Millennium. Rysie pazury - Karin Smirnoff - ebook

Millennium. Rysie pazury ebook

Smirnoff Karin

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Surowy krajobraz, bezlitosny kapitalizm i mroczne interesy

Pewnej wiosennej nocy mieszkańców szwedzkiego Gasskas budzi potężna eksplozja. Wkrótce potem zostaje znaleziony zamordowany dziennikarz. Mikael Blomkvist, który niedawno przeprowadził się na północ, aby być bliżej rodziny, wplątuje się w niebez­pieczną grę. Mimo że zmaga się z własnymi problemami, podejmuje nowe wyzwanie, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo ryzykuje.

W tym czasie Lisbeth Salander znów staje się celem. Jej lojalny sojusznik Plague znika bez śladu, a Svala, jej bratanica, znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Ktoś zna sposób, by zwabić Lisbeth – i ją unieszkodliwić.

Rysie pazury to ósma część serii Millennium – największego sukcesu wydawniczego w historii Szwecji. Trzy pierwsze książki autorstwa Stiega Larssona opublikowano w latach 2005–2007, a kolejne napisane przez Davida Lagercrantza ukazały się w latach 2015–2019.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 371

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Cytat

Jak to zasły­szano

Jak to przed­sta­wiono:

Przed naj­dal­szą gwiazdą na wscho­dzie,

przed słoń­cem i księ­ży­cem na zacho­dzie

są góry złota i sre­bra

kamie­nie dla ogni­ska, kamyki ku ozdo­bie

lśni złoto, sre­bro się mieni

Szczyty odbi­jają się w morzu

jarzą się słońca, księ­życe i gwiazdy

uśmie­cha­jąc do swych odbły­sków

(Anders Fjel­l­ner, frag­ment saam­skiego eposu z 1849 roku, Syno­wie słońca, tłu­ma­cze­nie na pod­sta­wie szwedz­kiego prze­kładu Björna Col­lin­dera)

Wstęp

w pie­kle jest osobne miej­sce dla dyrek­to­rów i inwe­sto­rów kapi­ta­ło­wych, owych pły­wa­ków wypo­sa­żo­nych w błony mię­dzy pal­cami u nóg i ramiona zdolne do lata­nia.

Są jak ptaki wędrowne, które przy gwał­tow­nej zmia­nie pogody odla­tują, ale zaraz poja­wiają się następni, sta­wiają czoło mro­zom, zawi­jają rękawy i zabie­rają się do roboty, choć wiatr aż świsz­czy.

To poszu­ki­wa­cze mający nosa do pie­nię­dzy. I to wiel­kich, ina­czej by sobie nie zawra­cali głowy.

Są jak jasno­wi­dzący, gdy przy­kła­dają ucho do skały i mówią „tutaj”. Tu jest takie bogac­two, że nikt nie będzie mógł zgło­sić sprze­ciwu.

A gdy się oka­zuje, że jest po zaba­wie, bo żyła została wyczer­pana albo spa­dły ceny metalu, to nie oni muszą sta­wać przed ludźmi wypeł­nia­ją­cymi sto­łówkę zakła­dową, by im oznaj­mić, że przy­szły cięż­kie czasy. Do tego mają działy HR. Sami są wtedy daleko stam­tąd. Daleko od zatru­tych cie­ków wod­nych i zatru­tej gleby, od bez­ro­bot­nych gór­ni­ków, któ­rzy nawdy­chali się skal­nego pyłu, azbe­stu i opa­rów oleju napę­do­wego.

Tym­cza­sem dyrek­to­rzy i inwe­sto­rzy są już w dro­dze do następ­nych miejsc eks­plo­ra­cji przez spółki o nowych nazwach.

Spółki z nowymi zarzą­dami i pie­niędzmi, któ­rymi mogą wyma­chi­wać przed poli­ty­kami. Znów usta­wiają się w roli boha­te­rów, któ­rzy rzadko zalud­nione oko­lice wyniosą na wyżyny eko­no­miczne, bo stwo­rzą miej­sca pracy i natchną ludzi wiarą w przy­szłość.

1

jest noc. Kilka stopni poni­żej zera, cho­ciaż maj zdą­żył zago­ścić na dobre. Zmro­żona trawa trzesz­czy pod nogami, gdy męż­czy­zna obiera drogę przez las, mając przed sobą cel znaj­du­jący się parę­set metrów w górę rzeczki Njak­kaure. Prze­pływa ona obok zamknię­tej kopalni Gas­skas, przez tutej­szych zwa­nej Dziurą.

W świe­tle księ­życa budynki i pię­trzące się hałdy odpa­dów kopal­nia­nych przy­po­mi­nają opusz­czoną wio­skę alpej­ską. Ze swego miej­sca męż­czy­zna nie widzi samej Dziury, zresztą nie w tym rzecz.

Prze­cho­dzi go lekko ner­wowy dreszcz, ale prze­cież ma swoje lata i wie, co robi, tylko naj­pierw musi tro­chę odpo­cząć. Ściąga ple­cak, roz­kłada sto­łe­czek i z ple­caka wyła­wia ter­mos.

Po wypi­ciu paru kub­ków kawy odzy­skuje siły. Tętno jest mia­rowe, powie­trze przy­jemne.

Z kry­jówki pod świer­kiem wyciąga kajak, który leżał tam od zeszłego roku. Nie zro­bił nim zbyt wielu wycie­czek. W grun­cie rze­czy tylko jedną. Teraz wypa­truje, czy znaj­dzie na dnie jakieś uszko­dze­nia. Następ­nie ściąga kajak na wodę i przy­wią­zuje na chwilę do drzewa, żeby wyrów­nać oddech.

Woda chlu­pie lekko przy kadłu­bie, gdy odpy­cha­jąc się wio­słem, męż­czy­zna wypływa na rzeczkę. Teraz może przez parę­set metrów spo­koj­nie sunąć z prą­dem do mostu.

Histo­ria tego mostu sięga ponoć XVIII wieku. Pod koniec lat 40. zeszłego stu­le­cia, gdy uru­cho­miono kopal­nię, most wzmoc­niono żela­znymi bel­kami, które pozwo­liły wytrzy­mać zała­do­wane do pełna wagony wio­zące rudę w stronę wybrzeża. Od spodu widać frag­menty sta­rej kon­struk­cji kamien­nej. Ide­al­nie przy­le­ga­jące do sie­bie pro­por­cjo­nalne kawałki gra­nitu z cza­sów, gdy jesz­cze cenione było piękno.

Męż­czy­zna zatrzy­muje kajak. Powoli, aby nie stra­cić rów­no­wagi, zacze­pia szelki ple­caka na pordze­wia­łej żela­znej pętli i zabez­pie­cza go, owi­ja­jąc kilka razy gru­bym dru­tem. Powi­nien unieść dwa­na­ście kilo. Pew­nie tysiąc dwie­ście rów­nież.

Nawet nasto­let­nie dzie­ciaki z mło­do­cia­nych gan­gów wie­dzą, jak się robi bombę. Nie­mniej chyba nie wie­dzą za wiele o sile raże­nia danej ilo­ści mate­riału wybu­cho­wego. Jeden gram takiego mate­riału może razić w pro­mie­niu dwu­dzie­stu metrów. Ten dzi­siej­szy ładu­nek jest ponadwy­mia­rowy, bo dosto­so­wany do otwar­tej prze­strzeni. Skutki wybu­chu w samo­cho­dzie czy zamknię­tym pomiesz­cze­niu są więk­sze, a męż­czy­zna chce mieć pew­ność, że most naprawdę wyleci w powie­trze.

Chciałby móc obser­wo­wać eks­plo­zję z pew­nej odle­gło­ści, ale wybił to sobie z głowy. Gdyby przy oka­zji zgi­nął, to wła­ści­wie nic by się nie stało, bo już się nażył. Jed­nak ma jesz­cze kilka spraw do zała­twie­nia, zanim pośle swą duszę w nie­biosa.

Pod­nosi rękę z zegar­kiem pod świa­tło swo­jej czo­łówki. Dwa­dzie­ścia po trze­ciej. Robi kilka ruchów wio­słem, żeby nadać szyb­kość kaja­kowi, a potem pły­nie po wio­sen­nej wodzie o tem­pe­ra­tu­rze dwóch stopni aż do miej­sca, skąd most za jego ple­cami będzie nie­wi­doczny.

Ponow­nie ukrywa kajak pod drze­wem. Byłoby dobrze przy­kryć go gałę­ziami świer­czyny, ale już nie ma siły. Na ostat­nim odcinku drogi do samo­chodu musi kilka razy przy­sta­wać. Oddech nie jest nawet sapiący, wręcz zanik­nął.

Chłodne prze­ście­ra­dła doty­kają spo­co­nego ciała. Poranna gazeta, przy czy­ta­niu jesz­cze jedna fili­żanka kawy. Męż­czy­zna popra­wia poduszki za ple­cami i wyj­muje tele­fon na kartę.

Kwa­drans po czwar­tej to dla miesz­kań­ców Gas­skas dobra pora na pobudkę przy odgło­sach wybu­chu następ­nej wojny świa­to­wej. Jego wła­snej wojny. Męż­czy­zna odkłada tele­fon, odwraca się do ściany i słu­cha odle­głego baso­wego pomruku.

Szkoda tego dobrego ter­mosu. To jego ostat­nia myśl przed zaśnię­ciem.

A może w ogóle nie spał? Wró­cił ból.

Przez moment wyda­wało mu się, że jest wolny. Sku­pił się na czymś innym. Stan pobu­dze­nia stę­pił ostrze bólu, a kaszel zwi­nął się w kłę­bek jak syte koci­sko.

Teraz znowu rwie go w środku. Po kwa­dran­sie udaje mu się powlec do toa­lety. Sika, przy oka­zji się goli – ni­gdy nie był nie­chlu­jem – nasta­wia sobie kolejny dzba­nek kawy i czeka na lokalne wia­do­mo­ści o siód­mej.

