książki w 94 roku mojego życia jest dla mnie prawdziwym szczęściem, które całkowicie zawdzięczam mojemu wydawcy, który od 2006 roku wydał już siedem moich książek!

Przesyłam mu moje braterskie pozdrowienia. A Wam wszystkim, wyrazy mojej Przyjaźni i życzenia Pomyślności!

Jean Raspail

2001

Przypadek sprawił, że wiosną znalazłem się na prowincji, jakieś czterdzieści kilometrów od Périgueux, w miasteczku X., do którego przyjechałem na rozprawę. Była ładna pogoda, a moje życie, koniec końców, nie dawało mi powodów do narzekań. W przewodniku turystycznym znalazłem wzmiankę o starym kościele pod wezwaniem Świętego Saturnina z XI-XII wieku, dawniej opackim, a obecnie parafialnym. Zatrzymałem samochód na placu. Dwa czy trzy psy obwąchiwały się nawzajem, dwie kobiety spacerowały z dziećmi. Poza tym żadnych innych przejawów życia. Dopiero później zdałem sobie sprawę, że na parkingu stało ze czterdzieści samochodów z tablicami rejestracyjnymi z innych departamentów, właściwie z całej Francji. Była piąta po południu, a kościół wciąż był otwarty. Styl romański w wykonaniu cystersów słynie z surowości oraz świetlistej błogości, ogarniającej zwiedzającego od chwili kiedy tylko otworzy on drzwi. Masywna chrzcielnica nie była, jak często dzisiaj, wyschnięta niczym dawne źródło, lecz wypełniała ją cudownie orzeźwiająca woda. Na drewnianej tabliczce przy wejściu widniały godziny mszy i spowiedzi. Szczegółowe informacje o tym drugim, zanikającym zwyczaju, były już raczej rzadkością. Przeczytałem, co następuje:

OJCIEC GÉRARD QUATRECHAMPS, PROBOSZCZ:

SOBOTA – OD GODZ. 17 DO 18

NIEDZIELA – PRZED MSZĄ ŚWIĘTĄ

OJCIEC JACQUES:

CODZIENNIE OD GODZ. 14 DO 18

Treść ostatniej linijki zupełnie mnie zaskoczyła. Codziennie? Naprawdę? I to przez cztery pełne godziny! Czy to możliwe, żeby w tej zabitej dechami dziurze, która mogła liczyć nie więcej niż trzy tysiące mieszkańców, było aż tylu niedzisiejszych wiernych, albo aż tyle starych nadgorliwych dewotek, zdolnych przetrzymywać księdza w konfesjonale przez dwadzieścia osiem godzin w tygodniu na rzecz tego przestarzałego sakramentu, w czasach gdy pozostałe są i tak wystarczająco sędziwe oraz sfatygowane? Zupełnie zdezorientowany zauważyłem również, że na tabliczce umieszczono jedynie imię ojca Jacquesa. Czyżby mnich? Wydawało mi się, że kościół jest pusty, co w zwykły wtorek o godzinie piątej po południu byłoby zupełnie zrozumiałe. Nad ołtarzem tliło się małe czerwone światełko wskazujące na obec ność świętego sakramentu. Podszedłem bliżej. Moje kroki rozbrzmiały pod sklepieniem i w tym samym momencie spostrzegłem, że w rzeczy wistości nie byłem sam. Ludzie klęczeli na gołej posadzce, albo po prostu siedzieli w ławkach. Mieli złożone dłonie, lub przesuwali paciorki różańca. W półcieniu modliło się jakieś dwadzieścia prawie niewidocznych osób. Dwie lub trzy młode dziewczyny, chłopcy o wyglądzie studentów, ludzie w dojrzałym wieku, ale najwyraźniej nie było wśród nich ani jednej dewotki. W ciszy rozległ się nagle stukot obcasów. Dochodził na prawo od nawy, z bocznej kaplicy, której wcześniej nie zauważyłem. W moim kierunku szła wysoka, szczupła, całkiem ładna kobieta. Elegancka pięćdziesiątka, której widok w stolicy tego kantonu był zaskakujący. Pogrążona w swoich myślach, z lekkim uśmiechem na ustach, przeszła obok, nie zauważając mnie, a następnie wybrała klęcznik, który zajęła z dużym namaszczeniem i wdziękiem.

