Miłość bez recepty - Leszczyńska Klaudia - ebook + książka
BESTSELLER

Miłość bez recepty ebook

Leszczyńska Klaudia

4,5

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Dwudziestosześcioletnia Malwina Kwiatkowska po ukończeniu studiów trafia na staż do apteki. Jej kierownikiem jest wyjątkowo gburowaty, ale bardzo przystojny Robert Badowski, starszy od niej o dziesięć lat.
Między tą dwójką od początku iskrzy, jednak Malwina odbiera sprzeczne sygnały od swojego przełożonego, który raz jest dla niej opryskliwy, innym razem ją podrywa. Jaką tajemnicę skrywa jej nowy szef?

Czy wzajemna niechęć przerodzi się w głębokie uczucie?

Czy to, co Robert ukrywa przed Malwiną złamie jej, już wystarczająco pokiereszowane, serce?

Zabawne sytuacje w aptece, namacalne pożądanie między głównymi bohaterami i miłość, która jest lekarstwem na wszystko.

Poznaj pierwszy romans apteczny w Polsce!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 367

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (593 oceny)
388
120
55
25
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PolaNegrid

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra pozycja.
20
moniska0162

Dobrze spędzony czas

Wspaniała książka, wciągnęłam się od pierwszej strony. Robert i Malwinka to przecudowna parka, chociaż przyznaje momentami Robercik mocno mnie wkurzał ale i tak był na swój sposób kochany. Gorąco polecam
20
Anyaj

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka. Polecam.
20
Svieta

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, lekka z humorem, ale też pełna akcji i dozą tajemniczości. Polecam!
20
boston25

Nie oderwiesz się od lektury

Super ❤️❤️
20

Popularność




Książka, którą trzy­masz w dło­niach, jest moim oso­bi­stym dzie­łem. Mo­żesz ją udo­stęp­niać oso­bom bli­skim, ale nie pu­bli­kuj jej w In­ter­ne­cie! Je­śli ze­chcesz za­cy­to­wać jej frag­ment, nie zmie­niaj jego tre­ści i ko­niecz­nie za­znacz au­tora.

Dzię­kuję Ci za po­sza­no­wa­nie prawa i mo­jej wła­sno­ści.

Mi­łej lek­tury!

Po­sta­cie w tej po­wie­ści są fik­cyjne, ja­kie­kol­wiek po­do­bień­stwo do osób fi­zycz­nych – ży­ją­cych lub zmar­łych – jest przy­pad­kowe.

Re­dak­cja:

Anna Zyg­ma­now­ska (an­na­zyg­ma­now­ska.pl)

Ko­rekta:

Ka­ta­rzyna Li­twi­no­wicz (ko­rekta.li­twi­no­wicz.com.pl)

Wer­sja elek­tro­niczna:

Ma­te­usz Ci­chosz (in­sta­gram.com/ma­gik.od.skladu.ksia­zek)

Pro­jekt okładki:

Ju­styna Sie­praw­ska (fa­ce­book.com/ju­styna.es.gra­fik)

Zdję­cie na okładce: sve­tikd/iStock

Co­py­ri­ght © Klau­dia Lesz­czyń­ska.

Wszel­kie prawa za­strze­żone.

Ko­nin 2022

ISBN: 978-83-965486-0-3

Wy­da­nie I 

„Pe­wien le­karz po­wie­dział:

– Naj­lep­szym le­kar­stwem dla czło­wieka jest mi­łość.

Ktoś za­py­tał:

– A je­śli to nie działa?

Le­karz uśmiech­nął się i od­po­wie­dział:

– To trzeba zwięk­szyć dawkę.”

Au­tor nie­znany

Roz­dział 1

R.

Uchy­li­łem lekko po­wieki, a do mo­ich oczu przedarły się ja­sne pro­mie­nie sło­neczne. Prze­tar­łem twarz i prze­cią­gle wes­tchną­łem. Bu­dzik jesz­cze nie wył, więc znowu obu­dzi­łem się przed cza­sem. Prze­wró­ci­łem się na drugi bok i po­now­nie za­mkną­łem oczy.

Nie mia­łem naj­mniej­szej ochoty zwle­kać się z wyra.

Czu­łem się chory, kiedy mia­łem iść do pracy. Nie­na­wi­dzi­łem tej ro­boty, by­łem wy­pa­lony za­wo­dowo i wy­ssany z ca­łej po­zy­tyw­nej ener­gii. Przy­tła­czało mnie wszystko – bzdurne prze­pisy, mo­no­to­nia i przede wszyst­kim pa­cjenci. Każdy dzień pracy z ludźmi utwier­dzał mnie w prze­ko­na­niu, żeby za nimi nie prze­pa­dać.

Po­sze­dłem do ła­zienki i wzią­łem szybki prysz­nic. Mia­łem to szczę­ście, że moje włosy ukła­dały się bez względu na to, w ja­kiej po­zy­cji spa­łem, więc ni­gdy nie mu­sia­łem nic z nimi ro­bić. Za­rost był dwu­dniowy, zno­śny, więc po­sta­no­wi­łem, że ogolę się wie­czo­rem, przed wyj­ściem do knajpy.

Całe szczę­ście, że dzi­siaj pią­tek i dwa dni od­pocznę od tego syfu. Zre­lak­suję się z kum­plami przy piwku i o wszyst­kim za­po­mnę, a w po­nie­dzia­łek wrócę z no­wym za­pa­łem do pracy i po­zy­tywną ener­gią.

Par­sk­ną­łem śmie­chem i na­rzu­ci­łem ra­mo­ne­skę na plecy.

Jed­nak za­nim na­stąpi błogi re­laks, mu­szę jesz­cze prze­trwać ten dzień. Nie­stety aku­rat dzi­siaj ma za­cząć pracę nowa sta­żystka. Przy­słali mi ja­kąś siksę le­dwo po stu­diach, nad którą jako kie­row­nik będę mu­siał spra­wo­wać opiekę. Nie mia­łem za­miaru niań­czyć ja­kiejś dziew­czynki, więc od razu wpa­dłem na po­mysł, że zaj­mie się nią jedna z pra­cow­nic, do któ­rej mia­łem naj­więk­sze za­ufa­nie. Nie wy­obra­ża­łem so­bie te­raz stać przy kimś i tłu­ma­czyć mu ob­sługę Kam­so­ftu1. Było dla mnie oczy­wi­ste, że każdy ma prawo się uczyć i na­bie­rać do­świad­cze­nia, jed­nak nie mia­łem ani grama cier­pli­wo­ści, żeby wdra­żać nową osobę w funk­cjo­no­wa­nie ca­łej ap­teki.

Wes­tchną­łem. Za osiem i pół go­dziny będę miał wszystko gdzieś. Obym prze­trwał.

M.

Nie­zno­śny ból brzu­cha obu­dził mnie ze snu. Już od wczo­raj mia­łam obrzy­dli­wie bo­le­sne skur­cze je­lit, które aku­rat nie miały związku z tym, że nie mo­głam nic prze­łknąć od dwóch dni. By­łam po pro­stu kosz­mar­nie ze­stre­so­wana. Dzi­siej­szy dzień był szcze­gólny – mia­łam za­cząć pracę w za­wo­dzie, o któ­rym ma­rzy­łam od dziecka.

