Miłość z drugiej ręki - Marta Osa - ebook + książka
NOWOŚĆ

Miłość z drugiej ręki ebook

Marta Osa

4,0

105 osób interesuje się tą książką

Opis

Czym właściwie jest prawdziwa miłość? Jak ją rozpoznać? Odpowiedzi na te pytania nie znają dwie przyjaciółki, Lucyna i Ilona, choć wydają się kobietami sukcesu, spełnionymi i zadowolonymi z życia. Jedna to wzięta malarka, druga prowadzi własny biznes. Podróżują, korzystają z życia, pozwalają sobie na przyjemności. Przewrotny los poprowadzi je jednak niespodziewanymi ścieżkami, pełnymi blasku, ale i cieni, na których odkryją w sobie całkiem nowe cechy i uczucia. Czy na horyzoncie pojawi się mężczyzna, który zawróci w głowie sceptycznej Ilonie? Gdzie odnajdzie swoją radość Lucyna? I jakie skarby czekają na nie po drodze?

Ta skrząca humorem, zaskakująca szalonymi zwrotami akcji, a jednocześnie wzruszająca i mądra powieść przekonuje, że każdy ma w życiu drugą szansę na miłość i szczęście.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 277

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

sporo emocji.....
00



Co­py­ri­ght © Marta Osa Co­py­ri­ght © 2025 by Lucky
Pro­jekt okładki: Ilona Go­styń­ska-Rym­kie­wicz
Źró­dło ob­razu: Un­canny Val­ley, Sky Layer (stock.adobe.com)
Skład i ła­ma­nie: Mi­chał Bog­dań­ski
Re­dak­cja i ko­rekta: Bar­bara Ramza-Ko­ło­dziej­czyk
Wy­da­nie I
Ra­dom 2025
ISBN 978-83-68261-71-4
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­daw­nic­two Lucky ul. Że­rom­skiego 33 26-600 Ra­dom
Dys­try­bu­cja: tel. 501 506 203 48 363 83 54
e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­lucky.plwww.wy­daw­nic­two­lucky.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pro­log

Wciąż czuła się nie­swojo po ob­ja­śnie­niach przy­ja­ció­łek. Nie do końca ro­zu­miała ich za­miary. Jak to... wy­brać so­bie fa­ceta? Czy to bę­dzie ja­kiś stra­gan na targu? Czy może będą usta­wieni w rzę­dzie za lu­strem we­nec­kim jak na oka­za­niu po­dej­rza­nych? Ko­ja­rzyła nie­wiele z uchwy­co­nych strzęp­ków roz­mów, bo żadna z ko­biet nie chciała jej zdra­dzić szcze­gó­łów. Może to tylko ich zwy­cza­jowa zgrywa... Cią­gle nie poj­mo­wała ich spo­sobu na ży­cie. Niby po­ważne ko­biety, ale ba­wiły się jak ma­ło­laty.

Wdzięczna im jed­nak była za za­pro­sze­nie na kilka dni szu­so­wa­nia... co­kol­wiek to miało zna­czyć. Prawda była taka, że o śniegu miała tyle po­ję­cia, ile na­była pod­czas od­śnie­ża­nia chod­ni­ków za parę gro­szy jał­mużny. Mo­głaby po­zjeż­dżać, czemu nie, ale wy­łącz­nie na ło­pa­cie. Te czasy wpraw­dzie mi­nęły, ale na wy­jazd na narty na­dal nie mo­gła so­bie po­zwo­lić. Zresztą na­wet nie miała ta­kich po­trzeb. Jej prio­ry­tety były zu­peł­nie inne. I nie wy­da­łaby pie­nię­dzy na zbytki przy tak du­żych in­nych ob­cią­że­niach.

Nie mu­siała. Za­opa­trzyły ją na­wet w ciu­chy – niby swoje, niby za małe – oraz w inne po­trzebne na wy­jazd rze­czy. Jakby na­gle mu­siały wy­mie­nić całą swoją zi­mową gar­de­robę z wa­liz­kami włącz­nie. Obie na­le­żały do na­dzia­nych, a ona zu­peł­nie nie pa­so­wała do tego tria, choćby tylko pod wzglę­dem ma­te­rial­nym. Kiedy zdez­o­rien­to­wana wska­zała na po­da­ro­wane jej ciu­chy z dyn­da­jącą metką, Lu­cyna jakby z lek­kim lek­ce­wa­że­niem tylko ma­chała rę­kami.

