Mięso. Kod 148: morderstwo - Janusz Onufrowicz - ebook + audiobook

Mięso. Kod 148: morderstwo ebook i audiobook

Onufrowicz Janusz

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Fiodor Gralecki stracił wszystko. Nie widzi sensu życia, ale nie potrafi ze sobą skończyć. Kryje się na polskim końcu świata, w Bieszczadach. Ale zamiast odnaleźć wewnętrzny spokój, daje się podejść swoim demonom. Krajem wstrząsają przerażające zbrodnie – dwóch polityków zostaje zabitych i... zjedzonych. Gralecki jest zmuszony rozwikłać tę zagadkę. Zagmatwane śledztwo łączy ze sobą świat polityki, mafii, biznesu i działalności obcych mocarstw. Jednocześnie największy wróg komisarza, mimo że jest w więzieniu, szykuje zemstę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 641

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 18 godz. 35 min

Lektor: Janusz Onufrowicz

Oceny
4,2 (25 ocen)
15
4
3
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Truskawka2

Nie oderwiesz się od lektury

Przerażająca wizja naszego kraju (a może to prawda) i wszystko okraszone dużą porcją surowego mięsa . Gorąco polecam !!!
00
mastinka

Całkiem niezła

Nie podeszła mi, za długa, nie podoba mi się też lektor (autor), może z innym czytającym byłoby inaczej. Sam pomysł, scenariusz, ciekawy i niebagatelny, ale styl pisania nie w moim guście.
00
Frodo1968

Nie oderwiesz się od lektury

Prawda o dzisiejszej rzeczywistosci warto i bardzo polecam 😀
00
matwic

Nie oderwiesz się od lektury

Zajebista. Po prostu szczęka opada...
00

Popularność




Rozdział 1

1

Męż­czyźni naj­pierw wrzesz­czeli. Ale chłodne, wyło­żone bia­łymi kafel­kami ściany nie prze­pusz­czały ich krzyku. Wypeł­niał tylko to pomiesz­cze­nie. Odbi­jał się echem. Błysz­czące sta­lowe przed­mioty mil­czały w odpo­wie­dzi. Ostre haki. Noże. Piły. Nie musiały nic mówić. Ich cisza była wymowna. Cze­kały na swoją kolej w tym noc­nym przed­sta­wie­niu.

W końcu męż­czyźni zdarli gar­dła. Nie mieli już siły na nic gło­śniej­szego niż zachryp­nięty szept. Tylko jęczeli i bła­gali płacz­li­wie.

– Gdy­by­śmy wie­dzieli, że to takie ważne, zagło­so­wa­li­by­śmy ina­czej… – łamią­cym się przez szloch gło­sem tłu­ma­czył pierw­szy męż­czy­zna.

– Lito­ści, prze­cież to można napra­wić… – wysa­pał drugi. – Są spo­soby…

– Zawsze robi­li­śmy, co nam kaza­li­ście… zawsze…

– Mam rodzinę… – łzy pły­nęły histe­rycz­nym stru­mie­niem, mie­sza­jąc się ze śliną i smar­kami zła­ma­nego męż­czy­zny.

– Nie mogli­śmy ina­czej gło­so­wać. Wyrzu­ci­liby nas z par­tii…

– A wtedy nie mogli­by­śmy dla was zro­bić innych rze­czy. Bo prze­cież na­dal możemy być uży­teczni. Prawda?!

Posępny, wład­czy męż­czy­zna przy­glą­dał się klę­czą­cym przed nim dobrze ubra­nym ofia­rom jak dra­pieżny ptak. Miał ciemną kar­na­cję i zacze­sane do tyłu lśniące czarne włosy. Dał znak swoim ludziom. Dwóch z nich kop­nia­kiem w plecy prze­wró­ciło jęczą­cych na brzu­chy. Przy­ci­snęli ich butami do pod­łogi.

Ofiary ręce miały zwią­zane za ple­cami. Twa­rze wci­śnięte w posadzkę z bia­łych kafli. Wykrę­cali głowy, żeby spoj­rzeć na przy­wódcę swo­ich opraw­ców. Dro­gie gar­ni­tury nie doda­wały im god­no­ści. Wręcz prze­ciw­nie. Ubru­dzone koszule i mary­narki, pokryte krwią, łzami i wydzie­li­nami z nosa, wręcz potę­go­wały ich upo­ko­rze­nie.

– Dosta­li­ście pole­ce­nie. Nie wyko­na­li­ście go – kiedy wład­czy męż­czy­zna o egzo­tycz­nej uro­dzie się ode­zwał, sły­chać było obcy akcent w jego pol­sz­czyź­nie.

– Zro­bimy to… – histe­rycz­nie wydu­kał jeden z gar­ni­tu­row­ców.

– Zro­bimy, co w naszej mocy… – zawtó­ro­wał mu drugi.

– Za późno – śniady męż­czy­zna o sta­lo­wych oczach uśmiech­nął się okrut­nie. – Będzie­cie przy­kła­dem.

– Ale nie może­cie…

– Możemy!

Silne ręce pode­rwały dwa roz­dy­go­tane kłębki ner­wów z pod­łogi. Oprawcy przy­trzy­mali ich od tyłu, tak że na­dal klę­czeli, ale teraz wypro­sto­wani. Mogli już bez prze­szkód popa­trzeć w oczy tego, który dowo­dził akcją. To, co zoba­czyli w tym lodo­wa­tym spoj­rze­niu, pozba­wiło ich cał­kiem nadziei. W oczach nie było krzty lito­ści.

Męż­czyźni roz­kle­ili się jesz­cze bar­dziej. Jed­nemu puściły zwie­ra­cze. Drugi zsi­kał się pod sie­bie. Kamienne twa­rze grupy męż­czyzn, któ­rzy ich porwali, nawet nie drgnęły. Nie wyra­ziły ani roz­ba­wie­nia, ani obrzy­dze­nia.

Ofiary już tylko beł­ko­tały, jęczały i się śli­niły. Przy­wódca odsu­nął się, żeby go nie ochla­pali. Jed­no­cze­śnie dał gestem sygnał.

Dwa noże nie­mal syn­chro­nicz­nie pode­rżnęły gar­dła klę­czą­cych męż­czyzn. Try­snęła krew, a oni zarzę­zili, by po chwili cał­kiem umilk­nąć. Mor­dercy puścili ich. Bez­władne ciała upa­dły na kafelki.

Poroz­ci­nano ubra­nia, a nagie zwłoki za nogi pod­wie­szono na łań­cu­chach. Silne stru­mie­nie wody z gumo­wych węży zaczęły je obmy­wać. Ode­rżnięto głowy i roz­pła­tano kor­pusy.

Nie ma w zasa­dzie wiel­kiej róż­nicy mię­dzy mię­sem bydła i czło­wieka. Kiedy wypa­tro­szone tusze suną na hakach do dal­szej obróbki, wyglą­dają pra­wie tak samo. Bez­głowe mięso bez wnętrz­no­ści. Tru­chła.

W sła­bym, zim­nym świe­tle hali małego zakładu prze­twór­stwa mię­snego ludz­kie trupy pod­wie­szone na sta­lo­wych hakach nie robiły wra­że­nia na krę­cą­cych się mię­dzy nimi męż­czy­znach. Tylko dwie tusze mięsa. Cała reszta haków była pusta. Dwa rekwi­zyty tej noc­nej pro­duk­cji.

Krzyki uci­chły. Zastą­piły je mecha­niczne odgłosy maszy­ne­rii, która roz­drab­niała mięso, cięła i mie­liła.

Rozdział 2

2

Biesz­czady. Pol­ski koniec świata. Dla jed­nych coś prze­ra­ża­ją­cego, dla innych miej­sce, gdzie można odna­leźć spo­kój. Jedni stąd ucie­kają, inni chcą rzu­cić wszystko i wła­śnie tutaj odmie­nić swoje życie.

