39,99 zł
Surowy krajobraz, bezlitosny kapitalizm i mroczne interesy
Pewnej wiosennej nocy mieszkańców szwedzkiego Gasskas budzi potężna eksplozja. Wkrótce potem zostaje znaleziony zamordowany dziennikarz. Mikael Blomkvist, który niedawno przeprowadził się na północ, aby być bliżej rodziny, wplątuje się w niebezpieczną grę. Mimo że zmaga się z własnymi problemami, podejmuje nowe wyzwanie, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo ryzykuje.
W tym czasie Lisbeth Salander znów staje się celem. Jej lojalny sojusznik Plague znika bez śladu, a Svala, jej bratanica, znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Ktoś zna sposób, by zwabić Lisbeth – i ją unieszkodliwić.
Rysie pazury to ósma część serii Millennium – największego sukcesu wydawniczego w historii Szwecji. Trzy pierwsze książki autorstwa Stiega Larssona opublikowano w latach 2005–2007, a kolejne napisane przez Davida Lagercrantza ukazały się w latach 2015–2019.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 371
Jak to zasłyszano
Jak to przedstawiono:
Przed najdalszą gwiazdą na wschodzie,
przed słońcem i księżycem na zachodzie
są góry złota i srebra
kamienie dla ogniska, kamyki ku ozdobie
lśni złoto, srebro się mieni
Szczyty odbijają się w morzu
jarzą się słońca, księżyce i gwiazdy
uśmiechając do swych odbłysków
(Anders Fjellner, fragment saamskiego eposu z 1849 roku, Synowie słońca, tłumaczenie na podstawie szwedzkiego przekładu Björna Collindera)
w piekle jest osobne miejsce dla dyrektorów i inwestorów kapitałowych, owych pływaków wyposażonych w błony między palcami u nóg i ramiona zdolne do latania.
Są jak ptaki wędrowne, które przy gwałtownej zmianie pogody odlatują, ale zaraz pojawiają się następni, stawiają czoło mrozom, zawijają rękawy i zabierają się do roboty, choć wiatr aż świszczy.
To poszukiwacze mający nosa do pieniędzy. I to wielkich, inaczej by sobie nie zawracali głowy.
Są jak jasnowidzący, gdy przykładają ucho do skały i mówią „tutaj”. Tu jest takie bogactwo, że nikt nie będzie mógł zgłosić sprzeciwu.
A gdy się okazuje, że jest po zabawie, bo żyła została wyczerpana albo spadły ceny metalu, to nie oni muszą stawać przed ludźmi wypełniającymi stołówkę zakładową, by im oznajmić, że przyszły ciężkie czasy. Do tego mają działy HR. Sami są wtedy daleko stamtąd. Daleko od zatrutych cieków wodnych i zatrutej gleby, od bezrobotnych górników, którzy nawdychali się skalnego pyłu, azbestu i oparów oleju napędowego.
Tymczasem dyrektorzy i inwestorzy są już w drodze do następnych miejsc eksploracji przez spółki o nowych nazwach.
Spółki z nowymi zarządami i pieniędzmi, którymi mogą wymachiwać przed politykami. Znów ustawiają się w roli bohaterów, którzy rzadko zaludnione okolice wyniosą na wyżyny ekonomiczne, bo stworzą miejsca pracy i natchną ludzi wiarą w przyszłość.
jest noc. Kilka stopni poniżej zera, chociaż maj zdążył zagościć na dobre. Zmrożona trawa trzeszczy pod nogami, gdy mężczyzna obiera drogę przez las, mając przed sobą cel znajdujący się paręset metrów w górę rzeczki Njakkaure. Przepływa ona obok zamkniętej kopalni Gasskas, przez tutejszych zwanej Dziurą.
W świetle księżyca budynki i piętrzące się hałdy odpadów kopalnianych przypominają opuszczoną wioskę alpejską. Ze swego miejsca mężczyzna nie widzi samej Dziury, zresztą nie w tym rzecz.
Przechodzi go lekko nerwowy dreszcz, ale przecież ma swoje lata i wie, co robi, tylko najpierw musi trochę odpocząć. Ściąga plecak, rozkłada stołeczek i z plecaka wyławia termos.
Po wypiciu paru kubków kawy odzyskuje siły. Tętno jest miarowe, powietrze przyjemne.
Z kryjówki pod świerkiem wyciąga kajak, który leżał tam od zeszłego roku. Nie zrobił nim zbyt wielu wycieczek. W gruncie rzeczy tylko jedną. Teraz wypatruje, czy znajdzie na dnie jakieś uszkodzenia. Następnie ściąga kajak na wodę i przywiązuje na chwilę do drzewa, żeby wyrównać oddech.
Woda chlupie lekko przy kadłubie, gdy odpychając się wiosłem, mężczyzna wypływa na rzeczkę. Teraz może przez paręset metrów spokojnie sunąć z prądem do mostu.
Historia tego mostu sięga ponoć XVIII wieku. Pod koniec lat 40. zeszłego stulecia, gdy uruchomiono kopalnię, most wzmocniono żelaznymi belkami, które pozwoliły wytrzymać załadowane do pełna wagony wiozące rudę w stronę wybrzeża. Od spodu widać fragmenty starej konstrukcji kamiennej. Idealnie przylegające do siebie proporcjonalne kawałki granitu z czasów, gdy jeszcze cenione było piękno.
Mężczyzna zatrzymuje kajak. Powoli, aby nie stracić równowagi, zaczepia szelki plecaka na pordzewiałej żelaznej pętli i zabezpiecza go, owijając kilka razy grubym drutem. Powinien unieść dwanaście kilo. Pewnie tysiąc dwieście również.
Nawet nastoletnie dzieciaki z młodocianych gangów wiedzą, jak się robi bombę. Niemniej chyba nie wiedzą za wiele o sile rażenia danej ilości materiału wybuchowego. Jeden gram takiego materiału może razić w promieniu dwudziestu metrów. Ten dzisiejszy ładunek jest ponadwymiarowy, bo dostosowany do otwartej przestrzeni. Skutki wybuchu w samochodzie czy zamkniętym pomieszczeniu są większe, a mężczyzna chce mieć pewność, że most naprawdę wyleci w powietrze.
Chciałby móc obserwować eksplozję z pewnej odległości, ale wybił to sobie z głowy. Gdyby przy okazji zginął, to właściwie nic by się nie stało, bo już się nażył. Jednak ma jeszcze kilka spraw do załatwienia, zanim pośle swą duszę w niebiosa.
Podnosi rękę z zegarkiem pod światło swojej czołówki. Dwadzieścia po trzeciej. Robi kilka ruchów wiosłem, żeby nadać szybkość kajakowi, a potem płynie po wiosennej wodzie o temperaturze dwóch stopni aż do miejsca, skąd most za jego plecami będzie niewidoczny.
Ponownie ukrywa kajak pod drzewem. Byłoby dobrze przykryć go gałęziami świerczyny, ale już nie ma siły. Na ostatnim odcinku drogi do samochodu musi kilka razy przystawać. Oddech nie jest nawet sapiący, wręcz zaniknął.
Chłodne prześcieradła dotykają spoconego ciała. Poranna gazeta, przy czytaniu jeszcze jedna filiżanka kawy. Mężczyzna poprawia poduszki za plecami i wyjmuje telefon na kartę.
Kwadrans po czwartej to dla mieszkańców Gasskas dobra pora na pobudkę przy odgłosach wybuchu następnej wojny światowej. Jego własnej wojny. Mężczyzna odkłada telefon, odwraca się do ściany i słucha odległego basowego pomruku.
Szkoda tego dobrego termosu. To jego ostatnia myśl przed zaśnięciem.
A może w ogóle nie spał? Wrócił ból.
Przez moment wydawało mu się, że jest wolny. Skupił się na czymś innym. Stan pobudzenia stępił ostrze bólu, a kaszel zwinął się w kłębek jak syte kocisko.
Teraz znowu rwie go w środku. Po kwadransie udaje mu się powlec do toalety. Sika, przy okazji się goli – nigdy nie był niechlujem – nastawia sobie kolejny dzbanek kawy i czeka na lokalne wiadomości o siódmej.
Kwadrans po czwartej rano doszło do potężnej detonacji słyszalnej i odczuwalnej przez mieszkańców znacznej części Gasskas. Według policji był to bardzo silny ładunek wybuchowy, który uszkodził między innymi most nad Njakkaure, wcześniej wykorzystywany przez samochody transportujące rudę z kopalni.