W ciemnym zakątku kaplicy odkryłem stary, prawdziwy konfesjonał, ocalały z czasów klerykalnego wandalizmu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Był wykonany z ciemnego rzeźbionego drewna, a pośrodku miał małe pomieszczenie zamykane na drzwi z gęstej kratki, przez którą nic nie było widać z zewnątrz. Z każdej strony po jednej komórce dla penitentów, ukrytej za ciężką zasłoną, którą trzeba było odgarnąć, żeby dostać się do środka. W tej samej chwili moje zdziwienie wzrosło jeszcze bardziej, zobaczyłem bowiem następne osoby siedzące w ławkach, czekające na swoją kolej z przymkniętymi oczami. Zawahałem się. Czyżby przyszła pora i na mnie? Zanim udało mi się to ostatecznie rozstrzygnąć, już stałem za jedną z ławek i patrzyłem na ich nieruchome plecy. Jakieś dziesięć minut później przesuwne drzwiczki obu wewnętrznych okienek skrzypnęły i trzasnęły jedne po drugich. Zasłona odchyliła się. Ktoś wyszedł, a ktoś inny natychmiast zajął jego miejsce. Kiedy na ławce przede mną zostały już tylko dwie osoby, nadal byłem niezdecydowany. Nic mnie przecież nie nagliło. Tak długo z tym zwlekałem, dlaczego więc właśnie dzisiaj miałoby to nastąpić, a nie jutro czy w przyszłym roku. Nic nie było na tyle pilne, a poza tym i tak raczej się od tego nie zmienię. Pozostanę pewnie takim, jakim byłem, a dotąd byłem z siebie dość zadowolony… Tym, co zatrzymywało tutaj człowieka w moim wieku, teraz, kiedy nieśmiało wracała we mnie wiara utracona w okolicach trzydziestego roku życia – sytuacja tyleż klasyczna i banalna co śmierć, z którą miałem się niebawem zmierzyć – był fakt, to wszystko naprawdę wyglądało jak dziecięca zabawa, mały skok, który nie mógł mnie przecież zbyt wiele kosztować. Hop! I próg przebaczenia zostanie przekroczony, równie łatwo, jak przeskakuje się przejrzysty strumyk na zielonej łące. Chociaż w moim przypadku należało się raczej spodziewać mulistej rzeki, pokrytej popiołem, wielkiej i cuchnącej. Żyło mi się przecież tak wygodnie podług śladowych obecnie zasad moralnych, zgodnie z rytmem nieskończonych uchybień, niedoskonałości i błędów, czasem nawet zbrodni, które co prawda nie są już nimi z punktu widzenia prawa cywilnego, ale które w oczach Boga nie straciły nic ze swojego ciężaru (bo dlaczego właściwie miałoby być inaczej?). Czy miałoby nam przysługiwać prawo do wybaczenia, tak jak do ubezpieczenia społecznego? I już lekusieńcy, czterdzieści lat wymazanych zupełnie, jakby nigdy nie istniały, nie liczyły się. I byłoby to o tyle łatwiejsze, że dotarliśmy do wieku, w którym pokusy osłabły i o których zapomnieliśmy, pogrążając się w mądrości, do jakiego stopnia były niszczycielskie? Doprawdy, to zbyt proste. Nie byłem u spowiedzi ze czterdzieści lat i niejasno zaczęła jawić się w mojej głowie myśl, że sakrament pokuty przybrał zupełnie inne imię. Chodziło już teraz tylko o to, by pogodzić się z Bogiem, tak jakbyśmy mieli – Bóg i ja – dzielić te same grzechy! A co więcej, dzielić je zbiorowo, razem! Bez bolesnego badania sumienia i nie mniej bolesnego sprzątania bałaganu, który dawniej utrzymywaliśmy w tajemnicy spowiedzi? Tak jakby tych paru ostatnich księży, ubranych w golfy, zgadzało się jeszcze kogoś przyjąć – gdzieś w przejściu, w drzwiach „biura przyjęć”, by bez zbędnego słuchania, pytania, udzielić szybkiego rozgrzeszenia? Dla mnie to za mało. Odkładam to na później… Co sprawia, że postanawiamy pójść za głosem serca? W moim przypadku decydujące było pojawienie się nowej osoby w bocznej kaplicy. Od pół godziny siedziałem tam jak baran, uziemiony, uziemiony z jakiego właściwie powodu? A dokładnie mówiąc, było to wtedy, kiedy jakiś mężczyzna miał właśnie usiąść za dwoma innymi penitentami, a ja zaskoczyłem samego siebie, dając mu znak, i przepraszając, że i ja miałem taki zamiar. Zachęcił mnie dwornym gestem, miło się przy tym uśmiechając. I w ten sposób, właściwie bez udziału mojej woli, znalazłem się na ławce, trzeci w kolejności, a następni przychodzący siadali już za mną; ten niezwykły spowiednik z pewnością brał nadgodziny. Przez chwilę chciałem stamtąd uciec, ale uczucie paniki, które mną zawładnęło, powoli zaczęło mnie opuszczać. Z głębi konfesjonału dochodziło niezrozumiałe mruczenie, niczym bardzo odległa i kojąca muzyka. Ktoś za mnie rzucił kośćmi. Drzwiczki po dwakroć trzasnęły. Potem przyszła kolej na mnie. Odchyliłem zasłonkę, która w dotyku wydała mi się bardzo brudna i uklęknąłem w małej ciemnej wnęce. Nie było innej możliwości, musiałem się dostosować, ale odpowiadało mi to. Ksiądz zmienił ucho i przechylił się ku drugiemu okienku. Dochodziły mnie tylko szepty. Trwało to jakieś dobre dziesięć minut, podczas których usiłowałem odtworzyć w pamięci listę moich rozlicznych grzechów. Czy tym właśnie było moje życie? Ciągiem małych i dużych łajdactw, tchórzostwa? Kiedy stopniowo, jak po łańcuchu, przechodziłem od jednych do drugich i w miarę jak otwierała się moja pamięć, zdawało mi się, że to worek bez dna. Trzask, trzask, okienko się odsłoniło i jedyne, co mogłem dostrzec przez drewniany ażur, to przyjazne spojrzenie. Nie bardzo wiedziałem, od czego zacząć. Przypomniałem sobie moje dzieciństwo i chłopca udającego pobożność, którym wtedy byłem. Co by teraz powiedział ten kochany aniołek, gdyby był na moim miejscu? Pierwsze zdanie przyszło samo:

– Pobłogosław mnie, Ojcze, bo zgrzeszyłem. I na tym koniec.