Ukoń­czy­łam uni­wer­sy­tet me­dyczny na kie­runku ma­gi­ster far­ma­cji i by­łam pewna, że świat stoi przede mną otwo­rem. Chcia­łam po­ma­gać lu­dziom, być pierw­szą osobą, do któ­rej się uda­dzą, za­nim pójdą do le­ka­rza. By­łam prze­ko­nana, że moje po­rady nie­jed­no­krot­nie spra­wią, że wi­zyta w przy­chodni nie bę­dzie po­trzebna. Pra­gnę­łam do­ra­dzać, uśmie­rzać ból, pro­po­no­wać leki, dzięki któ­rym znikną wszel­kie do­le­gli­wo­ści i inne bo­lączki.

Na bie­żąco śle­dzi­łam no­winki me­dyczne i far­ma­ceu­tyczne. By­łam jedną z naj­lep­szych stu­den­tek na roku, a ty­tuł ma­gi­stra obro­ni­łam z wy­róż­nie­niem. Człon­ko­wie ko­mi­sji kla­skali z za­chwytu po tym, jak bez­błęd­nie i fa­chowo od­po­wie­dzia­łam na py­ta­nia w trak­cie obrony pracy ma­gi­ster­skiej. By­łam nudną ku­jonką za­fa­scy­no­waną far­ma­cją.

Prak­tyki w trak­cie stu­diów ro­bi­łam u prze­cu­dow­nej pani Bar­bary, która na­uczyła mnie pra­wie wszyst­kiego, co jest nie­zbędne w za­wo­dzie far­ma­ceuty. W mię­dzy­cza­sie po­ma­ga­łam jej także jako po­moc ap­teczna. Z bó­lem serca, jak stwier­dziła, mu­siała mi od­mó­wić po prak­ty­kach za­trud­nie­nia na eta­cie, po­nie­waż miała kom­plet pra­cow­ni­ków. Jej ap­teka była mała i przy­tulna, pra­co­wały w niej tylko dwie osoby. Dziel­nie bro­niła się przed sie­ciów­kami, a pa­cjenci cią­gnęli do niej, mó­wiąc, że u pani Basi czują się jak w domu.

By­łam cie­kawa, jak bę­dzie w no­wym miej­scu. Ogrom­nym plu­sem był fakt, że mia­łam pra­co­wać z We­ro­niką – moją zna­jomą ze stu­diów. Po­zna­ły­śmy się, kiedy ona była na ostat­nim roku, a ja na pierw­szym. Ku­po­wa­łam od niej książki i od słowa do słowa za­kum­plo­wa­ły­śmy się. To ona pod­su­nęła moje CV do kadr, dzięki czemu do­sta­łam się na staż.

Wy­szłam z łóżka i prze­cią­gnę­łam się. Było do­piero chwilę po szó­stej, ale wie­dzia­łam, że już nie zmrużę oka. Wy­ko­na­łam po­ranną to­a­letę, zja­dłam owsiankę na śnia­da­nie i za­czę­łam szy­ko­wać się do wyj­ścia. Tram­waj od­jeż­dżał za dzie­sięć mi­nut, sama trasa miała trwać dwa­dzie­ścia, więc po­win­nam być przed cza­sem. Nie mo­głam so­bie po­zwo­lić na spóź­nie­nie w pierw­szym dniu pracy.

Tram­waj su­nął po to­rach, a jego kle­kot i war­kot dud­niły mi w uszach, do­pro­wa­dza­jąc mnie do szału. Pró­bo­wa­łam od­pły­nąć my­ślami i sku­pić się na mu­zyce do­bie­ga­ją­cej ze słu­cha­wek, jed­nak nie mo­głam. Mimo że ulu­bione utwory za­wsze po­zy­tyw­nie mnie na­stra­jały i mo­bi­li­zo­wały, tym ra­zem stres oka­zał się nie do okieł­zna­nia.

Kiedy sta­nę­łam przed ap­teką, nogi mia­łam jak z waty. Wi­dzia­łam przez szybę ko­bietę w śred­nim wieku, która wła­śnie koń­czyła ob­słu­gi­wać pa­cjenta. Uśmiech­nęła się do niego ser­decz­nie, a on ski­nął głową.

Ru­szy­łam przed sie­bie, a moje wej­ście zo­stało po­prze­dzone gło­śnym pip-pip! Nie spo­dzie­wa­łam się tego dźwięku, więc pod­sko­czy­łam ner­wowo, co nie uszło uwa­dze far­ma­ceutki.

– Dzień do­bry! Prze­klęty czuj­nik, prawda? Też go nie lu­bimy! – za­gad­nęła i mach­nęła ręką. Z jej ust nie zni­kał uśmiech, przez co ze mnie za­czął ulat­niać się cały stres. – W czym mogę pani po­móc?

Po­de­szłam do lady i wzię­łam głę­boki od­dech.

– Dzień do­bry, je­stem nową sta­żystką – po­wie­dzia­łam nie­śmiało, jed­no­cze­śnie przy­glą­da­jąc się mo­jej roz­mów­czyni. Była to ko­bieta w śred­nim wieku, o krót­kich czar­nych wło­sach i brą­zo­wych oczach. No­siła oku­lary. Zlu­stro­wała mnie wzro­kiem od góry do dołu, a po­tem po­now­nie ser­decz­nie się uśmiech­nęła.

– Wi­taj na po­kła­dzie, ko­chana!

Stres, który to­wa­rzy­szył mi, od­kąd się obu­dzi­łam, od­szedł w nie­pa­mięć. Na mo­ich ustach po­ja­wił się de­li­katny uśmiech.

Mi­nę­łam izbę eks­pe­dy­cyjną i ru­szy­łam za ko­bietą.

– Kie­row­nika jesz­cze nie ma, przy­cho­dzi punk­tu­al­nie o ósmej. – Za­trzy­mała się przed jed­nym z po­miesz­czeń i wska­zała na dużą szafę. – Tu­taj mo­żesz się prze­brać, scho­wać buty i kurtkę… A tak w ogóle to je­stem Re­nata – po­wie­działa i wy­cią­gnęła dłoń, którą na­tych­miast uści­snę­łam.

– Mal­wina Kwiat­kow­ska.

– Piękne imię! – od­parła, a po­tem za­częła da­lej opro­wa­dzać mnie po ap­tece. – Pracę za­czy­namy o siód­mej. Przy­cho­dzimy wtedy i wpro­wa­dzamy fak­tury, roz­kła­damy to­war, ro­bimy ewen­tu­alne zwroty do hur­towni i tak da­lej… Otwie­ramy o ósmej, cho­ciaż naj­czę­ściej i tak wcze­śniej wpusz­czamy pa­cjen­tów, bo do­bi­jają się, wi­dząc za­pa­lone świa­tło… – Wes­tchnęła i wy­wró­ciła oczami.