Fio­dor Gra­lecki prze­pro­wa­dził się w Biesz­czady jesie­nią. Drew­niany domek na szczy­cie wzgó­rza, bez kana­li­za­cji i prądu. Dookoła poło­niny, lasy. Mil­czące pagór­ko­wate wzgó­rza. Do naj­bliż­szej wsi dwa kilo­me­try.

Ni­gdy nie miał do czy­nie­nia z takim odlu­dziem. Przez całe życie miesz­kał w mie­ście. Wśród ludzi. Jego bez­ludną wyspą było miesz­ka­nie i myśli. Dopóki nie poznał Ame­lii. Wtedy po raz pierw­szy w życiu nie był sam.

Ale nawet wtedy, przed Ame­lią, miał pracę, spo­ty­kał ludzi, ota­czał go miej­ski gwar, który dawał złu­dze­nie, że coś obok Fio­dora jest. Tutaj, w tej głu­szy, Gra­lec­kiego ota­czało tylko mil­cze­nie przy­rody. Być może za nią kryła się jakaś głęb­sza mądrość. Coś nad­przy­ro­dzo­nego, co przy­glą­dało się Fio­do­rowi oczami dzi­kich zwie­rząt oraz zie­le­nią roślin.

Przez pierw­sze kilka dni tutaj był oszo­ło­miony. Sie­dział przed chatą albo w cha­cie, gapił się i oddy­chał. Myślał i nie myślał. Bra­ko­wało mu jazzu. Ale nie miał jak go tutaj słu­chać. Odtwa­rzał więc ulu­bione kawałki w gło­wie. Her­bie Han­cock. Dexter Gor­don. Gar­ba­rek. Jar­ret.

Umysł bro­nił się przed ciszą, ale w końcu prze­grał tę walkę. Zdo­mi­no­wały go obrazy. Dźwięki natury. Wspo­mnie­nia zeszły na drugi plan. Bo Gra­lecki z myśli miał tylko wspo­mnie­nia. Nie snuł żad­nych pla­nów na przy­szłość. W końcu jego myślami stały się te widoki. Wcale nie tak wido­wi­skowe jak w wyso­kich górach, a jed­nak zapie­ra­jące dech w pier­siach. Prze­strzeń. Brak cywi­li­za­cji. Brak ludzi. Był tu abso­lut­nie sam, jakby nagi. A jed­nak czuł się czę­ścią tej więk­szej cało­ści, która go ota­czała.

Pra­wie zapo­mi­nał, że jed­nak ktoś mu towa­rzy­szył. Mal­tań­czyk, który wabił się Robin. Pozwa­lał Gra­lec­kiemu na to zamy­śle­nie, które na początku było jak trwa­jąca non stop przez kilka dni medy­ta­cja. Robin oswa­jał się z tym miej­scem po swo­jemu. Krą­żył, węsząc i obser­wu­jąc. Albo sie­dział zajęty psimi myślami. Albo gapił się na swo­jego opie­kuna, spraw­dza­jąc, czy na pewno wszystko z nim w porządku. Szcze­kał tylko wtedy, kiedy potrze­bo­wał, żeby Fio­dor dosy­pał mu jedze­nia albo dolał wody. Poza tym się nie narzu­cał.

Gra­lecki prze­sta­wił się na rytm natury. Ponie­waż jedyne świa­tło, jakie mógł tutaj mieć, to lampa naf­towa albo latarka, zaak­cep­to­wał, że po zacho­dzie słońca robiło się ciemno i kładł się po zmroku. Nie od razu zasy­piał. Leżał, sta­ra­jąc się roz­pro­szyć myśli, żeby nie miały kon­kret­nych kształ­tów. Żeby nie wra­cały do bole­snych momen­tów. W końcu zasy­piał. I budził się o wscho­dzie.

Po kilku dniach przy­zwy­czaił się do nowych warun­ków, tak jakby natura i Fio­dor potrze­bo­wali wza­jem­nie się zaak­cep­to­wać. Gral mógł wejść już do nowego świata. Świata pro­stego, ale praw­dzi­wego i pięk­nego zara­zem. Trzeba było po pro­stu prze­trwać. Zapew­nić sobie cie­pło, wodę oraz jedze­nie. Fio­dor nie polo­wał. Aż tak nie wsiąkł w naturę, ale rąbał drewno, czer­pał wodę ze studni. Palił w sta­rym kaflo­wym piecu, na któ­rym goto­wał i który dawał cie­pło. Żył w ryt­mie dnia i nocy. Bez prądu, radia, tele­wi­zora, a nawet tele­fonu. Pro­ste czyn­no­ści wyma­gały wysiłku fizycz­nego, zaj­mo­wały część czasu codzien­nie. Porząd­ko­wały go wewnętrz­nie. A był w roz­sypce. To miało sens. Nic wię­cej. Nic zbyt wydu­ma­nego, a jed­nak czuł, że dotyka jakiejś prawdy.

Fio­dor dużo spa­ce­ro­wał. Razem z Robi­nem. Włó­czyli się po poło­ni­nach, po oko­licz­nych lasach. Przy­sia­dy­wali na kamie­niach i powa­lo­nych drze­wach albo bez­po­śred­nio na tra­wie, cho­ciaż jesień szybko prze­cho­dziła tutaj w zimę. Było zimno i wil­gotno, a już wkrótce miało być jesz­cze zim­niej. Wszystko miał przy­kryć śnieg.

Roz­ma­wiali z Robi­nem albo nie. Potra­fili ze sobą mil­czeć. Cho­ciaż z tej dwójki mal­tań­czyk był chyba bar­dziej roz­mowny. Praw­do­po­dob­nie to on musiał zaak­cep­to­wać nie­chęć opie­kuna do dłuż­szych roz­mów. Mówi się, że to wła­ści­ciele psów przej­mują cechy swo­ich pupili, ale w tym wypadku to pies upodob­nił się do Gra­lec­kiego. Oczy­wi­ście nie fizycz­nie. Nie urósł do pra­wie dwóch metrów wzro­stu, jego biała sierść nagle nie poczer­niała. Ale zamy­ślał się po psiemu. Wzrok miał ponury, choć szla­chetny, a brwi na sym­pa­tycz­nej mordce jakby wciąż były zmarsz­czone.

Jedy­nym kon­tak­tem Gra­lec­kiego ze świa­tem była pobli­ska wio­ska, gdzie robił zakupy. Dowia­dy­wał się wtedy, co się działo w kraju i na świe­cie, a co go w naj­mniej­szym stop­niu nie inte­re­so­wało. Ale sta­rał się być miły dla sprze­daw­czyni, która mu o tym opo­wia­dała, czy dla tubyl­ców, któ­rych spo­ty­kał w skle­pie, a któ­rzy, zaga­du­jąc go, chcieli nawią­zać jakiś kon­takt z „nowym”. Może nawet pró­bo­wał się uśmie­chać, kiedy ktoś chciał prze­ła­mać lody z sąsia­dem. Ale chyba naj­czę­ściej wycho­dziła mu kamienna twarz z tym jego nor­mal­nym gry­ma­sem smutku i uporu, który jej nie opusz­czał. A głę­bo­kie, chłodne i smutne oczy suge­ro­wały, że nie tylko odczuwa ból, ale też potrafi go zadać.

Muzyki mógł słu­chać tylko w aucie. I kilka razy tak zro­bił, jadąc do sklepu. Osta­tecz­nie jed­nak wybrał ciszę. Tutaj, na tym końcu świata, cisza sma­ko­wała lepiej. To ona była jaz­zem, któ­rego potrze­bo­wał. Pogo­dził się też z tym, że w malut­kim skle­pie nie było jego ulu­bio­nego piwa bez­al­ko­ho­lo­wego Zom­beer. Woda zaczęła mu sma­ko­wać nawet bar­dziej.