– Daj spo­kój, dziew­czyno! – Grała jak na sce­nie. – Ku­pi­łam dawno temu, bo mi się po­do­bało. Ale nie wzię­łam pod uwagę wieku.

– Chyba prze­sa­dzasz.

– Wy­glą­da­łam w tym, jakby mi koza wpier­dzie­liła me­trykę, a nie lu­bię od­da­wać ciu­chów do sklepu.

Do­sko­nale wie­działa, że to zwy­kła ściema. Lu­cyna co naj­wy­żej dawno temu mo­gła no­sić ta­kie roz­miary, no i ciu­chy były z no­wych ko­lek­cji. To, że jej nie było na nie stać, nie zna­czyło prze­cież, że ga­piąc się na nie w ga­le­riach, po ci­chu o nich nie ma­rzyła. Te­raz wy­glą­dała jak jedna z ma­jęt­nych ko­biet gosz­czą­cych w gór­skim pen­sjo­na­cie. I na­wet jej to zbyt­nio nie prze­szka­dzało.

Pie­kiełko w piw­ni­cach ośrodka za­słu­gi­wało na swoją na­zwę. Ciemne po­miesz­cze­nie z in­tym­nym oświe­tle­niem aż bu­zo­wało nie­znaną dziew­czy­nie ener­gią. Po­czuła się oszo­ło­miona.

– To fe­ro­mony – za­rżała lu­bież­nie Ilona.

Może i fe­ro­mony, ale z całą pew­no­ścią zmie­szane z opa­rami al­ko­holu i ukrad­ko­wymi spoj­rze­niami uczest­ni­ków pro­ce­deru. Po­czuła się obco. Zu­peł­nie jakby wstę­po­wała do taj­nego klubu za cza­sów pro­hi­bi­cji. Wi­działa w fil­mach i te­raz czuła na wła­snej skó­rze te emo­cje. Tylko cze­kać ja­kie­goś na­lotu.

– Sami sta­rzy zna­jomi – wes­tchnęła Ilona i nie było to ra­do­sne wes­tchnie­nie. Wy­raź­nie była za­wie­dziona. – Ocze­ki­wa­łam ja­kie­goś świe­żego po­wiewu.

– Se­rio o po­wiew ci cho­dziło? – za­py­tała roz­ba­wiona Lu­cyna.

– Cóż, te­raz wy­star­czy mi tylko lekka bryza.

– A nie halny? Je­ste­śmy w gó­rach.

– Ale halny mam te­raz, kiedy tylko chcę – wes­tchnęła roz­ma­rzona. – I nie dla sie­bie tu przy­je­cha­ły­śmy.

– Prawda.

Ilona oczami szu­kała miej­sca, które wcze­śniej za­re­zer­wo­wała. Za­le­żało jej na naj­lep­szym miej­scu „dla kup­ców”, nie tyle by w pełni oce­nić pre­zen­tu­jący się to­war, co dać po­czu­cie prze­wagi i zwy­cię­stwa spło­szo­nej dziew­czy­nie. Po zlo­ka­li­zo­wa­niu miej­scówki po­cią­gnęła za sobą no­wi­cjuszkę. Ta nie wie­działa, gdzie po­dziać oczy, ale po­słusz­nie po­dą­żała za swoją men­torką. Po paru kro­kach, kiedy wzrok przy­zwy­czaił się do mroku, cie­ka­wość zwy­cię­żyła. Nie­śmiało za­częła zer­kać na boki. Mie­szane to­wa­rzy­stwo z ogromną prze­wagą męż­czyzn sku­piało się przy sto­li­kach. Nie­liczne ko­biety już za­ga­dy­wały pa­nów. Nie­któ­rzy sie­dzieli sa­mot­nie, wpa­tru­jąc się w przy­byłe. Po­czuła na so­bie czy­jeś na­molne spoj­rze­nie. Za­in­try­go­wana pod­nio­sła wzrok... i na­gle go do­strze­gła.