– Przez go­dzinę wy­ra­bia­cie się z tym wszyst­kim? – za­py­ta­łam zszo­ko­wana. Zna­la­zły­śmy się aku­rat w jed­nym z ma­ga­zy­nów, gdzie na pół­kach, się­ga­ją­cych pra­wie do su­fitu, po­usta­wiane były leki. Za­mru­ga­łam. Stu­dia przy­go­to­wały mnie teo­re­tycz­nie, moja wie­dza na te­mat każ­dej sub­stan­cji czyn­nej była dość ob­szerna, jed­nak re­alna praca ni­jak się miała do książ­ko­wych for­mu­łek. U pani Basi w ap­tece było zde­cy­do­wa­nie mniej spe­cy­fi­ków, a tu­taj wy­star­czyło, że spoj­rza­łam na jedną z pó­łek, a już zo­rien­to­wa­łam się, że nie­które na­zwy wi­dzę po raz pierw­szy.

Tym­cza­sem do­biegł mnie głos Re­naty:

– Nie ma szans, zwłasz­cza że cza­sami to­war przy­jeż­dża po ósmej, więc i tak wpro­wa­dzamy go w prze­rwach mię­dzy ob­słu­gi­wa­niem pa­cjen­tów. O, a tu reszta la­sek!

Z ostat­niego po­miesz­cze­nia wy­ło­niły się dwie dziew­czyny. Jedna trzy­mała w dło­niach cztery opa­ko­wa­nia leku prze­ciw­bó­lo­wego. Miała dłu­gie brą­zowe włosy i była bar­dzo wy­soka. Mo­gła być nie­wiele star­sza ode mnie.

– Hej, je­stem Ka­sia.

Zza jej ple­ców wy­ło­niła się We­ro­nika, moja ko­le­żanka ze stu­diów. We­rka sta­no­wiła prze­ci­wień­stwo Kasi – była niż­sza i bar­dziej krą­gła, a jej włosy miały ko­lor lnu.

– Hej, a ja Mal­wina.

– Cho­lera, już ósma? – mruk­nęła mi na przy­wi­ta­nie. – Mia­łam wyjść po cie­bie, ale się za­grze­ba­łam! Zje­chały do nas pa­kiety, nie ma gdzie palca wci­snąć.

Rze­czy­wi­ście. To małe po­miesz­cze­nie pod su­fit za­wa­lone było skrzyn­kami peł­nymi le­ków, a także pu­stymi kar­to­nami. We­ro­nika prze­kła­dała wła­śnie stos pa­pie­rów, za­pewne fak­tur, i wy­glą­dała na na­prawdę wku­rzoną.

– Dzień w dzień to samo – burk­nęła. – Za­ma­wiają nam góry to­waru, a te­raz do­dat­kowo za­częło się za­to­wa­ro­wa­nie pod se­zon zi­mowy. Zje­chało tego tyle, jakby miał być ko­niec świata.

– Dzień do­bry – usły­sza­ły­śmy ni­ski, głę­boki głos i od­wró­ci­ły­śmy się jak na ko­mendę. Do ap­teki wszedł wy­soki, do­brze zbu­do­wany bru­net. Miał na so­bie ra­mo­ne­skę, a w pra­wej dłoni trzy­mał biały ki­tel.

– Dzień do­bry, pa­nie Ro­ber­cie – za­śpie­wały dziew­czyny chó­rem. Nie zdą­ży­łam mu się le­piej przyj­rzeć, bo od razu znik­nął w swoim biu­rze, nie za­szczy­ca­jąc nas choćby spoj­rze­niem.

– To Ro­bert Ba­dow­ski, nasz kie­row­nik – szep­nęła po­sęp­nie We­ro­nika. – Mu­sisz na niego uwa­żać. Zresztą za­raz rzucę cię mu na po­żar­cie, bo mu­sisz się przed­sta­wić. Idź się prze­brać.

Po­pchnęła mnie w stronę szafy i po­dała wie­szak. Za­czę­łam po­spiesz­nie ścią­gać kurtkę i za­kła­dać na sie­bie biały far­tuch i laczki.

– Czemu mam uwa­żać? – wy­szep­ta­łam pół­gęb­kiem, ze­zu­jąc w stronę drzwi jego ga­bi­netu.

We­ro­nika wes­tchnęła.

– To gbur. I po­trafi być bar­dzo nie­przy­jemny – mruk­nęła. – Ale nie bój się, wszystko ci po­każę, wpro­wa­dzę cię jak naj­szyb­ciej, że­byś zbyt­nio od nas nie od­sta­wała. Nie bę­dzie się miał do czego przy­cze­pić, prawda? – Wy­glą­dała, jakby chciała prze­ko­nać samą sie­bie. – Już, go­towa?

Przej­rza­łam się w lu­strze wi­szą­cym obok szafy. Za­pię­łam far­tuch i prze­cze­sa­łam pal­cami dłu­gie blond włosy.

– Cie­kawe, czy nie przy­czepi się do roz­pusz­czo­nych wło­sów… – do­biegł mnie głos We­ro­niki. – To taki typ, że szuka dziury w ca­łym. No nic, ja­koś to bę­dzie.

I pchnęła mnie do przodu. Mi­nę­ły­śmy Re­natę, która po­ka­zała mi za­ci­śnięte pię­ści i wy­szep­tała:

– Trzy­mam kciuki.

Czu­łam, że nogi mam jak z waty. Mia­łam po­pro­sić We­rkę o chwilę na zła­pa­nie od­de­chu, jed­nak ona już pu­kała do drzwi. Usły­sza­ły­śmy krót­kie „pro­szę” i we­szły­śmy do środka.

W po­miesz­cze­niu znaj­do­wała się wielka szafa i re­gały na do­ku­menty, od góry do dołu za­wa­lone far­ma­ko­pe­ami2 i se­gre­ga­to­rami z naj­róż­niej­szymi pa­pie­rami. Nie chcia­łam się tak bez­czel­nie roz­glą­dać, więc sku­pi­łam się na swoim prze­ło­żo­nym.

– To na­sza nowa sta­żystka, Mal­wina.

Po­czu­łam ciarki na ca­łym ciele, kiedy kie­row­nik ob­jął mnie wzro­kiem. Miał przy­stojną, ale po­sępną twarz, wy­glą­dał, jakby był znu­dzony i zmę­czony jed­no­cze­śnie. Jed­nak jego oczy błysz­czały, z da­leka zda­wały się mieć barwę nieba – jesz­cze ni­gdy nie wi­dzia­łam ta­kiego błę­kitu. Prze­łknę­łam gło­śno ślinę i za­wie­si­łam wzrok na jego umię­śnio­nym ra­mie­niu prze­bi­ja­ją­cym się przez sztywny ma­te­riał far­tu­cha.

– Zo­staw nas na chwilę sa­mych – mruk­nął do We­ro­niki.

Za­drża­łam, tym­cza­sem We­rka ści­snęła mi przy­ja­ciel­sko rękę, chcąc do­dać otu­chy.