Zamiast tele­wi­zora mieli ogni­sko. Fio­dor uło­żył ze zna­le­zio­nych w oko­licy kamieni krąg, przy­cią­gnął drew­nianą ławę sprzed wej­ścia do chaty i oglą­dali sobie z Robi­nem hip­no­ty­zu­jące tańce pło­mieni. Poza tym obaj lubili pie­czone na ogni­sku kieł­ba­ski.

– Wiesz, że nas nie ma, przy­ja­cielu? – mruk­nął ochry­płym gło­sem Fio­dor. – Co?

Mal­tań­czyk popa­trzył na niego pyta­jąco.

– Znik­nę­li­śmy. Pasuje ci?

Robin coś szczek­nął, ale nie­gło­śno. Jakby melan­cho­lij­nie.

– Nie pyta­łem cię o zda­nie, kiedy tu jecha­li­śmy… – wes­tchnął Gral. – To był jedyny spo­sób, w jaki potra­fi­łem się zabić. I wcią­gną­łem w to cie­bie.

Mal­tań­czyk sap­nął tylko, zapa­trzony w pło­mie­nie.

– Po co ci moje towa­rzy­stwo? Nie masz instynktu? Nie wolał­byś prze­le­cieć jakieś mal­tanki? – ponury męż­czy­zna pró­bo­wał mówić żar­to­bli­wym tonem, ale nie za bar­dzo mu to wycho­dziło. – Czy tam innej suczki, która by ci wpa­dła w łapy? Nie chciał­byś mieć szcze­nia­ków? To natu­ralny zew natury.

Mal­tań­czyk patrzył w ogni­sko. Nie wydał z sie­bie żad­nego dźwięku. W jego czar­nych oczach tań­czyły pło­mie­nie. Jakby to były jego myśli.

– Kiedy prze­staje ci się chcieć żyć, roz­wie­wasz się jak mgła na wie­trze – zmie­nił temat Gral. – Czy tak nie byłoby lepiej?

Przez chwilę obaj gapili się w ogień. Sły­chać było tylko szum pło­mieni i trza­ska­nie szczap.

– Nie mia­łem odwagi ze sobą skoń­czyć – mruk­nął Fio­dor. – To tchó­rzo­stwo?

Pies poru­szył kudła­tymi uszami i popa­trzył na Grala. Sap­nął.

– Nie chce mi się żyć, ale żyję. Wszy­scy, któ­rych kocha­łem, umarli. Przeze mnie.

Popa­trzyli na sie­bie.

– No dobra. Ty jesteś – Gra­lecki zmarsz­czył brwi jesz­cze bar­dziej. – I wcią­gną­łem cię w te… – szu­kał słowa – zaświaty – zro­bił pauzę. – Dzięki, że jesteś.

Robin szczek­nął.

– Dobra, dobra. OK. Zaczy­nam się roz­kle­jać, kurwa… – wes­tchnął. – Nie żyję, żyjąc. Nie wiem, ile tak wytrzy­mam. OK, pier­dolę. I to bez kro­pli alko­holu. Chcesz kieł­ba­skę?

Zmiana tematu wywo­łała oży­wie­nie u mal­tań­czyka. Szczek­nął rado­śnie, a póź­niej towa­rzy­szył opie­ku­nowi. Poszli po patyki i kieł­ba­ski. Póź­niej sie­dzieli przy ogni­sku, przy­go­to­wu­jąc kola­cję i zja­da­jąc ją ze sma­kiem. Ale nie mówili już dużo. Magia tań­czą­cych pło­mieni pochło­nęła ich myśli.

Rozdział 3

3

To był mały wiej­ski sklep. Jedyny w oko­licy, więc oprócz żyw­no­ści można było w nim też kupić arty­kuły prze­my­słowe i prasę. Taki wie­lo­bran­żowy skle­pik zaspo­ka­ja­jący potrzeby nie­wiel­kiej spo­łecz­no­ści, a na pewno Fio­dora. Miesz­kańcy wsi w week­endy jeź­dzili dzie­sięć kilo­me­trów do Cisnej albo dwa­dzie­ścia kilo­me­trów do Ustrzyk, żeby zro­bić porząd­niej­sze zakupy w jakichś więk­szych super­mar­ke­tach, ale Gra­lowi sklep U Zosi w zupeł­no­ści wystar­czał. Bywał tutaj dwa razy w tygo­dniu. Nie miał lodówki, więc wolał, żeby jedze­nie zbyt długo nie leżało. Mimo że zima była mroźna, a mięso i nabiał trzy­mał w małym pod­piw­ni­cze­niu, które utrzy­my­wało obni­żoną tem­pe­ra­turę, nawet kiedy było sło­necz­nie.

Pani Zosia była pogodną pulchną kobietą po pięć­dzie­siątce. Pew­nie tutaj się uro­dziła i spę­dziła całe życie. Tak Gra­lowi pod­po­wia­dała intu­icja wie­lo­let­niego śled­czego. Bo nie dopy­ty­wał. Dys­kret­nie też, tak żeby jej nie ura­zić, nie pozwa­lał wła­ści­cielce sklepu roz­ga­dać się do tego stop­nia, żeby opo­wie­działa mu swój życio­rys. A była roz­mowna. Co zapewne jest zaletą w takim miej­scu, gdzie każdy zna każ­dego i przy oka­zji zaku­pów można uciąć sobie miłą poga­wędkę. Fio­dor – mimo sym­pa­tii, jaką czuł do tych ludzi – nie zamie­rzał się jed­nak z nikim zaprzy­jaź­niać. Nie chciał nic o nikim wie­dzieć. Co oka­zało się nie­re­alne. Bo już po mie­siącu nie­któ­rych koja­rzył z widze­nia, a ponie­waż był świad­kiem frag­men­tów roz­mów, mógł sobie dopowie­dzieć wiele szcze­gó­łów o spo­tka­nych ludziach.

– Dzień dobry – przy­wi­tał się naj­przy­jaź­niej, jak potra­fił.

– Dzień dobry, panie Fio­do­rze, nie zamarzł pan tam u sie­bie?

– Bez prze­sady, pani Zosiu – spró­bo­wał się uśmiech­nąć. – Mam piec.

– Naprawdę nie rozu­miem, dla­czego nie wolałby pan zamiesz­kać tutaj, a nie na takim odlu­dziu – sprze­daw­czyni wyda­wała się szcze­rze prze­jęta.

– Prze­cież bywam tu. To tylko dwa kilo­me­try stąd.

– Ale gdyby panu się coś stało, to nikt nawet się nie zorien­tuje. Mógł pan kupić albo wyna­jąć jakąś chatę we wsi.

– Co mogłoby mi się stać? – znowu uśmiech­nął się naj­le­piej, jak potra­fił, ale to lek­kie drgnię­cie kąci­ków ust nie­wiele zmie­niło w jego ponu­rym wyra­zie twa­rzy.

– No, różne rze­czy się dzieją, Gru­dziń­scy na przy­kład. Koja­rzy pan? – zawie­siła głos.

Pokrę­cił prze­cząco głową.

– Chłop jak dąb, ale widzi pan, jaka pogoda, przy­mro­zek nagle chwy­cił, chłop się pośli­zgnął i zła­mał nogę – mówiła roz­e­mo­cjo­no­wana. – Ruszyć się nie mógł. Ludzie mu pomo­gli. Nie wia­domo, co by się stało, gdyby sam był.