 Wtedy inicjatywę przejął głos po drugiej stronie okienka. Głos starca, ale z młodzieńczymi, a nawet radosnymi tonami. 

– I cóż, mój synu, nie pamiętamy reszty? 

Zresztą, już sam początek nie jest najświeższej daty. Domyślam się, że nie spowiadał się pan całe wieki?

 W końcu udało mi się coś z siebie wykrztusić. 

– Czterdzieści lat, może więcej. 

– Skoro pan tutaj jest, to nie ma to już żadnego znaczenia. Zabierzemy się do tego na spokojnie. Pan i ja…

 Spojrzenie i głos przejęły dowodzenie i powoli zaczęły zdobywać moje zaufanie. Ale w tym samym momencie, w którym zaczęło mnie ono otulać jak płaszcz łaski, osłona miłosierdzia, zawładnęło mną uczucie głębokiego zaskoczenia. Ten głos, zmieniony wiekiem… Znałem ten głos. Przyznanie tego przyszło mi z trudem, biorąc pod uwagę przeszło czterdzieści siedem lat, które upłynęły od czasu, kiedy słyszałem go po raz ostatni, na rozprawie przed sądem przysięgłych w Bordeaux (był to głos oskarżonego) i to szczególne miejsce, w którym słyszałem go teraz. Szybko jednak nabrałem pewności. Naprawdę niewiele osób mogło wtedy słuchać głosu proboszcza z Bief. Rozprawa odbywała się przy drzwiach zamkniętych. Od chwili otwarcia procesu katolicki przewodniczący ławy przysięgłych troszczył się o to, by nie wydawać na pastwę prasy i publiki przerażających szczegółów potwornie krwawej zbrodni, której dopuścił się młody ksiądz. Sprzeciwiano się wtedy tej decyzji, a dzisiaj, w czasach kiedy ogół cieszy się z każdego niegodnego zachowania księdza, kiedy jest to rozdmuchiwane przez media i osłabia ciało Kościoła, byłoby to po prostu nie do pomyślenia. Byłem wówczas młodym adwokatem, sekretarzem mecenasa H., przewodniczącego rady adwokackiej, który był obrońcą proboszcza z Bief. W czasie procesu nie powiedziałem ani jednego słowa. Nie takie było moje zadanie. Asystowałem tylko mecenasowi H., równie wspaniałemu w swoich mowach obrończych co pełen dopisków na marginesie brudnopis i w takim samym stopniu zorganizowanemu, kiedy tylko przychodziło do papierów i akt. Moja rola polegała na porządkowaniu wszystkiego, układaniu tego, co mieszał, podawaniu mu w odpowiednich momentach właściwych kartek, przypominaniu mu na ucho faktów, o których zapominał. Wszystko to jednak nie przeszkadzało mi w przysłuchiwaniu się, w ciągu trzech dni, straszliwemu opisowi krwawej męki. A później stała się dziwna rzecz. Stopniowo zacząłem dostrzegać u tego potwora jakiś rodzaj niejednoznaczności ukrytej w całej jego potworności, na dnie której tliło się światło. Wspomniałem o tym w dwóch słowach adwokatowi przed jego mową obrończą, ale odrzucił to jednym gestem. Bez wątpienia, miał już ułożony w głowie niezawodny arsenał całej swojej elokwencji. Z takich właśnie powodów porzuciłem później prawo karne zaledwie po trzech latach praktyki. Byłem bowiem świadkiem zbyt wielu nienagannych mów obrończych, które miały w sobie tyle duszy co naoliwiona maszyna i w których, jeśli tylko było się wystarczająco uważnym, można było dostrzec brak jakichkolwiek przekonań. Czysta technika. Nieskazitelni technicy. Biorąc to wszystko pod uwagę, skoro chodziło tylko o technikę, wolałem zgarniać przyjemne honoraria jako radca prawny rekinów finansjery, którym z ręką na sercu mogłem odradzać jakiekolwiek suplementy duszy. Przynajmniej wszystko było jasne… Swoim zwyczajem i tym razem mecenas H. był wprost zachwycający. Brylował, co nie przeszkodziło mu w przegraniu procesu. Tłumaczę to sobie faktem, że był niewierzący, a co w tym przypadku jeszcze bardziej pogarszało sprawę, że nie miał również najmniejszego poczucia istnienia sacrum. Jacques Charlébègue, proboszcz z Bief, został skazany na śmierć. Nie zostały wzięte pod uwagę żadne okoliczności łagodzące. Wniosek o ułaskawienie podpisywał bez śladu emocji. Myślami był już gdzie indziej. Składając podpis, powiedział tylko: 

„Właściwie dlaczego by nie? Nigdy nie wiadomo. W życiu mamy wiele żyć…”. 