Kwa­drans po czwar­tej rano doszło do potęż­nej deto­na­cji sły­szal­nej i odczu­wal­nej przez miesz­kań­ców znacz­nej czę­ści Gas­skas. Według poli­cji był to bar­dzo silny ładu­nek wybu­chowy, który uszko­dził mię­dzy innymi most nad Njak­kaure, wcze­śniej wyko­rzy­sty­wany przez samo­chody trans­por­tu­jące rudę z kopalni.

„Na tę chwilę sta­ramy się zorien­to­wać w oko­licy i upew­nić się, czy nikt nie został poszko­do­wany w wybu­chu. Dopóki nie zosta­nie usta­lona jego przy­czyna, kwa­li­fi­ku­jemy go jako atak zagra­ża­jący bez­pie­czeń­stwu powszech­nemu” – mówi Hans Faste z poli­cyj­nego wydziału prze­stęp­czo­ści prze­ciwko życiu i zdro­wiu.

Zawsze to dobry począ­tek, stwier­dza męż­czy­zna i scrol­luje inter­ne­towe wyda­nie „Gaskas­sen”. Mimo wszystko zapo­wiada się przy­jemny dzień.

2

czyj to pomysł?

Svali, i to z paru powo­dów.

Pierw­szy to Ester Södergran, która jest nowa w redak­cji „Gaskas­sen” i szuka jakiejś cie­ka­wostki. Drugi powód jest taki, że Svala Hirak odbywa w redak­cji szkolną obo­wiąz­kową prak­tykę orien­ta­cji zawo­do­wej i stara się jej pomóc. A trzeci to ten, że Lis­beth Salan­der przy­słała jej drona pod cho­inkę.

– Znasz jakieś fajne opusz­czone domy? – pyta Ester. – Mogły­by­śmy na sobotę napi­sać repor­taż o nawie­dzo­nych miej­scach.

– Opusz­czo­nych domów jest pew­nie sporo, ale nie wiem, czy w nich aku­rat stra­szy – mówi Svala.

Spo­rzą­dzają listę i wybie­rają te naj­bar­dziej wido­wi­skowe. W gmi­nie takiej jak Gas­skas jest sporo nie­za­miesz­ka­nych domów. Więk­szość z nich to budy z płyt wió­ro­wych albo drew­niane chaty, które stoją puste z róż­nych przy­czyn. Na przy­kład wła­ści­ciel nie ma spad­ko­bier­ców albo jest mię­dzy nimi spór, lub też dom jest poło­żony przy ruchli­wej dro­dze, co kie­dyś było prak­tyczne, ale przez co dziś nie da się go sprze­dać nawet Holen­drom.

Ostatni dom na liście to sana­to­rium.

Jak wszyst­kie sana­to­ria, leży na ubo­czu, ład­nie poło­żone wysoko nad jezio­rem.

„W odróż­nie­niu od Sandträsk, gdzie podobną dzia­łal­ność pro­wa­dzono nie­mal pół wieku, obej­mu­jąc nią pra­wie 30 000 osób, sana­to­rium w Gas­skas zaj­muje raczej nie­zna­czące miej­sce w histo­rii szwedz­kiej medy­cyny”.

Svala googluje i potem czyta gło­śno.

„Sana­to­rium z miej­scami dla trzy­dzie­ściorga pacjen­tów zbu­do­wano w 1945 roku głów­nie po to, by odcią­żyć Sandträsk przyj­mu­jące uchodź­ców cho­rych na gruź­licę. W 1963 roku ostatni pacjenci zostali prze­nie­sieni gdzie indziej. Następ­nie budy­nek słu­żył mię­dzy innymi jako pla­cówka lecze­nia uza­leż­nień, a pod­czas wojny w byłej Jugo­sła­wii jako ośro­dek dla uchodź­ców. Od prze­szło kil­ku­na­stu lat stoi pusty. Obec­nie, w związku z odlud­nym poło­że­niem obiektu i jego kiep­skim sta­nem, roz­wa­żana jest jego roz­biórka”.

– To musi być sprzed grud­nia dwa tysiące dwu­dzie­stego pierw­szego, bo potem podobno został sprze­dany. Jedziemy tam. Jeśli okaże się, że ktoś tam jest, to bar­dzo dobrze. Może będą wie­dzieli, czy stra­szy – mówi Ester, nie pod­no­sząc się sprzed kom­pu­tera. Nie prze­staje pisać.

Svala patrzy na poważny pro­fil Ester, która jakby zasty­gła w jakiejś myśli i zawie­siła wzrok daleko za ścia­nami pokoju.

Pod­czas paru tygo­dni prak­tyki Svali zro­dziła się mię­dzy nimi przy­jaźń. Ona jest dla mnie jak sio­stra, myśli Svala. Star­sza sio­stra, z którą można poga­dać i pożar­to­wać. Słu­cha i odpo­wiada, nie szy­dząc ani nie poucza­jąc, jak inni doro­śli. Wie­czo­rem potrafi przy­słać ese­mesa z pyta­niem, co Svala pora­bia. I uczy ją, dzie­ląc się tym, co umie.

Svala wręcz zasysa to wszystko. Wymy­śla tytuły i składa wstępy do arty­ku­łów. Łowi słowa pasu­jące do cia­snego for­matu tek­stu.

– O rany, wiesz co, Svala, ja raczej potra­fię pisać, ale ty… ty jesteś po pro­stu artystką słowa! – wykrzy­kuje Ester.

Jed­nak naj­bar­dziej Svala syci się czym innym. Kiedy Ester mówi:

– O, cho­lera, spójrz na to zdję­cie, które ci zro­bi­łam, czy ty masz poję­cie, jaka jesteś ładna?

W poczwarce, która wkrótce prze­obrazi się w motyla, coś się wtedy budzi.

W tym, jak sama sie­bie postrzega, i w tym, jak patrzą na nią inni, nastą­piła zmiana. Prze­stała być nie­wi­dzialna.

Zgod­nie ze wska­zów­kami GPS jadą przez wsie, brze­giem jezior i przez góry, wresz­cie docie­rają do kresu drogi.

Jest nawet tablica. Wła­ści­wie dwie. Jedna star­sza z nazwą miej­sco­wo­ści, druga nowo­cze­śniej­sza infor­muje gości, że to teren pry­watny pod nad­zo­rem kamer. W uzu­peł­nie­niu drogę prze­gra­dza szla­ban.

– Co robimy? – odzywa się Svala.

– Par­ku­jemy i idziemy tam.

Dzie­dzi­niec z repre­zen­ta­cyj­nym nie­gdyś gazo­nem oko­lo­nym żywo­pło­tem z jarzę­biny i z fon­tanną spra­wia wra­że­nie rów­nie zapusz­czo­nego jak budy­nek. Nie ma pojaz­dów ani ludzi, żad­nych oznak, że coś się tutaj dzieje. Stara brzoza zła­mana przez zimę. Tak samo maszt. W zacie­nio­nych miej­scach wciąż utrzy­mują się zaspy śniegu.

– Ani żywej duszy – zauważa Svala.

– Za to wię­cej koma­rów – stwier­dza Ester, macha­jąc rękami.

Svala pozwala jed­nemu sie­dzieć na swoim ramie­niu, aż się napije do syta.

– Teraz budzą się samice, które prze­zi­mo­wały – mówi. – Na pewno są głodne.

– Całe szczę­ście, że są przy­ja­ciele zwie­rząt, na któ­rych mogą żero­wać – odpo­wiada Ester, zabi­ja­jąc kilka kolej­nych owa­dów.

Szar­pią zamknięte drzwi, obcho­dzą budynki gospo­dar­cze, ale i tam nie udaje im się wejść. Chwi­lami wydaje się, jakby ze środka docho­dziły jakieś odgłosy, lecz kiedy przy­stają, żeby posłu­chać, dobie­gają ich uszu jedy­nie nor­malne dźwięki przy­rody.

Idą dalej na tyły budynku. Okna na par­te­rze zostały zabite pły­tami wió­ro­wymi. Tu i ówdzie odpada tynk.

– Trudno szu­kać duchów, kiedy nie można się do nich dostać. Pew­nie musimy się pod­dać, chyba że znaj­dziemy kogoś, kto nam otwo­rzy – mówi Ester i nagle staje jak wryta. – Sły­szysz, to samo­chód, prawda? Może nie powinni nas zoba­czyć. To w końcu teren pry­watny.

Bie­gną w stronę lasu i przy­stają dopiero po dotar­ciu do miej­sca, gdzie pry­watna droga prze­cho­dzi w publiczną.

Zza drzew widać samo­chód redak­cyjny. Obok niego stoi męż­czy­zna i roz­ma­wia przez tele­fon.

W grun­cie rze­czy nie ma w tej sytu­acji nic dziw­nego. Ester prze­ska­kuje rów i pod­cho­dzi do męż­czy­zny.

– Hej, chce pan, żebym prze­sta­wiła auto?! – woła.

Svala nie sły­szy odpo­wie­dzi. Sto­jąc za drze­wem, czeka, aż tam­ten się oddali.

3

– wciąż nie mogęzro­zu­mieć, dla­czego był taki nie­przy­jemny – mówi Ester parę dni póź­niej, gdy prze­glą­dają fotki róż­nych nawie­dzo­nych domów. – Nawet nie zdą­ży­ły­śmy zro­bić żad­nego zdję­cia. Może trzeba poje­chać tam jesz­cze raz.

Svala ma tro­chę inny pogląd. „Nie­przy­jemny” to nie­wła­ściwe okre­śle­nie.

Do tej pory się nie wypo­wie­działa w tej spra­wie. Nie roz­po­znała go jako kon­kret­nego czło­wieka, zresztą nie­ważne, bo cho­dzi o ten sam typ. Może ździebko wyżej od tego prze­grywa Pla­st­pe­dera, jej byłego ojczyma, który pozo­wał na praw­dzi­wego gang­stera.