Sie­dział wci­śnięty w kąt i z nie­do­wie­rza­niem wpa­try­wał się w sko­ło­waną dziew­czynę. Zu­peł­nie jakby chciał roz­po­znać w niej ko­goś in­nego. Ko­goś ob­cego, kto nie znał ich hi­sto­rii. Kogo nie miało prawa tu być. Na próżno.

Wal­cząc z oszo­ło­mie­niem, unio­sła wy­soko głowę i si­ląc się na swo­bodę, za­sia­dła wraz z Iloną i Lu­cyną za ku­piec­kim sto­łem.

Lu­cyna – kie­dyś

Spo­glą­dała na przy­stoj­nego męż­czy­znę, który wyj­mo­wał wa­lizki z ku­fra sza­rego mer­ce­desa, i tro­chę ża­ło­wała swo­jej de­cy­zji. Ale nie chciała dłu­żej prze­cią­gać sceny roz­sta­nia. Już ja­kiś czas temu zro­zu­miała, że związki ni­gdy nie wpły­wały na nią do­brze. Zwłasz­cza z dużo młod­szym męż­czy­zną. No chyba że przy­ja­ciel­skie... jak ten.

Lu­biła swoje ży­cie i nie za­mie­rzała do­pa­so­wy­wać się do cu­dzych ocze­ki­wań. Nie miała złu­dzeń, że męż­czy­zna w sile wieku w końcu obej­rzy się za młod­szą, a ona nie miała ochoty grać roli oszu­ki­wa­nej part­nerki. To było po­ni­żej jej god­no­ści. I w końcu było ją stać na nowe to­wa­rzy­stwo. Nie wi­działa ni­czego złego w opła­ca­niu dro­gich wa­ka­cji męż­czy­znom i wciąż uwa­żała, że ich usługi so­wi­cie wy­na­gra­dzała. Kiedy byli z nią, jeź­dzili jej wy­pa­sio­nym mer­ce­de­sem, miesz­kali w dro­gich ho­te­lach, ja­dali w naj­lep­szych re­stau­ra­cjach, ubie­rali się mod­nie. Ża­den z nich nie mógł na­rze­kać na nie­wła­ściwe trak­to­wa­nie. Po­zwa­lała na­wet to­wa­rzy­szą­cemu jej męż­czyź­nie przej­mo­wać stery, aby nie czuł się przed­mio­towo. Sama też chciała po­czuć się jak jego księż­niczka, a nie jak ciotka-klotka-do­bra wróżka.

Cza­sami śmie­szyło ją za­cho­wa­nie to­wa­rzy­sza, bo sta­ra­nia, ja­kie wkła­dał w ich „wy­ku­piony” przez nią zwią­zek, wska­zy­wały, że pró­bo­wał ją od sie­bie uza­leż­nić lub za­słu­żyć na coś wię­cej. Nie­je­den chciałby zo­stać z nią dłu­żej.

By­wało, że na­wet wie­rzyła w ich za­kli­na­nie się, że nie cho­dzi wy­łącz­nie o wy­godne ży­cie, ale o nią samą. I była świa­doma, iż za­pewne nie tyle o jej nieco prze­kwi­tłą urodę cho­dziło, ile o jej cha­rak­ter. Była bar­dzo atrak­cyjną ko­bietą. Śred­niego wzro­stu bru­netka, śred­niej tu­szy, za­wsze za­dbana i ubrana w przy­cią­ga­jące spoj­rze­nia kre­acje. Nie szo­ko­wały prze­py­chem, tylko za­chwy­cały do­sko­nale do­bra­nym do jej ar­ty­stycz­nej du­szy fa­so­nem, ko­lo­rem i struk­turą. Wy­zna­wała za­sadę, iż wy­gląd przy­ciąga lu­dzi do sie­bie, ale to oso­bo­wość ich zbliża.