Jego głos, budzący tak silną nienawiść w czasie procesu, obojętny, skrupulatny, brzmiał teraz inaczej. W tej małej, zupełnie czarnej kabinie, odnajdywałem nieoczekiwane akcenty, które zaskakiwały mnie i poruszały inną, odległą w czasie przestrzeń. Mecenas H. i ja zostaliśmy przyjęci przez prezydenta Francji. Spotkanie miało trwać dziesięć minut. Dziesięć minut, żeby uratować od gilotyny skazanego, którego obciążały wszystkie okoliczności i który nie okazał najmniejszej skruchy. Mecenas H. już sobie odpuścił. Był zły. Zastanawiam się, czy nie był tak bardzo wściekły dlatego, że nie udało mu się uzyskać wyroku w zawieszeniu, jedynie za sprawą swej magicznej elokwencji. Ku mojemu zaskoczeniu, pod koniec audiencji prezydent zwrócił się w moją stronę i zapytał:

Panie mecenasie, jest pan młody. Jakie jest pańskie zdanie na ten temat?

Mecenas H. spiorunował mnie wzrokiem. Tego nie było w programie. On sam już postawił krzyżyk na całej tej sprawie i moim zdaniem miał ją zupełnie w nosie. Zebrałem jednak całą moją odwagę i odpowiedziałem:

Panie prezydencie, ten człowiek zabił swoją kochankę i swoje dziecko właśnie dlatego, że był księdzem. Czy byłby prawdziwie sobą, gdyby tchórzliwie zadowolił się typowo ludzkim rozwiązaniem? Za naszych czasów możliwe jest przecież, żeby ksiądz wydalony ze stanu kapłańskiego wiódł życie męża. Czasem nawet Kościół tak rozwiązuje sprawę. Nazywa się to przeniesieniem do stanu świeckiego. Ale proboszcz z Bief zabił właśnie dlatego, że zamieszkiwał w nim Bóg. Nie mam nic więcej do dodania.

Prezydent splótł palce, pomyślał przez chwilę i powiedział:

Dziękuję panu. Powiadomię panów, co postanowiłem.

Proboszcz z Bief został ułaskawiony. W tamtych czasach oznaczało to dożywocie. Bez wątpienia zawdzięczał mi swoje życie, o czym sam szybko zapomniałem. I oto spotykam go po ponad czterdziestu siedmiu latach, przysłuchującego mi się zza judasza, przyjaźnie i serdecznie. Co się wydarzyło? Jak znalazł się po drugiej stronie lustra i zasiadł w światłości tego ciemnego konfesjonału?

1960

Jadalnia była tak brzydka, że aż sprawiała wrażenie ubogiej. Jej ściany pokrywała bura tapeta, na której powtarzały się nieforemne kwiaty otoczone amebami. Równie szpetny był zegar nad kominkiem, nakrapiane wilgocią litografie i gipsowy święty Michał z koślawą włócznią…

W przeciwieństwie do mnichów niewielu księży ma dobry gust. Gdyby go mieli, jakżeż byłby on nie na miejscu. Dlatego właśnie w zaciszu domowym towarzyszy im materialna brzydota mimo szlachetności murów, które często ich goszczą…

Podczas posiłku trzej księża niewiele się odzywali. Niewiele się znali. Spora różnica wieku nie ułatwiała im rozmowy. Pod abażurem dębowej lampy, której krawędź była odchylona, tak żeby lepiej można było korzystać ze światła jedynej żarówki, ksiądz biskup Anselmos popijał napar z lipy dla staruszków, a dwaj pozostali kawę.

Pierwszy z nich, ksiądz kanonik Jacquelein, generalny wikariusz, siedział na krześle wyprostowany, z ręką wspartą pod bok, osiłek w sutannie o spojrzeniu pułkownika, kwadratowa czaszka, czarne włosy. Drugi, ksiądz Giordans, z nosem w filiżance, wyglądał na mocno znudzonego. Był to młody mężczyzna o jasnych włosach i błędnym spojrzeniu, pochylonym karku, chudych ramionach i smukłych dłoniach. Siostra Cecylia sprzątnęła naczynia ze stołu. Następnie zmiotła okruszki prawą ręką do lewej dłoni. Mała, szeroka, czerwona, zwyczajna i solidna dziewczyna z gospodarstwa, ubrana jak zakonnica. Przed biskupem jej ręka zawahała się i otoczyła plamy na obrusie tak, żeby ich nie rozmazać.

– Bardzo przepraszam, siostro – powiedział biskup. – Postaram się bardziej uważać, ale nawykłem do obrusów z ceraty… Przedtem jadałem w pośpiechu i sam siebie obsługiwałem. Plebania w Chamboraud była biedna. W Nivoise wszystkie plebanie są biedne. Zastanawiam się nawet, czy biskup tej diecezji nie jest jedynym księdzem, który może sobie pozwolić na jadanie każdego dnia na czystym obrusie. Czy to właściwe? Może wystarczyłoby tylko w niedzielę?