Pla­st­pe­der był tro­glo­dytą, a gdyby, za prze­pro­sze­niem, użyć porów­na­nia z wymar­łymi rasami, to ten gość był nean­der­tal­czy­kiem. Zle­ca­ją­cym mu zada­nia. Kie­dyś, popra­wia się zaraz w myślach. Bo wpraw­dzie tamto ścierwo zostało wyeli­mi­no­wane, nie zna­czy to jed­nak, że nie ma ich wię­cej. Na liście Svali wciąż figu­rują nie­za­ła­twione nazwi­ska i sprawy. Osoby, które bez­po­śred­nio albo pośred­nio przy­czy­niły się do śmierci jej mamy. Svala odkre­śla rzędy przy linijce, kolumny ozna­cza krzy­ży­kami. Z pię­ciu ewen­tu­al­nych kolumn istotne są dwie: „Żyje” i „Nie żyje”.

Nean­der­tal­czy­kami rzą­dzą inni. Mał­po­ludy, mary­narki klu­bowe, sygnety. Naj­wy­żej stoją gar­ni­tu­rowcy. Zin­te­gro­wani ze spo­łe­czeń­stwem, bo dzięki swoim pie­nią­dzom mogli wsko­czyć do pociągu zmie­rza­ją­cego ku indu­strial­nej przy­szło­ści. Zasia­dają w róż­nych pane­lach i wypo­wia­dają się w gaze­tach o zna­cze­niu mery­to­kra­cji. Mając na myśli, że mniej­szo­ści, czyli rdzenne narody, eko­lo­dzy i inni dogma­tyczni akty­wi­ści nie powinni prze­szka­dzać tym, któ­rzy wie­dzą, w jaki spo­sób powinna roz­wi­jać się Szwe­cja.

I w tym momen­cie poja­wia się pomysł Svali. Opo­wiada o dro­nie, który Lis­beth Salan­der przy­słała jej pod cho­inkę z dołą­czo­nym pozdro­wie­niem:

Od ciotki dla Svali. Przy­daje się do śle­dze­nia.

Svala opo­wiada, że zdję­cia robione z góry są naprawdę cool, zwłasz­cza w zapa­da­ją­cym zmierz­chu, i Ester połyka haczyk.

– Mogła­bym pew­nie zacy­to­wać coś z innych arty­ku­łów na temat sana­to­rium. Albo zadzwo­nić do Eliny.

– Eliny Bång?

– Wła­śnie, do wróżki z Ensamträsk, sama się tak nazwała. Nie­złe pseudo arty­styczne.

Tym razem wjeż­dżają na leśną drogę parę kilo­me­trów na zachód od sana­to­rium. Zamiar jest taki, aby je obejść, a potem wdra­pać się na pobli­ską górkę.

– Mam nadzieję, że będzie to warte naszego wysiłku. Bo chyba wypró­bo­wa­łaś wcze­śniej ten dron? – pyta Ester, gdy sapiąc, wcho­dzi pod górę.

Ow­szem, wypró­bo­wała, ale tylko na podwórku przed domem. Kilka kwe­stii domaga się wyja­śnie­nia, a prze­cież arty­kuł ma się uka­zać już następ­nego dnia. Ze skały jest widok na budy­nek sana­to­rium, to waru­nek, aby dron reago­wał na pole­ce­nia. Bo roz­bije się, jeśli kon­takt się urwie.

Poza tym sytu­acja wygląda korzyst­nie. Ostat­nie pro­mie­nie słońca two­rzą coś w rodzaju zło­tej kopuły nad dachem budynku, pod­czas gdy czerń ziemi będzie się odci­nać jak upiorny cień. Svala mogłaby opo­wie­dzieć co nieco o obec­no­ści zmar­łych i ener­gii, która ni­gdy nie opusz­cza uni­wer­sum, ale daje sobie z tym spo­kój. Aż tak dobrze się nie znają z Ester.

Dron star­tuje. Brzę­czący insekt leci w stronę celu.

Svala kie­ruje tak, by okrą­żył szybko gmach i wró­cił na skałę.

Obec­ność zmar­łych to jedno. Gorsi są żyjący.

Gdy Ester pro­po­nuje, żeby zejść i podejść do budynku, Svala odma­wia. Opusz­czone budynki nie mie­wają kamer moni­to­ringu ani krat za zabi­tymi oknami. Tutaj na pewno są ludzie.

– Muszę wra­cać do domu, obie­ca­łam nakar­mić psy. Moi wujo­wie wycho­dzą wie­czo­rem.

Wra­cają do Gas­skas i potem do Björkavan. Svala zacho­dzi do psiarni i zabiera Kal­laka do swego pokoju. Naj­więk­szego i naj­bar­dziej złak­nio­nego piesz­czot. Pies układa się u jej nóg. Svala prze­nosi zdję­cia z pamięci USB do lap­topa. Wybiera dwa do publi­ka­cji i wrzuca do Pho­to­shopa.

Z dołu nie było widać okien w dachu. Ostrość jest dość kiep­ska i dopiero w powięk­sze­niu da się dostrzec syl­wetki ludzi.

Zamyka lap­top. Przez chwilę sie­dzi, tylko patrząc przez okno na podwórko. Życie Svali stało się pod wie­loma wzglę­dami lep­sze. Od jesieni mieszka u swo­ich wujów, w domu rodzin­nym Mamamärty. Dostała jej pokój i jej łóżko. Nocą wycho­dzi popa­trzeć na gwiazdy, na zorzę polarną, księ­życ i prze­lotne ruchome cie­nie nad podwór­kiem. Nie ma czego się bać, za to jest wiele tęsk­not.

Z początku czer­pała z tego jakąś pocie­chę. Ona wołała, Mamamärta odpo­wia­dała. Teraz jest odwrot­nie. Svala naj­czę­ściej nie odpo­wiada. Mamamärta to żałoba, którą należy kon­su­mo­wać po kawa­łeczku, bo łatwo się udła­wić.

Zro­biło się późno, ale Ester nie śpi i od razu odbiera, jakby cze­kała na jej tele­fon.

– Jakość foto­gra­fii jest nie­stety zbyt kiep­ska – mówi Svala. – Będziesz musiała sko­rzy­stać ze zdjęć z domeny publicz­nej.

Sły­chać, że Ester pisze. Svala pyta ją, co takiego.

– To jakaś chora sprawa, ale sana­to­rium jest wła­sno­ścią Mimer Mining.

Svala pyta, co to za jedni.

Sły­chać stuk kla­wi­szy, Ester odpo­wiada dopiero po chwili.

– To spółka matka Sve­agruv AB, która ma zgodę na próbne odwierty przy nowej kopalni. Jeśli wysa­dzimy ich w powie­trze, to może nic nie wyj­dzie z ich pla­nów. E, żar­to­wa­łam, ale bar­dzo to cie­kawe, prawda?

– Skąd masz tę infor­ma­cję? – pyta Svala.

– Od Antego, to mój kum­pel. Stu­diuje jakiś dziwny kie­ru­nek na poli­tech­nice w Luleå i jest dia­bel­nie dobrym hake­rem. Nawia­sem mówiąc – cią­gnie – chyba przyj­dziesz na jutrzej­sze zebra­nie? Nie zapo­mnij trans­pa­rentu, będzie potrzebny w sobotę. Jeśli zechcesz, to potem pój­dziemy na pizzę. Mam pewien pomysł i chcia­ła­bym go obga­dać. Może nie jest naj­prost­szy, ale… zresztą zro­bimy to jutro. Przy­jem­nych snów, mój ty kwia­tuszku.

Mój ty kwia­tuszku. Svali robi się cie­pło od tych słów.

– Wza­jem­nie – odpo­wiada.

4

Zebra­nie u Petry o 18.00. Obec­ność obo­wiąz­kowa.

wia­do­mość na gru­pie cza­to­wej. Nie ma sensu wra­cać naj­pierw do domu. Svala siada w dys­kret­nym miej­scu w biblio­tece, wyj­muje notes i czyta swój ostatni tekst. Naj­pierw poja­wiają się poje­dyn­cze słowa, zapi­sane w wer­sach stały się wier­szem, a teraz prze­kształ­cają się w zda­nia, które dziew­czynka skleja w opo­wia­da­nia. Każde ma jakiś tytuł. Nikt poza nią nie czy­tał tego i pew­nie nie prze­czyta. Svala trak­tuje te zapi­ski jako rodzaj zabez­pie­cze­nia albo świa­dec­twa życio­wego.

Cze­kają do kwa­drans po szó­stej. Piją her­batę i jedzą her­bat­niki. Oprócz tej samej grupy co zwy­kle są jesz­cze trzy osoby, ale wciąż bra­kuje Ester Södergran. Svala spraw­dza komórkę. Nie ma żad­nego nowego ese­mesa.

– Może ktoś do niej zadzwo­nić? – pyta Petra, nale­wa­jąc her­batę do dzbanka.

Ester nie odbiera, więc zaczy­nają zebra­nie.

– Jak widzi­cie, przy­szły posiłki. Simon i Levi, tylko się zetknę­li­śmy w kafejce, więc może się krótko przed­sta­wi­cie?

Levi Grundström mówi „hej” i podaje swoje imię i nazwi­sko. Potem dodaje, że jest sta­rym dzia­dem i uważa, że wyko­nują dobrą robotę. I jesz­cze, że może będzie mógł się jakoś przy­czy­nić. W jaki spo­sób – to pozo­staje nie­ja­sne, a gdy już docho­dzi do kropki, wstaje ten drugi. Roz­gląda się, jakby chciał wywrzeć wra­że­nie na każ­dym z osobna, i zatrzy­muje wzrok na Svali.

– Na imię mi Simon, w zeszłym roku wró­ci­łem w te strony, żeby w Luleå stu­dio­wać tech­no­lo­gie roz­woju ener­gii. Widzę w tym moż­li­wość prze­nik­nię­cia do samego serca świata prze­my­słu. Mam nadzieję, że moja wie­dza wam się przyda. Oso­bi­ście uwa­żam, że powin­ni­śmy prze­ciw­sta­wić się nisz­cze­niu przy­rody przez kapi­ta­li­stów. Jeśli trzeba, to nawet fizycz­nie.