Po­tra­fiła wejść w każdą rolę, by jej part­ner czuł się do­brze, mę­sko i od­po­wie­dzial­nie. Wielu z nich tego po­trze­bo­wało. Jed­nak kiedy na­le­żało któ­re­goś ja­koś wes­przeć, roz­ta­czała nad nim opiekę ni­czym tro­skliwa matka. I tej roli nie lu­biła. Nie chciała mat­ko­wać do­ro­słemu męż­czyź­nie, bo wtedy czuła się staro.

– To były cu­downe wa­ka­cje, Krzyśku – po­wie­działa. – Dzię­kuję ci za to­wa­rzy­stwo.

– To ja ci dzię­kuję – od­parł skrę­po­wany. – Zo­ba­czy­łem ka­wał świata.

Krzysz­tof po raz pierw­szy to­wa­rzy­szył Lu­cy­nie i nie wy­zbył się jesz­cze za­kło­po­ta­nia nie­co­dzienną sy­tu­acją.

– Nie za­po­mnisz za­dzwo­nić w mo­jej spra­wie?

– Prze­cież sama ci to za­pro­po­no­wa­łam – rze­kła uspo­ka­ja­jąco. – Mam na­dzieję, że wszystko do­brze się ułoży, a póki co prze­la­łam ci na konto małe wspar­cie.

– Nie mu­sia­łaś.

– Mu­sia­łam. Bez tego czu­ła­bym się źle.

– Ale...

– Nie ma o czym mó­wić, Krzyśku. Było miło. Je­śli po­zwo­lisz, nie ska­suję two­jego nu­meru, co?

– Ja­sne, Lu­cynko! – Uśmiech­nął się przy­mil­nie. – Za­wsze chęt­nie ci po­to­wa­rzy­szę.

A pew­nie! – po­my­ślała. Jak każdy. Krzysz­tof jed­nak wy­jąt­kowo przy­padł jej do gu­stu i chęt­nie by z nim jesz­cze po­była. Ma­ło­mówny, kiedy chciała po­mil­czeć, roz­mowny, kiedy trzeba było... i co ważne, mó­wił z sen­sem. Do tego miał po­czu­cie hu­moru, a to ce­niła u męż­czyzn naj­bar­dziej, po­nie­waż we­dług niej dow­cip był po­chodną in­te­li­gen­cji. A głu­poty nie cier­piała wręcz or­ga­nicz­nie. Czuła też się w jego to­wa­rzy­stwie dziw­nie zna­jomo. Nie po­tra­fiła tego zi­den­ty­fi­ko­wać.

Tro­chę ża­ło­wała, że nie in­te­re­so­wał się sztuką, choć swoją igno­ran­cję na tym polu nad­ra­biał oczy­ta­niem. Kiedy zo­rien­to­wała się w jego pa­sji, pró­bo­wała pod­su­wać mu książki z za­kresu hi­sto­rii sztuki, jak to ro­biła w sto­sunku do swo­jego syna, Wik­tora. W przy­padku Krzyśka za wiele to nie dało. Ko­chał książki, ale nie­ko­niecz­nie te o sztuce.

Za to ma­newr z pod­rzu­ca­niem kon­kret­nych ksią­żek sy­nowi za­owo­co­wał jego ży­cio­wym wy­bo­rem. Choć nie zo­stał ar­ty­stą, to po ukoń­czo­nej hi­sto­rii sztuki pró­bo­wał za­ra­biać jako mar­szand. W po­szu­ki­wa­niu swo­ich mi­strzów w końcu wy­je­chał z kraju.

Jakże wtedy za nim tę­sk­niła. Wie­działa jed­nak, że nie tylko po­szu­ki­wa­nie lep­szego ży­cia i do­świad­czeń po­gnały Wik­tora w świat. Zro­bił to jego ro­dzony oj­ciec.

Jesz­cze długo przed kie­dyś

Lu­cyna wy­szła za mąż po dru­gim roku stu­diów na aka­de­mii sztuk pięk­nych, kiedy to zu­peł­nie nie­chcący za­szła w ciążę. Pla­no­wała so­bie zu­peł­nie inne ży­cie, ale to przy boku nieco młod­szego od niej de­ka­rza oka­zało się nie ta­kie złe. Na ja­kiś czas za­po­mniała o swo­ich ma­rze­niach. Do czasu.