Siostra Cecylia uśmiechnęła się. To był jej czwarty biskup w ciągu trzydziestu lat. Ten ekscelencja od razu wydał jej się sympatyczny, prawdopodobnie dlatego, że nie umiał jeść zbyt czysto, odgadywał jej proste myśli, takie jak te przed chwilą, o plamach na obrusie, i dlatego, że wyglądał na dobrego człowieka, no i był stąd.

– W niedzielę i we wszystkie inne dni tygodnia – odpowiedziała wesoło. – W naszych szafkach są całe stosy obrusów. Stara robota, wszystko wyszywane przez panie z miasta.

– Pewnie są warte dużo pieniędzy – powiedział biskup, który myślał o Chamboraud, dziurawych prześcieradłach, popękanej ceracie, o swoim fotelu wyplatanym słomą, stojącym blisko kominka, który grzał tak słabo zimą, wiosną, jesienią, wątłym ogniem pośrodku wsi, otoczonym innymi wątłymi ogniami, szybko gaszonymi z powodu kosztów. Dwa tysiące dusz wcześnie rzuconych w noc.

„Sprzeda je! Założę się, że sprzeda obrusy, a zaraz potem srebra. Przysłali nam tutaj świętego Franciszka!” – myślał ksiądz Jacquelein. Myślał tak jednak bez złośliwości, raczej jak ktoś, kogo nie zaskakują już starcze dziwactwa i kto miłosiernie je przyjmuje. Przeniesiono go do Wandei z katedry w Luçon, jego, księdza Jacqueleina, prezbitera, który miał wyrosnąć na biskupa w tej diecezji bez kapłanów i bez powołań, wzywającej na ratunek wszystkie diecezje

Francji. W wieku trzydziestu ośmiu lat został mianowany kanonikiem i generalnym wikariuszem Nivoix i dano mu do zrozumienia, że później, kiedy odejdzie umierający już biskup… Lecz wbrew jego oczekiwaniom, kiedy nastał ten dzień, w czerwonej i wytartej szacie obudzili innego starca, nikomu nieznanego księdza dziekana, i zrobili z niego biskupa w wieku siedemdziesięciu czterech lat! Tak jakby biskupstwo Nivoix nie zaznało do tej pory wystarczającej liczby dostojników u progu starości. Parszywa diecezja, zacofana, szatańska, gdzie wszystko należałoby zrobić od nowa, odbudować! Co to powiedział kardynał? – „Wiem, co ksiądz o tym myśli, panie Jacquelein, i bez wątpienia ma pan rację. Jest ksiądz człowiekiem czynu, nadejdzie i księdza kolej. Ale w Nivoise wszystko jest tak marne, wszystko tak nieszczęśliwie się układa, że teraz najlepiej jest się modlić. Ksiądz Anselmos jest człowiekiem modlitwy. Jego Ekscelencja Anselmos będzie się modlił. A ksiądz później zbierze plony…”. Zbierze plony, zbierze plony! Co to w ogóle za język?! Stare słowa w sam raz pasujące do spotkania na szczycie tego starego Kościoła! Budować na nowo, tak powinien był powiedzieć. Gdyby tylko Bóg zechciał dać na to jeszcze czas, wzdychał ksiądz Jacquelein, a on żeby przestał myśleć z taką niechęcią o wczorajszej sakrze. Mizerna była to ceremonia, kościół w dwóch trzecich pusty, w pierwszym rzędzie bigotki, parę Dzieci Maryi, wszystkie takie niezdarne, i ta szczupła delegacja z Chamboraud. Znudzony podprefekt w tym swoim uniformie, burmistrz, który zwlekał z przyjściem, i jakaś pięćdziesiątka gapiów, która czyhała na biskupa, bo był ubrany na czerwono, nigdy wcześniej nie był w Nivoix i wysiadł z pięknego, przedwojennego samochodu, kiedy biły dzwony…

– Zrozumiano – podjął biskup. – Będziemy codziennie jeść na obrusie. Widziałem kwiaty w ogrodzie. Szybko się tutaj pojawiają. Bo w Chamboraud przy tym zimnie, które mieliśmy… Siostra Cecylia będzie stawiać kwiaty na obrusie i będziemy zapraszać księży, zwłaszcza młodych.

– Znam takich, którzy będą tym raczej zaskoczeni – stwierdził główny wikariusz.

– A to dlaczego?

– Ksiądz biskup Perrin obawiał się młodych księży, ekscelencjo. Nie śmiem powiedzieć, że ich nie lubił. Raczej się ich obawiał, to jest właściwe określenie. Taką miał obsesję, może przyczyną był jego wiek i zły stan zdrowia. Tak czy owak, unikał ich. Zawsze pod jakimś pretekstem odsyłał ich do mnie, zamiast samemu ich przyjmować.