Simon siada. Dostaje spon­ta­niczną owa­cję. Nale­wają mu wię­cej her­baty, a Svala rozu­mie ich, czyli Petrę i pozo­sta­łych. Spoj­rze­niami peł­nymi podziwu piesz­czą jego brą­zowe krę­cone włosy. Simon jest nie tylko przy­stojny, ma też cha­ry­zmę. I spo­sób bycia natu­ral­nego lidera, który prze­nosi ich z poziomu przed­szkola na poziom sali kon­fe­ren­cyj­nej zarządu. Gdy jego spoj­rze­nie znów zatrzy­muje się na jej oczach, Svala nie odwraca wzroku. Dostrzega w nim bliź­nia­czą duszę.

– Pierw­szy punkt naszego zebra­nia to demon­stra­cja w week­end – cią­gnie Petra. – Tak jak posta­no­wi­li­śmy zeszłym razem, trzeba zro­bić coś wię­cej, niż tylko przy­wią­zy­wać się do drzew i roz­wie­szać trans­pa­renty. Nawet dzien­ni­ka­rzom nie chce się już przy­cho­dzić. Nam też ledwo, ledwo.

– Mogę coś powie­dzieć? – prze­rywa Simon.

Tym razem nie wstaje.

– Wiem, że wyko­na­li­ście świetną robotę przy nowej kopalni. Dzięki waszym pro­te­stom oczy spo­łe­czeń­stwa skie­ro­wały się na Sápmi1, rów­nież w kon­tek­ście hodowli reni­fe­rów. Ta bitwa nie jest jesz­cze prze­grana, ale zanim ruszy budowa, pro­po­nuję sku­pić się na sta­rej kopalni zamiast na nowej.

– Na Dziu­rze? – pyta ktoś.

– Wła­śnie. Przy Dziu­rze teraz się sporo dzieje. Ponoć i w tam­tej­szych hał­dach, i pod zie­mią jest całe mnó­stwo nie­wy­ko­rzy­sta­nych zaso­bów. Jeśli fak­tycz­nie zamie­rzają ponow­nie uru­cho­mić kopal­nię, to naprawdę będzie prze­ciwko czemu pro­te­sto­wać. Bo cały rejon jest tyka­jącą bombą eko­lo­giczną.

– Zga­dzam się z tobą – odzywa się Levi Grundström. – Dość tych sza­leństw. Tę kopal­nię należy pod­dać sku­tecz­niej­szej reme­dia­cji, zamiast pogar­szać sytu­ację poprzez nowe drą­że­nie.

Svala słu­cha i roz­my­śla. Wszy­scy oni są od niej starsi. Sie­dzą w tym od dawna, pod­czas gdy ona jest przy nich jak pisklak pró­bu­jący swo­ich skrzy­deł.

– To chyba dobrze, że wyko­rzy­stują ist­nie­jące już zasoby? – pyta i spada na zie­mię. – Mam na myśli, że zamiast uru­cha­mia­nia nowych kopalni?

Simon patrzy na nią tak, jak rodzic spo­glą­dałby na naiwne dziecko.

– Tak, można by tak sądzić, tylko że nawet stare kopal­nie wyma­gają nowej infra­struk­tury. Obu­dzi­li­śmy się wszy­scy, kiedy most wyle­ciał w powie­trze. Nie ma mostu, nie ma pocią­gów towa­ro­wych z rudą. Teraz trzeba ją będzie trans­por­to­wać drogą lądową. Do tego drogi muszą stać się lep­sze i musi ich być wię­cej. W dniu, gdy powsta­nie ta infra­struk­tura, otwo­rzy się droga do budo­wa­nia nowych kopalń. Innymi słowy, Dziura nie ozna­cza końca, tylko nowy począ­tek. Co wy na to? Wysa­dze­nie w powie­trze mostu to genialne posu­nię­cie, prawda?

Zapada cisza.

Człon­ko­wie grupy – jest ich dzie­wię­cioro, nie licząc Simona – patrzą po sobie. To on?

– Co pro­po­nu­jesz? – odzywa się w końcu Petra.

– Może zabrzmi to dra­stycz­nie, ale pomy­śl­cie tylko, w zasa­dzie mogli­by­śmy wysa­dzić w powie­trze cokol­wiek, co w spo­sób bez­po­średni lub pośredni zagraża kli­ma­towi, przy­ro­dzie albo nam, ludziom. Zama­chy tego rodzaju są rzad­kie, a więc nikt ich nie zakłada. Weźmy na przy­kład fabrykę bate­rii w Skellefteå. Naprawdę myśli­cie, że mają oko na każ­dego robot­nika z osobna albo sto­la­rza, elek­tryka czy urzęd­nika, który przy­cho­dzi tam do pracy i odcho­dzi? Tam jest zatrzę­sie­nie pod­wy­ko­naw­ców i innych firm, któ­rych per­so­nel pod­lega sta­łej wymia­nie.

– Chcesz powie­dzieć, że mamy wysa­dzić w powie­trze fabrykę bate­rii? – pyta Petra.

Tego Simon nie mówi. Przy­naj­mniej nie teraz.

– No, mam nadzieję – mówi Petra i w odpo­wie­dzi dostaje od niego gniewne spoj­rze­nie. – Jestem zda­nia, że możemy zro­bić coś wię­cej niż dotąd – cią­gnie Petra – ale w żad­nym wysa­dza­niu w powie­trze nie będę uczest­ni­czyć. Mogliby zgi­nąć nie­winni ludzie. Grupą Baader-Mein­hof raczej nie jeste­śmy.

Po zebra­niu, na ulicy, wszy­scy się roz­cho­dzą.

Svala i Levi Grundström idą w tę samą stronę. Męż­czy­zna w pew­nym momen­cie się chwieje. Wydaje się, jakby go coś bolało. Svala wsuwa mu rękę pod ramię.

– Ech, te cho­lerne oblo­dze­nia. A prze­cież mamy maj – mówi.

Za nimi idzie ten cały Simon. Doga­nia ich. Pyta Svalę, czy wraca do domu. Levi skręca w inną stronę.

– Mogę cię pod­rzu­cić – mówi Simon.

Gdzie­kol­wiek, myśli Svala, ale odpo­wiada, że może się przejść. Roz­gląda się ostatni raz za Ester, która naj­wi­docz­niej zapo­mniała także o pizzy.

– Wska­kuj – mówi Simon, po czym wie­zie ich w kie­runku Björkavan, tak nazywa się druga strona Björkberget. To od wyżło­bie­nia, które rzeka zro­biła w skale tuż przed bystrzem.

Przez okno pach­nie świer­kiem. Skó­rzane sie­dze­nia są zimne. Simon włą­cza radio, kra­jo­braz prze­la­tuje, nie widać żad­nych szcze­gó­łów ani końca.

– Skąd wiesz, gdzie miesz­kam? – pyta Svala na wszelki wypa­dek.

– Bo ja wiem pra­wie wszystko – odpo­wiada Simon, mru­ga­jąc do niej. – Żar­tuję, spy­ta­łem Petrę.

Skręca z drogi na wjazd przed dom. Nad podwór­kiem świeci księ­życ. W kuchni pali się świa­tło. Svala chwyta za klamkę.

Kal­lak szczeka, a suka wyje.

Dziew­czyna mówi, że chyba już powin­nam i że dzię­kuję za pod­wie­zie­nie.

– Ty masz w sobie coś – odzywa się Simon.

Svala nie wie, co ma na to powie­dzieć.

– Jesteś taka doj­rzała, mimo że mło­dziutka. Ile ty masz lat, szes­na­ście? Sie­dem­na­ście?

– Nie­długo czter­na­ście – odpo­wiada Svala i pogła­śnia radio.

My daddy was an astro­naut

That’s what I was often tau­ght

My daddy went away too soon

Now he’s living on the moon

– Co to za grupa ta Baader-Mein­hof? – pyta.

– Nie­miecka skraj­nie lewi­cowa orga­ni­za­cja, któ­rej człon­ko­wie dla swo­ich prze­ko­nań byli gotowi poświę­cić zarówno sie­bie, jak i innych ludzi. W zasa­dzie to nie ina­czej niż ty i ja. Chyba że ty wola­ła­byś obej­mo­wać drzewa i machać fla­gami?

Nakrywa ręką jej dłoń. Svala nie wie, czy ma ją odsu­nąć, czy coś by przez to stra­ciła, czy cze­goś unik­nęła.

– Tak czy ina­czej, widzimy się w sobotę – mówi Simon. – Czy ktoś poza mną ma samo­chód?

– Ja mam – odpo­wiada szybko Svala. – To zna­czy, no tak, mam samo­chód.

Jest na tyle ciemno, że nie potrafi dostrzec, co Simon o niej myśli. Przy­pusz­czal­nie wydaje mu się śmieszna. Nie­spełna czter­na­sto­let­nia dziew­czynka, która pró­buje zaim­po­no­wać doro­słemu face­towi.

– Dobrze – odzywa się Simon. – Może nam się przy­dać. Jutro do cie­bie zadzwo­nię.

Jeden z wujów sta­wia jej jedze­nie na stole. Pyta, gdzie była.

Svala, jedząc odgrzane pyzy, mówi mniej wię­cej, jak było.

Wuj prosi, aby się odzy­wała, gdy coś się dzieje. Pyta, kto ją przy­wiózł do domu.

Ten Simon, myśli Svala, gasząc lampę. Widzi go przed sobą. Jego ręce, któ­rymi gesty­ku­luje, gdy mówi. Spo­sób, w jaki na nią patrzy. Włosy opa­da­jące na czoło.

Zapala ponow­nie lampę i koń­czy pisać tekst. Składa kartkę w maleńki kwa­dra­cik i wtyka go do małpki, jej plu­szo­wego sejfu.

Jutro do cie­bie zadzwo­nię.

5

gdyby w osiem­dzie­się­cio­jed­no­let­nim życiu Kurta Vikströma szu­kać jakichś dobro­czyn­nych momen­tów, to może tego, że początki lata przy­nio­sły nieco cie­pła. Zima była długa i cho­ler­nie mroźna. Mało nie zamarzł.

Pospaw­szy chwilę, otwiera drzwi samo­chodu i powoli gra­moli się z fotela. Ból wędruje. Naj­gor­szy w tym momen­cie jest w pra­wej nodze.