Drzwi za­mknęły się z ci­chym pstryk­nię­ciem, a ja pró­bo­wa­łam przy­wo­łać się do po­rządku.

By­łam prze­ra­żona.

Męż­czy­zna nie spusz­czał ze mnie wzroku. Nie mo­głam wy­czy­tać nic kon­kret­nego z jego spoj­rze­nia, ale z pew­no­ścią był mną za­in­try­go­wany.

– Ukoń­czy­łaś uni­wer­sy­tet me­dyczny, prawda? – ode­zwał się w końcu. Miał głę­boki, nieco szorstki głos, od któ­rego do­sta­łam cia­rek. – Nie wo­la­łaś iść na me­dy­cynę albo sto­ma­to­lo­gię? Gdy­bym mógł znowu wy­bie­rać, to na pewno nie po­szedł­bym na far­ma­cję.

Za­bra­kło mi ję­zyka w ustach, nie wie­dzia­łam, co mam mu od­po­wie­dzieć.

– Nie­ba­wem się prze­ko­nasz, że to bar­dzo nie­wdzięczny za­wód… – kon­ty­nu­ował po­nuro. – A to wszystko, co so­bie wy­obra­ża­łaś o nie­sie­niu po­mocy lu­dziom, ni­jak się ma do rze­czy­wi­sto­ści. Je­ste­śmy sprze­daw­cami, z tą róż­nicą, że sprze­da­jemy leki i su­ple­menty za­miast mięsa i chleba.

Chcia­łam za­pro­te­sto­wać, jed­nak wo­la­łam się nie na­ra­żać w pierw­szym dniu pracy. Nie wie­dzia­łam, co mą­drego mo­gła­bym od­po­wie­dzieć na jego wy­wód.

Sta­ra­łam się nie przy­glą­dać Ro­ber­towi, jed­nak przy­cią­gał mój wzrok. Mógł być po trzy­dzie­stce, a na­wet star­szy. Miał ostre rysy, kwa­dra­tową szczękę i nie­sa­mo­wi­cie błę­kitne oczy. Jego brą­zowe włosy cu­dow­nie współ­grały ze śniadą kar­na­cją.

Był cho­ler­nie przy­stojny. Chyba jesz­cze ni­gdy nie wi­dzia­łam tak po­cią­ga­ją­cego fa­ceta.

– Bę­dziesz uże­rać się z nie­wdzięcz­nymi pa­cjen­tami, któ­rzy wolą wy­żyć się w ap­tece niż u le­ka­rza, u któ­rego byli chwilę wcze­śniej i sie­dzieli po­tulni jak ba­ranki. Bę­dziesz ska­zana na wy­zwi­ska, oszczer­stwa, obe­lgi, ma­ru­dze­nie…

– Chyba so­bie po­ra­dzę… – W końcu zdo­ła­łam wy­do­być z sie­bie głos.

Nie mo­głam po­jąć, jak taki przy­stoj­niak może być ta­kim zrzędą. Nie pa­so­wało to do niego. Wy­glą­dał, jakby był tu­taj za karę.

Par­sk­nął krót­kim, ostrym śmie­chem, a jego wy­raz twa­rzy zmie­nił się na jesz­cze bar­dziej zło­wrogi.

– Za­py­taj dziew­czyn. Wszy­scy je­ste­śmy wy­pa­leni za­wo­dowo. Czy pra­cu­jemy rok, czy dwa­dzie­ścia lat – mruk­nął. – Nie licz na to, że bę­dziesz tu­taj zba­wiać świat. Ten za­wód ma wię­cej cieni niż bla­sków.

– Chcia­ła­bym sama się o tym prze­ko­nać.

Wpa­try­wał się we mnie in­ten­syw­nie, aż zro­biło mi się go­rąco. Mia­łam wra­że­nie, że jego wzrok prze­pala mnie na wy­lot.

– By­łem tak samo na­iwny jak ty… – Uśmiech­nął się kpiąco. Chwy­cił od nie­chce­nia plik re­cept le­żą­cych na biurku i za­czął je prze­glą­dać. – Ale mniej­sza o to. Co ro­bi­łaś na prak­ty­kach? – za­py­tał na­gle.

Wie­dzia­łam, że te­raz jest mój mo­ment, żeby przed­sta­wić się w jak naj­lep­szym świe­tle. Ner­wowo po­pra­wi­łam włosy i za­czę­łam pa­plać jak na­jęta.

– Wpro­wa­dza­łam fak­tury i ko­rekty, spraw­dza­łam zgod­ność za­mó­wie­nia z fak­turą, wy­ko­ny­wa­łam leki re­cep­tu­rowe, a na­wet ob­słu­gi­wa­łam pa­cjen­tów przy pierw­szym stole – od­par­łam ży­wio­łowo na jed­nym od­de­chu. Tak na­prawdę ro­bi­łam wszystko, bo bar­dzo gar­nę­łam się do pracy.

– Okej – mruk­nął bez en­tu­zja­zmu.

Tylko tyle?

– Chcia­ła­bym jesz­cze do­dać, że sta­ram się być na bie­żąco z wszel­kimi prze­pi­sami i no­win­kami far­ma­ceu­tycz­nymi… – Pró­bo­wa­łam ja­koś ura­to­wać sy­tu­ację, jed­nak on prze­rwał mi w pół zda­nia.

– Faj­nie – po­wie­dział oschle, a mi zro­biło się cho­ler­nie przy­kro. Moje osią­gnię­cia i za­pał nie zro­biły na nim żad­nego wra­że­nia. – Ofi­cjal­nie je­steś pod moją opieką na stażu, ale wpro­wa­dzi cię Re­nata, bo mam do niej naj­więk­sze za­ufa­nie. Jest tech­ni­kiem far­ma­ceu­tycz­nym, pra­cuje tu naj­dłu­żej i śmiem po­ku­sić się o stwier­dze­nie, że jest naj­mą­drzej­sza z nas wszyst­kich… – Wes­tchnął. – Kiedy bez­względ­nie bę­dzie po­trzebny ma­gi­ster, będę się po­ja­wiał i ogar­niał sy­tu­ację.

Wpa­try­wał się we mnie tak in­ten­syw­nie, że aż po­czu­łam dresz­cze na ple­cach. Nie wie­dzia­łam, czy jego ostat­nie słowa miały ozna­czać ko­niec tej po­ga­wędki, czy jesz­cze cze­goś ode mnie chciał, za­tem chrząk­nę­łam ner­wowo.

– Ile masz lat? – za­py­tał, już o wiele ci­szej. Oparł po­li­czek na za­ci­śnię­tej dłoni i nie prze­sta­wał świ­dro­wać mnie wzro­kiem.

Za­mru­ga­łam zdez­o­rien­to­wana i, o zgrozo, za­pło­nę­łam ru­mień­cem. Co to w ogóle za py­ta­nie? Zu­peł­nie nie­zwią­zane z pracą, którą mia­łam wy­ko­ny­wać na sta­no­wi­sku sta­żystki.