– Aż do tego stopnia… – ze smutkiem mruknął biskup. A później powiedział już głośno: – Będziemy ich podejmować po dwóch lub trzech naraz, regularnie. Każdy szybko będzie miał swoją kolej, jest ich przecież tak niewielu. Będą spali w pokojach na drugim piętrze, o ile tylko

w szafkach siostry Cecylii kryje się tyle prześcieradeł, co obrusów. A jeśli będą się nudzić przy swoim starym biskupie, co z łatwością zrozumiem, wyślemy ich do kina, na nasz koszt.

– Do kina? – zdziwił się główny wikariusz. – Do kina?

Nie widział w tym nic niewłaściwego. Ludzie w Nivoix byli przyzwyczajeni do jego obecności, kiedy w jedynym kinie w mieście puszczano western albo kryminał. Ale bardzo dziwiło go to, że taki miał być pierwszy pomysł biskupa, który dopiero co został mianowany. Czyż nie było stu innych, bardziej naglących problemów?

– Do kina – powtórzył biskup, który sprawiał wrażenie, że go to bawi. – Księże Giordans, czy w Nivoix grają dobre filmy?

Młody ksiądz poczerwieniał i wybełkotał:

– Ja… Ja nie wiem, ekscelencjo. Nigdy nie byłem w Nivoix.

Ciekawy chłopiec, myślał biskup. Nie wygląda na głupiego, ale za każdym razem, kiedy się do niego zwracam, wydaje się zupełnie oniemiały ze strachu. Trzy słowa i już milknie. Czy zacząłem aż tak onieśmielać?

– Ksiądz biskup Perrin na to nie pozwalał – wyjaśnił kanonik Jacquelein. – Nie podobała mu się myśl, że w nocy na ulicy można spotkać w mieście księdza. Nigdy nie mogłem wpłynąć na zmianę jego decyzji. Nie był zadowolony, nawet kiedy ja, jego główny wikariusz, po pewnej godzinie byłem na zewnątrz. Zawsze szedł spać ostatni po tym, jak już się upewnił, że wszyscy

wrócili.

– Jest to jakiś punkt widzenia – powiedział ostrożnie biskup. – No ale jednak kino! Kiedy byłem proboszczem w Chamboraud…

Usiadł głębiej na swoim krześle, złożył ręce na pasie i odkaszlnął… Przypomniał księdzu kanonikowi Jacqueleinowi jego dziadka, starca, który zwykł bajdurzyć i zawsze opowiadać tę samą historię.

– Kiedy byłem księdzem w Chamboraud – powtórzył biskup – moim sąsiadem, a było to dwadzieścia lat temu, był piekarz, który kochał kino. W Chamboraud nie było kina i zresztą dalej nie ma. Raz w miesiącu, w poniedziałek, piekarz zamykał swój sklepik i o piątej rano jechał swoją ciężarówką do Nivoix, do kina. To była jego jedyna rozrywka. Pewnego dnia powiedział do mnie:

„Księże proboszczu, niech ksiądz w poniedziałek pojedzie ze mną, trochę się ksiądz oderwie od tego wszystkiego. Płacę za księdza bilet”. Nie krygowałem się, przyjąłem zaproszenie. Przez piętnaście lat jeździłem razem z nim. Znacie tę drogę, sto pięćdziesiąt kilometrów zakrętów. Wracaliśmy około czwartej nad ranem. Piekarz od razu zabierał się do robienia chleba. Ja też się nie kładłem. Korzystałem z tego czasu, robiłem gruntowne porządki, coś prałem, sprzątałem. Dziękowałem Panu Bogu za uprzejmość piekarza, a o siódmej rano szedłem odprawić mszę. Pięć lat temu piekarz zmarł i nikt już mnie nie zabierał do Nivoix do kina.

Wikariusz grzecznie słuchał opowieści, ukrywając jednocześnie swoje zażenowanie i rozdrażnienie. Nigdy wcześniej ksiądz biskup Anselmos tak długo nie mówił. I to na jaki temat? Dechrystianizacji wsi? Reformy liturgii? Braku powołań? Nie! O comiesięcznej wycieczce do kina, które zajmowało w jego życiu tak szczególne miejsce, o wspomnieniu, które stało się jego manią i o którym pewnie często przyjdzie im słuchać…

– Pewnie zastanawiacie się, dlaczego wam o tym opowiadam? – powiedział ksiądz biskup Anselmos. – W ciągu tych ostatnich lat czułem się bardzo samotny. W Wandei nie mogliście tego zaznać. Jesteście otoczeni przejawami dobrej woli, zapraszają was na obiady, macie samochód, wasi współbracia są niedaleko, a w każdej wsi jest proboszcz. Nie odprawiacie mszy przed pustymi krzesłami. Ksiądz Giordans, który jest stąd, na pewno mnie rozumie.

Ksiądz Giordans spuścił oczy. To niewiarygodne, zauważył ponownie biskup, jak łatwo ten młody człowiek przybiera postawę winnego. Co takiego powiedziałem, co mogło go do tego stopnia zaniepokoić?