„Na tę chwilę staramy się zorientować w okolicy i upewnić się, czy nikt nie został poszkodowany w wybuchu. Dopóki nie zostanie ustalona jego przyczyna, kwalifikujemy go jako atak zagrażający bezpieczeństwu powszechnemu” – mówi Hans Faste z policyjnego wydziału przestępczości przeciwko życiu i zdrowiu.
Zawsze to dobry początek, stwierdza mężczyzna i scrolluje internetowe wydanie „Gaskassen”. Mimo wszystko zapowiada się przyjemny dzień.
czyj to pomysł?
Svali, i to z paru powodów.
Pierwszy to Ester Södergran, która jest nowa w redakcji „Gaskassen” i szuka jakiejś ciekawostki. Drugi powód jest taki, że Svala Hirak odbywa w redakcji szkolną obowiązkową praktykę orientacji zawodowej i stara się jej pomóc. A trzeci to ten, że Lisbeth Salander przysłała jej drona pod choinkę.
– Znasz jakieś fajne opuszczone domy? – pyta Ester. – Mogłybyśmy na sobotę napisać reportaż o nawiedzonych miejscach.
– Opuszczonych domów jest pewnie sporo, ale nie wiem, czy w nich akurat straszy – mówi Svala.
Sporządzają listę i wybierają te najbardziej widowiskowe. W gminie takiej jak Gasskas jest sporo niezamieszkanych domów. Większość z nich to budy z płyt wiórowych albo drewniane chaty, które stoją puste z różnych przyczyn. Na przykład właściciel nie ma spadkobierców albo jest między nimi spór, lub też dom jest położony przy ruchliwej drodze, co kiedyś było praktyczne, ale przez co dziś nie da się go sprzedać nawet Holendrom.
Ostatni dom na liście to sanatorium.
Jak wszystkie sanatoria, leży na uboczu, ładnie położone wysoko nad jeziorem.
„W odróżnieniu od Sandträsk, gdzie podobną działalność prowadzono niemal pół wieku, obejmując nią prawie 30 000 osób, sanatorium w Gasskas zajmuje raczej nieznaczące miejsce w historii szwedzkiej medycyny”.
Svala googluje i potem czyta głośno.
„Sanatorium z miejscami dla trzydzieściorga pacjentów zbudowano w 1945 roku głównie po to, by odciążyć Sandträsk przyjmujące uchodźców chorych na gruźlicę. W 1963 roku ostatni pacjenci zostali przeniesieni gdzie indziej. Następnie budynek służył między innymi jako placówka leczenia uzależnień, a podczas wojny w byłej Jugosławii jako ośrodek dla uchodźców. Od przeszło kilkunastu lat stoi pusty. Obecnie, w związku z odludnym położeniem obiektu i jego kiepskim stanem, rozważana jest jego rozbiórka”.
– To musi być sprzed grudnia dwa tysiące dwudziestego pierwszego, bo potem podobno został sprzedany. Jedziemy tam. Jeśli okaże się, że ktoś tam jest, to bardzo dobrze. Może będą wiedzieli, czy straszy – mówi Ester, nie podnosząc się sprzed komputera. Nie przestaje pisać.
Svala patrzy na poważny profil Ester, która jakby zastygła w jakiejś myśli i zawiesiła wzrok daleko za ścianami pokoju.
Podczas paru tygodni praktyki Svali zrodziła się między nimi przyjaźń. Ona jest dla mnie jak siostra, myśli Svala. Starsza siostra, z którą można pogadać i pożartować. Słucha i odpowiada, nie szydząc ani nie pouczając, jak inni dorośli. Wieczorem potrafi przysłać esemesa z pytaniem, co Svala porabia. I uczy ją, dzieląc się tym, co umie.
Svala wręcz zasysa to wszystko. Wymyśla tytuły i składa wstępy do artykułów. Łowi słowa pasujące do ciasnego formatu tekstu.
– O rany, wiesz co, Svala, ja raczej potrafię pisać, ale ty… ty jesteś po prostu artystką słowa! – wykrzykuje Ester.
Jednak najbardziej Svala syci się czym innym. Kiedy Ester mówi:
– O, cholera, spójrz na to zdjęcie, które ci zrobiłam, czy ty masz pojęcie, jaka jesteś ładna?
W poczwarce, która wkrótce przeobrazi się w motyla, coś się wtedy budzi.
W tym, jak sama siebie postrzega, i w tym, jak patrzą na nią inni, nastąpiła zmiana. Przestała być niewidzialna.
Zgodnie ze wskazówkami GPS jadą przez wsie, brzegiem jezior i przez góry, wreszcie docierają do kresu drogi.
Jest nawet tablica. Właściwie dwie. Jedna starsza z nazwą miejscowości, druga nowocześniejsza informuje gości, że to teren prywatny pod nadzorem kamer. W uzupełnieniu drogę przegradza szlaban.
– Co robimy? – odzywa się Svala.
– Parkujemy i idziemy tam.
Dziedziniec z reprezentacyjnym niegdyś gazonem okolonym żywopłotem z jarzębiny i z fontanną sprawia wrażenie równie zapuszczonego jak budynek. Nie ma pojazdów ani ludzi, żadnych oznak, że coś się tutaj dzieje. Stara brzoza złamana przez zimę. Tak samo maszt. W zacienionych miejscach wciąż utrzymują się zaspy śniegu.
– Ani żywej duszy – zauważa Svala.
– Za to więcej komarów – stwierdza Ester, machając rękami.
Svala pozwala jednemu siedzieć na swoim ramieniu, aż się napije do syta.
– Teraz budzą się samice, które przezimowały – mówi. – Na pewno są głodne.
– Całe szczęście, że są przyjaciele zwierząt, na których mogą żerować – odpowiada Ester, zabijając kilka kolejnych owadów.
Szarpią zamknięte drzwi, obchodzą budynki gospodarcze, ale i tam nie udaje im się wejść. Chwilami wydaje się, jakby ze środka dochodziły jakieś odgłosy, lecz kiedy przystają, żeby posłuchać, dobiegają ich uszu jedynie normalne dźwięki przyrody.
Idą dalej na tyły budynku. Okna na parterze zostały zabite płytami wiórowymi. Tu i ówdzie odpada tynk.
– Trudno szukać duchów, kiedy nie można się do nich dostać. Pewnie musimy się poddać, chyba że znajdziemy kogoś, kto nam otworzy – mówi Ester i nagle staje jak wryta. – Słyszysz, to samochód, prawda? Może nie powinni nas zobaczyć. To w końcu teren prywatny.
Biegną w stronę lasu i przystają dopiero po dotarciu do miejsca, gdzie prywatna droga przechodzi w publiczną.
Zza drzew widać samochód redakcyjny. Obok niego stoi mężczyzna i rozmawia przez telefon.
W gruncie rzeczy nie ma w tej sytuacji nic dziwnego. Ester przeskakuje rów i podchodzi do mężczyzny.
– Hej, chce pan, żebym przestawiła auto?! – woła.
Svala nie słyszy odpowiedzi. Stojąc za drzewem, czeka, aż tamten się oddali.
– wciąż nie mogęzrozumieć, dlaczego był taki nieprzyjemny – mówi Ester parę dni później, gdy przeglądają fotki różnych nawiedzonych domów. – Nawet nie zdążyłyśmy zrobić żadnego zdjęcia. Może trzeba pojechać tam jeszcze raz.
Svala ma trochę inny pogląd. „Nieprzyjemny” to niewłaściwe określenie.
Do tej pory się nie wypowiedziała w tej sprawie. Nie rozpoznała go jako konkretnego człowieka, zresztą nieważne, bo chodzi o ten sam typ. Może ździebko wyżej od tego przegrywa Plastpedera, jej byłego ojczyma, który pozował na prawdziwego gangstera.
Plastpeder był troglodytą, a gdyby, za przeproszeniem, użyć porównania z wymarłymi rasami, to ten gość był neandertalczykiem. Zlecającym mu zadania. Kiedyś, poprawia się zaraz w myślach. Bo wprawdzie tamto ścierwo zostało wyeliminowane, nie znaczy to jednak, że nie ma ich więcej. Na liście Svali wciąż figurują niezałatwione nazwiska i sprawy. Osoby, które bezpośrednio albo pośrednio przyczyniły się do śmierci jej mamy. Svala odkreśla rzędy przy linijce, kolumny oznacza krzyżykami. Z pięciu ewentualnych kolumn istotne są dwie: „Żyje” i „Nie żyje”.