Za parę godzin będzie się roz­ko­szo­wał codzien­nym gorą­cym posił­kiem. Męż­czy­zna jedzie do cen­trum osie­dla, korzy­sta z toa­lety na sta­cji ben­zy­no­wej OKQ8 i par­kuje przed Stad­sho­tel­let, potocz­nie zwa­nym Statt.

Choć zima roz­luź­niła swój chwyt dopiero co, to przy­po­mi­nają o sobie wybory, które odbędą się jesie­nią.

– Obni­żymy akcyzę na paliwa, żeby zwy­czaj­nych ludzi było stać na dojazd do pracy wła­snym samo­cho­dem. Zmiany kli­matu to są mity socjal­de­mo­kra­tów. Nasi eme­ryci zasłu­gują na to, żeby było im co naj­mniej tak dobrze jak prze­stęp­com i imi­gran­tom. Jakość ochrony zdro­wia Szwe­dów musi mieć pierw­szeń­stwo przed zapo­mo­gami dla uchodź­ców.

Przy­ja­ciele Szwe­cji klasz­czą w ręce, a Kurt klnie.

– Cho­lerni neo­na­ziole – mru­czy i potyka się. Przy­da­łaby się laska. A nawet rola­tor.

Jego zwy­cza­jowa rundka mię­dzy koszami na śmieci na pie­szym trak­cie trwa dłu­żej niż zwy­kle, a przy­chód z niej oka­zuje się marny. Osiem puszek i dwie pół­li­trowe butelki to na pewno nie mają­tek. Nie wystar­czy na zatan­ko­wa­nie samo­chodu ani napeł­nie­nie żołądka, ale Kurt ni­gdy nie rozu­muje w ten spo­sób.

W swo­jej tor­bie na kół­kach umiesz­cza rze­czy, które dla innych są śmie­ciami. W jego oczach są to skarby, które sta­ran­nie układa, wypeł­nia­jąc torbę do ostat­niego miej­sca, i wtedy robi się pora, żeby wra­cać do samo­chodu.

Kwit par­kin­gowy wkłada do schowka, gdzie trzyma swoją księ­go­wość. Skarby wci­ska do pla­sti­ko­wej torby i kła­dzie na inne podobne, wypeł­nia­jące bagaż­nik i wszyst­kie sie­dze­nia z wyjąt­kiem fotela kie­rowcy z zagłę­bie­niem dosta­tecz­nie dużym dla jego ciała.

Nor­mal­nie Kurt robi w ciągu doby trzy takie kursy mię­dzy cen­trum i nie­czyn­nym już wysy­pi­skiem, gdzie obec­nie pomiesz­kuje, jed­nak dziś jest na to za bar­dzo zmę­czony. Zapada wie­czór, ale nie noc. Słońce, które w ciągu ostat­niego pół­ro­cza pra­wie wcale się nie prze­su­wało na hory­zon­cie, teraz swa­woli. Drze­mie przez parę godzin, by potem znów żywo zaiskrzyć.

Być może przy­snął na chwilę, uko­ły­sany miłym cie­peł­kiem powsta­ją­cym wtedy, gdy bak­te­rie i robaki prze­gry­zają się przez zawar­tość jego toreb. Nagle budzi go odgłos zbli­ża­ją­cego się samo­chodu, który wjeż­dża pod górkę.

Jego auto stoi za bara­ko­wo­zem, w któ­rym kie­dyś mie­ściło się biuro kie­row­nika wysy­pi­ska. To było dawno temu, ale dla Kurta Wikströma pra­wie jakby wczo­raj.

Auto, podob­nie jak Kurt, prze­żyło swoje. Widziało lep­sze czasy. Tu wta­pia się mię­dzy inne rupie­cie, które ludzie wciąż zwożą mimo zaka­zów. Kurt szybko wci­ska blo­kadę drzwi, osuwa się jak naj­ni­żej i nakrywa głowę tor­bami.

– Fajna bryka.

To młody, pewien sie­bie głos. Kop­nię­cie w bla­chę. Szarp­nię­cie klamką.

– Zostaw samo­chód, wycią­gnij ją, żeby­śmy już mieli to za sobą.

– Chyba można się naj­pierw zaba­wić.

Naj­pierw? Scho­wany, na ile to moż­liwe, Kurt czuje mocny ucisk serca.

– Chcemy tylko tro­chę poga­dać – mówi jeden, gdy dziew­czyna pro­te­stuje.

Śmieją się. Fajna zabawa. Prze­cież to pią­tek. Chcą ją tylko tro­chę postra­szyć. Takie bojące się laski sma­kują naj­le­piej. He, he. Nie awan­tu­rują się i na wszystko się zga­dzają, ona też się nie awan­tu­ruje. Pod­trzy­my­wana przez silne mło­dzień­cze ramiona idzie posłusz­nie, powłó­cząc nogami.

Kur­towi przy­cho­dzi do głowy, że powi­nien. Może. Prze­szko­dzić im w tym, cokol­wiek robią. Zacho­wać się odpo­wie­dzial­nie. Cof­nąć czas. Napra­wić. A jed­nak nic nie robi. Jak zwy­kle. Odsuwa jedną torbę i sły­szy, jak odcho­dzą. Wyciąga głowę, żeby widzieć, i domy­śla się, dokąd idą. Pod­czas rekul­ty­wa­cji wysy­pi­ska doszło do osu­nię­cia ziemi. Przed urwi­skiem stoi teraz płot.

Podąża wzro­kiem za ich syl­wet­kami, za dziew­czyną, którą popy­chają do kra­wę­dzi.

Bra­kuje mu tlenu. Kurt maca dło­nią, szu­ka­jąc pokrę­tła, i opusz­cza szybę o cen­ty­metr.

Wra­cają odgłosy. Dłoń na sercu jest teraz jak nóż. Kurt znika, nasu­nąw­szy ponow­nie torby na głowę, i chowa się we wła­snych obra­zach. Kie­dyś był męż­czy­zną. Miał rodzinę. Dom, w któ­rym miesz­kali. I zaraz ten pożar. Kurt czuje dym, gorąco, pło­mie­nie. Pró­buje dostać się na pię­tro. Sły­szy krzyki. Woła do nich, żeby ska­kali. A sam się wyco­fuje, wydo­staje przez drzwi bal­ko­nowe. Pod­sta­wia dra­binę. Pło­mie­nie obej­mują pokój za poko­jem. Pękają szyby. Dziecko wyska­kuje. Dobry Boże, niech to będzie synek.

Kurt budzi się, gdy już jest widno. W pierw­szej chwili nie może wyma­cać blo­kady w drzwiach auta. Ogar­nia go panika. Rzuca tor­bami, wresz­cie udaje mu się otwo­rzyć i wypada na zie­mię.

Powie­trze jest przej­rzy­ste. On żyje, może oddy­chać. Tylko pęcherz ciśnie. Męż­czy­zna pod­pełza do przed­niego koła i udaje mu się wstać.

Czyżby strzą­sał z sie­bie sen? Nie ma pew­no­ści.

Pod­cho­dzi w stronę urwi­ska. Przy­ciąga go ogro­dze­nie. Kurt Vikström wpraw­dzie nie zawsze może pole­gać na swoim ciele, ale pamięć naj­czę­ściej mu nie szwan­kuje. Zoba­czył coś. Jest tego pra­wie pewien, ale naj­pierw musi się wysi­kać. Roz­pina roz­po­rek i śle­dzi stru­mień moczu spły­wa­ją­cego po stro­miź­nie.

Na samym dole jest ciało. Leży na brzu­chu, jakby wąchało pierw­sze kwiatki tej wio­sny.

Doga­nia go noc. Wraca ści­ska­nie w dołku i zsuwa się do nóg, gdy Kurt pró­buje wró­cić bie­giem do auta. Musi przy­sta­nąć, zła­pać oddech. Mogli zostać, mogą wró­cić, mogli go zauwa­żyć. Myśli czer­pią tlen ze stra­chu, z paniki. Prze­cież jest świad­kiem. Świad­ków należy się pozby­wać. Musi się stąd zabie­rać i teraz napły­wają łzy, wra­cają obrazy, które ni­gdy nie stra­ciły na ostro­ści. Wina i tchó­rzo­stwo, to on pono­sił winę za śmierć tam­tych. Dziew­czyna nad urwi­skiem, pło­nące dziecko, a on sam zawsze z boku, bez­pieczny.

Samo­chód zjeż­dża z pagórka do szosy na jało­wym biegu.

Tuż przed zjaz­dem do Gas­skas koń­czy mu się ben­zyna. Ostat­nie metry na pobo­cze jego ama­zon poko­nuje, krztu­sząc się i dła­wiąc.

Powie­trza. Trzeba mu powie­trza.

Zatrzy­muje się jakiś dobry czło­wiek. Pyta, czy Kurt potrze­buje pomocy. Pod­trzy­muje go ramie­niem. Ale zaraz je zabiera, gdy do niego dociera woń tam­tego.

– Wilki na wysy­pi­sku – chrypi Kurt. – Wilki, wilki…

A potem mdleje.

6

wska­ku­jąc doradio­wozu, by jechać do miejsc niby podob­nych, a jed­nak zawsze innych, można odczuć pewną ulgę. Słońce stoi wysoko na nie­bie, a one stoją na par­kingu. Zwra­cają twa­rze ku słońcu, a ostre wio­senne pro­mie­nie padają na ich szarą „biu­rową” cerę.

Świat jest jed­nym wiel­kim i eska­lu­ją­cym nie­szczę­ściem, na które skła­dają się wojny, klę­ski żywio­łowe i Szwedzcy Demo­kraci, ale w tej chwili życie wydaje się dosko­nałe.

– Chyba trzeba już jechać – odzywa się Birna Guðmundurdottir. – Założę się, że Faste obser­wuje nas przez lor­netkę.

Faste, czyli Hans Faste, szef wydziału kry­mi­nal­nego. Lis­beth Salan­der napi­sa­łaby na jego wizy­tówce coś innego.

– Niech se patrzy. Jesz­cze dwie minutki – odpo­wiada Jes­sica Har­nesk. Roz­luź­nia barki, by pro­mie­nie słońca zmięk­czyły ćmiące powięzi.