Prze­rwała stu­dia, pla­no­wała wró­cić na nie po roku, ale nie wy­szło. Może nie by­łoby ta­kiej tra­ge­dii, gdyby matka nie wy­rze­kła się jej za po­peł­niony me­za­lians. Jak to... ona, córka me­ce­nasa, wy­szła za mąż za zwy­kłego de­ka­rza? Babka nie po­mo­gła więc przy wy­cho­wa­niu ma­łego Wik­tora. Po­czątki firmy męża Lu­cyny też nie były ła­twe, ale nie bra­ko­wało im pie­nię­dzy. Co prawda mu­siała prze­kwa­li­fi­ko­wać się na księ­gową, ka­drową, spe­cja­listkę od BHP i za­opa­trze­niowca, ale na biedę nie mo­gła na­rze­kać. Do­skwie­rał jej tylko brak czasu na re­ali­za­cję swo­ich pa­sji. Ko­chała ma­lo­wać. Na stu­dia już nie wró­ciła, choć mąż jej to obie­cy­wał.

Wró­ciła jed­nak do ma­lo­wa­nia. Kiedy pew­nego razu na­ma­lo­wała sy­nowi ob­raz dla wy­cho­waw­czyni, gdy koń­czył pod­sta­wówkę, ten od­krył ta­lent matki.

– Mamo, ty tak ma­lu­jesz?

– Co w tym dziw­nego. Stu­dio­wa­łam na aka­de­mii sztuk pięk­nych.

– Stu­dio­wać to jedno, ta­lent to zu­peł­nie co in­nego.

Wi­działa w oczach na­sto­latka praw­dziwy za­chwyt. To wtedy po­czuła do­tkliwą tę­sk­notę za sztuką.

– Nie mów tego przy ojcu – ści­szyła głos. – Wciąż uważa, że to tylko moje fa­na­be­rie. Ile­kroć wspo­mnia­łam o ma­lo­wa­niu, to sły­sza­łam jedno: z ma­lo­wa­nia ob­raz­ków jesz­cze chleba nie było.

– Bzdury!

– Wik­tor, nie mów mu – nie­mal pro­siła. Pa­mię­tała, jak za­wsze prze­wra­cał przy tym oczami. To star­czało jej za naj­bar­dziej bo­le­sne słowa.

– Dla­czego nie pod­pi­sa­łaś tego ob­razu?

– Nie chcę się ujaw­niać.

– Wy­myśl ja­kiś swój znak, ja­kiś pseu­do­nim.

Nie my­ślała nad tym. Ten pierw­szy ob­raz po­szedł bez znacz­nika. Ano­ni­mowo. Na­uczy­cielka do­stała go jako pre­zent na­ma­lo­wany przez jedną z wdzięcz­nych ma­tek uczniów. A Lu­cyna miała być za co wdzięczna.

Wik­tor nie był ła­twym chłop­cem. Tro­chę wy­co­fany, bez ko­le­gów. Miał jedną przy­ja­ciółkę, z którą trzy­mał się jesz­cze od przed­szkola. Klau­dia była miłą dziew­czyną, ale też nie miała wia­nuszka ko­le­ża­nek. Po­cho­dziła z prze­cięt­nej ro­dziny. Matka za­hu­kana przez męża – Lu­cyna skądś to znała – ale dba­jąca o ro­dzinę i chęt­nie przyj­mu­jąca Wik­tora w domu. Klau­dia też czę­sto u nich by­wała. Kie­dyś na­wet z jej matką żar­to­wały, że to chyba bę­dzie para już do końca ży­cia.

Od mo­mentu ob­razka dla na­uczy­cielki Wik­tor nie prze­sta­wał na­ma­wiać matki do po­wrotu do ma­lo­wa­nia. Zna­lazł jej na­wet miej­sce na stry­chu domu, gdzie było nie­złe świa­tło i gdzie mo­głaby ma­lo­wać w spo­koju, w ta­jem­nicy przez oj­cem. Jej mąż na­wet tam nie za­glą­dał.