– Od zła­ma­nej nogi się nie umiera – odpo­wie­dział. – Pomy­ślę na sta­rość, jak sił będzie mniej, żeby się do wsi spro­wa­dzić.

Pulchna kobieta wes­tchnęła.

– Wyje­dzie pan stąd. Wszy­scy stąd ucie­kają. Pan też to rzuci.

– Dopiero się spro­wa­dzi­łem.

– Taka mia­stowa moda – skrzy­wiła się z dez­apro­batą. – Widzia­łam nie­je­den raz.

– Na razie ni­gdzie się nie wybie­ram.

W skle­pie U Zosi zamon­to­wany był tra­dy­cyjny dzwo­nek przy drzwiach, który infor­mo­wał o wej­ściu klienta. Wła­śnie zadzwo­nił.

Fio­dor nie zain­te­re­so­wał się wcho­dzą­cym klien­tem. Chciał zro­bić szybko zakupy i wró­cić do sie­bie. Nie zamie­rzał dawać pre­tek­stu do poga­wędki z kimś innym niż sprze­daw­czyni.

– Dzień dobry – roz­le­gło się pra­wie wyszep­tane powi­ta­nie. Słaby kobiecy głos.

– Dzień dobry, pani Kasiu – zaćwier­kała auto­ma­tycz­nie pani Zosia i wró­ciła z uwagą do Gra­lec­kiego.

Fio­dor wyczuł za ple­cami obec­ność kobiety.

– Chleb, kaszę, ukroi mi pani tro­chę tej szynki – poka­zał na ladę chłod­ni­czą. Eks­pe­dientka zajęła się swo­imi czyn­no­ściami. – Jesz­cze tro­chę pół­tłu­stego twa­rogu popro­szę. A… i da mi pani ze dwa kilo ziem­nia­ków, bo się już skoń­czyły. Ze cztery jabłka, trzy banany. Z kilo tej kieł­basy, którą zawsze biorę. Wezmę też worek karmy dla psa. I pół kilo woło­winy.

– A czemu ta ślicz­nota z panem dzi­siaj nie przy­je­chała? – zaszcze­bio­tała sprze­daw­czyni.

– Pil­nuje domu.

– No tak. Niech się strzegą wszy­scy zło­dzieje – pani Zosia zaśmiała się na wspo­mnie­nie małego mal­tań­czyka, który kilka razy był tutaj ze swoim opie­ku­nem.

– Zdzi­wi­łaby się pani, jaki z niego kozak – zape­rzył się Gral.

– Pew­nie, pew­nie.

Fio­dor sku­pił się na liście zaku­pów, póź­niej pako­wa­niu do sia­tek i zapo­mniał, że nie jest w skle­pie sam. Dopiero odwra­ca­jąc się od lady, żeby wyjść, omiótł spoj­rze­niem cichą kobietę, która za nim stała. Nabrał głę­boko powie­trza, mija­jąc ją, jakby z tym wde­chem wcią­gał w sie­bie całą infor­ma­cję o niej.

Nie zwol­nił kroku. Kiedy wycho­dził ze sklepu, zadźwię­czał dzwo­nek nad drzwiami. Wsiadł do jeepa i odje­chał.

Ale w gło­wie miał obraz tej kobiety. Skur­czo­nej w sobie. Jakby zastra­szo­nej przez wła­sne myśli. Zapad­nięte policzki. Smutne oczy zapa­trzone bar­dziej w sie­bie niż na zewnątrz. I to, co Fio­do­rowi mówiło wszystko. Lekko spuch­nięty poli­czek, żółć skóry, siniak, który zni­kał pod prze­krwio­nym okiem, więc to musiała być sprawa sprzed kilku dni. Ale jesz­cze widoczna. Jesz­cze nie­ukryta przed oczami innych.

W Fio­do­rze się zago­to­wało. Poczuł, jak coś się w nim budzi. Mroczna, a zara­zem ożyw­cza ener­gia. Część sie­bie, o któ­rej zapo­mniał. Która znik­nęła zasy­pana wła­snym bólem i cier­pie­niem. Jego oso­bo­wość roz­pa­dła się na tak wiele kawał­ków, że były jak gruz, który przy­gniótł wszystko w środku.

Zagryzł zęby, aż zgrzyt­nęły. Zaci­snął dło­nie na kie­row­nicy, aż pobie­lały kłyk­cie. Doje­chał do chaty. Robin cze­kał na niego jak dziecko ocze­ku­jące pre­zen­tów, kiedy rodzic wraca z jakie­goś wyjazdu. Rado­śnie pod­biegł do opie­kuna, poszcze­ki­wał, krę­cił się wokół niego i machał ogo­nem. Ale Fio­dor był nie­czuły na te zaloty. Auto­ma­tycz­nie wypa­ko­wał zakupy z auta, zaniósł część do pod­piw­ni­cze­nia, resztę do wnę­trza domku. Dolał wody mal­tań­czy­kowi, dosy­pał karmy do miski, ale myślami był gdzie indziej. Myślał o pobi­tej przez męża kobie­cie.

Rozdział 4

4

Wie­dział, że nic dobrego z tego nie wynik­nie. Ale mrok już wypełzł z głębi jego duszy. Pró­bo­wał jed­nak go zigno­ro­wać. Wysi­łek fizyczny miał mu w tym pomóc. Fio­dor dodał do codzien­nej rutyny, czyli spa­ce­rów, rąba­nia drewna i wybie­ra­nia wody ze studni, dodat­kowy wysi­łek. Bie­ga­nie i ćwi­cze­nia siłowe. Miał nadzieję, że kiedy będzie zmę­czony, demony odejdą.

Fizycz­nie był wyspor­to­wa­nym czter­dzie­sto­lat­kiem. Ale dzięki dodat­ko­wemu wysił­kowi jego kon­dy­cja stała się jesz­cze lep­sza. Przez chwilę wyda­wało się, że plan działa. Że mrok, który go wypeł­nia, odej­dzie. Ale kiedy spo­tkał we wsi jesz­cze jedną kobietę z sinia­kiem, a któ­re­goś wie­czoru, przy oka­zji kolej­nych zaku­pów, dole­ciały go krzyki rodzin­nej awan­tury, coś w Gralu pękło.

Pod­je­chał nocą do gra­nicy wsi. Ukrył auto w bocz­nej dróżce skrę­ca­ją­cej w las. Ubrany na ciemno, z kap­tu­rem nasu­nię­tym na oczy, tak że twarz miał wła­ści­wie nie­wi­doczną, nawet gdyby chmury odsło­niły wię­cej księ­życa i gwiazd, ruszył mię­dzy cha­łupy. Szedł i nasłu­chi­wał. Krótki zimowy dzień skoń­czył się już dawno, a teraz, godzinę przed pół­nocą, miało się wra­że­nie, że to śro­dek nocy. Przy­naj­mniej na zewnątrz, bo więk­szość okien pło­nęła sztucz­nym świa­tłem, prze­dłu­ża­jąc dzień domow­ni­ków.

Fio­dor nasłu­chi­wał. Pod­glą­dał przez okna, co się dzieje. Jak zły duch. Albo dra­pież­nik tro­piący ofiarę. Naj­pierw sku­pił się na oko­licy, gdzie sły­szał krzyki. Nie prze­kra­czał ogro­dzeń gospo­darstw. Były nie­wy­so­kie i mógł zaglą­dać do środka z ulicy. Oczy­wi­ście nie do wszyst­kich domów. Ale na razie nie pod­cho­dził bli­żej, niż posta­wiono płoty. Jedną posi­nia­czoną kobietę, którą spo­tkał w skle­pie U Zosi, śle­dził któ­re­goś dnia. Zapa­mię­tał, gdzie miesz­kała. Skie­ro­wał się teraz w tamtą stronę.