Dzyń. Cho­lera. Dźwięk w komórce jest włą­czony, jesz­cze jedno dzyń. Przed wsko­cze­niem do radio­wozu Jes­sica połyka tabletkę ibu­pro­fenu wygrze­baną z kie­szonki na piersi. Jesz­cze tydzień w tej cho­ler­nej pracy i potem koniec.

– To dokąd jedziemy? – pyta, cho­ciaż już sły­szała zaczepny głos Fastego pod­czas poran­nej odprawy. Nie ma dnia, by nie myślała o odej­ściu z pracy. Na szczę­ście są tu inne osoby, choćby Birna. I może jesz­cze myśl o przy­szło­ści.

Prze­cież to dia­bel­skie nasie­nie pój­dzie kie­dyś na eme­ry­turę. Albo nagle pad­nie tru­pem. Nie pła­ka­łaby po nim, nawet by nie uda­wała. Trza­ski w nadaj­niku radio­wym.

– Naj­pierw do Svar­tlu­ten – odpo­wiada Birna, prze­bie­ra­jąc pal­cami po wyświe­tla­czu. – Virkesvägen 7b. Nie­jaki Ivar Eriks­son zgło­sił dziwne odgłosy u sąsiada.

Dzwoni do niego.

– Dzień dobry – mówi, gdy ten odbiera. – Co się stało?

– Nic takiego, chyba się prze­sły­sza­łem.

Birna dopy­tuje, co sły­szał, męż­czy­zna nie odpo­wiada.

Birna powta­rza „halo, halo”, ale tam­ten się roz­łą­cza.

Skrę­cają w Indu­stri­ga­tan i dalej w Virkesvägen. Birna zerka na Jes­sikę.

– Nie mieszka tu przy­pad­kiem twoja matka?

– Tak, ale na pewno się wypro­wa­dziła. Wydaje mi się, że parę lat temu dosta­łam zawia­do­mie­nie o zmia­nie jej adresu.

– Jeśli chcesz, to mogły­by­śmy ją odwie­dzić – mówi Birna.

– Niby dla­czego mia­ła­bym chcieć? – odpo­wiada Jes­sica, par­ku­jąc radio­wóz przed nume­rem 7b. – To może jesz­cze poje­dziemy na Islan­dię, żeby odszu­kać twoją matkę?

Patrzą na sie­bie ze zło­ścią i dzwo­nią do drzwi Ivara Eriks­sona. Potem prze­cho­dzą pod numer 7a i tam też dzwo­nią. Prze­cho­dzą, jak prze­cho­dzą – prze­łażą przez jakieś rupie­cie leżące przed drzwiami. Kawałki kuchen­nego stołu, fotel pocięty nożem, wygar­nięte z domu kar­tony i inne graty, zwień­czone oponą samo­cho­dową i wor­kami ze śmie­ciami.

W odróż­nie­niu od sąsiedz­kich drzwi, które zostały wymie­nione albo przy­naj­mniej odma­lo­wane, te od lokalu 7a są ory­gi­nalne i wypa­czone po całych latach zma­gań z nie­po­godą i hała­sem.

– Ty kurwo jedna, zabiję cię! – krzy­czy ktoś za tymi drzwiami, a ktoś drugi odpo­wiada:

– To zabij, impo­ten­cie pier­do­lony!

Birna szar­pie zaci­na­jące się drzwi. W końcu obie chwy­tają je przez powstałą szparę i otwie­rają.

Głosy docho­dzą z głębi domu i cho­ciaż obie wołają „halo” i „poli­cja”, awan­tura trwa na całego.

Nie potra­fią oce­nić hała­sów, czy cho­dzi o głowę, którą ktoś wali o ścianę, czy o rzu­cane przed­mioty. Wła­ści­wie nic nad­zwy­czaj­nego. Pijac­kie awan­tury to dla nich rutyna. Zwłasz­cza w piątki po wypła­cie.

Bliź­nia­cze seg­menty przy Virkesvägen i Timmervägen zbu­do­wano na początku lat sie­dem­dzie­sią­tych według jed­nego planu. Jest nie­duży przed­po­kój, a w kory­ta­rzu dwie sypial­nie i łazienka. Pomiesz­cze­nie gospo­dar­cze, kuch­nia i pokój dzienny oddzie­lone bar­kiem. Wyj­ście do ogródka i widok na miej­scowy zakład papier­ni­czy.

Gdyby ktoś nie chciał pamię­tać praw­dzi­wego powodu zabu­dowy na Svar­tlu­ten, czyli w sąsiedz­twie fabryki, to szybko by sobie przy­po­mniał, otwo­rzyw­szy okno. Smród nad osie­dlem jest jak od gni­ją­cej ryby. Zwłasz­cza w dni, gdy wieje wiatr z zachodu.

– Pach­nie forsą. – Chyba tak mówił Göran, to ścierwo, z któ­rym zamiesz­kała mama Jes­siki.

Zaraz po nim mama:

– A tu jest pokój gościnny, mogła­byś tu kie­dyś prze­no­co­wać. Jak­byś chciała, toby­śmy coś zasa­dziły. Choćby tru­skawki. Prze­cież lubisz tru­skawki.

Co aku­rat było nie­prawdą. Miała na nie taką aler­gię, że wylą­do­wała na ostrym dyżu­rze po tym, jak matka prze­my­ciła tru­skawki do tortu uro­dzi­no­wego.

Pod nume­rem 7a są wciąż ory­gi­nalne tapety w zie­lone, różowe i żółte meda­liony i ciem­no­brą­zowa wykła­dzina dywa­nowa. Agent nie­ru­cho­mo­ści powie­działby, że dom „zacho­wał swój cza­ru­jący old­sku­lowy cha­rak­ter”.

Obie idą tam, skąd docho­dzą głosy, i muszą krą­żyć mię­dzy ster­tami ciu­chów i wor­kami śmieci, któ­rym nie udało się poko­nać drogi do śmiet­nika na zewnątrz.

Birna otwiera drzwi do jed­nej z sypialni. Potem dru­giej i zaraz je szybko zamyka.

– Kurde, co za fetor. Jakieś tru­chło, póź­niej się tym zaj­miemy.

Śmier­dzi jak pod­czas pierw­szego spo­tka­nia z Göranem.

„Pamię­taj, że to ja rzą­dzę w tym domu”.

Naj­pierw widzą narożną sofę, ktoś na niej leży. Dalej męż­czy­znę, który stoi, i zaraz potem kobietę. Sie­dzi oparta o ścianę. Ma zakrwa­wioną twarz. Oczy to zale­d­wie wąskie szparki w jej poroz­bi­ja­nym obli­czu, za to usta są nie­na­ru­szone.

– No to zabij, ty cha­mie, mendo jedna! A może nawet tego nie potra­fisz?! – wrzesz­czy.

Męż­czy­zna trzyma coś w ręce. Jakieś narzę­dzie. Jes­sica nie pamięta nazwy, ale nie­ważne. Rzuca się na niego z boku w momen­cie, gdy ten unosi ramię i robi zamach. Narzę­dzie wypada z tra­jek­to­rii w stronę głowy kobiety i wyla­tuje przez okno, a teraz męż­czy­zna nie jest zły, lecz wście­kły. Odpy­cha Jes­sikę, wymie­rza nie do końca cel­nego kop­niaka w jej kolano i staje na nogi.

Nawa­lony jak sto­doła, a mimo to zwinny jak łasica łapie pełną petów popiel­niczkę w kształ­cie tłoka i wyma­chu­jąc nią, wali we wszystko co popad­nie: w lampy, obrazki, rośliny donicz­kowe i wresz­cie w swój oczy­wi­sty cel. Kobieta już nie krzy­czy, śmieje się. Śmieje się jak sza­lona.

– Rzuć to, bo będę strze­lać! – krzy­czy Birna, a męż­czy­zna zatrzy­muje się, jakby dopiero teraz ją usły­szał.

– Rzuć to! – krzy­czy po raz drugi i popiel­niczka spada z hukiem na pod­łogę. Tam­ten się odwraca. Pod­nosi ręce, jakby się pod­da­wał, ale coś jest w tych oczach, w jego spoj­rze­niu. Uśmie­cha się. Roz­gląda się, jakby szu­kał uzna­nia za swoje osią­gnię­cia. Spoj­rze­nie mówi: Mnie nie dacie rady. W tym domu rzą­dzę ja. Robi krok do przodu, potem jesz­cze jeden.

– Stój! – krzy­czy Birna, a męż­czy­zna jest tak bli­sko, że czuć smród z jego ust.

– Za tobą! – krzy­czy Jes­sica, ale za późno. Ciało z sofy wstało i łapie ramię Birny, która upusz­cza pisto­let, ale udaje jej się posłać go kop­nię­ciem pod kanapę.

Jes­sica w tej sekun­dzie podej­muje decy­zję. Odgłos pierw­szego strzału roz­cho­dzi się jak ude­rze­nie w bębenki w uszach i dalej w głąb. Potem drugi strzał.

Jedno ciało ląduje na sofie i rzyga. Inne zwija się w kłę­bek. Poli­cjantki nakła­dają im kaj­danki. W nadaj­ni­kach trzesz­czą głosy. Na miej­sce jedzie karetka, kole­dzy też i wkrótce zapewne media.

Dopiero gdy ciszę prze­ry­wają tylko poje­dyn­cze szlo­chy, sły­szą coś jesz­cze.

– Jest tu jakieś dziecko? – pyta Birna. Wło­żyła pla­sti­kowe ręka­wiczki i bada zakrwa­wioną kobietę, która przy­naj­mniej prze­stała się śmiać. Kobieta kręci głową.

Jes­sica zgina kolano parę razy, żeby prze­ko­nać się, czy da radę iść. Z dziur po poci­skach w sufi­cie sypią się tro­ciny. Jes­sica prze­łazi przez ciało męż­czy­zny na kana­pie, który prze­stał szlo­chać i być może zasnął.

Göran też zawsze w końcu zasy­piał. Naj­le­piej, gdy miał na knyk­ciach krew mamy.

– Gdyby mnie tak nie bolało, tobym cię tak sko­pała, że by ci kiszki wywa­liło – mówi, kule­jąc, gdy zmie­rza do kuchni. Pisk raz jest, raz go nie ma. Zza drzwi brud­nej kuchni wydaje się wyraź­niej­szy.

– To chyba pies – mówi Jes­sica, uchy­la­jąc drzwi. W pra­wie ciem­nym pomiesz­cze­niu jest jedy­nie szparka mię­dzy szybą a kocem, który zatrzy­muje świa­tło dnia.

Oczy jej łza­wią od woni sików i kału.

I od widoku skraj­nie zanie­dba­nego zwie­rzątka, które ledwo może unieść łepek.

Nie powinna, a jed­nak wyciąga rękę.

– Już dobrze – mówi, głasz­cząc uba­brane ucho szcze­nię­cia. – Zaraz cię stąd zabie­rzemy.

Kobieta odjeż­dża karetką. Dwaj pozo­stali radio­wo­zem.

Opusz­cza­jąc osie­dle, Jes­sica i Birna naty­kają się na auto redak­cyjne „Gaskas­sen”.

– Chyba nie wszy­scy dzien­ni­ka­rze są bez­na­dziejni – mówi Jes­sica w reak­cji na gry­mas Birny i szczy­pie ją w kolano. – Odzy­wał się do cie­bie ten… jak mu tam? Blom­kvist. Mikael Blom­kvist, prawda?

– Prze­stań, nic nie było mię­dzy nami.

– Nie powie­dzia­łam, że było.

– No to nie pytaj o niego – mówi Birna. Imię Mika­ela zawi­sło w powie­trzu, jak zawsze, gdy o nim mowa. Poja­wił się. I się zmył. Ina­czej nie będzie.

Jadą do wete­ry­na­rza przy otwar­tych oknach w samo­cho­dzie. Fetor bijący od pie­ska jest nie do znie­sie­nia. Jes­sica zawi­nęła go w koc. Oby się oka­zało, że tylko śpi, bo może już nie żyje.

– Co za cho­lerni ludzie – odzywa się Jes­sica. – Zabi­jają się, to niech im będzie, ale żeby tak trak­to­wać szcze­nię?

Birna kła­dzie rękę na jej ramie­niu i zosta­wia, to taka zapora prze­ciwko obra­zom, dźwię­kom, smro­dom i gło­som. Jesz­cze będą musiały prze­żu­wać cały ranek z tą hołotą, no i z sze­fem.

Hans Faste już dzwo­nił. Birna powie­działa, że nie mogą roz­ma­wiać, a więc dzwoni jesz­cze raz. I jesz­cze. Ledwo zdą­żyły wyjść spod prysz­nica, zmyć z sie­bie krew i odchody, a potem się ubrać, kiedy już stoi w ich pokoju i domaga się raportu. W cza­sie teraź­niej­szym, pro­szę!

– Jedziemy na wezwa­nie, zasta­jemy awan­turę, powstaje groźna sytu­acja, męż­czy­zna miota groźby i przed­mioty, a więc Birna sięga po broń, ostrzega go, ale zostaje nie­spo­dzie­wa­nie zaata­ko­wana od tyłu przez czło­wieka, który wybija jej z ręki pisto­let – mówi Jes­sica.

– Z ręki – odzywa się Faste i patrzy na Birnę – nie trzy­masz broni obu­rącz?

– E… tak, no trzy­mam, ale zasko­czył mnie ten czło­wiek za moimi ple­cami.

– Kto to jest?

– Gość, który spał na kana­pie.

– Czyli jesteś tak zasko­czona, że upusz­czasz broń służ­bową? – pyta szef.

– Tak, ale udaje mi się wko­pać ją pod kanapę.

– Pro­szę, jaka zręczna.

Jak zawsze sły­chać w jego gło­sie drwiący ton, Faste naj­wy­raź­niej już uznał, że fał­szy­wie oce­niły całą sytu­ację. Cze­pia się słów, pró­buje zna­leźć jakiś słaby punkt. Nic by go tak nie ucie­szyło, jak służ­bowe uchy­bie­nie z ich strony.

– Birna działa pra­wi­dłowo – odzywa się Jes­sica, a Faste znów patrzy na nią. – W tym momen­cie oce­niam, że sytu­acja jest na tyle poważna, że dwu­krot­nie strze­lam w sufit.

– Raz by nie wystar­czyło? A skąd pew­ność, że nikogo nie ma na pię­trze?

– Bo to par­te­rowy dom.

Trwa słowna prze­py­chanka, wresz­cie Faste koń­czy obiet­nicą zba­da­nia tej sprawy.

– Bar­dzo dobrze – odpo­wiada Jes­sica – może będzie szansa przed­sta­wić prze­bieg zda­rzeń komuś bez­stron­nemu.

Faste obcho­dzi biurka, pod­nosi papiery, pochyla się i przy­gląda się z bli­ska zdję­ciu Stu­rego, kota Birny, wresz­cie staje przed oknem i patrzy na rzekę.

– Tylko cho­dzi o to – odzywa się – że podobno jed­nemu z nich gro­zi­łaś, kiedy znaj­do­wał się w sytu­acji przy­mu­so­wej.

– Co? Co chcesz przez to powie­dzieć?

– Gro­zi­łaś mu „sko­pa­niem, że by mu kiszki wywa­liło” – odpo­wiada Faste i widać, że jest zachwy­cony.

Patrzy na nar­cyzy roz­kwi­ta­jące na nad­rzecz­nej pro­me­na­dzie i trzy­ma­jąc ręce sple­cione z tyłu, roz­ko­szuje się poczu­ciem wła­dzy. Powi­nien pocie­szać, współ­czuć, a przy­naj­mniej oka­zać soli­dar­ność, ale gdzie tam. I jesz­cze odwra­ca­jąc się do nich, nuci jakąś wesołą melo­dyjkę.

– A więc dal­sze postę­po­wa­nie wykaże, co tam się wyda­rzyło naprawdę. Mała suge­stia z mojej strony: nie pomi­jaj­cie żad­nych szcze­gó­łów, bo zwy­kle i tak wycho­dzą na jaw.

Oddala się. Birna otwiera okno, żeby wywie­trzyć pokój po tym zgre­dzie.

– Nucą tylko psy­cho­paci i gospo­dy­nie domowe – mówi. – A on to która kate­go­ria, jak uwa­żasz?

– Ja już tego wytrzy­muję – wzdy­cha Jes­sica. – Skła­dam wypo­wie­dze­nie.

– Prze­cież on wtedy wygra.

Jes­sica wie, że Birna ma rację, ale jed­nak. Przed­tem praca była dla niej jakimś wen­ty­lem. Miej­scem, gdzie mogła ode­tchnąć pełną pier­sią. Odkąd poja­wił się Faste, nie wia­domo, co jest gor­sze. Chore ese­mesy od ojca jej dzieci czy tak zwane kie­ro­wa­nie zespo­łem przez Fastego.

Dzwoni tele­fon. Żadna z nich się nie rusza, żeby ode­brać.

– Chodź – mówi Birna. – Faste niech sobie mówi, co chce. Idziemy do Statt, zoba­czymy, czy już otwo­rzyli ogró­dek. Zabiorę lap­topa. Możemy na nim napi­sać raport.

– To ty już idź, zaraz za tobą przyjdę – odpo­wiada Jes­sica i odbiera.

7

samo­chód na pobo­czu. Czło­wiek w potrze­bie. Karetka już odje­chała. Według dzwo­nią­cego to nic groź­nego.

– To dla­czego pan dzwoni? – pyta Jes­sica trzy­dzie­sto­sied­mio­let­niego dobrego czło­wieka, Fre­drika Berga, który chrząka do słu­chawki.

– Ten czło­wiek, Kurt-puszka, no wie pani, ten, co zbiera… no więc zasta­łem go nie­przy­tom­nego, ale potem się obu­dził i cią­gle powta­rzał, że widział wilki przy sta­rym wysy­pi­sku. Pomy­śla­łem, że powin­ni­ście wie­dzieć. Lapoń­czycy… zna­czy Saamo­wie aż za bar­dzo lubią strze­lać do dra­pież­ni­ków.

Jes­sica Har­nesk wzdy­cha w myślach. Faj­nie byłoby pójść na piwo, ale wilki w pobliżu mia­steczka to nie­cie­kawa sprawa. Tak więc dzię­kuje męż­czyź­nie za infor­ma­cję.

Tym razem to Birna czeka na rogu od strony rzeki.

– Gdy­byś tylko wie­działa, jak ja mało słońca zazna­łam w życiu. Chmury popio­łów i wybu­chy wul­ka­nów to mój los.

Jes­sica uzmy­sła­wia sobie, jak mało wie o tej Islandce, cho­ciaż pra­cują ze sobą od paru lat. Podej­mują jakieś próby zbli­że­nia się. Idą we dwie do restau­ra­cji. Oglą­dają razem jakiś film, gdy dzieci poszły już spać. Dobrze im się roz­ma­wia ze sobą, ale zawsze w końcu gadają o pracy.

– Jesz­cze tylko dwie minutki.

Jes­sica korzy­sta z oka­zji, żeby prze­czy­tać nie­chciane ese­mesy, maile, na które powinna dawno odpo­wie­dzieć. Spoj­rzeć na listę nie­ode­bra­nych tele­fo­nów od osób, z któ­rymi nie chce roz­ma­wiać.

Jadą na stare wysy­pi­sko i wtedy wra­cają wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa. Jes­sica spy­cha je tam, gdzie ich miej­sce. Czyli w więk­szo­ści na śmiet­nik.

Przy­sia­dają na schod­kach do daw­nego biura. Spo­kojne miej­sce. Owady brzę­czą, ptaszki ćwier­kają.

– Cza­sem przy­jeż­dża­li­śmy tu z Göranem, żeby postrze­lać do szczu­rów.

– Kto to jest Göran?

– Jeden ze wspa­nia­łych face­tów mojej mamy, chcą­cych ubo­ga­cić nam życie.

Birna wstaje, obcho­dzi to miej­sce. Wyj­muje komórkę. Chowa ją ponow­nie.

– Dobra, gdzie zaczniemy i czego szu­kamy?

– Wil­ków. Tro­pów. Padłych reni­fe­rów i kru­ków.

Ślady opon i świeże śmieci, takie jak zgnie­cione puszki i opa­ko­wa­nia po ham­bur­ge­rach świad­czą o tym, że miej­sce jest wciąż nawie­dzane przez gości. Krążą obie, zbli­ża­jąc się do płotu. Pod­nisz­czone tablice ostrze­gają przed urwi­skiem, ale nie widać żad­nych tro­pów, ran­nych reni­fe­rów ani innych oznak obec­no­ści dra­pież­ni­ków.

Dostrze­gają ją jed­no­cze­śnie. Na kola­nach, jakby się modliła, ale dobrze widoczna u stóp stro­mi­zny.

– O kurwa – mówi Jes­sica, zakry­wa­jąc usta. Nie­do­brze jej się robi na myśl o tru­pie kobiety, a jesz­cze bar­dziej o sprawcy. Chcia­łaby odje­chać, prze­ka­zać sprawę komuś innemu, powie­dzieć to, czego jej nie wolno, czyli nie wytrzyma, nie potrafi. Wrzesz­czeć, że ma dość i chce do domu, do dzieci. Wtu­lić twarz w ich gład­kie szyjki. Zamknąć się z nimi w domu, przed świa­tem. Jed­nak obok stoi Birna z miną, jakby nic się nie stało. Może nawet jest tro­chę pod­eks­cy­to­wana? Dziw­nie nabu­zo­wana.

– Ścią­gnij karetkę i posiłki – mówi Birna. – Ja pójdę po lor­netkę.

Twarz kobiety jest odwró­cona, więc nie da się stwier­dzić, czy jest mar­twa, czy tylko stra­ciła przy­tom­ność. Jeśli jest choćby mini­malna szansa, że jesz­cze żyje, to nie wolno jej zmar­no­wać. To nie tak, że nie wyczuwa stra­chu u Jes­siki albo że sama go nie czuje. Chwilę roz­waża za i prze­ciw, w końcu decy­duje, że się da.

– Pój­ście naokoło zabra­łoby za dużo czasu – mówi. Krzywy płot nie chroni na tyle, żeby nie dało się wyjąć z niego jed­nego słupka i prze­leźć na drugą stronę. – Idziesz? – pyta. – Da się przy­zwy­czaić do wyso­ko­ści, byle nie patrzeć w dół. Można się przy­trzy­mać wysta­ją­cych gałęzi.

Nogi Jes­siki chcą zawra­cać i odbiec, ale robią krok w stronę urwi­ska. Odpada jakiś kamień. Jes­sica patrzy za nim, jak leci w dół, odbi­ja­jąc się od stro­mi­zny.

– Ja uwa­żam, że powin­ny­śmy iść naokoło.

– To idź – odpo­wiada Birna i zaczyna się zsu­wać po zbo­czu.

W przy­pły­wie odwagi Jes­sica rusza za nią.

Przy­trzy­mują się mło­dych brzó­zek, korzeni i kamieni. Na ostat­nim odcinku zsu­wają się, aż w końcu stają na nogi.

Ciało jest nie­ru­chome. To młoda kobieta. Jes­sica szuka oznak życia. Brak jed­nego oka. Kruki ni­gdy nie odpo­czy­wają.

– Czy to nie… – Birna nie koń­czy zda­nia.

– Masz na myśli… tę, jak jej tam.

– Chciała robić z tobą wywiad, kiedy ostat­nio zatrzy­my­wa­ły­śmy paru z tych przy­tu­la­ją­cych się do drzew.

– Chyba raczej demon­stru­ją­cych w spra­wie kopalni.

– No tak, wszystko jedno. Tylko że wtedy nie była tam w cha­rak­te­rze repor­terki, ale brała udział w demon­stra­cji.

– Potem do mnie dzwo­niła – mówi Jes­sica. – Pra­co­wała w „Gaskas­sen”, chyba miała na nazwi­sko Södergran, i spy­tała, co sądzę na temat nowej kopalni.

– Co jej powie­dzia­łaś?

– Że nie­ważne, co ja sądzę.

– Mogła­byś pra­co­wać na dwo­rze kró­lew­skim. – Birna wyj­muje dłu­go­pis i kartkę.

Ślad na zbo­czu po zrzu­ce­niu ciała jest wyraźny. Gleba wokół wydaje się nie­na­ru­szona. Pokrzywy, perz i inne żywotne formy roślinne nabrały ener­gii, odkąd się ocie­pliło. Jes­sica odgar­nia włosy z czoła dziew­czyny. Jej poli­czek jest miękki jak uszko szcze­niaka.

– Wszy­scy ci męż­czyźni nie­na­wi­dzący kobiet… skąd oni się biorą?

– Co roku rodzą się nowi – odpo­wiada Birna i dalej notuje. Przy­czyna śmierci nie­znana, pra­wie ramię leży pod nie­na­tu­ral­nym kątem, w tyle głowy spora rana, żad­nych innych oznak ura­zów powsta­łych wsku­tek prze­mocy. – Nie zakła­dajmy od razu, że ktoś to zro­bił. Jakiś męż­czy­zna. Mogła spaść. Lub popeł­nić samo­bój­stwo.

Pot spływa jej po ple­cach. Birna ściąga kurtkę i przy­siada na jakimś kamie­niu.

– Ten cały Göran – zaczyna.

– Masz, napij się wody – mówi Jes­sica. – Tu jest jak w kotle.

Dzień jest dłuż­szy od innych, a prze­cież jesz­cze się nie skoń­czył.

Adres. Dwa nazwi­ska. W domu jest tylko ojciec. Pies szczeka. Kot mru­czy. W przed­po­koju pach­nie pie­czo­nym chle­bem. Przy­no­szą tra­giczną wia­do­mość.

– O, witam – odzywa się męż­czy­zna. – W piątki mam wolne. Zapra­szam do środka, już nasta­wiam kawę.

Ma ufne spoj­rze­nie. Świat, jak u więk­szo­ści ludzi, wydaje się pro­sty, bez­pieczny i prze­wi­dy­walny.

– Może­cie też dostać kanapkę – mówi, się­ga­jąc do lodówki.

– Cho­dzi o Ester – wtrąca Jes­sica.

– Domy­śli­łem się. Mówiła, że pew­nie się zja­wi­cie zaraz po połu­dniu.

Wycho­dzi i już wraca, nio­sąc jakieś książki.

– To chyba te.

Pod­suwa im te książki.

– Panie Nil­sie – mówi Jes­sica – my jeste­śmy z poli­cji.

– Mów­cie mi Nisse.

Męż­czy­zna wstaje. Otwiera pie­kar­nik. Odkrawa paru­jące kromki. Nalewa kawę i mówi „pro­szę bar­dzo”.

Miły, przy­ja­zny i pach­nący chle­bem dom zamieni się zaraz w dom żałoby.

Jes­sica zmu­sza się do wypo­wie­dze­nia kilku słów.

Nie jest katem, ale jego posłań­cem.

8

– a jak to do mnie następ­nym razem przyj­dzie poli­cja? Henke znów się dziw­nie zacho­wuje. On coś kom­bi­nuje. Czuję, że tak jest, ale nikt się tym nie przej­muje. Ani jego rodzice, ani nawet moja sio­stra. Prze­ciw­nie, jesz­cze pod­kre­śla, jaki on teraz miły. Może i jest. Wobec nich.

Jes­sica trze oczy, a Birna wygrze­buje paczkę chu­s­te­czek ze schowka.

– Mia­ły­śmy ciężki dzień, ale to nie zna­czy, że coś złego przy­trafi się twoim dzie­ciom. Jak chcesz, to możemy zaje­chać tam i spraw­dzić. Nie że niby coś się stało, ale tak po pro­stu.

Jed­nak jadą do szpi­tala.

– Poga­dajmy lepiej z tym Kur­tem od puszek – mówi Jes­sica. – To, że plótł coś o wil­kach, może zna­czyć, że coś widział, ale bał się powie­dzieć to otwar­tym tek­stem. Wiesz, co to za jeden?

– No pew­nie, wszy­scy wie­dzą.

Pią­tek wie­czo­rem i dzień wypłaty, w dodatku pierw­szy cie­pły dzień wio­sny. Na ostrym dyżu­rze aż tętni. Krew, pot i łzy spły­wają z pacjen­tów i z per­so­nelu. Birna zatrzy­muje pie­lę­gniarkę.

– Gdzie leży Kurt Wikström?

– Został zawie­ziony do Solgläntan, bo mamy dziś pełno. Czuł się dość dobrze. Głów­nie był mu potrzebny prysz­nic. – Pie­lę­gniarka się krzywi. – Poży­czy­li­śmy mu tro­chę ubrań. Jego ciu­chy wyrzu­ci­li­śmy.

Kwa­drans po dzie­wią­tej wie­czo­rem znów są w samo­cho­dzie. Nie, nikt nie zdą­żył poroz­ma­wiać z Kur­tem Vikströmem.

W Solgläntan zbie­racz puszek zjadł i już śpi.

Jes­sica decy­duje, że jutro podejmą ten trop na nowo. Par­kują radio­wóz przy komen­dzie i wła­śnie mają powie­dzieć sobie „cześć” i „do zoba­cze­nia”, gdy Birna pro­po­nuje, żeby poszły na to piwo, na które wcze­śniej się uma­wiały.

Statt w piąt­kowy wie­czór. Kie­sze­nie wizy­to­wych stro­jów pełne pie­nię­dzy z wypłaty; o sto­liku można tylko poma­rzyć. Roz­glą­dają się i już mają wyjść, kiedy kiwa na nie ręką samot­nie sie­dzący męż­czy­zna z tych star­szych.

– Zaraz wycho­dzę, sia­daj­cie, to zała­twię wam coś do picia. Piwo?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Sápmi – Lapo­nia w języku pół­noc­no­la­poń­skim – wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki. [wróć]