Kiedy miała czas, ucie­kała w świat sztuki. Jed­nak kon­spi­ra­cja strasz­nie ją mę­czyła.

– Mamo, wy­myśl coś. Nie mo­żesz tak się ka­to­wać.

I wy­my­śliła. Kiedy zo­stali za­pro­szeni na ju­bi­le­usz do pew­nego wpły­wo­wego zle­ce­nio­dawcy, na któ­rym bar­dzo mę­żowi za­le­żało, Ja­nusz wpadł w pa­nikę.

– Co mu damy? Al­ko­hol? Prze­cież pije naj­lep­sze, zna się na trun­kach.

– Może książkę?

– Lu­cynka... chyba zwa­rio­wa­łaś – skwi­to­wał i prze­wró­cił oczami. Do­sko­nale wie­działa, co to ozna­cza.

Czy­ta­nie było dla Ja­nu­sza zwy­kłą stratą czasu. Lu­cyna cza­sami na­wet się za­sta­na­wiała, co wi­działa w tym przed­się­bior­czym chło­paku. Po ta­kich dy­wa­ga­cjach za­wsze do­cho­dziła do wnio­sku, że to hor­mony ode­brały jej ro­zum.

– Spo­koj­nie, do so­boty coś wy­my­ślę.

Po­sta­wiła wszystko na jedną kartę. Wy­jęła wcze­śniej na­ma­lo­waną pracę i prze­zna­czyła ją na pre­zent. Skoro jej ob­ra­zek spodo­bał się na­uczy­cielce, skoro za­chwy­cał się nimi Wik­tor, to może czas po­ka­zać je in­nym.

– Mamo, ten bę­dzie w sam raz – stwier­dził syn i po­ki­wał głową z uzna­niem.

– My­ślisz? – Wciąż nie była zde­cy­do­wana. Od tego ma­newru za­le­żał spo­kój w jej sta­dle, bo i tak po­sta­no­wiła po­dą­żyć w kie­runku swo­jej pa­sji. Już do tego doj­rzała.

– Tak. Tylko pod­pisz wresz­cie swoje dzieło – po­wie­dział z na­ci­skiem. – Może to chwila, kiedy bę­dziesz mo­gła za­koń­czyć ten twój sza­tań­ski pro­jekt.

– Mój? – zdzi­wiła się. – Ra­czej twój. To ty mnie na­kło­ni­łeś do grze­chu.

– Ja­kiego grze­chu? Mamo, pro­szę cię, tylko nie za­czy­naj – sap­nął i skrzy­wił się w oba­wie, że matka znów za­cznie swoje świa­to­po­glą­dowe wy­wody. Oj­ciec po­cho­dził z bo­go­boj­nej ro­dziny i pró­bo­wał kul­ty­wo­wać ro­dzinne tra­dy­cje. Re­li­gijne, bo o praw­dzi­wej wie­rze ra­czej nie było tam mowy.

– Mam!

Wik­tor wzdry­gnął się za­sko­czony jej na­głym okrzy­kiem. Pod­su­nął matce ob­raz i w na­pię­ciu ocze­ki­wał, aż go sy­gnuje. Przy­glą­dał się, jak cien­kim pędz­lem pi­sała kunsz­towny pierw­szy znak. Nieco się zdzi­wił, wi­dząc pierw­szą li­terę jej imie­nia. Czyżby była aż tak prze­wi­dy­walna? Jed­nak kiedy z sza­tań­ską miną skoń­czyła i pod­su­nęła sy­nowi ob­raz pod nos... onie­miał.

– Toś wy­my­śliła... – zdu­miał się na ten wi­dok. Pod­pis był piękny i tro­chę nie­po­ko­jący.

Po chwili w jego oczach zo­ba­czyła dziką sa­tys­fak­cję i po­dziw.

– No, co? Mów... może być? – do­ma­gała się oceny.

– Mamo... w punkt!