– Nie­długo skoń­czę dwa­dzie­ścia sześć… – od­par­łam.

Po­krę­cił no­sem, jak­bym po­wie­działa coś, co spra­wiło mu za­wód. Czyż­bym i tym go roz­cza­ro­wała? Nie po­tra­fi­łam roz­gryźć tego fa­ceta – w jed­nej chwili był gbu­ro­waty, za chwilę przy­pa­try­wał mi się ze szcze­rym za­in­te­re­so­wa­niem, a po mi­nu­cie sta­wał się oschły i nie­miły.

Sta­łam jak słup i ma­rzy­łam o tym, żeby jak naj­szyb­ciej mnie od­pra­wił. Chyba umiał czy­tać w mo­ich my­ślach, bo usły­sza­łam jego głos:

– Mo­żesz już iść, Re­nata po­każe ci, co i jak.

Wy­strze­li­łam z jego biura jak z procy i ode­tchnę­łam głę­boko. Aż szu­miało mi w uszach, mu­sia­łam się wy­ci­szyć. Po tej roz­mo­wie by­łam pewna jed­nego – to bę­dzie bar­dzo trudny staż.

– I jak tam? – We­ro­nika po­słała mi pełne na­dziei spoj­rze­nie.

Wes­tchnę­łam prze­cią­gle i za­mknę­łam oczy.

– Po jego gadce ode­chciało mi się tej ro­boty na na­stępne sto lat – od­po­wie­dzia­łam po­sęp­nie. – To już strip­ti­zerka bar­dziej po­maga lu­dziom niż my!

– W su­mie… – We­ro­nika po­dra­pała się po bro­dzie i udała za­my­śloną. – Jakby na to spoj­rzeć…

– Bła­gam, nie do­bi­jaj mnie! – prze­rwa­łam jej, ale kiedy spo­strze­głam, że się uśmie­cha, sama par­sk­nę­łam i znacz­nie się roz­luź­ni­łam. – Ja­koś to bę­dzie, cho­ciaż czuję, że nie po­lu­bi­li­śmy się z pa­nem kie­row­ni­kiem.

– On ni­kogo nie lubi. – We­rka wzru­szyła ra­mio­nami. – Tylko sie­dzi w biu­rze, a jak wy­cho­dzi, to po to, żeby się do cze­goś lub ko­goś przy­cze­pić. Przy­wyk­niesz! A te­raz chodź, mu­sisz ogar­nąć, co gdzie leży.

Po­cią­gnęła mnie za ra­mię w stronę izby eks­pe­dy­cyj­nej.

Roz­dział 2

R.

Dwa­dzie­ścia sześć lat. Mło­dziutka, świeżo po stu­diach.

Mu­sia­łem przy­znać w du­chu, że ład­nie się ru­mie­niła. Kiedy była za­kło­po­tana, wy­glą­dała tak słodko, że chcia­łem zli­zać pur­purę z jej po­licz­ków.

A ten pie­przony far­tu­szek ide­al­nie ją opi­nał. Nie mo­gła do­piąć zamka na klatce pier­sio­wej, za­tem po­zo­sta­wiła dość głę­boki de­kolt. Resztka sa­mo­dy­scy­pliny nie po­zwo­liła mi ga­pić się bez­wstyd­nie na jej piersi. Nie miała or­dy­nar­nej, wy­de­kol­to­wa­nej bluzki, jed­nak to mi nie prze­szka­dzało. Moja wy­obraź­nia była już wy­star­cza­jąco po­bu­dzona.

Obu­dził się we mnie ja­kiś dziki zwierz, który do tej pory spał twar­dym snem zi­mo­wym.

Co mi od­je­bało?

Po­tar­łem twarz i po­dra­pa­łem się po gło­wie. Cze­kały na mnie re­cepty do spraw­dze­nia. W ciągu ty­go­dnia jesz­cze nie było tak źle, ale po week­en­dzie… Week­end zde­cy­do­wa­nie na­le­żał do nie­wy­ro­bio­nych eme­ry­tów, któ­rzy po­ja­wiali się w so­boty, żeby zre­ali­zo­wać re­cepty sprzed mie­siąca. By­łem w sta­nie zro­zu­mieć za­pra­co­wane osoby, które miały czas wpaść do ap­teki tylko wie­czo­rem albo w week­end, żeby wy­ku­pić leki. Ale tych sta­rusz­ków? Sie­dzą ca­łymi dniami w domu, łażą po skle­pach albo do ko­ścioła, a do ap­teki przy­cho­dzą na ostat­nią chwilę albo wtedy, kiedy jest tłum.

Jak so­bie po­my­śla­łem, że te­raz po so­bo­cie czeka mnie stos re­cept i wnio­sków do ogar­nię­cia, to mo­men­tal­nie po­czu­łem się wner­wiony.

Już wi­dzia­łem te tony ko­dów, mi­ni­mum po cztery na osobę, na każ­dym pięć le­ków po kilka opa­ko­wań… I do­dat­kowo starsi do­ku­po­wali kilka su­ple­men­tów na wszel­kie do­le­gli­wo­ści. Wy­star­czyło mniej i zdro­wiej żreć, a nie trzeba by było ku­po­wać ko­lej­nej bzdury na tra­wie­nie i od­chu­dza­nie. A oni brali wszystko jak leci. Na złą po­godę, na wi­rusa, na ból mię­śni, naj­tań­szy ma­gnez, sól fi­lo­zo­ficzna (uwiel­biali prze­krę­cać tę na­zwę!), maść na ból dupy…

Otwo­rzy­łem pierw­szą z brzegu re­ceptę. Osiem opa­ko­wań leku prze­ciw­cu­krzy­co­wego, daw­ko­wa­nie pra­wi­dłowe, jedno­ra­zowo wy­dano lek na pół roku sto­so­wa­nia… Na­stępna w ko­lejce in­su­lina, jed­nostki wy­pi­sane jak trzeba, czę­sto­tli­wość jest, czyli wszystko w po­rządku… Po­tem lek wziewny i oczy­wi­ście tu­taj po­ja­wił się pro­blem, po­nie­waż daw­ko­wa­nie wy­pi­sane przez le­ka­rza było prze­kro­czone i unie­moż­li­wiało wy­da­nie ilo­ści leku, którą za­pi­sał. Ale opa­ko­wa­nie za­wie­rało dwie­ście da­wek leku, a pa­cjent w ciągu pół roku zu­żyje ich sto osiem­dzie­siąt. Ale prze­cież, na chuja, nikt nie wyj­mie tych dwu­dzie­stu da­wek i nie od­li­czy ich pa­cjen­towi, i nie odłoży na półkę, bo się nie na­leżą!

I tak w koło Ma­cieju, aż do po­rzy­ga­nia. Mia­łem tego do­syć.