Neandertalczykami rządzą inni. Małpoludy, marynarki klubowe, sygnety. Najwyżej stoją garniturowcy. Zintegrowani ze społeczeństwem, bo dzięki swoim pieniądzom mogli wskoczyć do pociągu zmierzającego ku industrialnej przyszłości. Zasiadają w różnych panelach i wypowiadają się w gazetach o znaczeniu merytokracji. Mając na myśli, że mniejszości, czyli rdzenne narody, ekolodzy i inni dogmatyczni aktywiści nie powinni przeszkadzać tym, którzy wiedzą, w jaki sposób powinna rozwijać się Szwecja.
I w tym momencie pojawia się pomysł Svali. Opowiada o dronie, który Lisbeth Salander przysłała jej pod choinkę z dołączonym pozdrowieniem:
Od ciotki dla Svali. Przydaje się do śledzenia.
Svala opowiada, że zdjęcia robione z góry są naprawdę cool, zwłaszcza w zapadającym zmierzchu, i Ester połyka haczyk.
– Mogłabym pewnie zacytować coś z innych artykułów na temat sanatorium. Albo zadzwonić do Eliny.
– Eliny Bång?
– Właśnie, do wróżki z Ensamträsk, sama się tak nazwała. Niezłe pseudo artystyczne.
Tym razem wjeżdżają na leśną drogę parę kilometrów na zachód od sanatorium. Zamiar jest taki, aby je obejść, a potem wdrapać się na pobliską górkę.
– Mam nadzieję, że będzie to warte naszego wysiłku. Bo chyba wypróbowałaś wcześniej ten dron? – pyta Ester, gdy sapiąc, wchodzi pod górę.
Owszem, wypróbowała, ale tylko na podwórku przed domem. Kilka kwestii domaga się wyjaśnienia, a przecież artykuł ma się ukazać już następnego dnia. Ze skały jest widok na budynek sanatorium, to warunek, aby dron reagował na polecenia. Bo rozbije się, jeśli kontakt się urwie.
Poza tym sytuacja wygląda korzystnie. Ostatnie promienie słońca tworzą coś w rodzaju złotej kopuły nad dachem budynku, podczas gdy czerń ziemi będzie się odcinać jak upiorny cień. Svala mogłaby opowiedzieć co nieco o obecności zmarłych i energii, która nigdy nie opuszcza uniwersum, ale daje sobie z tym spokój. Aż tak dobrze się nie znają z Ester.
Dron startuje. Brzęczący insekt leci w stronę celu.
Svala kieruje tak, by okrążył szybko gmach i wrócił na skałę.
Obecność zmarłych to jedno. Gorsi są żyjący.
Gdy Ester proponuje, żeby zejść i podejść do budynku, Svala odmawia. Opuszczone budynki nie miewają kamer monitoringu ani krat za zabitymi oknami. Tutaj na pewno są ludzie.
– Muszę wracać do domu, obiecałam nakarmić psy. Moi wujowie wychodzą wieczorem.
Wracają do Gasskas i potem do Björkavan. Svala zachodzi do psiarni i zabiera Kallaka do swego pokoju. Największego i najbardziej złaknionego pieszczot. Pies układa się u jej nóg. Svala przenosi zdjęcia z pamięci USB do laptopa. Wybiera dwa do publikacji i wrzuca do Photoshopa.
Z dołu nie było widać okien w dachu. Ostrość jest dość kiepska i dopiero w powiększeniu da się dostrzec sylwetki ludzi.
Zamyka laptop. Przez chwilę siedzi, tylko patrząc przez okno na podwórko. Życie Svali stało się pod wieloma względami lepsze. Od jesieni mieszka u swoich wujów, w domu rodzinnym Mamamärty. Dostała jej pokój i jej łóżko. Nocą wychodzi popatrzeć na gwiazdy, na zorzę polarną, księżyc i przelotne ruchome cienie nad podwórkiem. Nie ma czego się bać, za to jest wiele tęsknot.
Z początku czerpała z tego jakąś pociechę. Ona wołała, Mamamärta odpowiadała. Teraz jest odwrotnie. Svala najczęściej nie odpowiada. Mamamärta to żałoba, którą należy konsumować po kawałeczku, bo łatwo się udławić.
Zrobiło się późno, ale Ester nie śpi i od razu odbiera, jakby czekała na jej telefon.
– Jakość fotografii jest niestety zbyt kiepska – mówi Svala. – Będziesz musiała skorzystać ze zdjęć z domeny publicznej.
Słychać, że Ester pisze. Svala pyta ją, co takiego.
– To jakaś chora sprawa, ale sanatorium jest własnością Mimer Mining.
Svala pyta, co to za jedni.
Słychać stuk klawiszy, Ester odpowiada dopiero po chwili.
– To spółka matka Sveagruv AB, która ma zgodę na próbne odwierty przy nowej kopalni. Jeśli wysadzimy ich w powietrze, to może nic nie wyjdzie z ich planów. E, żartowałam, ale bardzo to ciekawe, prawda?
– Skąd masz tę informację? – pyta Svala.
– Od Antego, to mój kumpel. Studiuje jakiś dziwny kierunek na politechnice w Luleå i jest diabelnie dobrym hakerem. Nawiasem mówiąc – ciągnie – chyba przyjdziesz na jutrzejsze zebranie? Nie zapomnij transparentu, będzie potrzebny w sobotę. Jeśli zechcesz, to potem pójdziemy na pizzę. Mam pewien pomysł i chciałabym go obgadać. Może nie jest najprostszy, ale… zresztą zrobimy to jutro. Przyjemnych snów, mój ty kwiatuszku.
Mój ty kwiatuszku. Svali robi się ciepło od tych słów.
– Wzajemnie – odpowiada.
Zebranie u Petry o 18.00. Obecność obowiązkowa.
wiadomość na grupie czatowej. Nie ma sensu wracać najpierw do domu. Svala siada w dyskretnym miejscu w bibliotece, wyjmuje notes i czyta swój ostatni tekst. Najpierw pojawiają się pojedyncze słowa, zapisane w wersach stały się wierszem, a teraz przekształcają się w zdania, które dziewczynka skleja w opowiadania. Każde ma jakiś tytuł. Nikt poza nią nie czytał tego i pewnie nie przeczyta. Svala traktuje te zapiski jako rodzaj zabezpieczenia albo świadectwa życiowego.
Czekają do kwadrans po szóstej. Piją herbatę i jedzą herbatniki. Oprócz tej samej grupy co zwykle są jeszcze trzy osoby, ale wciąż brakuje Ester Södergran. Svala sprawdza komórkę. Nie ma żadnego nowego esemesa.
– Może ktoś do niej zadzwonić? – pyta Petra, nalewając herbatę do dzbanka.
Ester nie odbiera, więc zaczynają zebranie.
– Jak widzicie, przyszły posiłki. Simon i Levi, tylko się zetknęliśmy w kafejce, więc może się krótko przedstawicie?
Levi Grundström mówi „hej” i podaje swoje imię i nazwisko. Potem dodaje, że jest starym dziadem i uważa, że wykonują dobrą robotę. I jeszcze, że może będzie mógł się jakoś przyczynić. W jaki sposób – to pozostaje niejasne, a gdy już dochodzi do kropki, wstaje ten drugi. Rozgląda się, jakby chciał wywrzeć wrażenie na każdym z osobna, i zatrzymuje wzrok na Svali.
– Na imię mi Simon, w zeszłym roku wróciłem w te strony, żeby w Luleå studiować technologie rozwoju energii. Widzę w tym możliwość przeniknięcia do samego serca świata przemysłu. Mam nadzieję, że moja wiedza wam się przyda. Osobiście uważam, że powinniśmy przeciwstawić się niszczeniu przyrody przez kapitalistów. Jeśli trzeba, to nawet fizycznie.
Simon siada. Dostaje spontaniczną owację. Nalewają mu więcej herbaty, a Svala rozumie ich, czyli Petrę i pozostałych. Spojrzeniami pełnymi podziwu pieszczą jego brązowe kręcone włosy. Simon jest nie tylko przystojny, ma też charyzmę. I sposób bycia naturalnego lidera, który przenosi ich z poziomu przedszkola na poziom sali konferencyjnej zarządu. Gdy jego spojrzenie znów zatrzymuje się na jej oczach, Svala nie odwraca wzroku. Dostrzega w nim bliźniaczą duszę.