– Zakonnicy mają więcej szczęścia niż my – ciągnął dalej. – Samotność jest taka straszna! To poniedziałkowe kino mnie ratowało. Tak bardzo nie mogłem się go doczekać, że aż to sobie często wyrzucałem, a przecież nie popełniałem żadnego grzechu. Wręcz przeciwnie, byłem weselszy, bardziej towarzyski, staranniej pełniłem moją posługę. Zdałem sobie z tego sprawę po śmierci piekarza. Pewnie wydaje się to wam dziecinne, ale tak właśnie było… Niewiele wystarczy, żeby znosić samotność. Nie prosiłem o nic więcej.

– A lektura, księże biskupie? – zapytał główny wikariusz. – Radio, telewizja, spacery…

– To samotne rozrywki, księże Jacquelein, które nie sprawiają, że jest się mniej odizolowanym, mniej samotnym. Nie doskwiera księdzu samotność?

– Tak, księże biskupie, ale modlitwa…

– Oczywiście, na końcu modlitwy jest Bóg. Dużo się modliłem. Ale trzeba by być świętym, żeby Go w niej odnajdywać każdego dnia, w każdej chwili i nie czuć się samotnym, a ja nie jestem świętym.

Ksiądz kanonik zbierał myśli. Lubił proste myśli i to, co stało się dla niego zupełnie jasne, to fakt, że jego biskup właśnie porównywał modlitwę do… kina!

– Chciałbym, żebyś mnie dobrze zrozumiał, mój przyjacielu. Bóg nie ma nic przeciwko paru rozrywkom swoich księży, pod warunkiem że są one odpowiednie dla ich stanu. Modlitwa to za mało. Na tym polega nasz dramat, to przyczyna naszego smutku, zwłaszcza w tej zagubionej diecezji. Samotność… Jak wielkie potrafi siać spustoszenie! Jak wiele złego już sprawiła! Niczego nie usprawiedliwia, ale tak wiele tłumaczy.

Broniłem się przed nią, jak mogłem.

Ta dziecinada, to kino, które tak was dziwi, przynajmniej wypełniało luki w moich myślach. Inni nie mieli nic. Nic, tylko niedowiarków w swoich wioskach i modlitwę, która stopniowo im się wymykała…

– Rozumiem, księże biskupie – powiedział główny wikariusz.

Rzeczywiście, rozumiał, że ten mały, zmęczony starzec prowadził rozmowę dokładnie tak, jak chciał, a przez ten niespodziewany wybieg doprowadził ją do miejsca, o które mu chodziło: tej samej troski, tej samej obsesji, która rzucała cień na ostatnie dwa lata życia księdza biskupa Perrina od czasu zbrodni proboszcza z Bief. Nieszczęśni biskupi z Nivoix, zjednoczeni tym samym cierpieniem… Pierwszy, który nigdy o nim nie mówił i bezustannie przeżywał je w ciszy, drugi, który dopiero co przybył, a już, prawie wesoło, bierze na siebie to jarzmo. Należy zrobić z tym porządek, natychmiast się tym zająć, bez świadków.

– Księże Giordans – powiedział – powinien ksiądz udać się już na spoczynek. Jutro wstajemy wcześnie rano, a to ksiądz ma prowadzić.

– To wspaniały kierowca, księże biskupie…

– Ale ja lubię przede wszystkim przytomnych kierowców.

– Ksiądz biskup wyobraża nas sobie leżących w rowie, i to pierwszego dnia pasterskiego objazdu? Tutaj ciągle się jeszcze wierzy w moc złego spojrzenia.

Ksiądz Giordans szybko przeprosił i wyszedł. Patrząc na niego, miało się przede wszystkim wrażenie, że chciałby się stać niewidzialny. Nawet drzwi zamknęły się za nim bezszelestnie. Pozostali mężczyźni usiedli przy kominku, wokół którego stało pół tuzina niezdarnych wolterowskich foteli, obitych wiekowym już aksamitem, mających upodabniać to miejsce do biskupiego salonu.

– Wysyła go ksiądz do spania jak dziecko – powiedział biskup.

– Nabrałem takiego zwyczaju przy poprzedniku księdza biskupa. Myślałem, że chciał ksiądz ze mną porozmawiać.

– Jak nieszczęśliwe dziecko – powtórzył biskup. – Jaka smutna twarz! Nie otwiera ust, uparcie wpatruje się w podłogę albo w sufit. Odkąd tu jestem, chyba ani razu nie słyszałem jego śmiechu.

– W obecności księdza biskupa Perrina też się nigdy nie śmiał, ani w mojej. Taki ma zwyczaj, bez wątpienia…

– Już drugi raz mówi mi ksiądz o zwyczaju. Czy ksiądz Giordans już wcześniej miał zwyczaj czuć się tak osaczonym?

– Tak można powiedzieć, Ekscelencjo. Ksiądz Giordans przyszedł do biskupstwa parę tygodni przede mną, wezwany na stanowisko sekretarza księdza biskupa Perrina… Trochę sekretarza, a trochę więźnia – dodał z wahaniem.

– Coś mi chyba umknęło. Mówił ksiądz przed chwilą, że ksiądz biskup Perrin nie lubił towarzystwa młodych księży. Ksiądz Giordans wygląda jednak na bardzo młodego, a więc jaki był powód tej nominacji? Dlaczego nie dostał swojej parafii?

– Miał swoją parafię, z niej właśnie trafił tutaj. Był proboszczem w Argous, na północy diecezji.

– Argous! Argous! – powtórzył ponuro biskup.

– Znam je. Parafia odpowiednia dla franciszkanina otoczonego wsparciem wspólnoty, ale nie dla tego młodego mężczyzny o blond włosach i anielskiej twarzy, bezbronnego. Potworni wieśniacy, skryte dusze, suche serca, wpadają w zwierzęcą furię. Tamtejsze dziewczyny – opętane, no chyba że mają powiększone wole. I do tego wszystkiego kazirodczy ojcowie, alkoholicy, wariaci… Biedaczek! Co się wydarzyło? Nie było żadnej suspensy, nie było zmiany diecezji, a więc…?

– Nic, czego nie można było naprawić, księże biskupie, ale mało brakowało. Pewna młoda, ładna dziewczyna, którą zbyt często widywano na probostwie. Ksiądz Giordans niczym nie zawinił. Wszystko mi opowiedział. Uwierzyłem mu. Dziewczyna wynajdywała preteksty, prała jego bieliznę, przynosiła mu jajka, robiła dla niego ciasta i pożyczała książki. Kiedy spacerował po wsi, przypadkowo się pojawiała i przechadzała się u jego boku. Czuł się mniej samotny. Nie rozważny, ale mniej samotny. Nie protestował. Często się spowiadała, wymyślała grzechy, grzechy cielesne, do wyboru. Uczestniczyła w każdej porannej mszy, oczywiście sama, ksiądz biskup zna Argous. W kościele szlochała, a po mszy spieszyła do zakrystii. Mówiła o swojej niespokojnej duszy. Później o swoim niespokojnym sercu. Raz nawet zemdlała. Najprawdopodobniej symulowała po to, żeby ksiądz Giordans wziął ją w ramiona. Pewnej nocy pukała do drzwi probostwa. Nie otworzył. Długo stał cicho za zamkniętymi drzwiami, ale słyszał, jak płacze. Wyznawała mu miłość. Chciała mu się oddać…

– Przyjemność płynąca z bycia kuszonym – powiedział biskup. – Częsta pułapka. Sprowadza duszę na złą drogę. Może nawet rozkosz. Panuje się nad tym, ale to występek. Spowiadałem się z tego, kiedyś… A rodzice tej dziewczyny? Nie mogli interweniować? W tej okolicy bije się córki za byle co, łoi się im skórę za jedno słowo, zwłaszcza kiedy mają dwadzieścia lat…

– Rodzice? Wieśniacy z Argous, Ekscelencjo… Wszystko wskazuje na to, że ta sytuacja bawiła jej ojca. Kiedy się upił w wiejskiej kafejce, mówił wszystkim dookoła, rechocząc przy tym, o swoim przyszłym zięciu-księżulku. To burmistrz poskarżył się biskupowi w liście pełnym nienawiści, plugawym. Ksiądz biskup był wstrząśnięty. Powiedział tylko wezwanemu natychmiast księdzu Giordansowi: „Odtąd będziesz moim sekretarzem. Będę nad tobą czuwał, mój synu.

Nie będzie w tej diecezji drugiego proboszcza z Bief…”. Nie wiem właściwie, którego z nich dwóch było mi bardziej żal, biskupa czy jego sekretarza-więźnia. Próbowałem przekonać księdza biskupa Perrina, żeby mu zaufał. Na próżno. Niczego nie słuchał. Jak ksiądz biskup zgadł przed chwilą, osaczył księdza Giordansa, tak jakby wszyscy księża z diecezji stali się tym jednym w jakimś sensie księdzem-symbolem, którego musiał stłamsić, w ciszy, całą swoją czujnością i kuratelą. Innych, przynajmniej tych młodych, więcej nie oglądał, ani ich nie znał. Jest w nich coś z ognia, coś z szatańskich pokus, przypuszczam, że tak musiał o nich myśleć, bo nie zwierzał się nikomu. Bolesny koniec życia…

Wspaniały umysł, który zżerała obsesja i który powoli gasł. Tym się właśnie stał, także uwięziony w swojej samotności. Sprawa proboszcza z Bief jest potwornym dramatem, który, to pewne, ugodził go w samo serce, ale mógł przynajmniej czerpać nadzieję i wsparcie z przebywania ze swoim młodym klerem. To dobrzy księża, tak myślę. Nawet ksiądz Giordans, bo nie upadł, chociaż był już w potrzasku. No, to wszystko już księdzu biskupowi powiedziałem.

– Niezupełnie, brakuje mi jeszcze pańskiego zdania.

– Ależ, księże biskupie, przecież właśnie je przedstawiłem. Ksiądz Giordans…

– Nie chodzi o księdza Giordansa, co do którego podzielam pański osąd, ale o Jacquesa Charlébègue’a, proboszcza z Bief. Myślę również o nim. Ksiądz nie?

– Tak, czasami. Jak najmniej, przyznaję. To znaczy nie jako o istocie cielesnej, taka myśl mnie odrzuca. Modlę się o zbawienie dla jego duszy każdego dnia, mając nadzieję, że moje prośby będą miały jakiekolwiek znaczenie.