Miał rację. Kiedy dotarł do pose­sji, dobiegł go ści­szony odgłos awan­tury. Wrza­ski led­wie docie­rały do płotu. Tak to się działo. Naj­więk­sze dra­maty roz­gry­wały się z dala od świad­ków. Za zamknię­tymi drzwiami domów, które powinny być ostoją spo­koju i bez­pie­czeń­stwa, a zbyt czę­sto sta­wały się polem do popisu dla tyra­nów.

Gral sfor­so­wał ogro­dze­nie. Nikt go nie zauwa­żył. Spo­dzie­wał się, że oprócz gospo­da­rzy musiały być też jakieś dzieci. Za dnia zauwa­żył też budę dla psa przy zbu­do­wa­nej naprze­ciwko domu sto­dole. Taką sta­ro­modną, w któ­rej miesz­kał podwór­kowy pies przy­twier­dzony do sto­doły długą linką. To uła­twiało sprawę i nasu­wało też pomysł, jak Gra­lecki mógł to zała­twić.

Sta­rał się nie dać jesz­cze wyczuć zwie­rzę­ciu. Dla­tego okrą­żył dom, by być poza wzro­kiem i węchem psa. Poru­szał się przy­kuc­nięty i czujny. Zaglą­dał do mija­nych okien. Budo­wał sobie wizję tego, co dzieje się wewnątrz. W jed­nym oknie, jak w krót­kiej fil­mo­wej prze­bitce, zoba­czył zapła­kaną dziew­czynkę, która prze­bie­gła i znik­nęła mu z oczu. Zer­k­nął przez dru­gie okno. Ta kobieta, którą zapa­mię­tał. Uspo­ka­jała nasto­latka. On wyry­wał się jej, wykrzy­ku­jąc: „Zabiję go! Zabiję chuja!!!”. Domy­ślił się, że to matka i syn. Matka pła­kała. Miała opuch­nięte dru­gie oko. A siniaki, które Gral tydzień temu zauwa­żył, już pra­wie znik­nęły.

Prze­su­nął się dalej wzdłuż ściany. Kolejne pomiesz­cze­nie było chyba sypial­nią. W każ­dym razie roz­wście­czony męż­czy­zna wyrzu­cał w nim jakieś ubra­nia z szu­flady. Wresz­cie zna­lazł to, czego szu­kał. Ze skó­rza­nym gru­bym paskiem wybiegł z pokoju.

Gral cof­nął się. Tak, jak się spo­dzie­wał. Roze­grała się krótka walka. Nasto­la­tek wyrwał się i rzu­cił na ojca. Kobieta wrzesz­czała, pró­bu­jąc go powstrzy­mać. Cios nasto­latka nie­wiele wyrzą­dził krzywdy ojcu, za to cios męż­czy­zny powa­lił syna na pod­łogę. Zaczął okła­dać go paskiem. Matka rzu­ciła się w obro­nie syna i odwró­ciła uwagę od dziecka. Teraz ona stała się obiek­tem agre­sji. Mąż spo­licz­ko­wał ją, a kiedy odbiła się od ściany i osu­nęła, to ją zaczął zasy­py­wać gra­dem cio­sów paskiem.

W Gralu wrzało z gniewu. Aż dygo­tał. Ale nie wmie­szał się w tę awan­turę.

Nasto­la­tek dostrzegł dla sie­bie szansę. Ojciec nie zwra­cał na niego uwagi. Pod­niósł się więc z pod­łogi, nie bez pro­ble­mów, bo był obo­lały. Ale udało mu się. Rozej­rzał się zde­cy­do­wa­nym wzro­kiem po izbie. Pod­jął decy­zję. Zro­bił dwa kroki, chwy­cił masywne drew­niane krze­sło i zanim jego ojciec zdą­żył się zorien­to­wać, zdzie­lił go meblem przez głowę. W ostat­niej chwili męż­czy­zna instynk­tow­nie zasło­nił się ręką, ale cios zro­bił swoje. Pozba­wił go przy­tom­no­ści.

Syn pod­niósł łka­jącą matkę z pod­łogi, oto­czył ramie­niem i wypro­wa­dził z pokoju. Gral prze­su­nął się do okna sąsied­niego pomiesz­cze­nia. Była tam już pła­cząca dziew­czynka. Dołą­czyli do niej brat i matka. Zaba­ry­ka­do­wali się. Kobieta klap­nęła ciężko na łóżko, zała­mała ręce i roz­pła­kała się tak jak córka. Chło­pak krą­żył nie­spo­koj­nie. Kiedy roz­le­gło się wale­nie do drzwi, wszy­scy zdrę­twieli, jakby zapo­mnieli oddy­chać.

Na szczę­ście były solidne. Roz­wście­czony jesz­cze bar­dziej pan domu nie mógł łatwo ich sfor­so­wać. Chło­pak zgo­nił matkę z łóżka i razem dosu­nęli je pod drzwi. To dodat­kowo dało im ochronę, gdyby zamek puścił. Gral poczuł, że to już może być ten czas.

Pomy­ślał, że roz­wście­czony ojciec, kiedy nie zdoła wywa­żyć drzwi, zechce wejść do pokoju przez okno. Było dużo łatwiej­sze do roz­bi­cia. A Fio­dor dodat­kowo zro­bił to, co pla­no­wał, czyli zaczął pod­ju­dzać psa. To dawało dodat­kową szansę na wywa­bie­nie celu z domu.

Pies roz­sz­cze­kał się jak żądny krwi demon. Rzu­cał się na uwięzi, aż Gra­lowi zro­biło się go żal, bo kun­del co chwilę pod­du­szał się, kiedy lina napi­nała się, nie pozwa­la­jąc mu dopaść Fio­dora. Pełne złej ener­gii zwie­rzę prze­wra­cało się wtedy, skom­ląc żało­śnie. Ale zaraz pies się zry­wał i znowu chciał wbić zęby w intruza.

Gral scho­wał się za rogiem cha­łupy, tak żeby nie być widocz­nym od drzwi. Pies i tak wie­dział już, że on tu jest, więc nie prze­sta­wał hała­so­wać i rzu­cać się na lince. Osią­gnął cel. Gospo­darz wyszedł z domu.

– Zamknij się, pier­do­lony kun­dlu! – wrza­snął. – Też chcesz dostać?

Chwiej­nym kro­kiem ruszył w stronę budy. Z pra­wej ręki zwi­sał mu mocny skó­rzany pas.

Gral poja­wił się przed nabu­zo­wa­nym góra­lem jak led­wie widoczny cień. Wyczuł alko­hol. Skrzy­wił się. Od razu zadał cios. Otwartą dło­nią w krtań. Tak żeby oszo­ło­mić prze­ciw­nika i nie pozwo­lić mu wezwać pomocy.

Napad­nięty był zasko­czony. Upu­ścił pas. Mach­nął obron­nie ręką. Fio­dor chwy­cił ją, jed­no­cze­śnie uchy­la­jąc się z linii ciosu. Był z boku męż­czy­zny, zasto­so­wał dźwi­gnię i prze­szedł jed­no­cze­śnie za plecy. Facet mimo­wol­nie zgiął się wpół. Gral mógł go teraz pro­wa­dzić, gdzie chciał, wykrę­ca­jąc rękę.

Ode­szli od domu. W stronę sto­doły, która łączyła się z budyn­kiem, gdzie trzy­mano chyba jakieś zwie­rzęta.

Fio­dor odwró­cił faceta do sie­bie, zwal­nia­jąc dźwi­gnię.

– Spró­buj ze mną – wark­nął.

– A kim ty, kurwa, jesteś? – wysa­pał góral. – Co cię to, kurwa, obcho­dzi?