– Pierwszy punkt naszego zebrania to demonstracja w weekend – ciągnie Petra. – Tak jak postanowiliśmy zeszłym razem, trzeba zrobić coś więcej, niż tylko przywiązywać się do drzew i rozwieszać transparenty. Nawet dziennikarzom nie chce się już przychodzić. Nam też ledwo, ledwo.
– Mogę coś powiedzieć? – przerywa Simon.
Tym razem nie wstaje.
– Wiem, że wykonaliście świetną robotę przy nowej kopalni. Dzięki waszym protestom oczy społeczeństwa skierowały się na Sápmi1, również w kontekście hodowli reniferów. Ta bitwa nie jest jeszcze przegrana, ale zanim ruszy budowa, proponuję skupić się na starej kopalni zamiast na nowej.
– Na Dziurze? – pyta ktoś.
– Właśnie. Przy Dziurze teraz się sporo dzieje. Ponoć i w tamtejszych hałdach, i pod ziemią jest całe mnóstwo niewykorzystanych zasobów. Jeśli faktycznie zamierzają ponownie uruchomić kopalnię, to naprawdę będzie przeciwko czemu protestować. Bo cały rejon jest tykającą bombą ekologiczną.
– Zgadzam się z tobą – odzywa się Levi Grundström. – Dość tych szaleństw. Tę kopalnię należy poddać skuteczniejszej remediacji, zamiast pogarszać sytuację poprzez nowe drążenie.
Svala słucha i rozmyśla. Wszyscy oni są od niej starsi. Siedzą w tym od dawna, podczas gdy ona jest przy nich jak pisklak próbujący swoich skrzydeł.
– To chyba dobrze, że wykorzystują istniejące już zasoby? – pyta i spada na ziemię. – Mam na myśli, że zamiast uruchamiania nowych kopalni?
Simon patrzy na nią tak, jak rodzic spoglądałby na naiwne dziecko.
– Tak, można by tak sądzić, tylko że nawet stare kopalnie wymagają nowej infrastruktury. Obudziliśmy się wszyscy, kiedy most wyleciał w powietrze. Nie ma mostu, nie ma pociągów towarowych z rudą. Teraz trzeba ją będzie transportować drogą lądową. Do tego drogi muszą stać się lepsze i musi ich być więcej. W dniu, gdy powstanie ta infrastruktura, otworzy się droga do budowania nowych kopalń. Innymi słowy, Dziura nie oznacza końca, tylko nowy początek. Co wy na to? Wysadzenie w powietrze mostu to genialne posunięcie, prawda?
Zapada cisza.
Członkowie grupy – jest ich dziewięcioro, nie licząc Simona – patrzą po sobie. To on?
– Co proponujesz? – odzywa się w końcu Petra.
– Może zabrzmi to drastycznie, ale pomyślcie tylko, w zasadzie moglibyśmy wysadzić w powietrze cokolwiek, co w sposób bezpośredni lub pośredni zagraża klimatowi, przyrodzie albo nam, ludziom. Zamachy tego rodzaju są rzadkie, a więc nikt ich nie zakłada. Weźmy na przykład fabrykę baterii w Skellefteå. Naprawdę myślicie, że mają oko na każdego robotnika z osobna albo stolarza, elektryka czy urzędnika, który przychodzi tam do pracy i odchodzi? Tam jest zatrzęsienie podwykonawców i innych firm, których personel podlega stałej wymianie.
– Chcesz powiedzieć, że mamy wysadzić w powietrze fabrykę baterii? – pyta Petra.
Tego Simon nie mówi. Przynajmniej nie teraz.
– No, mam nadzieję – mówi Petra i w odpowiedzi dostaje od niego gniewne spojrzenie. – Jestem zdania, że możemy zrobić coś więcej niż dotąd – ciągnie Petra – ale w żadnym wysadzaniu w powietrze nie będę uczestniczyć. Mogliby zginąć niewinni ludzie. Grupą Baader-Meinhof raczej nie jesteśmy.
Po zebraniu, na ulicy, wszyscy się rozchodzą.
Svala i Levi Grundström idą w tę samą stronę. Mężczyzna w pewnym momencie się chwieje. Wydaje się, jakby go coś bolało. Svala wsuwa mu rękę pod ramię.
– Ech, te cholerne oblodzenia. A przecież mamy maj – mówi.
Za nimi idzie ten cały Simon. Dogania ich. Pyta Svalę, czy wraca do domu. Levi skręca w inną stronę.
– Mogę cię podrzucić – mówi Simon.
Gdziekolwiek, myśli Svala, ale odpowiada, że może się przejść. Rozgląda się ostatni raz za Ester, która najwidoczniej zapomniała także o pizzy.
– Wskakuj – mówi Simon, po czym wiezie ich w kierunku Björkavan, tak nazywa się druga strona Björkberget. To od wyżłobienia, które rzeka zrobiła w skale tuż przed bystrzem.
Przez okno pachnie świerkiem. Skórzane siedzenia są zimne. Simon włącza radio, krajobraz przelatuje, nie widać żadnych szczegółów ani końca.
– Skąd wiesz, gdzie mieszkam? – pyta Svala na wszelki wypadek.
– Bo ja wiem prawie wszystko – odpowiada Simon, mrugając do niej. – Żartuję, spytałem Petrę.
Skręca z drogi na wjazd przed dom. Nad podwórkiem świeci księżyc. W kuchni pali się światło. Svala chwyta za klamkę.
Kallak szczeka, a suka wyje.
Dziewczyna mówi, że chyba już powinnam i że dziękuję za podwiezienie.
– Ty masz w sobie coś – odzywa się Simon.
Svala nie wie, co ma na to powiedzieć.
– Jesteś taka dojrzała, mimo że młodziutka. Ile ty masz lat, szesnaście? Siedemnaście?
– Niedługo czternaście – odpowiada Svala i pogłaśnia radio.
My daddy was an astronaut
That’s what I was often taught
My daddy went away too soon
Now he’s living on the moon
– Co to za grupa ta Baader-Meinhof? – pyta.
– Niemiecka skrajnie lewicowa organizacja, której członkowie dla swoich przekonań byli gotowi poświęcić zarówno siebie, jak i innych ludzi. W zasadzie to nie inaczej niż ty i ja. Chyba że ty wolałabyś obejmować drzewa i machać flagami?
Nakrywa ręką jej dłoń. Svala nie wie, czy ma ją odsunąć, czy coś by przez to straciła, czy czegoś uniknęła.
– Tak czy inaczej, widzimy się w sobotę – mówi Simon. – Czy ktoś poza mną ma samochód?
– Ja mam – odpowiada szybko Svala. – To znaczy, no tak, mam samochód.
Jest na tyle ciemno, że nie potrafi dostrzec, co Simon o niej myśli. Przypuszczalnie wydaje mu się śmieszna. Niespełna czternastoletnia dziewczynka, która próbuje zaimponować dorosłemu facetowi.
– Dobrze – odzywa się Simon. – Może nam się przydać. Jutro do ciebie zadzwonię.
Jeden z wujów stawia jej jedzenie na stole. Pyta, gdzie była.
Svala, jedząc odgrzane pyzy, mówi mniej więcej, jak było.
Wuj prosi, aby się odzywała, gdy coś się dzieje. Pyta, kto ją przywiózł do domu.
Ten Simon, myśli Svala, gasząc lampę. Widzi go przed sobą. Jego ręce, którymi gestykuluje, gdy mówi. Sposób, w jaki na nią patrzy. Włosy opadające na czoło.
Zapala ponownie lampę i kończy pisać tekst. Składa kartkę w maleńki kwadracik i wtyka go do małpki, jej pluszowego sejfu.
Jutro do ciebie zadzwonię.
gdyby w osiemdziesięciojednoletnim życiu Kurta Vikströma szukać jakichś dobroczynnych momentów, to może tego, że początki lata przyniosły nieco ciepła. Zima była długa i cholernie mroźna. Mało nie zamarzł.
Pospawszy chwilę, otwiera drzwi samochodu i powoli gramoli się z fotela. Ból wędruje. Najgorszy w tym momencie jest w prawej nodze.
Za parę godzin będzie się rozkoszował codziennym gorącym posiłkiem. Mężczyzna jedzie do centrum osiedla, korzysta z toalety na stacji benzynowej OKQ8 i parkuje przed Stadshotellet, potocznie zwanym Statt.
Choć zima rozluźniła swój chwyt dopiero co, to przypominają o sobie wybory, które odbędą się jesienią.
– Obniżymy akcyzę na paliwa, żeby zwyczajnych ludzi było stać na dojazd do pracy własnym samochodem. Zmiany klimatu to są mity socjaldemokratów. Nasi emeryci zasługują na to, żeby było im co najmniej tak dobrze jak przestępcom i imigrantom. Jakość ochrony zdrowia Szwedów musi mieć pierwszeństwo przed zapomogami dla uchodźców.
Przyjaciele Szwecji klaszczą w ręce, a Kurt klnie.
– Cholerni neonaziole – mruczy i potyka się. Przydałaby się laska. A nawet rolator.
Jego zwyczajowa rundka między koszami na śmieci na pieszym trakcie trwa dłużej niż zwykle, a przychód z niej okazuje się marny. Osiem puszek i dwie półlitrowe butelki to na pewno nie majątek. Nie wystarczy na zatankowanie samochodu ani napełnienie żołądka, ale Kurt nigdy nie rozumuje w ten sposób.
W swojej torbie na kółkach umieszcza rzeczy, które dla innych są śmieciami. W jego oczach są to skarby, które starannie układa, wypełniając torbę do ostatniego miejsca, i wtedy robi się pora, żeby wracać do samochodu.
Kwit parkingowy wkłada do schowka, gdzie trzyma swoją księgowość. Skarby wciska do plastikowej torby i kładzie na inne podobne, wypełniające bagażnik i wszystkie siedzenia z wyjątkiem fotela kierowcy z zagłębieniem dostatecznie dużym dla jego ciała.
Normalnie Kurt robi w ciągu doby trzy takie kursy między centrum i nieczynnym już wysypiskiem, gdzie obecnie pomieszkuje, jednak dziś jest na to za bardzo zmęczony. Zapada wieczór, ale nie noc. Słońce, które w ciągu ostatniego półrocza prawie wcale się nie przesuwało na horyzoncie, teraz swawoli. Drzemie przez parę godzin, by potem znów żywo zaiskrzyć.
Być może przysnął na chwilę, ukołysany miłym ciepełkiem powstającym wtedy, gdy bakterie i robaki przegryzają się przez zawartość jego toreb. Nagle budzi go odgłos zbliżającego się samochodu, który wjeżdża pod górkę.
Jego auto stoi za barakowozem, w którym kiedyś mieściło się biuro kierownika wysypiska. To było dawno temu, ale dla Kurta Wikströma prawie jakby wczoraj.
Auto, podobnie jak Kurt, przeżyło swoje. Widziało lepsze czasy. Tu wtapia się między inne rupiecie, które ludzie wciąż zwożą mimo zakazów. Kurt szybko wciska blokadę drzwi, osuwa się jak najniżej i nakrywa głowę torbami.
– Fajna bryka.
To młody, pewien siebie głos. Kopnięcie w blachę. Szarpnięcie klamką.
– Zostaw samochód, wyciągnij ją, żebyśmy już mieli to za sobą.
– Chyba można się najpierw zabawić.
Najpierw? Schowany, na ile to możliwe, Kurt czuje mocny ucisk serca.
– Chcemy tylko trochę pogadać – mówi jeden, gdy dziewczyna protestuje.
Śmieją się. Fajna zabawa. Przecież to piątek. Chcą ją tylko trochę postraszyć. Takie bojące się laski smakują najlepiej. He, he. Nie awanturują się i na wszystko się zgadzają, ona też się nie awanturuje. Podtrzymywana przez silne młodzieńcze ramiona idzie posłusznie, powłócząc nogami.
Kurtowi przychodzi do głowy, że powinien. Może. Przeszkodzić im w tym, cokolwiek robią. Zachować się odpowiedzialnie. Cofnąć czas. Naprawić. A jednak nic nie robi. Jak zwykle. Odsuwa jedną torbę i słyszy, jak odchodzą. Wyciąga głowę, żeby widzieć, i domyśla się, dokąd idą. Podczas rekultywacji wysypiska doszło do osunięcia ziemi. Przed urwiskiem stoi teraz płot.
Podąża wzrokiem za ich sylwetkami, za dziewczyną, którą popychają do krawędzi.
Brakuje mu tlenu. Kurt maca dłonią, szukając pokrętła, i opuszcza szybę o centymetr.
Wracają odgłosy. Dłoń na sercu jest teraz jak nóż. Kurt znika, nasunąwszy ponownie torby na głowę, i chowa się we własnych obrazach. Kiedyś był mężczyzną. Miał rodzinę. Dom, w którym mieszkali. I zaraz ten pożar. Kurt czuje dym, gorąco, płomienie. Próbuje dostać się na piętro. Słyszy krzyki. Woła do nich, żeby skakali. A sam się wycofuje, wydostaje przez drzwi balkonowe. Podstawia drabinę. Płomienie obejmują pokój za pokojem. Pękają szyby. Dziecko wyskakuje. Dobry Boże, niech to będzie synek.
Kurt budzi się, gdy już jest widno. W pierwszej chwili nie może wymacać blokady w drzwiach auta. Ogarnia go panika. Rzuca torbami, wreszcie udaje mu się otworzyć i wypada na ziemię.
Powietrze jest przejrzyste. On żyje, może oddychać. Tylko pęcherz ciśnie. Mężczyzna podpełza do przedniego koła i udaje mu się wstać.
Czyżby strząsał z siebie sen? Nie ma pewności.
Podchodzi w stronę urwiska. Przyciąga go ogrodzenie. Kurt Vikström wprawdzie nie zawsze może polegać na swoim ciele, ale pamięć najczęściej mu nie szwankuje. Zobaczył coś. Jest tego prawie pewien, ale najpierw musi się wysikać. Rozpina rozporek i śledzi strumień moczu spływającego po stromiźnie.
Na samym dole jest ciało. Leży na brzuchu, jakby wąchało pierwsze kwiatki tej wiosny.
Dogania go noc. Wraca ściskanie w dołku i zsuwa się do nóg, gdy Kurt próbuje wrócić biegiem do auta. Musi przystanąć, złapać oddech. Mogli zostać, mogą wrócić, mogli go zauważyć. Myśli czerpią tlen ze strachu, z paniki. Przecież jest świadkiem. Świadków należy się pozbywać. Musi się stąd zabierać i teraz napływają łzy, wracają obrazy, które nigdy nie straciły na ostrości. Wina i tchórzostwo, to on ponosił winę za śmierć tamtych. Dziewczyna nad urwiskiem, płonące dziecko, a on sam zawsze z boku, bezpieczny.
Samochód zjeżdża z pagórka do szosy na jałowym biegu.
Tuż przed zjazdem do Gasskas kończy mu się benzyna. Ostatnie metry na pobocze jego amazon pokonuje, krztusząc się i dławiąc.
Powietrza. Trzeba mu powietrza.
Zatrzymuje się jakiś dobry człowiek. Pyta, czy Kurt potrzebuje pomocy. Podtrzymuje go ramieniem. Ale zaraz je zabiera, gdy do niego dociera woń tamtego.
– Wilki na wysypisku – chrypi Kurt. – Wilki, wilki…
A potem mdleje.
wskakując doradiowozu, by jechać do miejsc niby podobnych, a jednak zawsze innych, można odczuć pewną ulgę. Słońce stoi wysoko na niebie, a one stoją na parkingu. Zwracają twarze ku słońcu, a ostre wiosenne promienie padają na ich szarą „biurową” cerę.
Świat jest jednym wielkim i eskalującym nieszczęściem, na które składają się wojny, klęski żywiołowe i Szwedzcy Demokraci, ale w tej chwili życie wydaje się doskonałe.
– Chyba trzeba już jechać – odzywa się Birna Guðmundurdottir. – Założę się, że Faste obserwuje nas przez lornetkę.
Faste, czyli Hans Faste, szef wydziału kryminalnego. Lisbeth Salander napisałaby na jego wizytówce coś innego.
– Niech se patrzy. Jeszcze dwie minutki – odpowiada Jessica Harnesk. Rozluźnia barki, by promienie słońca zmiękczyły ćmiące powięzi.
Dzyń. Cholera. Dźwięk w komórce jest włączony, jeszcze jedno dzyń. Przed wskoczeniem do radiowozu Jessica połyka tabletkę ibuprofenu wygrzebaną z kieszonki na piersi. Jeszcze tydzień w tej cholernej pracy i potem koniec.
– To dokąd jedziemy? – pyta, chociaż już słyszała zaczepny głos Fastego podczas porannej odprawy. Nie ma dnia, by nie myślała o odejściu z pracy. Na szczęście są tu inne osoby, choćby Birna. I może jeszcze myśl o przyszłości.
Przecież to diabelskie nasienie pójdzie kiedyś na emeryturę. Albo nagle padnie trupem. Nie płakałaby po nim, nawet by nie udawała. Trzaski w nadajniku radiowym.
– Najpierw do Svartluten – odpowiada Birna, przebierając palcami po wyświetlaczu. – Virkesvägen 7b. Niejaki Ivar Eriksson zgłosił dziwne odgłosy u sąsiada.
Dzwoni do niego.
– Dzień dobry – mówi, gdy ten odbiera. – Co się stało?
– Nic takiego, chyba się przesłyszałem.
Birna dopytuje, co słyszał, mężczyzna nie odpowiada.
Birna powtarza „halo, halo”, ale tamten się rozłącza.
Skręcają w Industrigatan i dalej w Virkesvägen. Birna zerka na Jessikę.
– Nie mieszka tu przypadkiem twoja matka?
– Tak, ale na pewno się wyprowadziła. Wydaje mi się, że parę lat temu dostałam zawiadomienie o zmianie jej adresu.
– Jeśli chcesz, to mogłybyśmy ją odwiedzić – mówi Birna.
– Niby dlaczego miałabym chcieć? – odpowiada Jessica, parkując radiowóz przed numerem 7b. – To może jeszcze pojedziemy na Islandię, żeby odszukać twoją matkę?
Patrzą na siebie ze złością i dzwonią do drzwi Ivara Erikssona. Potem przechodzą pod numer 7a i tam też dzwonią. Przechodzą, jak przechodzą – przełażą przez jakieś rupiecie leżące przed drzwiami. Kawałki kuchennego stołu, fotel pocięty nożem, wygarnięte z domu kartony i inne graty, zwieńczone oponą samochodową i workami ze śmieciami.
W odróżnieniu od sąsiedzkich drzwi, które zostały wymienione albo przynajmniej odmalowane, te od lokalu 7a są oryginalne i wypaczone po całych latach zmagań z niepogodą i hałasem.
– Ty kurwo jedna, zabiję cię! – krzyczy ktoś za tymi drzwiami, a ktoś drugi odpowiada:
– To zabij, impotencie pierdolony!
Birna szarpie zacinające się drzwi. W końcu obie chwytają je przez powstałą szparę i otwierają.
Głosy dochodzą z głębi domu i chociaż obie wołają „halo” i „policja”, awantura trwa na całego.
Nie potrafią ocenić hałasów, czy chodzi o głowę, którą ktoś wali o ścianę, czy o rzucane przedmioty. Właściwie nic nadzwyczajnego. Pijackie awantury to dla nich rutyna. Zwłaszcza w piątki po wypłacie.
Bliźniacze segmenty przy Virkesvägen i Timmervägen zbudowano na początku lat siedemdziesiątych według jednego planu. Jest nieduży przedpokój, a w korytarzu dwie sypialnie i łazienka. Pomieszczenie gospodarcze, kuchnia i pokój dzienny oddzielone barkiem. Wyjście do ogródka i widok na miejscowy zakład papierniczy.
Gdyby ktoś nie chciał pamiętać prawdziwego powodu zabudowy na Svartluten, czyli w sąsiedztwie fabryki, to szybko by sobie przypomniał, otworzywszy okno. Smród nad osiedlem jest jak od gnijącej ryby. Zwłaszcza w dni, gdy wieje wiatr z zachodu.
– Pachnie forsą. – Chyba tak mówił Göran, to ścierwo, z którym zamieszkała mama Jessiki.
Zaraz po nim mama:
– A tu jest pokój gościnny, mogłabyś tu kiedyś przenocować. Jakbyś chciała, tobyśmy coś zasadziły. Choćby truskawki. Przecież lubisz truskawki.
Co akurat było nieprawdą. Miała na nie taką alergię, że wylądowała na ostrym dyżurze po tym, jak matka przemyciła truskawki do tortu urodzinowego.
Pod numerem 7a są wciąż oryginalne tapety w zielone, różowe i żółte medaliony i ciemnobrązowa wykładzina dywanowa. Agent nieruchomości powiedziałby, że dom „zachował swój czarujący oldskulowy charakter”.
Obie idą tam, skąd dochodzą głosy, i muszą krążyć między stertami ciuchów i workami śmieci, którym nie udało się pokonać drogi do śmietnika na zewnątrz.
Birna otwiera drzwi do jednej z sypialni. Potem drugiej i zaraz je szybko zamyka.
– Kurde, co za fetor. Jakieś truchło, później się tym zajmiemy.
Śmierdzi jak podczas pierwszego spotkania z Göranem.
„Pamiętaj, że to ja rządzę w tym domu”.
Najpierw widzą narożną sofę, ktoś na niej leży. Dalej mężczyznę, który stoi, i zaraz potem kobietę. Siedzi oparta o ścianę. Ma zakrwawioną twarz. Oczy to zaledwie wąskie szparki w jej porozbijanym obliczu, za to usta są nienaruszone.
– No to zabij, ty chamie, mendo jedna! A może nawet tego nie potrafisz?! – wrzeszczy.
Mężczyzna trzyma coś w ręce. Jakieś narzędzie. Jessica nie pamięta nazwy, ale nieważne. Rzuca się na niego z boku w momencie, gdy ten unosi ramię i robi zamach. Narzędzie wypada z trajektorii w stronę głowy kobiety i wylatuje przez okno, a teraz mężczyzna nie jest zły, lecz wściekły. Odpycha Jessikę, wymierza nie do końca celnego kopniaka w jej kolano i staje na nogi.
Nawalony jak stodoła, a mimo to zwinny jak łasica łapie pełną petów popielniczkę w kształcie tłoka i wymachując nią, wali we wszystko co popadnie: w lampy, obrazki, rośliny doniczkowe i wreszcie w swój oczywisty cel. Kobieta już nie krzyczy, śmieje się. Śmieje się jak szalona.
– Rzuć to, bo będę strzelać! – krzyczy Birna, a mężczyzna zatrzymuje się, jakby dopiero teraz ją usłyszał.
– Rzuć to! – krzyczy po raz drugi i popielniczka spada z hukiem na podłogę. Tamten się odwraca. Podnosi ręce, jakby się poddawał, ale coś jest w tych oczach, w jego spojrzeniu. Uśmiecha się. Rozgląda się, jakby szukał uznania za swoje osiągnięcia. Spojrzenie mówi: Mnie nie dacie rady. W tym domu rządzę ja. Robi krok do przodu, potem jeszcze jeden.
– Stój! – krzyczy Birna, a mężczyzna jest tak blisko, że czuć smród z jego ust.
– Za tobą! – krzyczy Jessica, ale za późno. Ciało z sofy wstało i łapie ramię Birny, która upuszcza pistolet, ale udaje jej się posłać go kopnięciem pod kanapę.
Jessica w tej sekundzie podejmuje decyzję. Odgłos pierwszego strzału rozchodzi się jak uderzenie w bębenki w uszach i dalej w głąb. Potem drugi strzał.
Jedno ciało ląduje na sofie i rzyga. Inne zwija się w kłębek. Policjantki nakładają im kajdanki. W nadajnikach trzeszczą głosy. Na miejsce jedzie karetka, koledzy też i wkrótce zapewne media.
Dopiero gdy ciszę przerywają tylko pojedyncze szlochy, słyszą coś jeszcze.
– Jest tu jakieś dziecko? – pyta Birna. Włożyła plastikowe rękawiczki i bada zakrwawioną kobietę, która przynajmniej przestała się śmiać. Kobieta kręci głową.
Jessica zgina kolano parę razy, żeby przekonać się, czy da radę iść. Z dziur po pociskach w suficie sypią się trociny. Jessica przełazi przez ciało mężczyzny na kanapie, który przestał szlochać i być może zasnął.
Göran też zawsze w końcu zasypiał. Najlepiej, gdy miał na knykciach krew mamy.
– Gdyby mnie tak nie bolało, tobym cię tak skopała, że by ci kiszki wywaliło – mówi, kulejąc, gdy zmierza do kuchni. Pisk raz jest, raz go nie ma. Zza drzwi brudnej kuchni wydaje się wyraźniejszy.
– To chyba pies – mówi Jessica, uchylając drzwi. W prawie ciemnym pomieszczeniu jest jedynie szparka między szybą a kocem, który zatrzymuje światło dnia.
Oczy jej łzawią od woni sików i kału.
I od widoku skrajnie zaniedbanego zwierzątka, które ledwo może unieść łepek.
Nie powinna, a jednak wyciąga rękę.
– Już dobrze – mówi, głaszcząc ubabrane ucho szczenięcia. – Zaraz cię stąd zabierzemy.
Kobieta odjeżdża karetką. Dwaj pozostali radiowozem.
Opuszczając osiedle, Jessica i Birna natykają się na auto redakcyjne „Gaskassen”.
– Chyba nie wszyscy dziennikarze są beznadziejni – mówi Jessica w reakcji na grymas Birny i szczypie ją w kolano. – Odzywał się do ciebie ten… jak mu tam? Blomkvist. Mikael Blomkvist, prawda?
– Przestań, nic nie było między nami.
– Nie powiedziałam, że było.
– No to nie pytaj o niego – mówi Birna. Imię Mikaela zawisło w powietrzu, jak zawsze, gdy o nim mowa. Pojawił się. I się zmył. Inaczej nie będzie.
Jadą do weterynarza przy otwartych oknach w samochodzie. Fetor bijący od pieska jest nie do zniesienia. Jessica zawinęła go w koc. Oby się okazało, że tylko śpi, bo może już nie żyje.
– Co za cholerni ludzie – odzywa się Jessica. – Zabijają się, to niech im będzie, ale żeby tak traktować szczenię?
Birna kładzie rękę na jej ramieniu i zostawia, to taka zapora przeciwko obrazom, dźwiękom, smrodom i głosom. Jeszcze będą musiały przeżuwać cały ranek z tą hołotą, no i z szefem.
Hans Faste już dzwonił. Birna powiedziała, że nie mogą rozmawiać, a więc dzwoni jeszcze raz. I jeszcze. Ledwo zdążyły wyjść spod prysznica, zmyć z siebie krew i odchody, a potem się ubrać, kiedy już stoi w ich pokoju i domaga się raportu. W czasie teraźniejszym, proszę!
– Jedziemy na wezwanie, zastajemy awanturę, powstaje groźna sytuacja, mężczyzna miota groźby i przedmioty, a więc Birna sięga po broń, ostrzega go, ale zostaje niespodziewanie zaatakowana od tyłu przez człowieka, który wybija jej z ręki pistolet – mówi Jessica.
– Z ręki – odzywa się Faste i patrzy na Birnę – nie trzymasz broni oburącz?
– E… tak, no trzymam, ale zaskoczył mnie ten człowiek za moimi plecami.
– Kto to jest?
– Gość, który spał na kanapie.
– Czyli jesteś tak zaskoczona, że upuszczasz broń służbową? – pyta szef.
– Tak, ale udaje mi się wkopać ją pod kanapę.
– Proszę, jaka zręczna.
Jak zawsze słychać w jego głosie drwiący ton, Faste najwyraźniej już uznał, że fałszywie oceniły całą sytuację. Czepia się słów, próbuje znaleźć jakiś słaby punkt. Nic by go tak nie ucieszyło, jak służbowe uchybienie z ich strony.
– Birna działa prawidłowo – odzywa się Jessica, a Faste znów patrzy na nią. – W tym momencie oceniam, że sytuacja jest na tyle poważna, że dwukrotnie strzelam w sufit.
– Raz by nie wystarczyło? A skąd pewność, że nikogo nie ma na piętrze?
– Bo to parterowy dom.
Trwa słowna przepychanka, wreszcie Faste kończy obietnicą zbadania tej sprawy.
– Bardzo dobrze – odpowiada Jessica – może będzie szansa przedstawić przebieg zdarzeń komuś bezstronnemu.
Faste obchodzi biurka, podnosi papiery, pochyla się i przygląda się z bliska zdjęciu Sturego, kota Birny, wreszcie staje przed oknem i patrzy na rzekę.
– Tylko chodzi o to – odzywa się – że podobno jednemu z nich groziłaś, kiedy znajdował się w sytuacji przymusowej.
– Co? Co chcesz przez to powiedzieć?
– Groziłaś mu „skopaniem, że by mu kiszki wywaliło” – odpowiada Faste i widać, że jest zachwycony.
Patrzy na narcyzy rozkwitające na nadrzecznej promenadzie i trzymając ręce splecione z tyłu, rozkoszuje się poczuciem władzy. Powinien pocieszać, współczuć, a przynajmniej okazać solidarność, ale gdzie tam. I jeszcze odwracając się do nich, nuci jakąś wesołą melodyjkę.
– A więc dalsze postępowanie wykaże, co tam się wydarzyło naprawdę. Mała sugestia z mojej strony: nie pomijajcie żadnych szczegółów, bo zwykle i tak wychodzą na jaw.
Oddala się. Birna otwiera okno, żeby wywietrzyć pokój po tym zgredzie.
– Nucą tylko psychopaci i gospodynie domowe – mówi. – A on to która kategoria, jak uważasz?
– Ja już tego wytrzymuję – wzdycha Jessica. – Składam wypowiedzenie.
– Przecież on wtedy wygra.
Jessica wie, że Birna ma rację, ale jednak. Przedtem praca była dla niej jakimś wentylem. Miejscem, gdzie mogła odetchnąć pełną piersią. Odkąd pojawił się Faste, nie wiadomo, co jest gorsze. Chore esemesy od ojca jej dzieci czy tak zwane kierowanie zespołem przez Fastego.
Dzwoni telefon. Żadna z nich się nie rusza, żeby odebrać.
– Chodź – mówi Birna. – Faste niech sobie mówi, co chce. Idziemy do Statt, zobaczymy, czy już otworzyli ogródek. Zabiorę laptopa. Możemy na nim napisać raport.
– To ty już idź, zaraz za tobą przyjdę – odpowiada Jessica i odbiera.
samochód na poboczu. Człowiek w potrzebie. Karetka już odjechała. Według dzwoniącego to nic groźnego.
– To dlaczego pan dzwoni? – pyta Jessica trzydziestosiedmioletniego dobrego człowieka, Fredrika Berga, który chrząka do słuchawki.
– Ten człowiek, Kurt-puszka, no wie pani, ten, co zbiera… no więc zastałem go nieprzytomnego, ale potem się obudził i ciągle powtarzał, że widział wilki przy starym wysypisku. Pomyślałem, że powinniście wiedzieć. Lapończycy… znaczy Saamowie aż za bardzo lubią strzelać do drapieżników.
Jessica Harnesk wzdycha w myślach. Fajnie byłoby pójść na piwo, ale wilki w pobliżu miasteczka to nieciekawa sprawa. Tak więc dziękuje mężczyźnie za informację.
Tym razem to Birna czeka na rogu od strony rzeki.
– Gdybyś tylko wiedziała, jak ja mało słońca zaznałam w życiu. Chmury popiołów i wybuchy wulkanów to mój los.
Jessica uzmysławia sobie, jak mało wie o tej Islandce, chociaż pracują ze sobą od paru lat. Podejmują jakieś próby zbliżenia się. Idą we dwie do restauracji. Oglądają razem jakiś film, gdy dzieci poszły już spać. Dobrze im się rozmawia ze sobą, ale zawsze w końcu gadają o pracy.
– Jeszcze tylko dwie minutki.
Jessica korzysta z okazji, żeby przeczytać niechciane esemesy, maile, na które powinna dawno odpowiedzieć. Spojrzeć na listę nieodebranych telefonów od osób, z którymi nie chce rozmawiać.
Jadą na stare wysypisko i wtedy wracają wspomnienia z dzieciństwa. Jessica spycha je tam, gdzie ich miejsce. Czyli w większości na śmietnik.
Przysiadają na schodkach do dawnego biura. Spokojne miejsce. Owady brzęczą, ptaszki ćwierkają.
– Czasem przyjeżdżaliśmy tu z Göranem, żeby postrzelać do szczurów.
– Kto to jest Göran?
– Jeden ze wspaniałych facetów mojej mamy, chcących ubogacić nam życie.
Birna wstaje, obchodzi to miejsce. Wyjmuje komórkę. Chowa ją ponownie.
– Dobra, gdzie zaczniemy i czego szukamy?
– Wilków. Tropów. Padłych reniferów i kruków.
Ślady opon i świeże śmieci, takie jak zgniecione puszki i opakowania po hamburgerach świadczą o tym, że miejsce jest wciąż nawiedzane przez gości. Krążą obie, zbliżając się do płotu. Podniszczone tablice ostrzegają przed urwiskiem, ale nie widać żadnych tropów, rannych reniferów ani innych oznak obecności drapieżników.
Dostrzegają ją jednocześnie. Na kolanach, jakby się modliła, ale dobrze widoczna u stóp stromizny.
– O kurwa – mówi Jessica, zakrywając usta. Niedobrze jej się robi na myśl o trupie kobiety, a jeszcze bardziej o sprawcy. Chciałaby odjechać, przekazać sprawę komuś innemu, powiedzieć to, czego jej nie wolno, czyli nie wytrzyma, nie potrafi. Wrzeszczeć, że ma dość i chce do domu, do dzieci. Wtulić twarz w ich gładkie szyjki. Zamknąć się z nimi w domu, przed światem. Jednak obok stoi Birna z miną, jakby nic się nie stało. Może nawet jest trochę podekscytowana? Dziwnie nabuzowana.
– Ściągnij karetkę i posiłki – mówi Birna. – Ja pójdę po lornetkę.
Twarz kobiety jest odwrócona, więc nie da się stwierdzić, czy jest martwa, czy tylko straciła przytomność. Jeśli jest choćby minimalna szansa, że jeszcze żyje, to nie wolno jej zmarnować. To nie tak, że nie wyczuwa strachu u Jessiki albo że sama go nie czuje. Chwilę rozważa za i przeciw, w końcu decyduje, że się da.
– Pójście naokoło zabrałoby za dużo czasu – mówi. Krzywy płot nie chroni na tyle, żeby nie dało się wyjąć z niego jednego słupka i przeleźć na drugą stronę. – Idziesz? – pyta. – Da się przyzwyczaić do wysokości, byle nie patrzeć w dół. Można się przytrzymać wystających gałęzi.
Nogi Jessiki chcą zawracać i odbiec, ale robią krok w stronę urwiska. Odpada jakiś kamień. Jessica patrzy za nim, jak leci w dół, odbijając się od stromizny.
– Ja uważam, że powinnyśmy iść naokoło.
– To idź – odpowiada Birna i zaczyna się zsuwać po zboczu.
W przypływie odwagi Jessica rusza za nią.
Przytrzymują się młodych brzózek, korzeni i kamieni. Na ostatnim odcinku zsuwają się, aż w końcu stają na nogi.
Ciało jest nieruchome. To młoda kobieta. Jessica szuka oznak życia. Brak jednego oka. Kruki nigdy nie odpoczywają.
– Czy to nie… – Birna nie kończy zdania.
– Masz na myśli… tę, jak jej tam.
– Chciała robić z tobą wywiad, kiedy ostatnio zatrzymywałyśmy paru z tych przytulających się do drzew.
– Chyba raczej demonstrujących w sprawie kopalni.
– No tak, wszystko jedno. Tylko że wtedy nie była tam w charakterze reporterki, ale brała udział w demonstracji.
– Potem do mnie dzwoniła – mówi Jessica. – Pracowała w „Gaskassen”, chyba miała na nazwisko Södergran, i spytała, co sądzę na temat nowej kopalni.
– Co jej powiedziałaś?
– Że nieważne, co ja sądzę.
– Mogłabyś pracować na dworze królewskim. – Birna wyjmuje długopis i kartkę.
Ślad na zboczu po zrzuceniu ciała jest wyraźny. Gleba wokół wydaje się nienaruszona. Pokrzywy, perz i inne żywotne formy roślinne nabrały energii, odkąd się ociepliło. Jessica odgarnia włosy z czoła dziewczyny. Jej policzek jest miękki jak uszko szczeniaka.
– Wszyscy ci mężczyźni nienawidzący kobiet… skąd oni się biorą?
– Co roku rodzą się nowi – odpowiada Birna i dalej notuje. Przyczyna śmierci nieznana, prawie ramię leży pod nienaturalnym kątem, w tyle głowy spora rana, żadnych innych oznak urazów powstałych wskutek przemocy. – Nie zakładajmy od razu, że ktoś to zrobił. Jakiś mężczyzna. Mogła spaść. Lub popełnić samobójstwo.
Pot spływa jej po plecach. Birna ściąga kurtkę i przysiada na jakimś kamieniu.
– Ten cały Göran – zaczyna.
– Masz, napij się wody – mówi Jessica. – Tu jest jak w kotle.
Dzień jest dłuższy od innych, a przecież jeszcze się nie skończył.
Adres. Dwa nazwiska. W domu jest tylko ojciec. Pies szczeka. Kot mruczy. W przedpokoju pachnie pieczonym chlebem. Przynoszą tragiczną wiadomość.
– O, witam – odzywa się mężczyzna. – W piątki mam wolne. Zapraszam do środka, już nastawiam kawę.
Ma ufne spojrzenie. Świat, jak u większości ludzi, wydaje się prosty, bezpieczny i przewidywalny.
– Możecie też dostać kanapkę – mówi, sięgając do lodówki.
– Chodzi o Ester – wtrąca Jessica.
– Domyśliłem się. Mówiła, że pewnie się zjawicie zaraz po południu.
Wychodzi i już wraca, niosąc jakieś książki.
– To chyba te.
Podsuwa im te książki.
– Panie Nilsie – mówi Jessica – my jesteśmy z policji.
– Mówcie mi Nisse.
Mężczyzna wstaje. Otwiera piekarnik. Odkrawa parujące kromki. Nalewa kawę i mówi „proszę bardzo”.
Miły, przyjazny i pachnący chlebem dom zamieni się zaraz w dom żałoby.
Jessica zmusza się do wypowiedzenia kilku słów.
Nie jest katem, ale jego posłańcem.
– a jak to do mnie następnym razem przyjdzie policja? Henke znów się dziwnie zachowuje. On coś kombinuje. Czuję, że tak jest, ale nikt się tym nie przejmuje. Ani jego rodzice, ani nawet moja siostra. Przeciwnie, jeszcze podkreśla, jaki on teraz miły. Może i jest. Wobec nich.
Jessica trze oczy, a Birna wygrzebuje paczkę chusteczek ze schowka.
– Miałyśmy ciężki dzień, ale to nie znaczy, że coś złego przytrafi się twoim dzieciom. Jak chcesz, to możemy zajechać tam i sprawdzić. Nie że niby coś się stało, ale tak po prostu.
Jednak jadą do szpitala.
– Pogadajmy lepiej z tym Kurtem od puszek – mówi Jessica. – To, że plótł coś o wilkach, może znaczyć, że coś widział, ale bał się powiedzieć to otwartym tekstem. Wiesz, co to za jeden?
– No pewnie, wszyscy wiedzą.
Piątek wieczorem i dzień wypłaty, w dodatku pierwszy ciepły dzień wiosny. Na ostrym dyżurze aż tętni. Krew, pot i łzy spływają z pacjentów i z personelu. Birna zatrzymuje pielęgniarkę.
– Gdzie leży Kurt Wikström?
– Został zawieziony do Solgläntan, bo mamy dziś pełno. Czuł się dość dobrze. Głównie był mu potrzebny prysznic. – Pielęgniarka się krzywi. – Pożyczyliśmy mu trochę ubrań. Jego ciuchy wyrzuciliśmy.
Kwadrans po dziewiątej wieczorem znów są w samochodzie. Nie, nikt nie zdążył porozmawiać z Kurtem Vikströmem.
W Solgläntan zbieracz puszek zjadł i już śpi.
Jessica decyduje, że jutro podejmą ten trop na nowo. Parkują radiowóz przy komendzie i właśnie mają powiedzieć sobie „cześć” i „do zobaczenia”, gdy Birna proponuje, żeby poszły na to piwo, na które wcześniej się umawiały.
Statt w piątkowy wieczór. Kieszenie wizytowych strojów pełne pieniędzy z wypłaty; o stoliku można tylko pomarzyć. Rozglądają się i już mają wyjść, kiedy kiwa na nie ręką samotnie siedzący mężczyzna z tych starszych.
– Zaraz wychodzę, siadajcie, to załatwię wam coś do picia. Piwo?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Sápmi – Laponia w języku północnolapońskim – wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki. [wróć]