Spoj­rza­łem w bok na ka­merę, która po­ka­zy­wała izbę eks­pe­dy­cyjną. Nowa sta­żystka stała przy półce z ma­gne­zami i roz­ma­wiała o czymś z We­ro­niką. Od razu się zo­rien­to­wa­łem, że mu­siały się znać wcze­śniej. We­ro­nika la­tała jak z pę­che­rzem z CV i po­da­niem ja­kiejś swo­jej kum­pelki i jak wi­dać, jej wy­siłki się opła­ciły. Mę­czyła ka­dry dwa razy w ty­go­dniu. CV tak się spodo­bało (a może zdję­cie tej no­wej, kto wie), że szef ją za­trud­nił. Ale te­raz to ja będę mu­siał się z nią uże­rać.

Zmru­ży­łem oczy. Coś w tej dziew­czy­nie przy­ku­wało mój wzrok, ale nie wie­dzia­łem co.

Prych­ną­łem pod no­sem i wró­ci­łem do spraw­dza­nia re­cept.

I ko­lejny kwia­tek! Lek na­ser­cowy w ta­blet­kach, daw­ko­wa­nie do­po­chwowo dwa razy dzien­nie! I to jesz­cze dla fa­ceta! No ­za­je­bi­ście! Jak do­brze, że lek jest peł­no­płatny, bo ina­czej trzeba by było dzwo­nić do le­ka­rza i stę­kać, żeby po­pra­wił re­ceptę.

– Co to za ba­dzie­wie… – mruk­ną­łem sam do sie­bie.

Na­zwa leku lub su­ple­mentu kom­plet­nie nic mi nie mó­wiła. Ale wy­star­czyło za­py­tać wujka Go­ogle, który od razu mi pod­po­wie­dział, że to cu­downy pre­pa­rat wi­ta­mi­nowy za po­nad stówę. I na do­da­tek prze­pi­sany przez le­ka­rza, obłęd. A pa­cjent, chcący za­dbać o swoje zdro­wie, pój­dzie i kupi to gówno… Ko­lejna śmieszna re­cepta na lek psy­cho­tro­powy, dwa­na­ście opa­ko­wań, daw­ko­wa­nie wy­pi­sane na wy­rost, bo nikt nie żre tylu ta­ble­tek, ale aku­rat na­zwi­sko pa­cjenta było mi znane. Po­jawi się z na­stępną re­ceptą za nie­całe dwa mie­siące. Zu­żyje leki, które star­czy­łyby nor­mal­nej oso­bie na rok, a on je ze­żre przez pół­tora mie­siąca. Uza­leż­niony od psy­cho­tro­pów czter­dzie­sto­letni męż­czy­zna do tej pory miesz­ka­jący z ma­mu­sią. Zresztą, jego matka była uza­leż­niona od tra­ma­dolu. Po­pie­przona ro­dzinka.

Wes­tchną­łem i ob­ró­ci­łem głowę w bok. Mój wzrok sam ucie­kał w kie­runku ka­mery, która wska­zy­wała Mal­winę sto­jącą ra­zem z Re­natą przy jed­nym ze sta­no­wisk. Dziew­czyna ­od­rzu­cała wła­śnie włosy do tyłu, żeby jej nie prze­szka­dzały, kiedy bę­dzie na­chy­lać się do mo­ni­tora.

Chrząk­ną­łem. Chcia­łem z bli­ska zo­ba­czyć jej de­li­katne piegi na no­sie…

Nie, na­prawdę mnie po­grzało. Co się ze mną dzieje? Moje ciało samo pod­nio­sło się z krze­sła, jed­nak w tym mo­men­cie mój mózg za­czął od­bie­rać resztę bodź­ców i współ­pra­co­wać. Co ja wy­pra­wiam?

Prze­cież rzadko wy­nu­rza­łem się z biura, chyba że była taka ko­niecz­ność. A do tych ko­niecz­no­ści na­le­żała po­moc przy re­ali­za­cji re­cepty lub wnio­sku, je­żeli dziew­czyny so­bie aku­rat nie ra­dziły, wy­da­nie le­ków z wy­kazu A3 albo nar­ko­ty­ków, je­śli aku­rat żadna z ma­gi­ste­rek nie była pod ręką, albo roz­pra­co­wa­nie trud­nego pa­cjenta.

Trudny pa­cjent… te­mat rzeka! Było kilka ro­dza­jów: ma­ruda, cwa­nia­czek, wkur­wia­jący i agre­sywny. Tych ostat­nich lu­bi­łem naj­bar­dziej. Wy­star­czyło, że wy­sze­dłem z biura, a taki choj­rak na­tych­miast tra­cił od­wagę. Ła­two było drzeć się na ko­bietę i ma­chać ła­pami w jej stronę, zaś kiedy na ho­ry­zon­cie po­ja­wiał się fa­cet, to na­tych­miast mię­kły im ko­lana. Uwiel­bia­łem ten mo­ment, kiedy za­da­wa­łem py­ta­nie: „Może za­ła­twi pan to ze mną?”, a ów piz­duś szu­kał ję­zyka w gę­bie i tra­cił na wzro­ście kilka cen­ty­me­trów.

Te­raz chcia­łem wyjść do izby eks­pe­dy­cyj­nej, ale za cho­lerę nie mo­głem zna­leźć po­wodu. Dziew­czyny za­pewne do­sta­łyby za­wału, gdy­bym sta­nął obok i ni stąd, ni zo­wąd za­czął z nimi ga­wę­dzić. W naj­lep­szym przy­padku we­zwa­łyby eg­zor­cy­stę. By­wały dni, że nie wy­nu­rza­łem nosa z biura, tylko twardo w nim tkwi­łem od ósmej do szes­na­stej.

Ża­ło­wa­łem, że prze­ka­za­łem Mal­winę pod opiekę Re­naty, mo­głem sam się nią za­jąć…

Za­jąć, o tak. To bar­dzo trafne słowo.

Dla­czego ża­ło­wa­łem? Po­zby­łem się prze­cież do­dat­ko­wej ro­boty. Żadna świe­żynka nie mu­siała mi zaj­mo­wać czasu i za­przą­tać głowy.

Drzwi za­skrzy­piały, jak tylko je otwo­rzy­łem. Uj­rza­łem zszo­ko­wane spoj­rze­nia dziew­czyn, zaś Mal­wina wpa­try­wała się we mnie wy­raź­nie prze­stra­szona. Lu­stro­wa­łem jej syl­wetkę i o se­kundę za długo za­wie­si­łem wzrok na jej ustach. Mo­men­tal­nie przy­wo­ła­łem się do po­rządku.

– Mal­wina, przyjdź jesz­cze do mo­jego biura – mruk­ną­łem, jak za­wsze chłodno i nie­przy­jem­nie. Od razu się od­wró­ci­łem i wró­ci­łem do sie­bie, żeby dać so­bie kilka chwil na ochło­nię­cie i przy­wo­ła­nie się do po­rządku.

Nowa sta­żystka sta­nęła w mo­ich drzwiach po kilku se­kun­dach. Wy­glą­dała na prze­jętą i wpa­try­wała się we mnie z lekką nie­pew­no­ścią, ale i de­li­kat­nym uśmie­chem. Jej po­liczki były po­kryte ru­mień­cami i znowu zbyt długo za­wie­si­łem na nich wzrok. Coś mi drgnęło w klatce pier­sio­wej.

– Słu­chaj, chciał­bym, że­byś uprząt­nęła ma­ga­zyn. – Z jej ust na­tych­miast znik­nął uśmiech, a ja zdu­si­łem chęć wal­nię­cia się w łeb. Nie­stety tylko to przy­szło mi na szybko do głowy. Chrząk­ną­łem i po chwili kon­ty­nu­owa­łem twardo: – Jest tam straszny nie­po­rzą­dek, leki nie są uło­żone al­fa­be­tycz­nie, su­ple­menty trzeba bę­dzie prze­nieść na inną półkę, a kurz był tam ście­rany chyba kilka lat temu.

– O-oczy­wi­ście.

W jej oczach błysz­czał za­wód i roz­cza­ro­wa­nie. Była am­bitna, chciała się roz­wi­jać, tym­cza­sem ja od­de­le­go­wa­łem ją do sprzą­ta­nia.

Za­pa­dła mię­dzy nami nie­zręczna ci­sza. Mal­wina wpa­try­wała się przed sie­bie i nie ura­czyła mnie na­wet spoj­rze­niem, tym­cza­sem ja wy­ko­rzy­sta­łem tę chwilę, żeby na­sy­cić oczy jej wi­do­kiem.

Czu­łem się jak na­sto­la­tek, który gapi się na pla­kat ulu­bio­nej mo­delki lub ak­torki. Dziwny, nie­zro­zu­miały za­chwyt nad tą dziew­czyną pró­bo­wał się prze­bić przez twardą sko­rupę mo­jego serca. Była śliczna i in­try­gu­jąca, dziew­częca i ko­bieca za­ra­zem…

– Za­tem za­bie­ram się do pracy – usły­sza­łem jej wy­peł­niony przy­gnę­bie­niem głos i wró­ci­łem do rze­czy­wi­sto­ści. Od­wró­ciła się i wy­szła z mo­jego biura, a drzwi za­mknęły się za nią z ci­chym trza­skiem.

M.

Ma­ga­zyn… Trzy wiel­kie po­miesz­cze­nia, od góry do dołu za­wa­lone kar­to­nami, le­kami, su­ple­men­tami, pie­lu­chami i pod­kła­dami na wnio­sek. Wy­so­kie re­gały i półki aż do su­fitu, leki po­upy­chane je­den na dru­gim…

Chciało mi się po pro­stu wyć z roz­pa­czy. Na pół­kach pa­no­wał to­talny chaos, nic nie było uło­żone al­fa­be­tycz­nie, tylko we­dług czy­je­goś wi­dzi­mi­się, a jak we­szłam na krze­sełko, by zer­k­nąć na samą górę, uj­rza­łam kłęby ku­rzu nie­ście­ra­nego chyba od stu lat.

Cóż, pan kie­row­nik nie­źle mnie urzą­dził. Chcia­łam mu za­im­po­no­wać swoim za­an­ga­żo­wa­niem, na­uką do­dat­ko­wych rze­czy, sta­ran­no­ścią, su­mien­no­ścią i od­da­niem, więc w na­grodę we­tknął mnie na sam tył ap­teki, unie­moż­li­wia­jąc ob­sługę pa­cjen­tów i chęć dal­szego roz­woju. W za­mian za by­cie am­bitną mia­łam nie być do­pusz­czona do eks­pe­dy­cji, tylko sprzą­tać ten syf.

We­szłam na dra­binkę i wzię­łam szmatkę do ręki. Spry­ska­łam po­wierzch­nię pły­nem do szyb i pró­bo­wa­łam ze­trzeć war­stwę ku­rzu, ale tylko ją roz­ma­za­łam, ro­biąc obrzy­dliwe smugi. Za­mknę­łam oczy i wark­nę­łam pod no­sem ze zło­ści.

– Słońce, jak się trzy­masz?

We­ro­nika stała w drzwiach i wpa­try­wała się we mnie z na­pię­ciem. Od­wró­ciła się i wyj­rzała na ko­ry­tarz, żeby zo­ba­czyć, czy nikt nie pod­słu­chuje, a po­tem z po­wro­tem prze­nio­sła na mnie wzrok.

– Nie­źle cię za­ła­twił… – wy­szep­tała ci­cho. – Nie są­dzi­łam, że za­goni cię do sprzą­ta­nia w pierw­szy dzień pracy.

– To sprzą­ta­nie zaj­mie mi z ty­dzień! – syk­nę­łam w jej stronę, wcale nie si­ląc się na by­cie ci­cho. Łzy zbie­rały mi się pod po­wie­kami, czu­łam się na­prawdę upo­ko­rzona. – On to zro­bił spe­cjal­nie! Wi­dział, jak mi za­leży na pracy i roz­woju, więc we­pchnął mnie na tyły, że­bym sprzą­tała ma­ga­zyn!

Dy­sza­łam ze zło­ści i żalu, a łzy pod po­wie­kami nie uła­twiały mi wy­ci­sze­nia się. By­łam roz­go­ry­czona. Nie uwa­ża­łam sprzą­ta­nia za uwła­cza­jącą czyn­ność, nie, ab­so­lut­nie nic nie mia­łam do sprzą­ta­nia! Jed­nak wie­dzia­łam, że mój kie­row­nik ce­lowo mnie tu wci­snął, żeby zga­sić mój za­pał i en­tu­zjazm. Sprzą­ta­nie na ty­łach ozna­czało brak kon­taktu z pa­cjen­tem, brak roz­woju, brak cze­go­kol­wiek. Chęci do ży­cia zwłasz­cza. Po tym, jak przed­sta­wi­łam mu sze­reg mo­ich za­let jako pra­cow­nika, on ze mnie za­kpił.

– To zło­śliwy du­pek – od­parła ci­cho We­rka, le­dwo ru­sza­jąc ustami. – Zwłasz­cza że tam nie było myte chyba od otwar­cia ap­teki.

– Czyli ile?

– Ap­teka działa od dwu­na­stu lat.

Za­śmia­łam się szy­der­czo i wró­ci­łam do swo­jego cu­dow­nego i am­bit­nego za­ję­cia. Wy­tar­łam za­le­d­wie dwie półki, ale to wy­star­czyło, że­bym była cała po­kryta ku­rzem, a mój biały far­tu­szek zy­skał szary na­lot. Świet­nie! Będę mu­siała go wy­prać po jed­nym dniu pracy, a w za­pa­sie mam jesz­cze tylko je­den. Zwa­żyw­szy na to, że będę po­trze­bo­wać pię­ciu far­tu­chów w ty­go­dniu, nie na­dążę z ich su­sze­niem.

We­ro­nika wró­ciła do izby eks­pe­dy­cyj­nej, tym­cza­sem w mo­jej kie­szeni za­wi­bro­wał te­le­fon. Spo­strze­głam, że dzwoni Ania. Ona, We­ro­nika i ja sta­no­wi­ły­śmy dość zgrane trio, mimo że cał­ko­wi­cie się od sie­bie róż­ni­ły­śmy. Anka była prze­bo­jowa, ży­wio­łowa i roz­ryw­kowa, z ko­lei ja i We­rka by­ły­śmy nud­nymi in­tro­wer­tycz­kami. Jed­nak to wła­śnie Ania po­tra­fiła wy­krze­sać z nas odro­binę sza­leń­stwa i w jej to­wa­rzy­stwie za­po­mi­na­ły­śmy, ja­kie z nas nu­dziary.

– I jak w pierw­szym dniu w pracy? – za­ga­iła we­soło, a ja po­czu­łam, że mój zły hu­mor po­woli wy­pa­ro­wuje. Jej po­zy­tywny spo­sób by­cia za­wsze do­brze mnie na­stra­jał.

– No cóż, mój kie­row­nik to mru­kliwy gbur! Ka­zał mi sprzą­tać ma­ga­zyn, któ­rego nikt nie ogar­niał od po­nad dzie­się­ciu lat. A poza tym to świet­nie!

Anię wy­raź­nie za­tkało, jed­nak po chwili wstrze­liła się z żar­tem, jak za­wsze w ta­kich oko­licz­no­ściach.

– Pew­nie to ja­kiś stary, ob­le­śny dziad – stwier­dziła rze­czowo, a po­tem się za­śmiała. – Na bank mu już nie staje i wy­ła­do­wuje fru­stra­cję w taki spo­sób, że wy­żywa się na swo­ich mło­dych i sek­sow­nych pra­cow­ni­cach.

– W su­mie… – za­czę­łam i w mo­men­cie urwa­łam. Nie mog­łam nie przy­znać sama przed sobą, że pan Ro­bert był przy­stojny. Ostre rysy twa­rzy, ciemna kar­na­cja, błę­kitne oczy… Na­wet to jego chłodne spoj­rze­nie było in­try­gu­jące. I na do­da­tek, jak na złość, ten du­pek był bar­dzo do­brze zbu­do­wany. Jed­nak jego spo­sób by­cia czy­nił go mało atrak­cyj­nym i tego mia­łam za­miar się trzy­mać. – Nie jest wcale taki stary.

Wła­śnie… Cie­kawe, ile miał lat. Z pew­no­ścią był po trzy­dzie­stce, może na­wet koło czter­dziestki. Zresztą, co mnie to ob­cho­dzi?

Ale on za­py­tał o twój wiek – przy­po­mniał mi ci­chy gło­sik w gło­wie. No wła­śnie, dla­czego? Może dla­tego, że siksą jest ła­twiej po­mia­tać!

– To du­pek – do­da­łam jesz­cze. – Cham­ski du­pek.

– Wy­cią­gam cię dzi­siaj do knajpy na drinka i dzi­kie tańce – po­wie­działa Anka i sły­sza­łam, że jej głos za­drżał z pod­nie­ce­nia. – Ro­ze­rwiemy się, a zwłasz­cza ty! Od­re­agu­jesz lipny po­czą­tek w pracy i na­bie­rzesz sił na dal­szy bez­na­dziejny staż, który bę­dzie trwał…

– Tak, pół roku – do­koń­czy­łam za nią i aż włos zje­żył mi się na gło­wie na samą myśl, że tyle czasu będę mu­siała się uże­rać z tym czło­wie­kiem. Je­żeli na­sza współ­praca cały czas bę­dzie wy­glą­dała tak jak dzi­siaj, to po skoń­czo­nym okre­sie stażu na pewno będę szu­kać pracy w in­nej ap­tece.

Tak jak przy­pusz­cza­łam, na sprzą­ta­niu spę­dzi­łam sie­dem go­dzin z jedną pięt­na­sto­mi­nu­tową prze­rwą na siu­siu i ka­napkę. By­łam za­ku­rzona od stóp do głów, a udało mi się uprząt­nąć za­le­d­wie dwie trze­cie jed­nego po­miesz­cze­nia, dwa re­gały zo­sta­wi­łam na na­stępny raz. Po­se­gre­go­wa­łam leki al­fa­be­tycz­nie, skoń­czy­łam na li­te­rze N, zaś wszyst­kie su­ple­menty prze­nio­słam na osobną półkę. Po­spraw­dza­łam przy oka­zji daty waż­no­ści i uło­ży­łam pre­pa­raty w taki spo­sób, żeby na po­czątku zna­la­zły się te kró­cej ważne.

By­łam wku­rzona, znie­chę­cona i przede wszyst­kim wy­koń­czona, za­tem z ulgą przy­wi­ta­łam go­dzinę pięt­na­stą pięć­dzie­siąt i po­sta­no­wi­łam za­cząć zbie­rać się do domu. Nie mia­łam za­miaru mar­no­wać ani se­kundy wię­cej i zo­sta­wać tu­taj nad­pro­gra­mo­wych mi­nut ani tym bar­dziej go­dzin. Sprzą­ta­nie mo­głam do­koń­czyć w po­nie­dzia­łek.

Punkt szes­na­sta by­łam już uszy­ko­wana do wyj­ścia. Na­rzu­ci­łam na sie­bie ra­mo­ne­skę i wy­szłam do przodu, do izby eks­pe­dy­cyj­nej. Biuro kie­row­nika omi­nę­łam sze­ro­kim łu­kiem – nie mia­łam za­miaru mó­wić mu „do wi­dze­nia”, zresztą nie wie­dzia­łam, czy był jesz­cze w pracy. Spo­strze­głam dziew­czynę o czar­nych wło­sach, któ­rej nie wi­dzia­łam na po­ran­nej zmia­nie. Mo­gła być w moim wieku albo nie­wiele star­sza.

– Cześć, ty to pew­nie ta nowa – po­wie­działa chłodno na przy­wi­ta­nie. Na star­cie wy­czu­łam nie­chęć z jej strony, a może tylko mi się wy­da­wało? Jed­nak wpa­try­wała się we mnie z nie­zdro­wym za­cie­ka­wie­niem. Rzu­ciła spoj­rze­nie na mój umo­ru­sany od ku­rzu far­tuch, który mia­łam w dło­niach, i uśmiech­nęła się zna­cząco. – Je­stem Dag­mara.

– Mal­wina.

Nie wy­cią­gnęła dłoni, za­tem i ja nie mia­łam za­miaru tego ro­bić. Uśmiech­nę­łam się do niej ser­decz­nie, jed­nak ten uśmiech nie ob­jął mo­ich oczu. Może źle ją oce­ni­łam, ale wy­dała mi się mało uprzejma i fał­szywa. Nie za­pa­ła­łam do niej sym­pa­tią, w prze­ci­wień­stwie do po­zo­sta­łych dziew­czyn, które po­lu­bi­łam od razu.

– Do zo­ba­cze­nia w po­nie­dzia­łek – rzu­ci­łam na od­chodne i gdy tylko wy­szłam z ap­teki, za­czerp­nę­łam świe­żego po­wie­trza i gło­śno wes­tchnę­łam.

Jak do­brze, że ta zmiana do­bie­gła końca.