Z emo­cji błysz­czały jej oczy. Jej też spodo­bała się toż­sa­mość, pod którą po­sta­no­wiła się skryć. Przy­naj­mniej na ra­zie.

Ja­nusz miał nie­od­gad­niony wy­raz twa­rzy. Lu­cyna nie po­tra­fiła z niej wy­czy­tać, co cho­dziło mu po gło­wie, kiedy wpa­try­wał się w dzieło. Tro­chę zdzi­wie­nia, tro­chę nie­smaku, tro­chę obu­rze­nia... kom­pletny miks emo­cji. Po­dziwu jed­nak nie do­strze­gła.

– Nie wy­pad­niemy jak idioci? – za­py­tał. Ode­brała to jak po­li­czek, choć uzna­nia się prze­cież nie spo­dzie­wała. – Może le­piej było ku­pić ja­kiś drogi al­ko­hol?

– No, coś ty, Ja­nusz! – wku­rzyła się. – Kto nie chce do­stać dzieła sztuki?

– Lu­cynko... nie prze­sa­dzaj – stwier­dził po­gar­dli­wie. – Ja­kie znowu dzieło sztuki?

Krzy­wił się, pa­trząc na ob­raz, i pró­bo­wał spo­glą­dać na niego pod róż­nymi ką­tami. Lu­cyna tylko cze­kała, kiedy zaj­rzy do tyłu. Nie ocze­ki­wała za­chwytu, ale choćby odro­biny ak­cep­ta­cji. A tu nic. Nie są­dziła, że żyje z ta­kim pro­fa­nem.

– I ten pod­pis...

– Nie chcia­łam się ujaw­niać – ode­zwała się zdo­ło­wana – i to tro­chę po­chodna od mo­jego imie­nia.

– No tak. Le­piej się pod tym bo­ho­ma­zem nie pod­pi­sy­wać. I za­pa­kuj ja­koś ład­nie... może bę­dzie im żal od­pa­ko­wać.

Wtedy wresz­cie zro­zu­miała, że jej ży­cie ni­gdy się nie zmieni. Ce­niła męża za pra­co­wi­tość, za od­da­nie ro­dzi­nie, ale na­gle wy­obra­ziła so­bie swoją sta­rość przy szy­dzą­cym z jej ma­rzeń starcu. Ste­ra­nym ciężką pracą, ma­ru­dzą­cym w ką­cie nad szklanką z pi­wem na ży­cie lek­ko­du­chów, ar­ty­stów, któ­rym w gło­wie tylko te­atr, książki i sztuka. Komu to po­trzebne? Nie, na­wet nie chciała so­bie tego wy­obra­żać.

De­biut jej twór­czo­ści w to­wa­rzy­stwie za­sko­czył Ja­nu­sza. Co prawda ob­da­ro­wany nie od razu oka­zał swój za­chwyt, ale wi­dząc re­ak­cje to­wa­rzy­stwa, bądź co bądź śmie­tanki miej­skiej, po­dzię­ko­wał Lu­cy­nie z wy­lew­nym uści­skiem.

– No, na­wet nie przy­pusz­cza­łem, że masz żonę ar­tystkę – rzekł do Ja­nu­sza. Ten, po­cząt­kowo zmie­szany, po chwili wy­pro­sto­wał się dum­nie, jakby to on sam na­ma­lo­wał ob­raz.

Lu­cyna na­tych­miast za­skar­biła so­bie sym­pa­tię nowo po­zna­nej i znacz­nie młod­szej żony ju­bi­lata, Ilony. Przez resztę wy­staw­nego przy­ję­cia roz­ma­wiały o sztuce, książ­kach i szu­kały wła­ści­wego miej­sca, by za­wie­sić pracę Lu­cyny.

Jed­nak nie to wy­da­rze­nie zna­cząco wpły­nęło na jej ar­ty­styczny zwrot. Do­piero de­cy­zja Wik­tora o kie­runku stu­diów wy­wró­ciła ich ży­cie do góry no­gami. Choć tak na­prawdę to wcale nie cho­dziło o stu­dia. To była ze­msta na ojcu. Wła­ściwy dra­mat ro­ze­grał się z in­nego po­wodu.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki