Huzarzy. Opowieści ku pokrzepieniu serc - Jean Raspail - ebook

Huzarzy. Opowieści ku pokrzepieniu serc ebook

Jean Raspail

4,0

Opis

Jean Raspail znany jest przede wszystkim dzięki swoim wspaniałym powieściom. Teraz mamy szansę poznać go także jako autora opowiadań, które były publikowane na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Ostatecznie większość z nich została wydana we Francji w dwóch zbiorach: Huzarzy (1982) i Bębny pośród śniegów (2002). W edycji polskiej po raz pierwszy spotkają się wszystkie razem. 

Przez lata pojawiały się jak komety. Świeciły przez moment mocnym światłem i za chwilę znikały przykryte przez wielkie powieści. A to przez Obóz Świętych, a to przez Pierścień Rybaka. Ale dla autora pozostawały niezwykle drogie. Napisał kiedyś, że za kilka z nich oddałby przynajmniej połowę swoich powieści. Wszystkie znalazły się w tym zbiorze. Opowiadania te znakomicie pokazują różnorodność zainteresowań, ale też niezwykłą erudycję i ten dar, który był znakiem rozpoznawczym jego pisarstwa – dar opowiadania

Warto też pamiętać, że w jego twórczości wątki i bohaterowie krzyżują się i dopełniają, tak więc dla jego czytelników pojawienie się kolejnych opowiadań będzie też potężnym zasobem informacji i tropów interpretacyjnych, bo jego dzieła nigdy się ostatecznie nie kończyły. Oczy Ireny dopowiadają Siedmiu jeźdźcówKról zza morza rozwija Sira a na to wszystko nakładają się opowiadania, choćby takie, jak Złoty klucz, który eksploruje wątki Pierścienia rybaka. Opowiadanie bardzo autobiograficzne, jeden z raspailowskich testamentów, który opisuje śmierć pisarza i trzeba przyznać, że ten testament wypełnił co do joty. Do końca swoich dni, w rozmowach, artykułach, wywiadach, wznawianych książkach był czynnym obrońcą wszystkich tych spraw, którym poświęcił swoje życie. W jakiś symboliczny sposób zamykała to jego Msza pogrzebowa sprawowana w kościele św. Rocha w Paryżu, w miejscu, gdzie rozegrała się ostatnia bitwa antyrewolucyjnego powstania, w której 300 rojalistów pod wodzą gen. Louisa Théveneta padło pod ogniem dział Napoleona Bonaparte. Historię tę ze szczegółami opisał w książce Na królewskim szlaku, co tylko potwierdza, że jego wyobraźnia graniczyła z darem widzenia spraw i wydarzeń wcześniej i jaśniej niż w przypadku zwykłych śmiertelników.

 

Są tu teksty, na których szczególnie mi zależy. Niektóre z nich, jak Złoty klucz czy Ataulf, król Wizygotów są mi bardzo bliskie. Wiem, że moi czytelnicy tworzą coś w rodzaju wielkiej rodziny. Może będą szczęśliwi, mogąc mnie poznać w ten sposób nieco lepiej. Najbardziej lubię opowiadanie Bębny pośród śniegów, w którym książę G. bawi się moimi marzeniami z dzieciństwa. Także wśród śniegów rozgrywa się akcja Huzarów z Katlinki – po pięćdziesięciu latach odnajdują się tam zaginieni francuscy żołnierze. Dwa ostatnie opowiadania zawierają raczej refleksje nad współczesnością. Ubawiłem się setnie, pisząc Dziwną wyprawę…, bo fikcja jest najlepszym sposobem traktowania tematów drażliwych. Co się tyczy Przekazania władzy (moja wrodzona skromność trochę cierpi), nadal napawa mnie ono dumą i radością. 

Jean Raspail

 

W skład zbioru wchodzą następujące opowiadania:

Przekazanie władzy 

Złoty klucz 

Huzarzy z Katlinki 

In partibus infidelium 

Panowanie 

Bębny pośród śniegów 

Dziwna wyprawa do afrykańskiej dżungli w roku 2110 

Ataulf, król Wizygotów

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 316

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
0
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JDz7f

Dobrze spędzony czas

Koleja przeczytana książka autorstwa Jean Raspail i każda w innym stylu. Autor prezentuje nam różnorodność swoich zainteresowań.
00

Popularność




Nie wiem, czy „huzarzy” przyjęliby mnie wswoje szeregi. Jestem od nich nieco młodszy, niezależnie od tego, czy jeszcze żyją, czy już pomarli. Oni byli cudownymi, wesołymi, zuchwałymi ipełnymi głębi lekkoduchami. Wokresie, gdy oni triumfowali, mnie właściwie nie było, podróżowałem, przebywałem tu itam izacząłem pisać, gdy już było po herbacie. Moi huzarzy są cieniami, spóźnionymi gośćmi. Ich nikomu niepotrzebny zapał budzi ogromny żal. Wdźwięku ich trąbek słychać uśpionąnadzieję.

Ale muzyka wciążgra.

J. R.

Spis treści

Przekazanie władzy

Złoty klucz

Huzarzy z Katlinki

In partibus infidelium

Panowanie

Bębny pośród śniegów

Dziwna wyprawa do afrykańskiej dżungli w roku 2110

Ataulf, król Wizygotów

Przekazanie władzy

Oczywiście, ktoś mógłby przywołać sytuację, wjakiej znalazła się Francja wmaju 1981 r. To błąd. Nie ma żadnego podobieństwa. Iżadnej analogii. Jeśli ktoś sądzi inaczej, nie ma pojęcia oszczególnym świecie, wjakim porusza się pisarz. Pragnę podkreślić, że żadna zdwóch postaci tego opowiadania absolutnie nie ma pierwowzoru wśród realnych postaci burżuazyjnego, prozaicznego ikonwencjonalnego spektaklu, jaki rozgrywał się wtamtym czasie wmurach PałacuElizejskiego.

J. R.

Oddział Gwardii Republikańskiej wparadnych czakach, zflagą, orkiestrą ifanfarami, zajął pozycję na dziedzińcu honorowym pałacu prezydenckiego. Wykrzykiwane przez oficerów regulaminowe komendy były jedynie czymś wrodzaju dźwięcznej scenografii. Podwładni zupełnie ich nie potrzebowali, bo na pamięć ico do centymetra znali swoje miejsce wtym perfekcyjnym, wojskowym balecie istali wrówniutkich szeregach na dziedzińcu, na który przychodzili niemal codziennie, tak jak się przychodzi do fabryki, by grać rolę statystów wspektaklu majestatu państwa. Dla tych żołnierzy oddziału reprezentacyjnego była to rutyna, tego ranka jednak okraszona leciutkim drżeniem serca iodrobiną zainteresowania dla tej nudnej pracy robotów elizejskich uroczystości. Po siedmiu latach prezentowania broni przed prezydentem Republiki Francuskiej, który robił przegląd ich oddziału ztą nieco naiwną godnością, jaka towarzyszyła wszystkiemu, co robił, wkońcu zaczął im się on wydawać sympatyczny, wpewnym sensie zlewając się wjedno zpułkownikiem, flagą, pałacowym perystylem, trójkolorową budką wartownika przy ulicy Saint-Honoré oraz wszystkimi dzielnymi, ołowianymi żołnierzykami. Zdarzało się nawet, że wróciwszy do Koszar Celestynów1, ten iów spośród naszych wojaków, wsuwając opuchnięte stopy wpapucie iruszając do znajdującego się wrodzinnej kuchni stołu, dzielił się zpanią małżonką jedną ztych głębokich uwag, tak ważnych dla wzmacniania matrymonialnych więzi: „Kiepsko dziś wyglądał…” lub „Tak mi go żal. My już jesteśmy usiebie, aon musi jeszcze zaliczyć jedno przyjęcie…” Tymczasem, właśnie teraz, po siedmiu latach owej dyskretnej poufałości, kaprysy wyborów powszechnych nagle sprawiły, że „On” stał się kimś innym. Ten nowy „On” pojawił się po krótkim intermedium, wktórym „On” był niejako podwójny, bo tego właśnie wiosennego ranka honory wojskowe icywilne oddawane były „Im” dwóm – jednemu, który za godzinę miał ostatecznie zejść pałacowymi schodami ipójść wsiną dal, by wspokoju rozmyślać nad samotnością, niewdzięcznością izdradą, oraz drugiemu, który nareszcie, przy ogłuszających dźwiękach orkiestry dętej iw szumie rozpasanych ambicji, dostąpić miał owej najwyższej szczęśliwości, która polega na tym, by co rano, patrząc przy goleniu wlustro, mówić sobie, nie bardzo wto wierząc, „Francja to ja”… Szczęśliwie się składa, że fundamentem republiki jest niestałość oraz żal, który trwa bardzo krótko. To właśnie czuli stojący zbronią unogi żołnierze, podobnie jak każdy ztrzech tysięcy gości, którzy właśnie zaczynali napływać przez wielkie wrota igromadzić się na salonach. Kiedy się żyje na koszt państwa, łatwo się człowiek przystosowuje. Winnym stanie ducha był jedynie generał brygady, dowódca wojskowy Pałacu. Zbyt wielu gnidom musiał salutować. Zbyt wiele lepkich rąk uścisnąć. Był to człowiek niespecjalnie inteligentny, który nigdy nie zdał sobie sprawy zfaktu, że ci, którzy podążali za odchodzącym prezydentem, tak naprawdę nie byli warci wiele więcej od tych, którzy przychodzili na ich miejsce. Dlatego złożył „zhukiem” dymisję itego ranka po raz ostatni pełnił swoje obowiązki. Ichoć wtej historii odegra on niewielką rolę iponownie spotkamy go dopiero na końcu, wsytuacji zupełnie bezprecedensowej, odnotujmy jednak mimochodem istnienie tego wyjątkowego idioty, który odkrył wsobie sumienie zupełnie nie na czasie. Poprzedniego dnia, podczas osobistego pożegnania prezydenta zGwardią, które odbyło się na tym samym pałacowym dziedzińcu, uronił nawet łzę. Gdy, podobnie jak Napoleon wFontainebleau, prezydent ucałował flagę ipogratulował „odwagi’ oddziałowi, którego nawet najstarsi żołnierze nigdy nie wąchali prochu, serce starego generała nie wytrzymało. Wtej właśnie chwili postanowił wszystko rzucić iudać się do Épinal2, gdzie miał zamiar spędzić emeryturę wrodzinnym domu sąsiadującym zdrukarnią Pellerinów3… Na razie starał się opanować wściekłość, ćwicząc lekkie ugięcia kolan imierząc zcałą pogardą, na jaką było go stać, tłum pieczeniarzy, których pałacowe wrota wypluwały zsiebie niczym wyjście zmetra przy stacji Réaumur-Sébastopol.

Odbywał się tam też taniec urzędniczych limuzyn. Wysiadający znich mieli ponure miny, na które najwięksi kabotyni na próżno próbowali przywdziać maskę zadowolenia, mówiąc o„zasłużonym urlopie” dziennikarzynom, którzy jeszcze się nimi interesowali. Przed tymi przebrzmiałymi osobistościami Gwardia po raz ostatni prezentowała broń. Jedynymi, którzy byli pewni, że zachowają posady, byli kierowcy ielizejscy portierzy. WRepublice hołdującej zasadom równości ibraterstwa tylko służba zapewnia ciągłośćwładzy.

Przyszli ministrowie przybyli na piechotę. Można ich było rozpoznać po otaczającym ich wianuszku dziennikarzy, których traktowali zgóry, dumnie komunikując, że nie mają „nic do powiedzenia”. Wtym tłumie każdy znich miał już swój mały, paryski dwór, kipiący od nazbyt długo hamowanych ambicji. Do Pałacu nie wkraczali mężczyźni ikobiety, ale ucieleśniony głód. Władza ukazała się wformie serwowanych wbufecie kanapek, na które wszyscy by się natychmiast rzucili. Adwokaci, pisarze, profesorowie, aktorzy, posłowie, urzędnicy, urzędniczki, urzędniczki iurzędnicy… – nie naszą jest rzeczą wymieniać całą listę tych światowych głodomorów. Zresztą, na razie muszą oni jeszcze zgodzinkę poczekać, aprzed nimi wydarzenie całkiem innego rodzaju. Przygotowuje się do niego prezydent, siedząc wswoim gabinecie na pierwszym piętrze, zoknami wychodzącymi na pałacowe ogrody. Jeszcze przez godzinkę będzie prezydentem. Ten gabinet należy do niego. Nic nie robi. Jest sam. Dzwoni telefon. Wsłuchawce odzywa się głos szefa protokołu, którymówi:

– Samochód pana Zet właśnie wjechał waleję Marigny’ego.

– Świetnie. Jużschodzę.

Pan Zet jest nowo wybranym prezydentem Republiki. Przybywa, by zrąk iust swego poprzednika otrzymać widzialne iniewidzialne atrybuty władzy, aw szczególności słynną czarną skrzynkę, która wzbudziła tyle komentarzy publicystów oczekujących, że lada dzień stanie się ona przyczyną wybuchów bomby atomowej. Wprotokole szczegółowo opisano przebieg spotkania. Ojedenastej samochód pana Zet wjedzie na dziedziniec Pałacu Elizejskiego izatrzyma się ustóp głównych schodów. Prezydent zejdzie trzy stopnie, pan Zet wejdzie trzy iw połowie drogi uścisną sobie dłonie, bacząc, by nie patrzeć na siebie nawzajem. Nie ma potrzeby okazywania jakiejkolwiek serdeczności. Chodzi jedynie osymbol, asymbole już nikogo nie zwiodą – niech kończą iwynocha! Po krótkiej, historycznej przechadzce po zatłoczonych salonach, obaj prezydenci wycofają się na krótkie sam na sam do gabinetu na pierwszym piętrze. Wpołudnie pojawią się ponownie, ale wodwróconych rolach. Odchodzący prezydent zniknie zgodnością, żegnany przez wiernych współpracowników, podczas gdy pan Zet, przepasany wielką wstęgą, wsiądzie do odkrytego samochodu ipojedzie na przejażdżkę po Polach Elizejskich. Dorzućmy, że pan Zet nie nazywa się Zet. Nosi całkiem francuskie nazwisko. Panem Zet nazwał go po swej wyborczej klęsce ustępujący prezydent, rozkazując, by wczasie przejściowym wPałacu wjego obecności nie padało prawdziwe nazwiskozwycięzcy.

Wybiła jedenasta. Samochód pana Zet wjeżdża na dziedziniec Pałacu. Zatrzymuje się ustóp schodów. Obaj prezydenci podają sobie dłonie. Ich ręce są zimne jak utrupa, ale ponieważ uścisk ten jest pokazywany wtelewizji, fotografowany, opisywany wradio iszeroko komentowany, słowem, jest to uścisk historyczny, obaj zmuszają się, by przedłużyć nieco ten odrażający kontakt fizyczny. Jeszcze bardziej się przez to nienawidzą. Wszystko zgodnie zrepublikańskimporządkiem.

O jedenastej piętnaście, gdy dobiegł końca obchód po Pałacu, adwa wrogie obozy ostentacyjnie mieszają się ze sobą na salonach izamieniają zsobą kilka słów, pan Zet iprezydent idą za woźnym włańcuchu, by zamknąć się wwielkim gabinecie na pierwszym piętrze. Ów spacer idących ramię wramię dwóch mężczyzn, którzy znikają za prezydenckim ikonostasem, uniejednego ze świadków powoduje westchnienie podziwu, czułości iwdzięczności wobec „doskonałego funkcjonowania instytucji demokratycznych”, które dla zwycięzców są tylko usprawiedliwieniem ich apetytów, zaś dla pokonanych wymarzoną wymówką dla ich nieudolności ilenistwa, co stary generał brygady podsumowuje wduchu: „instytucje demokratyczne, tere-fere…”

Czas płynie… Jakoś trzeba zapełnić te trzy kwadranse… Ważne osobistości wygłaszają błyskotliwe opinie, które natychmiast podchwyci prasa. Wokół ważnych osobistości gromadzi się tłum, bo wpewnych okolicznościach, by uchodzić za inteligentnego, należy się pokazywać wich towarzystwie. Ważne osobistości nie są bynajmniej błaznami, araczej pytiami, które na pytania odpowiadają żartem lub intelektualnym piruetem. Wdobrym tonie jest się śmiać – usłużnie lub nie. Niektóre zosobistości zawdzięczają temu wyjątkowemu talentowi piękną karierę polityczną usianą „bon motami”, które wytyczają ścieżkę osobistości wiodącą na przeznaczone jej „szczyty państwowej służby”. Radzą wniej sobie ani lepiej, ani gorzej niż inni, ale przynajmniej dostarczają towarzystwu rozrywki. Zauważmy jedynie, że tego ranka więcej ważnych osobistości jest wobozie pokonanych. Nim zejdą ze sceny, wystrzeliwują ostatnie fajerwerki. Wśród zwycięzców, za wyjątkiem kilku wracających na salony weteranów, nie są one jeszcze liczne. Wdemokracji zwycięzcy nie troszczą się oto, by dostarczać rozrywki gawiedzi, ale oto, by zapewnić sobie przetrwanie. Są naprawdęnudni.

Przez ostatni kwadrans oczekiwania ważne osobistości już nie budzą zainteresowania. Natomiast od strony ikonostasu nadciąga szmer towarzyszący pojawieniu się nowego prezydenta namaszczonego wszelkimi tajemnicami iciągnącego za sobą nieszczęśnika, którego odarł zwszystkiego aż do kości. Co za scena! Niczym barbarzyński triumf rzymskiego cesarza. Ważne jest, by się przyglądać panu iwładcy, ale nade wszystko, by być widzianym wbliskim jego sąsiedztwie. Zatem wszyscy kleją się do przyszłych wysokich urzędników reżimu. Ponownie zarysowuje się wyraźny podział na pokonanych izwycięzców – ci pierwsi bezlitośnie zepchnięci zostają wkąt salonów, gdzie mieszają się zpersonelem pałacowym, iku drzwiom stanowiącym pułapkę, bo to przez nie za chwilę wyjdą iza nimi znikną; ci drudzy, zapominając owszelkich konwenansach, trącają się łokciami niczym smarkacze, którzy przepychają się, by na pamiątkowym zdjęciu zająć miejsce wpierwszym rzędzie. Wreszcie cała scena nieruchomieje. Każdy zerka na zegarek. Jest południe. Rozmowy stają się coraz głośniejsze, by wkońcu osiągnąć poziom wysokiego ce ibrzmieć niczym śpiew, jakim dzikie plemiona witają pojawienie się wielkiego szamana. Nikt już nikogo nie słyszy. Nikt nie wie, która jest godzina. To jedna ztych cudownych chwil, kiedy chciało by się zatrzymać czas ido woli smakować wnajmniejszych szczegółach niewysłowione szczęściezwycięstwa…

Ktoś jednak zauważa, że już dziesięć po dwunastej, aobaj prezydenci są spóźnieni. Czyżby nagła sytuacja międzynarodowa spowodowała jedno ztych gwałtownych napięć, na skutek których na biurkach wielkich tego świata zaczynają dzwonić czerwone telefony? Ktoś sprawdza newsy. Polska, Iran, Afganistan, Liban, Izrael, Namibia, Kambodża, Czad – wszędzie spokój, nic, co by wymagało od rządu francuskiego czegoś więcej, niż tego co zwykle, czyli stanowczego inieszkodliwego wyrażenia niezadowolenia. Sytuacja wewnętrzna? Szacowna Francja rychtuje swoje kampery iwycisza wyborcze emocje – zagłosowała, więc milknie. Azatem? Już dwadzieścia po dwunastej, awyjaśnienia jak nie było, tak nie ma, poza domysłami, że sprawa musi być wyjątkowo delikatnej natury, skoro powoduje spóźnienie zatrzymujące wPałacu trzy tysiące gości, dla których nie otwarto rozstawionego wogrodach bufetu ibaru. Konwersacje zmieniają charakter. Napięcie opada, azarazem rośnie, zewsząd słychać szepty. Wszyscy zabawiają się snuciem domysłów, wktórych jak na dłoni widoczna jest tak dobrze znana nerwowość imierność francuskiej klasy politycznej. Wkącie pierwszego salonu, milcząco przeznaczonego dla kacyków iwodzów plemiennych, dwaj mężczyźni, płynąc ku sobie woceanie plotek wymierzonych wprzeciwnika, znaleźli się nagle jeden obok drugiego ito niespodziewane spotkanie ma wsobie coś zcudu, który zwolna każe wszystkim zamilknąć. Albowiem ci dwaj mężczyźni, dziwnie do siebie podobni, nienawidzą się tak bardzo jak ich szefowie. Jeden znich jest ustępującym premierem, drugi zastąpi go, gdy tylko ten pierwszy złoży dymisję, co nastąpić ma jeszcze tego samego wieczoru. Mówią coś sobie nawzajem do ucha, po czym zgodnie, prowadzeni przez sekretarza generalnego Pałacu Elizejskiego, znikają wniewielkim, przylegającym do salonu biurze, gdzie na biurku stoi biały telefon bez tarczy – coś wrodzaju Najświętszego Sakramentu, aza całe pozostałe umeblowanie służy fotel, wktórym czuwa przełożonywoźnych.

– Muszę zatelefonować do prezydenta – oznajmiapremier.

– Musimy – dodaje jego chwilowynastępca.

Pierwszy chwyta za mikrofon, drugi za słuchawkę. Biuro na górze zgłasza się natychmiast. Słychać głosprezydenta.

– Faktycznie – mówi – straciliśmy poczucie czasu. Waga spraw… Francja jest najważniejsza… Proszę przeprosić wnaszym imieniu naszych przyjaciół. Zejdziemy otej io tej godzinie. Proszę uprzedzićprasę…

To wszystko. Połączenie zostało przerwane. Głos był normalny, zrównoważony. Mężczyźni patrzą nasiebie.

– Tajne przez poufne – mówipremier.

– Podejrzana sprawa – przytakujedrugi.

Kwestia środowiska, wykształcenia isłownictwa, ale itak się zrozumieli. Wgłowie szacują cenę, jaką przy każdej zmianie władzy trzeba zapłacić za pogrzebanie trupów spoczywających wszafie. Ja mam haka na ciebie, ty masz na mnie… Pogrywanie zFrancją igranie roli „Francja to ja” nie wymaga żadnych zasad moralnych… Spekulacje nieruchomościami versus skandal obyczajowy, poprzedni minister umoczony wcoś tam versus nowy minister, który mógłby być umoczony… Jeden ma przy sobie stosowną teczkę, drugi wyciąga zrękawa asa, którego przygotowali mu jego zausznicy. Republikańskie przekazywanie władzy jest wyłącznie owocem tej równowagi ikażdy wie, że ten drugiwie…

Mężczyźni wrócili do salonu istawiają czoła otaczającej ichprasie.

– Wielkie sprawy Francji wymagają nieco więcej czasu. Powinniśmy być ztego dumni – mówipremier.

– Francja… – powtarza niczym echo przyszły premier zzachwytem, zaokrąglając wargi wokół słowa, które od tej pory często będzie na jegousługach.

Wieść rozchodzi się niczym kręgi na wodzie. Pięciu pierwszoplanowych dziennikarzy „mających bezpośredni dostęp do Pałacu” układa znich wysublimowane kantyczki iwyśpiewuje pochwały na cześć obu prezydentów, którym republikańskie sumienie oraz wysokie mniemanie oinstytucjach demokratycznych każe bez wahania zlekceważyć protokół, co dziennikarzom do niedawna przychylnym ustępującemu prezydentowi pozwala pokonać trudny zakręt. Awszystkim mediom zachęcać „mieszkańców Paryża tłumnie zgromadzonych na Polach Elizejskich”, by wykazali jeszcze odrobinęcierpliwości.

A zatem wykazują. Gwardia wykazuje cierpliwość stojąc zbronią unogi na dziedzińcu honorowym. Wielka eskorta motocyklistów wykazuje cierpliwość na ulicy Saint-Honoré. Ale salony kipią niecierpliwością. Pojawiają się niekontrolowane ruchy popychające ku sobie największych wrogów imożna usłyszeć, jak ponad liną demarkacyjną przedstawiciele jednego lub drugiego obozu, którzy „wiedzą”, wymieniają między sobą pełne niepokoju uwagi. Kogo ustępujący prezydent rzuci na pożarcie? Kogo wten sposób uratuje? Wzamian za kogo lub za co? Uśmiechy zmieniają się wgrymasy. Niektórzy spośród nowych ministrów trzęsą się ze strachu na myśl opewnych dawno pogrzebanych aferach. Utych, którzy oddają stanowiska, rodzą się przerażające wizje rozliczeń. Krąży strach. Nie wszyscy mogą liczyć na puszczenie ich mniejszych lub większych występków wniepamięć, tylko niektórym to obiecano na zasadzie wzajemności. Czy nie wybiła już pierwsza? Jeszcze pięć minut. Cztery. Trzy. Dwie… Tłum znów faluje, następuje odpływ. Każdy zajmuje swoje miejsce zoczyma wbitymi wtarczę zegarka. Jest pierwsza, wszystko znów będzie wporządku.

Jest pierwsza, ale nikt się nie pojawia. Wielki gabinet na pierwszym piętrze nie zamierza wydać na świat PrezydentaRepubliki…

Nic nie robi większego wrażenia niż trzy tysiące osób, które nagle ijednocześnie milkną. Ta jedność wmilczeniu ma wsobie coś zprzeczucia. Obaj premierzy ponownie udają się do biura, gdzie przełożony woźnych pilnuje głuchego telefonu, tym razem jednak idą wpośpiechu.

– Muszę zatelefonować do prezydenta – oznajmiapremier.

– Musimy – dodaje jegonastępca.

Te same słowa, ten same gesty chwytające mikrofon isłuchawkę, ale tym razem dłonie są wilgotne, agłosy pełnestrachu.

– Jest sygnał! – stwierdzapremier.

– Jest sygnał! – powtarza jegonastępca.

W niektórych sytuacjach brakujesłów.

– Skoro jest sygnał – mówi sekretarz generalny Pałacu Elizejskiego – prezydent zpewnością odbierze. Wgabinecie są cztery aparaty, ajeden wprywatnejtoalecie.

– Nadal jest sygnał – mówi premier, którzy już nie wierzy własnymuszom.

– Jest sygnał inikt nie odbiera – stwierdza jegobliźniak.

I nagle dociera do nich ogłuszająca iniewyobrażalna prawda. Prezydent już nie odbiera. Zuporem wsłuchują się wsygnał. Na co czekają? Na automatyczny komunikat, że „abonent jest niedostępny”? Premier wzruszaramionami.

– Ten aparat nie działa, ot, co!

To ostatnia deska ratunku. Ucieczka przedniemożliwym.

– WPałacu nigdy nie ma awarii – mówi stary woźny zoburzeniem.

Ostatnia deska ratunkuzatonęła.

– Panie sekretarzu generalny – mówi premier – proszę…

W poczuciu bezradności chciał powiedzieć: „Proszę coś zrobić”. Pod każdym względem jest człowiekiem, który nie panuje nadsytuacją.

– Idę do prezydenta – odważnie mówi sekretarz generalny. – Wprzedpokoju jest jeden aparat idrugi wmoim biurze. Może nie działa tenprywatny?

– Idę zpanem – mówipremier.

– Idziemy zpanem – powtarza bliźniak. – Ale co powiedzieć prasie? Icałemu temutłumowi?

– Proszę sobie radzić! To pańscy ludzie. To pan ich tuzaprosił.

– Panowie, panowie! – mówi sekretarz generalny. – Nic prostszego. Powiedzcie, że prezydenci wezwali was dosiebie.

Spójrzmy na tych dwóch mężczyzn, którzy po raz kolejny rozdzielają tłum na dwie części. Zebrali się wsobie. Starają się nie biec. Przybrawszy butne miny będące oznaką władzy, rzucają słowa otuchy, które wszyscy łykają równie skwapliwie jak kategoryczne dementi wprzededniu dewaluacji. Iw jednym, iwdrugim wypadku przebudzenie będziebrutalne…

Winda… Gabinet sekretarza generalnego… Prywatny telefon prezydenta nadal dzwoni, ale nikt nie odpowiada… Siedzący wprzedpokoju prezydenckiego gabinetu woźny pospiesznie składa czytanągazetę.

– Proszę zadzwonić do prezydenta – mówi sekretarz generalny – izaanonsować mu nasząwizytę.

– Pan prezydent wydał mi odwunastej dwadzieścia polecenie, by nikt mu nie przeszkadzał. Pod żadnym pretekstem. Trochę mnie tozdziwiło.

– Proszędzwonić.

Wskazuje na interfon. Wystarczy wcisnąć guzik izapala się migocząca lampka pokazująca, że na biurku prezydenta wtym samym czasie rozbłyska światełko, któremu towarzyszy ciche trzeszczenie. Woźny wykonuje polecenie ina jego twarz zwolna wypełza to samo przerażenie widoczne na twarzach pozostałej trójki pochylającej się nad głośnikiem interfonu niczym Mojżesz nad płonącymkrzewem.

– To niemożliwe, niemożliwe – powtarza osłupiały woźny. – Kiedy prezydent nie chce rozmawiać, wciska guzik izapala się ta czerwonalampka.

Czerwona lampka ani drgnie. Prezydent Republiki nie podpowiada. Ani poprzedni, aniprzyszły.

– Słyszał pan coś?

– Nic, anic, panie sekretarzu generalny, przecież wie pan, że są tu podwójne drzwi, amiędzy nimi warstwawygłuszająca.

– Można tam wejść?

– Potrzebna jest zgodaprezydenta.

– Ale prezydent nieodpowiada!

Kwadratura koła… Miny się wydłużają. Czoła się marszczą ipokrywają się potem. Pulsują skronie. Wgłowachpustka.

– Może jednak wejdźmy – mówi wkońcu premier. – Dłużej tak nie można. Biorę to nasiebie.

– Bierzemy to na siebie – potwierdzabliźniak.

Woźny kręci głową niczym człowiek zmagający się zlosem.

– To niemożliwe – jęczy. – Nowe procedury bezpieczeństwa… Mogę otworzyć tylko pierwsze drzwi, ale drugich już nie. Tylko prezydent ma dostęp do swojegogabinetu.

– Proszę otworzyć! Potem sięzobaczy…

Pierwsze drzwi zostają otwarte, trzej mężczyźni przechodzą dalej. Sekretarz generalny chwyta za klamkę drugich drzwi. Zero reakcji. Puka, potem wali pięścią. Żadnejodpowiedzi.

– To doprawdy śmieszne – mówi premier. – Trzeba jakoś otworzyć tedrzwi.

– Może wejść przez okna wychodzące na ogrody – podsuwabliźniak.

Premier wzruszaramionami.

– Wyobraża nas pan sobie na drabinie? Poza wszystkim te okna mają szyby pancerne. Aod środka chroni je system alarmowy. Panie sekretarzu, pan tu jest usiebie. Proszę robić, co do pananależy.

Innymi słowy – gromy spadną na pańską głowę. Ale wkrótce ionaspadnie.

– Gwardia ma duplikaty wszystkich kluczy – mówi sekretarz generalny. – Wpodziemnym punkcie dowodzenia pałacowej służbybezpieczeństwa.

– Proszę wezwaćgenerała.

Teraz gromy mają spaść na żołnierskie kepi. Dzielny generał przybywa wtowarzystwie kapitana Gwardii trzymającego wdłoni obnażoną szablę, którą pożyczył sobie po drodze od ołowianych żołnierzyków tkwiących na schodach niczym doniczki zgeranium. Generał zrozumiał. Bawi go to iodmładza. Jest jak Bonaparte na moście wArcole.

– Otworzymy te drzwi, ale chcę spytać ojedno. Przy świadkach czy bez świadków? Bo na schodach roi się od ludzi! Ci, co są ztyłu, strasznie się pchają! Nawet wogrodach pełno jest histeryków, którzy chcą się wspinać po ścianach! Panowie, czy na pewno chcecie forsować drzwi do gabinetu prezydenta wobecności trzech tysięcy ludzi?

Kogo lub co chcą tam zobaczyć? Nie mają pojęcia, ale jednego są pewni: będzie niezły pasztet, straszliwyskandal.

– Bez świadków – oświadczapremier.

– Bez świadków – zgadza siębliźniak.

Za prezydenckim przedpokojem, wamfiladzie gabinetów można dostrzec zbliżający siętłum.

– Kapitanie! – rzuca rozkaz generał – Proszę się wymknąć przez schodki prowadzące na dziedziniec honorowy. Proszę przekazać ode mnie pułkownikowi, że ma oczyścić Pałac izamknąć wszystkich wsalonach na parterze. Powtarzam: wszystkich!

– Pułkownik mi nieuwierzy.

– Sampójdę.

Biegnie. Szaleje zradości. Zrobi to zrozkoszą! Wymiecie stąd te śmieci! Dla żołnierzy prawdziwym wrogiem jest cywil. Nareszcie wygra swoją pierwszą iostatniąbitwę!

Wyobraźmy sobie dwustu chwatów wuniformach zczasów Napoleona III zzapałem polerujących ordery iguziki mundurów, poprawiających pompony na swoich czakach, ospojrzeniach wypranych zwszelkiej ciekawości, zmuszonych oddalić się odwadzieścia kroków od przepisowej, paradnej postawy na baczność, otóż, wyobraźmy sobie tych spokojnych żołnierzy nagle wezwanych do przywracania porządku, do czego nigdy nie byli szkoleni. Wspaniały widok! Robią więcej, niż trzeba. Na dnie ich duszy drzemią prawdopodobnie jakieś dawne, nieuregulowane rachunki. Może chodzi onagły przypływ żołnierskiej godności, plamę na honorze, którą trzeba zmyć, plamę na sztandarze, który pochylał się przed zbyt wieloma błaznami, honory oddawane zbyt wielu nędznikom – któż to wie? Na prawo ilewo rozdawane są ciosy kolbą, szable uderzają płazem oministerialne iparlamentarne tyłki. No iprasa! Prawdziwa katastrofa! Zkawaleryjską fantazją zepchnięta została aż na chodnik ulicy Saint-Honoré, która rozbrzmiewa teraz cnotliwymi okrzykami branej gwałtem dziewicy. Ztego całego zamieszania nie zachowało się ani jedno zdjęcie. Ani ze scen znieważanej godności, których świadkiem były salony na parterze, aktóre tyle niewinnych ofiar opisywało jako przerażające. Sami osądźcie! Dzielny generał jest bez broni. Wręku ma tylko szpicrutę, jedną zostatnich warmii francuskiej. Gdy wymachuje nią zzapałem inieco bezmyślnie, nagle widzi ze zdumieniem, jak tysiące posłów, senatorów oraz dawnych inowych ministrów pada plackiem na salonowe dywany imozaiki parkietów. Oto obraz hańby izniewagi niegdyś uczynionej hiszpańskim Kortezom! Niech go sobie porównują zpułkownikiem Tejero4! Słychać, jak tłum powtarza to nazwisko. Pojawia się też inne słowo – pucz! Puczystowska Gwardia Republikańska! Nikomu już nie można ufać! Najodważniejsi wymykają się przez okno. Reszta zbija się kupę niczym barany pod ścianami salonów ina to wylękłe stado spada milczenie, które zawsze następuje po nieuchronnejkatastrofie.

Porządek panuje wPałacuElizejskim.

Historia jednak odnotowuje jeden jedyny głos, który zabrzmiał wobroniehonoru:

– Co to wszystko ma znaczyć, generale?!

Generał nigdy iz niczego się nie tłumaczył. To jego słodkatajemnica.

Teraz przecina główny salon, wspina się po schodach, mija kolejne biura pozbawione czyjejkolwiek, niedyskretnej obecności, wchodzi do prezydenckiego przedpokoju imówi:

– Oto klucz. Jesteśmysami.

– Proszę otworzyć drzwi – mówipremier.

– Proszę otworzyć drzwi – powtarzabliźniak.

Obaj postarzeli się odziesięć lat. Jeszcze nie wiedzą, co kryje się za tymi drzwiami, ale jednego są pewni – ich kariera legła wgruzach. Wich oczach czai się głęboki smutek. Dla polityka nie ma bardziej bolesnego widoku niż zgliszcza jego politycznych marzeń. Historia czasem serwuje dania na tych samych talerzach, ale nigdy wtym samymżłobie.

– Żądam rozkazu na piśmie – mówi stanowczo generał, którego wąs drży zukontentowania na wspomnienie leżących pokotem salonowychgości.

– Nie mam już prawa niczego podpisać – ponuro odpowiadapremier.

– Aja jeszcze nie mam prawa – niczym echo odpowiadabliźniak.

– Tego się właśnie spodziewałem iwcale mnie to nie dziwi – sucho mówi generał, którego profetycznych słów, będących czymś wrodzaju mowy pożegnalnej ifilozoficznego podsumowania czterdziestu lat kariery, nikt nie rozumie iniedocenia.

– Panie sekretarzu generalny – ciągnie – jest panświadkiem!

– Tylkoświadkiem.

– Wporządku. Otwieram!

Proszę sobie wyobrazić tę scenę. Generał wchodzi do gabinetu Prezydenta Republiki ijako jedyny widzi, co jest wśrodku, podczas gdy pozostałe trzy osoby, które strach przygwoździł na progu, wpatrują się jak zahipnotyzowane wszerokie plecy generała, będące zapowiedzią straszliwego wstrząsu czekającego wewnątrz. Nie trwa to długo. Po krótkim, wypowiedzianym wmiarę spokojnie „Panie prezydencie…” generał wzdryga się niczym rażony piorunem. Chwieje się, bierze się wgarść, zastyga ipo żołniersku oceniwszy rozmiar katastrofy, rzuca:

– NaBoga!

Cofnijmy się nieco wczasie.

Jest nieco kwadrans po jedenastej. Obaj prezydenci weszli do gabinetu na pierwszym piętrze. Woźny pilnujący przedpokoju widzi na świecącym ekranie, że drugie drzwi się zamknęły, i– zgodnie zprocedurami bezpieczeństwa – odpowiednio ustawia urządzenie izamyka pierwsze. Rozpoczyna się spotkanie wcztery oczy, obrzęd przejścia, na temat którego prasa od wczoraj spekuluje, rozprawia, komentuje, wydaje osądy iniechcący plecie głupstwa, choć wistocie rzeczy chodzi tylko oto, by ten drugi podniósł zziemi to, co upuściłpierwszy.

Mimo umeblowania wstylu Ludwika XV, gabinet zdaje się pusty, uroczysty. Został opróżniony zwszystkiego, co przez siedem ostatnich lat sprawiało przyjemność zajmującemu go mężczyźnie – ulubionych obrazów, rodzinnych fotografii, które – jak mówił, przybierając ton zwierzeń – „czyniły znośnym jego odosobnienie”. Władza to takżepoza.

Prezydent siada za swoim biurkiem. Splata zzamyśleniu dłonie pod brodą, łokcie trzyma na blacie, acałe jego ciało wyraża tak charakterystyczną dla niego iirytującą postawę wyczekiwania. Wpatruje się wswojego towarzysza wciśniętego wstojący naprzeciwko wielki fotel, wktórym ten ostatni, lekko zniecierpliwiony, wkońcu zasiadł, nie doczekawszy się wymaganego protokołem zaproszenia. Spotkanie źle się zaczęło. Wrzeczywistości, nie zaczęło się wcale. Patrząc na tych dwóch siedzących twarzą wtwarz, niechętnych sobie mężczyzn, trudno dostrzec jakikolwiek powód, by zaczęło się kiedykolwiek. Upływa dobrych pięć minut, podczas których prezydent zdaje się uważnie ibezlitośnie przyglądać swemu następcy, jakby go widział po raz pierwszy wżyciu iten widok nie wydawał mu się godny uwagi. Ten drugi zapala papierosa, zakłada nogę na nogę, wzrusza ramionami iczeka, zdecydowany gwizdać na wszystko, bo wie, że jeszcze tylko czterdzieści minut dzieli go od tego, by wyrzucić tego pozera za drzwi. Jednak zaczyna się denerwować. Choć zna ustępującego prezydenta niemal jak siebie samego, zwłaszcza zaś jego dziwactwa, które pojawiły się po przegranych wyborach, zaczyna go dręczyć nieoczekiwany niepokój iprzeczucie czegoś nieznanego, oczym jego doradcy nie zająknęli się wswoich teczkach iraportach. Wcałej tej konfrontacji, niezależnie od jej poziomu, polityk niedysponujący wtyczką wsłużbach bezpieczeństwa ipolicji jest politykiem bezbronnym. Ale to przejściowy kłopot. Wkońcu to on za trzydzieści pięć minut będzie Prezydentem Republiki na całe siedem lat! Co może mu zrobić ten ludzki szmatławiec jak dziecko szlochający wwieczór wyborczy nad swoją zranioną dumą iniewdzięcznością Francuzów wobecności swoich towarzyszy, zktórych połowa go miała zdradzić, apołowa już go zdradziła? Unosi podbródek. Odtąd on jest panem sytuacji. Przerywaciszę:

– Możemy to skrócić, jeśli pan sobie życzy. Nic nas tu już nietrzyma.

Brakodpowiedzi.

Prezydent, który jeszcze jest prezydentem, pozostaje nieruchomy. Nadal się przygląda, nie mrugając powiekami. Brodę wciąż ma opartą na splecionych dłoniach iwpatruje się wswojego następcę nieprzeniknionym iświdrującym spojrzeniem, jakim zawsze taksował ludzi, by wybierać współpracowników, niechybnie się przy tymmyląc.

– Nie ze mną te gierki – znów mówi sucho prezydent, który jeszcze nim nie jest. – Proszę przestać! Słyszy pan? Proszę powiedzieć, co ma pan do powiedzenia iskończmy ztym. Niczego nowego się od pana nie dowiem, pańskie służby były dziurawe jaksito.

Brakodpowiedzi.

Pojawia się wątpliwość. Ajeśli on oszalał? Mówiono, że wwieczór swej klęski był bardzo poruszony, przeżuwając zranioną dumę izmiażdżoną próżność. Ale oto rozplata dłonie. Rozluźnia rysy, porusza oczyma. Wygląda na to, że zakończył lustrację. Jego mina nie stała się sympatyczniejsza, ale przynajmniej zdaje się odzyskiwaćmowę.

– Panie Zet… – zaczyna.

– Znam tę pańską obsesję, uprzedzono mnie. Jeśli nazwisko zwycięzcy wyborów prezydenckich tak rani pańskie usta, zawsze może pan się do mnie zwracać „panie prezydencie”. Za dwadzieścia pięć minut będzie panułatwiej.

– Panie Zet – ciągnie niewzruszenie prezydent – kazałem tu panu przyjść, żeby…

Pan Zet cały aż podskakuje. Czyżby ten ton, ta wyższość, ta chęć prowokowania iupokarzania kryły wsobie jakąś minę, jedną ztych wybuchających zopóźnieniem politycznych bomb, które szczególnie złośliwe typy uwielbiają podkładać swoim przeciwnikom, nim usuną się wcień? Mózg pana Zet pracuje na pełnych obrotach. Wmyślach przegląda ponownie teczki iraporty. Majątek pana Zet jest spory igłęboko ukryty. Ten należący do ustępującego prezydenta – podobnie. Żaden znich nic nie zawdzięcza pracy, awszystko polityce, zktórej żyją od trzydziestu lat. Konto wSzwajcarii za konto wSzwajcarii, machlojki na giełdzie za machlojki na giełdzie, spółka ze słupem za spółkę ze słupem. Jeden idrugi mają na siebie haki – nazwiska, liczby. Ich najbardziej tajne inwestycje wzajemnie się znoszą. Niebezpieczeństwo nie może nadciągnąć ztej strony. Nepotyzm? Co na ten temat mówią teczki? Tu też idealna symetria inikt nie będzie robił afery zsyna ulokowanego na zbyt wysokim stanowisku, bratanka mieszkającego wzbyt dobrym apartamencie czy wuja wyrwanego ze szponów fiskusa. Zresztą, tego rodzaju praktyki stały się chlebem powszednim. WParyżu nie ma żadnego „Washington Post”, jest tylko „Canard enchaîné”5. Skandal obyczajowy? Lista jest długa, ale nic nadzwyczajnego, wszystko wnormie. Musiałby coś wymyślić, spreparować, sfałszować. Anie robi tego już od lat dziesięciu, kiedy to przegrał zinnym prezydentem… Wteczce pana Zet nie ma nic więcej, amimo to jego niepokój rośnie. Czuje się jednocześnie nietykalny izagrożony. Iwidać to ponim.

– Brakuje panu wyobraźni, panie Zet – spokojnie ciągnie prezydent. – Kazałem tu panu przyjść, żeby…

Dwadzieścia minut… Jeszcze tylko dwadzieścia minut, kiedy trzeba znosić towarzystwo tego na wpół szalonego maniaka. Ale co zrobić, żeby go uciszyć? Pan Zet zaciska szczęki, jakby zobaczył mrugające, czerwone światełko kamery telewizyjnej oznaczające, że rozpoczęto nagrywanie inależy pokazać stosowną do okoliczności energicznąstanowczość.

– Panie prezydencie – mówi – nienawidzi mnie pan. Zwzajemnością. Mimo to miałem nadzieję, że to spotkanie odbędzie się wstylu, który oszczędzi pańskie nerwy. Wygląda na to, że nie jest to możliwe. Natomiast zszacunku do godności stanowiska, którereprezentujemy…

– Godności? Jakiej godności? Może jeszcze zacznie pan ględzić oFrancji!

Francja… Wtrakcie swoich kampanii wyborczych wyświechtali to słowo do cna! Francja hołdująca braterstwu, hojna, otwarta na świat, na postęp, na porozumienie, na wyobraźnię, na kulturę, na przyjaźń między narodami, na szczęście, na sprawiedliwość społeczną, na zdrowie, na niepełnosprawnych… Mierzą się wzrokiem. Na fali nienawiści przepływa między nimi milczące wyznanie – obaj należą do tego samego gatunku. Między nimi idla nich Francja nie liczyła się nigdy. Przyrządzana we wszystkich możliwych sosach przez szefów kuchni ich sztabów wyborczych, Francja była jedynie hasłem (przecież są też noszące jej imię hotele) umożliwiającym zaspokojenie ich żądzy władzy isłużącym ichambicjom.

– Jak pan sobie życzy – mówi pan Zet, wykonując gest, który oznacza, że nie jest naiwniakiem inie da się wciągnąć na ten grząskigrunt.

– Wrócimy do tego za chwilę. Przedtem chciałbym panu powiedzieć, po co kazałem tu panuprzyjść...

Pan Zet wstaje. Więcej już nie jest wstanieznieść.

– Kazał mi pan przyjść? Chyba pan oszalał! Ta komedia miała trwać do południa. Jest kwadrans po dwunastej. Przykro mi, ale muszę ją skrócić. Jakoś dam sobie radę zpańskimi byłymi towarzyszami. Pójdę do moich przyjaciół. Znajdziemy jakieśwytłumaczenie.

Odwraca się na pięcie izmierza do drzwi. Klamka nie chce ustąpić. Szarpie za nią, po czym odwraca się zwściekłością.

– Znam to urządzenie. Proszę otworzyć! Iuprzedzićwoźnego!

Brakodpowiedzi.

Na niskim stoliku stojącym przed przeznaczoną do audiencji sofą znajduje się telefon. Tratwa ratunkowa. Pan Zet rzuca się ku niemu, bierzesłuchawkę…

– Ajakież to wytłumaczenie zamierza pan wygłosić? – pyta spokojne prezydent. – Że został pan tu uwięziony? Nie obawia się pan, że się ośmieszy?

Pan Zet odkłada słuchawkę. Stoi tak przez chwilę zopuszczonymi ramionami, rozpaczliwie szukając rozwiązania. Nie znalazłszy żadnego, ponownie siada wfotelu. Trzydzieści lat zażartej walki politycznej nauczyło go, że gdy się jest zaatakowanym ibezbronnym, pozostaje tylko jedno sensowne wyjście zsytuacji – przyoblec się wgodność. Zatem pan Zet się przyobleka. Agodność ma tę dobrą cechę, że właściwie udrapowana potrafi wszystko zamaskować. Znane są przypadki ministrów, którzy nie potrafili jej używać wten sposób ipopełniali samobójstwo zpowodu jakichś niewielkich grzeszków, podczas gdy prawdziwi łajdacy, przyodziani wgodność, gładko przechodzili od skandalu do skandalu idocierali na sam szczyt państwowej drabiny. Pan Zet jest dobrze zahartowany. Jego godność maskuje strach. Mówitylko:

– Pan zwariował. Zepsuje pan swojepożegnanie.

Prezydent puszcza tę uwagę mimo uszu. Znów przygląda się uważnie temu drugiemu imówi ni zgruszki, ni zpietruszki:

– Zrobił pan sobielifting.

Załamany pan Zet machinalnie odbijapiłeczkę.

– Pan też – mówi.

Tuż przed kampanią wyborczą ów podwójny lifting był przedmiotem zaciętego boju pomiędzy sztabami wyborczymi, któremu towarzyszyła gorączkowa aktywność służb wywiadowczych obu kandydatów. Pan Zet pierwszy potajemnie otworzył ogień. Znikł na dwa tygodnie. Sądzono, że skrył się wjakimś ustroniu, medytując nad swoim przeznaczeniem. Tak donosiły gazety. Pan Zet był ztego znany. Dobrze prowadzona medytacja jest jak godność – wywyższa isprawia, że człowiek staje się politykiem pierwszoplanowym. Inni, ci zdrugiego planu, trzymają się zdaleka od medytacji – czyniłaby ich śmiesznymi. Kiedy służby wywiadowcze prezydenta dowiedziały się, że tak naprawdę pan Zet medytował wNeuilly, wstrzeżonym pilnie niczym forteca gabinecie dyskretnej kliniki najlepszego chirurga plastycznego stolicy, tęgie głowy prezydenckiego sztabu zawyły zradości: mamy go! Wystarczyło – myśleli – zrobić przeciek do prasy, by pan Zet został ośmieszony iuznany za starzejącego się kabotyna. Na szczęście wporę stwierdzono, że opinia publiczna uwielbia kabotynów. Pozostawało tylko jedno. Prezydent udał się na medytację do Lyonu, do ukrytej pośród gęstego listowia kliniki innego chirurga plastycznego, któremu Francja zawdzięczała większość pięknych igładkich twarzy swoich „wielkich dam” muzyki, kina, tańca… Remis. Dobra robota. Obaj panowie wyszli ztego odmłodzeni, pogodni, otoczeni nimbem spokojnej pewności siebie, oczym świadczył brak zmarszczek tak subtelny, że uznano, iż praktykowanie medytacji uczyniło ich oazami spokoju. To na jakiś czas sprawiło, że prognozy wyborcze stały się niepewne. Wielkie plakaty pokrywające mury naszych miast ukazywały krzepiące oblicza dwóch pełnych radości życia pięćdziesięciolatków wdoskonałej formie, tak do siebie podobnych, że niemal życzono sobie, by bez dalszych podziałów, razem objęli najwyższą władzę wpaństwie ku szczęśliwości wszystkich Francuzów. Jednakże jeden został pokonany, drugi zaś wybrany, co oznaczało, że chirurg plastyczny zParyża wyprzedził chirurga zLyonu ojednązmarszczkę…

– Obaj zrobiliśmy sobie lifting – mówi wkońcu prezydent. – Oto obraz rzeczywistościpolitycznej…

Po czym znów tonie wpełnym zamyśleniamilczeniu.

Pan Zet patrzy na zegarek – za dziesięć dwunasta. Udało mu się uspokoić nerwy, diagnozując uswojego rozmówcy traumę spowodowaną zranioną dumą, pociągającą za sobą przejściowe zaburzenia umysłowe. Są na to sposoby – Grecja lub Irlandia, pociecha wielkich przegranych, morskie pejzaże, dzikie wrzosowiska, medytacje filozoficzne wcieniu antycznych ruin… Pan Zet zadba oto, by zaproszenie przyszło jak najszybciej od tego czy innego prezydenta tych uzdrawiających krajów. To przyspieszy rekonwalescencję nieszczęśnika, który odda ojczyźnie ostatnią przysługę, znikając wpola widzenia. Trzeba jeszcze wytrzymać osiemminut.

Ale osiem minut trwa bardzo długo, gdy trzy tysiące dworzan czeka na króla wsalonach, akról nie może się już doczekać pierwszej przechadzki wśród tłumów. Pan Zet próbuje ostatniegowybiegu.

– Jeśli nie chce pan ze mną rozmawiać, nie traćmy czasu – mówi koncyliacyjnie, jakby rzecz rozumiała się sama przez się. – Proszę otworzyć te drzwi iuprzedzić woźnego. Francja…

Brak odpowiedzi. Ale na wzmiankę oFrancji prezydent rzuca mu pogardliwespojrzenie.

– Jak pan chce – ciągnie pan Zet, który czuje, jak ponownie ogarnia go strach, ijuż nic nie rozumie zzaistniałejsytuacji.

Ma dziwne wrażenie, że powinien jak najszybciej zagrać na flecie dla tej osobliwej bestii odługiej szyi, która nie spuszcza zniego oka icoraz bardziej przypomina kobrę zwiniętą na fotelu wstylu Ludwika XV. Pan Zet gra na flecie po swojemu. Rzuca miłe spojrzenie, trzepocze rzęsami, uśmiecha się, macha dłońmi imówi:

– Mamy jeszcze pięć minut, może przejrzyjmy chociaż jakieś teczki. Na przykład dotyczące tajnych sprawprezydenckich…

Prezydent łagodzi spojrzenie. Usta układa wlekki uśmiech, którego sens nie jest oczywisty, ale przynajmniej zapowiadaustępstwa.

– Pięć minut – odpowiada – pięć minut. Musiało do tegodojść.

– Naturalnie – zgadza się pospiesznie pan Zet uspokojony tąkonstatacją.

Pan Zet sądzi, że jest na dobrej drodze. Myli się jednak co do jej kierunku. Spojrzenie prezydenta nie hipnotyzuje już niczym oczy kobry, lecz kieruje się gdzieś daleko, ponad głową pana Zet, którego obecność zdaje się go zkażdą sekundą coraz mniej interesować. „Biedak odchodzi…” – stwierdza zradością pan Zet, jak mówi się oznienawidzonym ikłopotliwym konającym, który oddaje ostatnie tchnienie inareszcie uwalniaspadek.

– Jakieś teczki… No właśnie… - zgadza się prezydent głosem obojętnym, niemal nieobecnym. – Tajne sprawy prezydenckie… Zna je pan…

– Co do franka – mówi pan Zet. – Niczego nie da się ukryć. Jednakże…

– Dajmy temuspokój.

Pan Zet odzyskuje pewność siebie. Przeciwnik leży na deskach. Już się nie chełpi. Nie ma nawet siły podnieść rzucanych muochłapów.

– Projekt XX 230… – mówi jeszcze prezydent tonem zblazowanego notariusza, który odczytuje listę zostawionych wspadkuaktywów.

– Znam go bardzodobrze.

– Tajna baza wKujdżu…

– Otym teżwiem.

– Lista polityków, parlamentarzystów iwysokich urzędników opłacanych przez obcerządy.

– Mam kopię od dawna. Budujące.

– Raporty specjalne na tematAfryki…

– Także je znam. Podobnie jak tajne porozumienia dotyczące zakupów uranu, sprzedaży broni, zachowania status quo wPolsce… To icałą resztę. Niczego nowego się od pana niedowiem.

– Właśnie.

Bestia została odarta ze skóry. Oprawił ją żywcem, jeszcze zanim po krótkiej kampanii wyborczej powalił ją ciosem wyborów powszechnych. Pan Zet nie może powstrzymać uśmiechu triumfu. Jest za minutędwunasta.

– Czarna skrzynka – mówi jeszczeprezydent.

– Wsejfie, wpańskim biurku. Nie musi mi pan podawać kodu, już go znam inie jestem wtym odosobniony. Waszyngton iMoskwa dowiadują się wciągu pięciu sekund, prawda? Wszystko to bzdury!

– Faktycznie, bzdury – wzamyśleniu powtarzaprezydent.

Potem, nagle zmieniającton:

– Wistocie, pozostajeFrancja!

Pan Zet już nie słucha. Wybiła dwunasta. Podnosi sięgwałtownie.

– Francja to od tej chwili mojezmartwienie!

– Bez wątpienia – zgadza się prezydent. – Właśnie na ten temat może się pan ode mnie czegoś dowiedzieć, ito czegoś niezwykleważnego.

– Jestem Prezydentem Republiki inie interesują mnie już pańskielekcje!

– Nie chodzi olekcje, panie Zet – mówi łagodnieprezydent…

Pochyla się, by otworzyć szufladę biurka iwyjmuje zniej czarny przedmiot, który trzyma teraz mocno wprawejręce.

– Chyba że, panie Zet – ciągnie – uzna pan za pierwszą iostatnią lekcję fakt, że przyprowadziłem tu pana, by – wyraźnie artykułuje każde słowo – panazabić.

Czarnym przedmiotem jestrewolwer.

– Oto mój rewolwer podporucznika huzarów – wyjaśnia niemal przyjaźnie. – Zabiłem nim trzy osoby, trzech niemieckich oficerów, którzy nawet nie byli nazistami, aostatni, pułkownik, został zabity wbawarskim miasteczku rankiem 8 maja czterdziestego piątego, gdy samotnie idzielnie bronił byle jakiej barykady zwozów ibeli słomy. Zabiłem ich bez żalu, zdumą, zmiłości do ojczyzny. Po trzydziestu pięciu latach zapomnienia, dziś rano, gdy na pana czekałem, przypomniałem sobie, że tylko wczasie wojny, choćby nawet domowej, daje się ostateczny dowód miłości do ojczyzny. Wpotyczkach demokratycznych stawką jest wnajlepszym razie władza, aw najgorszym miejsce użłobu. Wszystko to kłamstwo iwyrachowanie. Przekonania pojawiają się wtedy, gdy ryzykuje się własnąskórę.

– Czy ma pan jakieś przekonania, panie Zet?

Brak odpowiedzi. Skamieniały pan Zet szuka ratunku we własnym umyśle iz przerażeniem stwierdza, że wszystkie jego kółka są zablokowane. Co do serca, to przez trzydzieści pięć lat poświęconych politycznej karierze nigdy go onic nie pytał…

– Co za szkoda! – ciągnie prezydent. – Za co pan umrze, panie Zet? Bo właśnie wypowiadam panu wojnę izamierzam panazabić.

Wariat! Kompletny wariat! Jestem wrękach wariata! Tylko tyle jest wstanie wyprodukować mózg pana Zet, który prasa niegdyś sławiła za podziwu godną dokładność ikreatywność. Słyszy swój głosmówiący:

– Wojnę? Ależ togroteskowe…

Potem, patrząc na swoje puste dłonie, dorzuca:

– Nie jestemuzbrojony…

– Jakoś temu zaradzimy – mówiprezydent.

Grzebie wbiurku ikładzie na nim drugi rewolwer, na oko tak samoarchaiczny.

– Czytałem pańskie wspomnienia zRuchu Oporu, panie Zet. Zna pan tę broń, wie pan, jak się nią posługiwać. Proszę wziąć, jest nabita. Będziemy kontynuowali naszą rozmowę, gdy będzie ją pan miał wręku. Proszę mizaufać.

Pan Zet siedzi wfotelu jak sparaliżowany, ściskając dłońmioparcia.

– Zabójstwo – mruczy ztrudem.

– Tak to nazwą, jeśli nie weźmie pan tego rewolweru. Mnie tam wszystko jedno. Daję panu minutę…

Minuta… Po trzydziestu pięciu latach intryg, cierpliwego kluczenia, powściąganych ambicji, tłamszonych przekonań, wskakiwania do rozpędzonego pociągu iwyskakiwania zniego wodpowiednim momencie, przebieranek imetamorfoz, chwytanych okazji, awreszcie, po dopłynięciu na fali demokracji do wyborów, zwycięstwa iwładzy, pan Zet tej władzy nigdy nie doświadczy, bo właśnie zrozumiał, że za minutę albo będzie martwy, albo – jeśli się ztego wykaraska żywym, pokonując swego przeciwnika – będzie gorzej niż martwym, bo martwympolitycznie.

– Trzydzieści sekund – spokojnie informujeprezydent.

Zyskać na czasie… Zrozumieć… Pan Zet po raz ostatni stawia czoła. Prostuje się wfotelu.

– Dlaczego? – pyta wkońcu.

– Nareszcie! Nareszcie do tego doszliśmy. Ale zmusza mnie pan, bym się streszczał. Jest prawie piętnaście po dwunastej. Poruszenie, jakie musi obecnie panować na salonach, już wkrótce dotrze pod drzwi tego gabinetu. Jedynym, co nas ratuje przed wtargnięciem tutaj tych panów, jest ich brak wyobraźni, którego rozmiarów nie jestem wstanie oszacować. Nie będę więc ryzykował. Musi mi wystarczyć trzydzieścisekund.

A kiedy pan Zet robi ruch, jakby chciał wstać, dorzucasucho:

– Niech pan się nie rusza! Przegapił pan swoją szansę. Dając ją panu, okazałem słabość. Nie zasługuje pan nanią.

Pan Zet kurczy się ze strachu. Wmyślach ma chaos. Nie walczy ożycie, bo próbuje przekonać sam siebie, że to tylko senny koszmar, zktórego się przebudzi, ale owładzę, władzę, władzę… Zamyka oczy iza chwilę je otwiera. Maleńka paszcza pistoletu nie poruszyła się ani omilimetr. Jest wymierzona prosto wjegopierś.

– Panie Zet – ciągnie niewzruszenie prezydent – kiedy zostałem wybrany na urząd, który sprawuje pan od południa ibędzie sprawował jeszcze przez trzydzieści sekund, był on dla mnie, podobnie jak jest dla pana, ukoronowaniem kariery. Nie było we mnie najmniejszego śladu prawdziwych emocji czy miłości do ojczyzny, najdrobniejszego przebłysku odpowiedzialności wobec narodu czy świadomości wagi przeznaczenia, jakim jest rządzenie Francją. Pojęcia honoru igodności były mi absolutnie obce, jak zresztą większości moich współobywateli. Rządziłem. Zarządzałem. Aprzynajmniej można było tak sądzić. Mógłbym równie dobrze zarządzać bankiem czy międzynarodową fabryką garnków – to tylko kwestia skali. Natomiast nie uosabiałem Francji. Zresztą nikt tego ode mnie nie wymagał. Ścinając głowę Ludwikowi XVI, Francuzi ścięli głowę temu ucieleśnieniu. Mógłbym jednak potajemnie hołdować pewnej idei, która wyniosłaby moje serce iumysł na poziom duchowy, na którym osądza się naród. Wrządzeniu narodami, nawet republikańskimi, jest coś zkapłaństwa, ahistoria przechowuje nazwiska tylko największych kapłanów. Ideę tę odkryłem zbyt późno. Dotarła do mnie dopiero na kilka dni przed moją porażką, ale itak dostrzegłem jej niezwykłą wagę. Zacząłem rachunek sumienia. Nie mojego. Pańskiego. To pan miał być moim następcą ichciałem się upewnić, że istnieje choć niewielka szansa, że ipan odkryje ten duchowy fundament rządzenia. Ztą nową perspektywą przepuściłem przez sito wszystko, co opanu wiedziałem, czyli niemal wszystko. Żadnego przebłysku. Nawet najmniejszego. Panie Zet, pan nie zasługuje naFrancję.

– Francja… – zaczął panZet.

– O, nie! Nie pan!

Pojedynczy wystrzał. Kula zrewolweru podporucznika huzarów trafiła wsamo serce. To, czego prezydent nigdy się nie dowie, to fakt, że ostatnim słowem wypowiedzianym przez pana Zet, zanim osunął się na podłogę, miało wsobie zadziwiającą icałkiem nową szczerość. Powiedział: „Francja…”

Dzwoni telefon. Prezydent podnosi słuchawkę iodpowiada zaniepokojonemupremierowi.

– Faktycznie – mówi – straciliśmy poczucie czasu. Waga spraw… Francja jest najważniejsza… Proszę przeprosić wnaszym imieniu naszych przyjaciół. Zejdziemy otej io tej godzinie. Proszę uprzedzićprasę…

Odpowiedział machinalnie. Nie zwracając już uwagi na ciało pana Zet, zktórego wycieka na dywan strumyczek krwi, prezydent czeka. Splata dłonie pod brodą. Lekki uśmiech igra na jego ustach. Mogłoby się zdawać, że cała sytuacja go bawi, jakby znalazł zniej dowcipne wyjście. Na biurku zapala się czerwona lampka. Trzeszczy interfon. Prezydent się nie rusza. Dwie minuty po pierwszej drzwi stają otworem. Wchodzi generał imówi: „Panie prezydencie”, po czym patrzy na dywan ikrzyczy:

– Na Boga!

– Otóż to! – mówi prezydent – Dobry strzał. Biorę za niego całkowitą odpowiedzialność. Drogi generale, będę potrzebował adwokata. Proszę uprzedzić mecenasa Badintera. Na pewno nie zechce przegapić takiejsprawy…

1 Nazwa koszar pochodzi od rozwiązanego w1779 r. zakonu celestynów – wzabudowaniach dawnego klasztoru utworzone zostały koszary Gwardii Narodowej. Obecnie znajduje się tam Sztab Generalny Gwardii Republikańskiej. [Wszystkie przypisy pochodzą odtłumaczki.]

2 Miejscowość we Francji wWogezach.

3 Historyczna drukarnia założona wXVIII w. wÉpinal przez braci Nicolasa iGabrielaPellerinów.

4 23 lutego 1981 roku 200 żołnierzy iczłonków Straży Parlamentarnej wtargnęło zbronią do sal Kortezów, biorąc jako zakładników 350 posłów, którzy debatowali nad powołaniem nowego rządu Hiszpanii. Dowodził nimi podpułkownik Antonio TejeroMolina.

5 Tygodnik polityczno-satyryczny.

Złoty klucz

Wbrew stereotypom, śmierć powieściopisarza nie przypomina żadnejinnej.

Pisarz jest kimś wrodzaju niechlujnego ichaotycznego ślusarza dźwigającego zdekompletowane klucze izamki, wśród których ztrudem znajduje czasem ten czy ów klucz otwierający ten czy inny zamek do duszy, serca, losu. Niektórym nie udaje się to nigdy, co nie przeszkadza im pisać. Wszystkim jednak ich własna śmierć, jeśli tylko zaanonsuje się ona wmiarę jasno iw terminie pozwalającym na refleksję, daje wyjątkową okazję wykucia sobie, wedle własnego gustu, złotego klucza, który niechybnie otworzy te ostatnie drzwi. Oczym myśli stary pisarz, którego inni uważają już za nieświadomego, leżąc nieruchomo na szpitalnym łóżku, zzamkniętymi oczyma, ledwie radząc sobie zoddechem, podczas gdy jego nos, ramiona ikorpus oplata cała sieć rurek tworzących coś wrodzaju skafandra płetwonurka pośmiertnie zanurzonego wświecie żywych? Otóż on się cieszy. Tak jestnajczęściej.

Ale zdarzają się przypadki zupełniewyjątkowe.

Na przykład wybraniec bogów, Brasillach6! Umarł na stojąco, rozstrzelany, mając przedtem czas, by wpełni świadomości wycyzelować wwięziennej celi swój ostatni klucz. Do tej nielicznej grupki wybrańców należą pisarze samobójcy, którym było dane trzymać ów klucz wdłoni, zważyć go, zmierzyć, obejrzeć zwszystkich stron iw każdym świetle, wreszcie go pokochać – tak jak kocha się dzieło sztuki, zanim wakcie wszechmocy otworzyli nim drzwi do świata zmarłych. Jednak nikt nie wie, jakie myśli towarzyszyły temu aktowi. Testament duchowy, list zostawiony na stole, pośmiertne publikacje iśmierć pojawiająca się nagle niczym znak wodny na kartach tej czy innej zich książek, jakieś poufne zwierzenia – wszystko to było przed owym aktem. Niektóre klucze pilnie strzegą swej tajemnicy. Albo raczej tajemnicy podwójnej – jedna rozbłyska, gdy druga gaśnie na zawsze. Zostaje nam tylko klucz. Nie tak dawno Montherlant iGary ofiarowali nam dwa złote klucze7.

A ototrzeci…

Miałem przyjaciela pisarza. Taka przyjaźń jest jedną znajtrudniejszych iniektórzy pisarze, którzy mają to szczęście, że dobrze się czują wsamotności, wolą wcale nie mieć przyjaciół, ajedynie znajomych. Pisarze nie dają nic przyjaciołom, wszystko zachowują dla siebie, nigdy wich obecności nie otwierają swoich sejfów, gdzie skrywają uczucia – materię, zktórej czerpią idzięki której żyją, wobawie, by ich nie ujrzano takimi, jacy są wrzeczywistości, to znaczy puści. Na forum publicznym hojnie wyciągają, niczym króliki zkapelusza, riposty dla dziennikarzy, bon-moty wypowiadane podczas kolacji na mieście, występy wtelewizji. Wszystko to bzdury, okolicznościowe bla-bla, fałszywa biżuteria dla fałszywych czytelników. Na widok tych błyskotek człowiek obdarzony dobrym gustem wyje zprzerażenia. Ija także często wyłem zwściekłości, patrząc, jak na małym ekranie ciska się mój przyjaciel, Fryderyk Puisant. Tym, co przyjaciel pisarza musi przyjąć raz na zawsze do wiadomości, jest fakt, że najlepsze jest ukryte. Może to być diament maleńki niczym gram uranu wśrodku atomowego stosu, może to być nicość, ale zarówno wjednym, jak iw drugim wypadku przyjaciel nigdy się tego nie dowie inawet nie powinien próbować tego szukać. Trudne doświadczenie. Podobne do wiary, nadziei, atakże – niestety – miłości…

Fryderyk Puisant mieszkał, jak ja, wProwansji ibył moim sąsiadem. Miał około pięćdziesiątki, na co dzień był nieśmiały ibez wyrazu, zawsze sprawiając wrażenie, jakby się nudził iz góry czuł zmęczenie na myśl, że musi się wypowiadać za pomocą pióra ipapieru, który to akt kosztował go wiele, ale mniej – jak twierdził – niż mówienie, iwydawał mu się nieco mniej daremny. Wyłączając pewne, szczególne okoliczności, októrych opowiem, aktóre paradoksalnie, choć zgodnie zjego własną logiką, doprowadziły do jego śmierci, człowiek wjego towarzystwie nie mógł liczyć na żadną rozrywkę. Obserwując go zbliska, można było sobie zadać pytanie, jak człowiek tak zwyczajny, którego nie obchodziła ani muzyka, ani malarstwo, ani teatr, ani sport, ani kobiety czy podróże, ani nawet literatura, człowiek, który przemierzał życie milczący jak głaz ismutny jak noc listopadowa, był wstanie pisać powieści. Na domiar złego był to człowiek humorzasty, któremu obojętni byli bliźni iktóry wpogardzie miał chleb powszedni pisarza – pełną pasji obserwację życia innych ludzi. Azatem? Wtym sęk. Jak mi kiedyś powiedział, zmrzonek swego samotnego dzieciństwa, które nigdy go nie opuściły, stworzył sobie mity, marzenia, symbole iwrzucił je do swoich powieści. Nigdy nie wyrósłszy zdzieciństwa (z tego też mi się zwierzył), umiał przynajmniej – jak mi się zdaje – dokonać jego przeniesienia do literatury. Raz lepiej, raz gorzej, ale zawsze lekko ibeztrosko, co jest typowe dla ludzi karmiących się iluzją. Pewnego dnia, dziesięć lat temu, kontemplując Morze Śródziemne zprywatnej plaży należącej do willi, którą pożyczyła pisarzowi jedna zjego ciotek (podówczas był on jeszcze biedny), ujrzał on na horyzoncie flotę złożoną zsetki starych izardzewiałych statków mocno przeciążonych milionami wygłodzonych, śniadych istot uzbrojonych wyłącznie wswoją słabość ilitość, jaką budziły winnych, które przybyły na Zachód znędznych zakątków Trzeciego Świata, by szukać tu odrobiny szczęścia, jakiego im odmawiano. Ztej wizji stworzył powieść, niekontrolowany strumień pięciuset stron, zktórego to doświadczenia wyszedł rok później mocno wyczerpany, ale wreszcie szczęśliwy. Powieść odniosła pewien sukces. Wtedy właśnie Fryderyk Puisant zrozumiał, że odnalazł swoją drogę, swój styl ipazur, októrych inni mówili trik, mania, obsesja. Przeskakując od mitów do symboli, które całkiem gotowe wyłaniały się dniem inocą zjego milczenia, popełnił raz za razem cztery powieści oróżnym powodzeniu, zktórych żadna jednak nie odniosła sukcesu większego niż względny sukces tej pierwszej. Francja jest krajem, wktórym liczba amatorów mitów isymboli zroku na rok maleje, proporcjonalnie do liczby ich krewnych zbocznej linii, czyli amatorów farsy iatrapy. Nakłady powieści Fryderyka Puisanta stały wmiejscu. Myślę, że cierpiał ztego powodu. Nie przyznawał się do tego. Mówił jedynie: „Nie umiem robić nic innego”. Całe dnie spędzał przy biurku nad rozpaczliwie białą kartką, na próżno próbując zmienić styl. Pod koniec dnia, ledwo żywy izrozpaczony, wypuszczał wyjącą sforę mitów isymboli, którą przez cały dzień więził wkąciku swego umysłu, po czym szedł na polowanie wtowarzystwie swoich błaznów. Taki właśnie był Fryderyk Puisant… Otaczające go mity były jedynie karykaturami, karnawałowymi maskami, pajacami, które wzależności od humoru zmuszały go do śmiechu lub płaczu, aktóre on odrzucał niczym znudzone zabawą dziecko, gdy przychodziła kojąca, wieczorna godzina szklaneczek whisky. Nawet nie tworzył już znich powieści. Czasem jedynie krótkie opowiadania. Apod koniec już nic. Tylko barokowe szkice, które inni oceniali jako infantylne, on zaś zabawiał się nimi podczas nielicznych spotkań zwyrozumiałymi przyjaciółmi. Przypuszczam, że właśnie wtym czasie Fryderyk Puisant postanowił wykuć swój ostatni klucz. Iwłaśnie wtedy zostałem jegoprzyjacielem.

Mieszkał wpięknym domu owysokich, kamiennych murach, który wznosił się nad równiną hrabstwa Venaissin. Pewnego wieczoru, gdy zaprosił mnie na kolację, idąc do niego, podniosłem głowę, spojrzałem wokno jego gabinetu iodkryłem przytwierdzone tam nowe drzewce, na których radośnie powiewała targana mistralem nieznana mi chorągiew. Fryderyk Puisant sam siebie mianował konsulem wymyślonego kraju. Cała kolacja poświęcona była rozwijaniu tej gry wyobraźni. Była ona nieco dziwaczna, acz zabawna iprzybierała ciekawe ismakowite kształty, jeśli się do niej podchodziło zzaangażowaniem, co obecnym przychodziło bez trudu, bo wtych okolicznościach Fryderyk porzucał swoją zwykłą apatię istawał się całkiem innym człowiekiem. Goście byli mu za to wdzięczni, gdyż muszę przyznać, że na ogół jego kolacje były raczej nudne. Ta gra, jedna zlepszych, trwała kilka lat. Fryderyk Puisant zamówił sobie godne ambasadora wizytówki, swój samochód opatrzył tablicą rejestracyjną korpusu dyplomatycznego iwyprawił przyjęcie na pięćdziesiąt osób zokazji święta narodowego kraju, który nie istniał. Mit przeczył samemu sobie. Fryderyk Puisant celebrował nicość. Czy naprawdę wchorym umyśle uważał siebie za konsula? Jestem przekonany, że wręcz przeciwnie. Fryderykowi Puisantowi ztrudem przychodziło uważać się za Fryderyka Puisanta… Zresztą, gdy ta gra przestała go bawić, wykorzystał zmianę na stanowisku Prezydenta Republiki Francuskiej, by „na rozkaz swego rządu” zerwać stosunki dyplomatyczne. Wten sposób umarł konsul Puisant. Śmierć absolutnie symboliczna. Gdybym mógł przewidzieć drugą, wiedziałbym, że Fryderyk Puisant, nie całkiem zdając sobie ztego sprawę, właśnie wykonał pierwsze ruchy pilnikiem, wycinając ząbki swego złotegoklucza…

Nastąpił czas pustki. Swoje odkrycia Puisant zostawiał dla siebie. Był wystarczająco mądry, by wiedzieć, że nie nadawały się nawet na krótką opowiastkę dla przyjaciół. Było to jak wędrówka przez pustynię. Płaską pustynię bez światła icienia. Ale przynajmniej nie umierał zpragnienia. Fryderyk Puisant pił więcej, niż nakazywał rozsądek, ikiepsko znosił towarzystwo pijących wodę, jakby się obawiał, że zostanie wypłoszony ze swej pustyni przez tych spośród swoich gości, którzy zachowali trzeźwy osąd. Tych się obawiał. Pewnego dnia powiedział do mnie: „No, napij się inie patrz na mnie wten sposób!” Kolacje uniego stały się przygnębiające. Ale ponieważ był on człowiekiem, który odczuwał wręcz fizyczny strach przed pójściem do łóżka, pozostawiwszy złe wrażenie, wymyślił sobie ostatnie słowo, finałową scenę, po której goście mogli wyjść. Nosiła ona tytuł „Mogiła Południowca”. Kiedy wypito ostatni kieliszek, zamiast zwykłego pożegnania wymykał się do przylegającego do salonu gabinetu iwołał: „Chodźcie tu! Chodźcie! Umarłem…” Biegliśmy do niego. Leżał na płytkach terakoty wpozycji nieboszczyka, nakryty czerwoną flagą zbiało-niebieskim krzyżem świętego Andrzeja amerykańskich konfederatów, zszarą czapką konfederacką na piersi, zdłońmi złożonymi, zamkniętymi oczyma, nieruchomy, jakby właśnie oddał ducha wwieczór kapitulacji Vicksburga w1865 roku. Trzeba przyznać, że ten naiwny obrazek pokonanego robił wrażenie. Ja, który go dobrze znałem, odnajdywałem wnim owo zamiłowanie do heroicznej klęski, którą wswoich powieściach przedkładał nade wszystko, choć sam, jak sądzę, nigdy wcałym swoim życiu nie stoczył żadnej walki inie nosił żadnego munduru. Czemuż więc nie umierał jako zwycięzca? Czemu nie grał sceny „Mogiła Jankesa”? Gdy go kiedyś oto spytałem, odparł: „Chciałbyś mi odebrać taką piękną rolę? Iskąd ci wogóle przyszło do głowy, że kiedykolwiek zwyciężyłem na jakimkolwiek polu!” Wtakie wieczory do dobrego tonu należało poderwanie poległego okrzykami iśmiechem, aon zdawał się zachwycony osiągniętym efektem ikładł się spać szczęśliwy, spełniony. Jak zwykle pokonany, ale na własnym terenie. Mity iwygłupy. Farsa isymbole. Cześćpieśni…

Tamtego lata kilka razy odegrał przed nami „Mogiłę Południowca”. Później nie miał już odwagi serwować tego samego dania. Pod koniec wieczora stawał się milczący iz kieliszkiem wręku obchodził salon, by wreszcie pójść do swego gabinetu iwrócić do nas zmartwiony jak dziecko, które odesłano do łóżka izapomniano mu życzyć dobrej nocy. Zwykle wtedy znajdowała się jakaś dobra dusza, która prosiła: „Fryderyku, bądź tak miły izagraj Mogiłę Południowca…” Aon, zachwycony, czynił prośbie zadość. Aż do pewnego wieczora, kiedy, wypiwszy więcej niż zwykle, odgrywając ponownie „Mogiłę Południowca”, zamiast poderwać się przy wtórze naszych śmiechów, pozostał na ziemi, przykryty flagą konfederacką, zzamkniętymi oczyma izłożonymi dłońmi. „Idźcie sobie – powiedział – mnie tu dobrze, umarłem…” Trwało to kilka minut, podczas których dopiliśmy wsalonie nasze kieliszki. Potem wróciliśmy do wezgłowia Południowca. „Fryderyku! Wychodzimy!” Brak odpowiedzi. Układ splecionych dłoni ikatedralna sztywność ciała wskazywały na to, że nie spał. „Fryderyku! Fryderyku…” Nikt już się nie śmiał. Jeden po drugim wyszliśmy na palcach, smutni ispeszeni, jakbyśmy uciekali zpokoju czuwania, gdzie spoczywa zmarły przyjaciel… Inigdy już więcej nie było mowy omogile Południowca. Podczas następnej kolacji nawet coraz smutniejsza mina Fryderyka Puisanta nie skłoniła nas do wyartykułowania prośby, na którą czekał, zupełnie jakby każdy znas bał się, że ujrzy jego prawdziwe zwłoki leżące unaszych stóp. Właśnie tak otym późniejpomyślałem.

By trwać, zabawiał się też bez większego przekonania innymi iluzjami. Serwował je nam ipodpierał się nimi jak kulami, ale po raz pierwszy miałem wrażenie, że tylko czekał na okazję, by je odrzucić izwalić się na ziemię niczym połamana kukła, rozpadając się całkowicie po zderzeniu ztwardą rzeczywistością. Owe iluzje były jedynie protezami dla jego opustoszałej duszy. Ale jedna znich radośnie ożywiła pewien wieczór. Podczas tamtej kolacji jeden zprzyjaciół Fryderyka zaczął opowiadać oporzuconej przez mieszkańców wiosce wsąsiednim departamencie Drôme, zagubionej wśród gór, leżącej na krańcu drogi kompletnie nieprzejezdnej zimą, gdzie trzech samotnych osiemdziesięciolatków stanowiło cały elektorat oraz radę gminy składającej się ze zrujnowanych chałup iruder opodziurawionych na przestrzał dachach, których nikt nie chciał remontować iprzerabiać na letnie dacze ze względu na położenie olata świetlne od cywilizacji. Nagle zobaczyłem, jak mój Fryderyk Puisant ożywił się icały był podekscytowany. Odkrycie takiego pustkowia pasowało do niego jak ulał. Słuchając go, można by pomyśleć, że już jutro powinniśmy ruszyć wdrogę iwziąć owo miejsce wposiadanie. Na samą myśl jego oczy błyszczały radośnie. My wszyscy zgromadzeni przy stole ijeszcze kilku innych, których on skrzyknie, powinniśmy kupić za bezcen po kawałku tych nieużytków, kamienistych pól, wielokrotnie spustoszonych pożarami lasów, parafię od dziesięciu pokoleń pozbawioną księdza oraz wszystkie chałupy wioski. Podnieść je z