Gral nie odpo­wie­dział, tylko ude­rzył pra­wym hakiem. Wła­ści­ciel gospo­dar­stwa zato­czył się do tyłu. Ude­rzył ple­cami w drew­niane drzwi. To powstrzy­mało go od upadku.

– Kurwa – syk­nął, wyplu­wa­jąc krew.

– Walcz.

– Wypier­da­laj. Sły­szysz? – wrza­snął roz­wście­czony męż­czy­zna, ale nie zdą­żył wypro­wa­dzić ciosu.

Drugi hak nad­szedł z prze­ciw­nej strony. Głowa gospo­da­rza odsko­czyła. Pra­wie osu­nął się po drzwiach.

– Kim ty, kurwa, jesteś? – beł­ko­tał. – Czego ty, kurwa, chcesz…

Gral znowu ude­rzył w krtań. Prze­ciw­nik zaka­słał. Łap­czy­wie zaczął łapać powie­trze, krztu­sząc się. Fio­dor nie wda­wał się już w poga­duszki. Kiedy zoba­czył nie­mrawo wypro­wa­dzany cios, chwy­cił rękę, wykrę­cił ją i pocią­gnął. Bark chrup­nął. Przez ści­śnięte gar­dło wyrwał się zdu­szony krzyk. Facet osu­nął się na zie­mię.

Gra­lecki przy­kuc­nął i przez zaci­śnięte zęby wyce­dził:

– Jesz­cze raz pod­nie­siesz rękę na rodzinę, to wrócę tu i cię zabiję.

– Chuj ci do tego – syk­nął góral i chciał splu­nąć, ale dostał z liścia. Plwo­cina pole­ciała w bok. Część osia­dła też na jego bro­dzie.

Fio­dor przez chwilę tylko mu się przy­pa­try­wał. W ciem­no­ści nocy widział tylko to, na co pozwa­lało świa­tło księ­życa i gwiazd. Odre­al­nione ciemne kształty ze srebrną poświatą. Adre­na­lina tro­chę z niego uszła, więc dotarło do niego, że pies wciąż ujada. Musiał się stresz­czać, bo za chwilę, jak nie domow­nicy, to ktoś z sąsia­dów zain­te­re­suje się tym szcze­ka­niem.

Chwy­cił za prawą rękę powa­lo­nego męż­czy­zny, lewa po wyrwa­niu z barku była bez­władna. W Gra­lec­kim znowu roz­pa­lił się gniew. Jakby łamał gałąź, zła­mał rękę w łok­ciu o swoje udo. Roz­legł się nie­przy­jemny chrzęst i wrzask. Tym razem ści­śnięte gar­dło górala już nie było w sta­nie stłu­mić wyrazu bólu. Na szczę­ście szcze­ka­nie psa zmie­szało się z krzy­kiem i dźwięk nie był jed­no­znaczny.

Fio­dor chciał odejść. Lada chwila mógł się ktoś poja­wić. Ale wtedy dobie­gło go pochrzą­ki­wa­nie zza drew­nia­nych drzwi. Czyli trzy­mali tu świ­nie. Zbu­dzone przez prze­raź­liwe odgłosy zanie­po­ko­iły się.

Zawlókł bez­władne ciało do chlewni. Gospo­darz zemdlał po zła­ma­niu ręki, więc Gral musiał go cią­gnąć. Wyjął małą latarkę i poświe­cił sobie w środku. Wło­żył latarkę do ust, żeby mieć obie ręce wolne. Pochy­lił się nad ofiarą. Pokle­py­wa­niem po twa­rzy ocu­cił ją. Patrząc w świa­tło, męż­czy­zna zmru­żył ośle­pione oczy. Ale słu­chać mógł.

– Znajdę cię i zabiję, jeśli jesz­cze raz pod­nie­siesz rękę na rodzinę – powtó­rzył.

Tym razem facet nic nie odpo­wie­dział. Gra­lecki chwy­cił go sil­nie i pocią­gnął do zagrody ze świ­niami. Rzu­cił górala w gnój, tak że upadł twa­rzą w łajno. Dodat­kowo jesz­cze wepchnął ją w świń­skie odchody, doci­ska­jąc głowę butem.

– To twoje miej­sce – wark­nął.

Kilka chwil póź­niej Fio­dor był już na zewnątrz i roz­mył się w ciem­no­ści, jakby się nią stał. Prze­sko­czył przez płot. Wra­cał do samo­chodu. Czuł się świet­nie.

Rozdział 5

5

Umie­ścili ją w szpi­talu psy­chia­trycz­nym. Oczy­wi­ście bez żad­nych naka­zów. Żad­nego sądu. I nie miała im tego za złe. Wie­działa, że przyj­dzie moment, kiedy będzie mogła wyko­rzy­stać na swoją korzyść dzia­ła­nie służb wewnętrz­nych pań­stwa wbrew prawu.

Ola, która kie­dyś była Alek­san­drem, pod­sy­cała w sobie gniew. I cze­kała na odpo­wiedni moment. Gniew nie miał celu. Chyba że nie­skoń­czo­ność może być adre­sa­tem. Dla­czego ją zła­pali? Dla­czego jej plan się nie powiódł? Prze­cież wszystko wymy­śliła i przy­go­to­wała świet­nie.

Gniew pło­nął w Alek­san­drze, któ­rym kie­dyś była, jak bez­kształtna plama słońca. Kie­ro­wał go w każdą stronę i w każ­dego. Ta złość była dla niego krę­go­słu­pem. Miesz­kał na tym czar­nym słońcu. Ukry­wał się tutaj, kiedy pró­bo­wali go znisz­czyć.

To nie była nor­malna pro­ce­dura. O pacjen­cie, któ­rym była Ola, wie­dzieli tylko nie­liczni pie­lę­gnia­rze. I oczy­wi­ście dyrek­tor szpi­tala. Trzy twa­rze postaci w bia­łych kitlach, które widziała jak w majaku. Znę­cali się nad nią we dwóch. I zmie­niali się. Był też ten czwarty. Porucz­nik ABW, który zada­wał jej pyta­nia.

Znę­cali się nad nim i nar­ko­ty­zo­wali go. Przez cały czas był naćpany. Przy­kuli Alek­san­dra, który był teraz Olą, do łóżka tak, żeby nie mógł się ruszać. Ale on nawet nie wierz­gał. Pod­da­wał się z chłod­nym spo­ko­jem. Gniew gro­ma­dził w bez­kształt­nym czar­nym słońcu w sobie. Stam­tąd obser­wo­wał i słu­chał wszyst­kiego, co się wokół niego działo. Cze­kał na odpo­wiedni moment. Jak za ste­rami pojazdu, któ­rym było teraz jego naćpane ciało.

Nie było dnia i nocy. Roz­cią­gnęli Olę na ple­cach, przy­kuli za nogi i ręce do ramy łóżka. Twarz miała skie­ro­waną na lampę. W izo­latce bez okien, gdzie led­wie mie­ściło się miej­sce do spa­nia, to lampa wyzna­czała dzień i noc. Ste­ro­wali nią jak tor­turą. Albo żarówka wypa­lała jej naćpane oczy nawet przez zamknięte powieki, albo kato­wali ją ciem­no­ścią.

– Podaj mi kody do kont – mru­czał daw­nemu Alek­san­drowi do ucha porucz­nik ABW.

Wszystko mu się roz­my­wało. Twa­rze pie­lę­gnia­rzy. Funk­cjo­na­riusz. Roz­ma­zani jak wodne farby w desz­czu. To sen? Czy jawa?

Zakła­dali Oli na uszy słu­chawki. Chcieli ją zmę­czyć hała­sem jakie­goś ostrego meta­lo­wego rzę­że­nia. Chciało się jej wyć. Chciała się rzu­cać. Rwać więzy. Poroz­ry­wać ich wszyst­kich na strzępy. To świa­tło tak paliło ją przez skórę. Popie­liło kości. Ta ciem­ność tak przy­gnia­tała. Dusiła. Miaż­dżyła. Łamała krę­go­słup.

– Podyk­tuj mi kody do kont, które ukra­dłaś Zeit­sowi. Notes. Pamię­tasz?

Chciał mu się rzu­cić do gar­dła. Dawny Alek­san­der. Sasza. Zamiast tego poru­szał ustami. Ale wszystko działo się jak w zwol­nio­nym tem­pie. On też był roz­ma­zany przez nar­ko­tyki, któ­rymi go szpi­ko­wali. Nie szko­dzi. I tak scho­wał się w głębi czar­nego słońca gniewu, które pod­pa­lał każdą chwilą swo­jego cier­pie­nia.

– W note­sie Zeitsa były kody do gotówki na kon­tach. Podaj mi te kody i prze­stanę cię męczyć.

Kody. Tak. Ola je pamię­tała. Sasza je odkrył i zapa­mię­tał. Alek­san­der wie­dział, że to będzie jego polisa. Jej polisa na teraz. Nie dostaną ich w ten spo­sób.

Uśmiech­nęła się. Przed oczami obrazy tań­czyły. Głos, który sły­szała, też krą­żył, jakby nie miał ciała. Zwie­lo­krot­niał się przez nar­ko­tyczne echo.

– Jest za bar­dzo naćpana. Nie kon­tak­tuje – dola­ty­wało z oddali.

– Kazał pan nam ją naćpać.

– Ale nie tak, żeby nic nie rozu­miała. To warzywo.

– To co mamy zro­bić? Nic jej nie dawać?

– Na razie się wstrzy­maj­cie. Może to wystar­czy i jak wytrzeź­wieje, to będzie współ­pra­co­wać.

– A świa­tło i dźwięk?

– Kon­ty­nu­uj­cie. Ma cier­pieć.

Znowu kato­wali go tą kako­fo­nią dźwię­ków. Jak można nazy­wać coś takiego muzyką! Dawny Alek­san­der czuł, jak każda komórka jego ciała cierpi od tych hała­sów wwier­ca­ją­cych się przez uszy w mózg. Prze­szy­wało go to jak pora­że­nie prą­dem. Chro­nił się w głębi sie­bie. Na słońcu gniewu. Ale marzył o swo­jej muzyce. Nucił sobie z pamięci Mozarta, Bacha, Czaj­kow­skiego… Na dnie sie­bie. Oto­czony ostrymi dźwię­kami, które były jak stado wście­kłych psów, które go roz­szar­py­wały.

Nie wie­działa, jak długo tu jest. Nie pamię­tała. Kosz­marne świa­tło pomie­szało jej zmy­sły. Dla Oli to była rów­nie dobrze wiecz­ność. Nawet powra­ca­jąca trzeź­wość nie dała jej pew­no­ści, co jest snem, a co jawą.

– Sły­szysz mnie?

Poki­wała lekko głową, nie patrząc na niego, tylko wciąż w sufit. Sie­dział obok łóżka, pochy­lony w jej stronę. Wypro­sił pie­lę­gnia­rzy, ale i tak wolał mówić ści­szo­nym gło­sem.

– Chcemy tylko odzy­skać kody do kont ban­ko­wych. Albo powiedz, gdzie jest jego notes.

Alek­san­der, któ­rym kie­dyś była, uśmiech­nął się zmę­czo­nym uśmie­chem.

– Spa­li­łam go.

– A kody?

– Pamię­tam je.

– Podaj nam je i się doga­damy.

– Puści­cie mnie wolno i zapo­mnimy o sobie?

– Dla­czego nie? Na pewno coś się wymy­śli.

Sasza, który teraz był Olą, uśmiech­nął się odru­chowo, odsła­nia­jąc zęby. Aż zabo­lało. Nar­ko­tyki musiały jesz­cze krą­żyć we krwi, bo miał wra­że­nie, że uśmiech prze­tnie mu głowę i góra odpad­nie.

– Doga­damy się?

– Nie. Naj­pierw mnie stąd zabierz­cie, a wtedy możemy się doga­dy­wać.

– Nie uła­twiasz sprawy.

– Niczego wam nie będę uła­twiać. To ja mam dostęp do tych kont.

– Sobie też nie uła­twiasz – wes­tchnął Konieczny i pod­niósł się z krze­sła.

Wycho­dząc z izo­latki, porucz­nik Konieczny wydał pole­ce­nie pie­lę­gnia­rzom, żeby ogra­ni­czyli psy­cho­tropy, ale nie dawali jej spo­koju.

Rozdział 6

6

Gral i Robin sie­dzieli przed ogni­skiem. Zima prze­cho­dziła w wio­snę, ale w Biesz­cza­dach nie­wiele to zmie­niało. W nocy był mróz, a w dzień naj­więk­szy upał to kilka stopni powy­żej zera. Grube poła­cie śniegu top­niały nie­chęt­nie.

Ogni­sko, oprócz wcią­ga­ją­cego wido­wi­ska pło­mieni, dawało też przy­jemne cie­pło. Fio­dor powol­nymi, płyn­nymi ruchami, jakby upra­wiał jakieś tai-chi, krę­cił dłońmi, usta­wia­jąc je do ogni­ska róż­nymi stro­nami. Roz­grze­wał je. Zza ple­ców dobiegł Gra­lec­kiego zna­jomy głos. Nie odwró­cił się. Robin także nie zare­ago­wał zapa­trzony w ogień. Tak jakby niczego nie usły­szeli.

– Nie­ła­two cię zna­leźć.

Odgłos sil­nika samo­chodu już wcze­śniej uprze­dził, że będą mieli gościa, ale Gral miał to gdzieś.

– Może nie chcę, żeby mnie szu­kano – odpo­wie­dział kwa­śno.

– Nie masz nawet tele­fonu?

– Ale szef mnie zna­lazł, więc aż tak dobrze nie znik­ną­łem.

Paweł War­ski, obec­nie szef główny poli­cji, przy­siadł się na drew­nianą ławę, po lewej stro­nie Grala. Roz­ma­so­wał dło­nie i wycią­gnął je do ogni­ska. Przez chwilę patrzył w pło­mie­nie jak pozo­stali i nic nie mówił.

– Wiesz, co się dzieje?

– Wio­sna idzie.

– A w kraju? Na świe­cie?

– Gada szef jak moja sprze­daw­czyni. Dla niej chcę być miły, ale panu powiem wprost. Mam to w dupie.

– Naprawdę tu wytrzy­mu­jesz? Nie cią­gnie cię do dzia­ła­nia? Znam cię lepiej, niż ci się wydaje, nie jesteś typem mni­cha.

– Widocz­nie nie zna mnie szef aż tak dobrze – Fio­dor skrzy­wił się. Ale nie miał zamiaru przy­znać, że został tra­fiony w czuły punkt. Nie miał zamiaru przy­zna­wać się też, że zna­lazł coś, co dawało mu zastrzyk adre­na­liny i poczu­cie misji.

– Twoja sprze­daw­czyni mówiła ci o tym? – powie­dział po chwili War­ski. Poka­zał Fio­do­rowi pierw­szą stronę gazety, którą przy­niósł.

Nie spoj­rzał. Odpo­wie­dział, patrząc w ogni­sko.

– W poprzed­nim życiu mia­łem taką skar­bonę w kształ­cie dupy, codzien­nie wrzu­ca­łem do niej kasę za nie­ku­pione gazety, a raz w mie­siącu za abo­na­ment radiowo-tele­wi­zyjny. Naprawdę mam to, kurwa, w dupie.

Komen­dant Paweł War­ski nie rezy­gno­wał. Wciąż trzy­mał gazetę, eks­po­nu­jąc pierw­szą stronę. Fio­dor krótko zer­k­nął na nagłó­wek: DWAJ POLI­TYCY ZJE­DZENI.

– Cztery osoby tra­fiły do szpi­tala z zatru­ciem pokar­mo­wym – wyja­śnił star­szy męż­czy­zna. – Oka­zało się, że to było ludz­kie mięso. A póź­niej oka­zało się, że to było mięso dwóch zagi­nio­nych posłów na sejm.

Gra­lecki już dawno tak szcze­rze się nie uśmiech­nął.

– W sumie, jakby się zasta­no­wić, to mnie też gdzieś tam to bawi – powie­dział z ocią­ga­niem szef poli­cji. – Ale nie bawi mnie chaos w kraju.

– Pieprz pan to.

– Słu­cham? – Paweł War­ski zatrze­po­tał powie­kami, bo jakby sły­szał nie Gra­lec­kiego.

– Sze­fie, kurwa, rzuć pan tę robotę, wyjedź na ryby, zaj­mij się wnu­kami, po co się babrać w tym gów­nie?

– Po to, żeby to nie było gówno – War­ski nie dał się spro­wo­ko­wać. – Nie wiem, co masz na myśli. Świat? Ludz­kość? Życie? Tak czy ina­czej, ja coś napra­wię, ty coś napra­wisz, inni coś napra­wią… I jak to pomno­żysz przez cały świat, to nagle może być lepiej.

– Pier­do­lona pro­pa­ganda – żach­nął się Gra­lecki.

Nastą­piła chwila pauzy. Dwaj męż­czyźni i pies patrzyli w hip­no­ty­zu­jące pło­mie­nie.

– Gdy­bym nie wie­dział, że patrzę na cie­bie, to powie­działbym, że sły­szę… – zaczął szef poli­cji.

– Nawet tego nie mów… – prze­rwał mu Gral.

– Daw­niej nie rzu­ca­łeś tak mię­chem.

Fio­dor też czuł, że wpły­wają na niego wspo­mnie­nia o przy­ja­cielu, który zgi­nął tra­gicz­nie tak nie­dawno. Wspo­mnie­nia wspól­nych lat na służ­bie. Wyrzuty sumie­nia i żal po jego stra­cie spra­wiały, że cza­sami miał wra­że­nie, iż Kon­rad jest w nim. Otwie­rał usta i sły­szał, że to Kon­rad przez niego prze­ma­wia. Nie wie­rzył w duchy ani opę­ta­nie. To po pro­stu psy­cho­lo­gia. Kto z kim prze­staje, takim się staje.

– Albo ta cała wul­gar­ność to znak, że jed­nak nie wszystko ci zwisa – cią­gnął War­ski.

Gral nie miał zamiaru przy­znać się, że jedno i dru­gie. Nie wszystko mu zwi­sało i prze­kleń­stwa miały to pokryć. A przy oka­zji emo­cje przy­wo­ły­wały wspo­mnie­nia nie­ży­ją­cego przy­ja­ciela. Nie zamie­rzał jed­nak wra­cać do mia­sta.

– Naprawdę mnie to nie obcho­dzi – wychry­piał przez ści­śnięte gar­dło. – I dzi­wię się szcze­rze, że ludzie jesz­cze ich wszyst­kich nie pozja­dali. Pie­przo­nych poli­ty­ków. A póź­niej wyrzy­gali albo wysrali.

Paweł War­ski wes­tchnął ciężko.

– A ja chciał­bym wie­dzieć, kto za tym stoi.

– Jest pan komen­dan­tem poli­cji, sze­fie. Ma pan naj­lep­szych ludzi do dys­po­zy­cji.

– Może. Ale nie wiem komu ufać. Na razie śledz­two dry­fuje w stronę umo­rze­nia. Niby z braku dowo­dów. Ale ja wiem, że ktoś chce wyci­szyć całą tę aferę.

– Mnie nie można ufać – wyszep­tał Gra­lecki.

– Wiem swoje.

– Powie to szef Ame­lii i Kon­ra­dowi – cedził przez zaci­śnięte zęby. – I wszyst­kim tru­pom, które zosta­wi­łem za sobą.

– Teraz ja ci powiem – w gło­sie star­szego poli­cjanta poja­wiła się złość. – Nie pier­dol jak uża­la­jąca się nad sobą pen­sjo­na­riuszka. Potrze­buję cię.

– Nie.

– Prze­myśl to.

– Już to prze­my­śla­łem.

Dawny szef Fio­dora pod­niósł się z ławy. Zanim znik­nął w mroku, gdzie nie się­gał blask ogni­ska, poło­żył obok Grala doku­menty, które przy­wiózł. Po chwili zawar­czał sil­nik samo­chodu i sły­chać go było przez chwilę, zanim ucichł w oddali.

Fio­dor zer­k­nął na papiery, które War­ski zosta­wił. Nie wahał się. Wziął je i wrzu­cił do ogni­ska. Spo­glą­da­jący na opie­kuna Robin szczek­nął. Popa­trzyli sobie w oczy. Gral wzru­szył ramio­nami i wró­cił spoj­rze­niem do tań­czą­cych pło­mieni.

KIEDYŚ – Aleksander

KIE­DYŚ – Alek­san­der

Nie­na­wi­dził ich. Całym sobą. Po pro­stu. To było jak prze­szy­wa­jący prze­pływ ener­gii. Olśnie­nie. Dobrze pamię­tał ten moment, kiedy to sobie uświa­do­mił.

Jak to dzieci, był cie­kaw­ski i miał wyobraź­nię. Zaczy­nała się jesień. On skoń­czył już dzie­więć lat. Uwa­żał się za doro­słego i spryt­niej­szego od wszyst­kich dookoła. Posta­no­wił spraw­dzić, czy rodzice kupili już coś na Boże Naro­dze­nie. Od dwóch lat bawił się w ten spo­sób. Prze­szu­ki­wał wszyst­kie moż­liwe kry­jówki, gdzie rodzice mogli scho­wać pre­zenty, i w ten spo­sób dużo wcze­śniej wie­dział, co dosta­nie pod cho­inkę. Ow­szem, psuło to tro­chę nie­spo­dziankę, ale pozwa­lało też na mani­pu­la­cje i więk­sze korzy­ści. Bo kiedy w zeszłym roku zna­lazł scho­wane klocki Lego i wię­cej nic, to przez mie­siąc maru­dził, że chciałby dostać Resi­dent Evil na Play­Sta­tion.

Napi­sał list do Świę­tego Miko­łaja, w któ­rym z pre­me­dy­ta­cją zazna­czał, żeby mu nie przy­no­sił żad­nych kloc­ków Lego, któ­rych już tro­chę miał i mu się znu­dziły. Że chce tylko Resi­dent Evil i może mu nic innego nie dawać.

Mamie i tacie też o tym cią­gle przy­po­mi­nał. Doda­wał przy tym, że chce się uczyć języka angiel­skiego i to mu bar­dzo pomoże, bo w grze jest dużo tek­stu.

No i dopiął swego. Pod cho­inkę dostał i Lego, i grę. Rok póź­niej zro­bił podob­nie i teraz też miał nadzieję na suk­ces. Nie wie­dział, czy rodzice cze­goś się domy­ślili, czy nie, ale już rok temu pre­zenty były scho­wane gdzie indziej. A teraz, mimo że spraw­dził wszyst­kie znane miej­sca, niczego nie zna­lazł. Albo przej­rzeli jego pod­stęp, albo jesz­cze nic nie kupili. Tak czy ina­czej, Alek­san­der posta­no­wił kon­ty­nu­ować śledz­two. Poza wszyst­kim była to nie­zła zabawa. Jak gra detek­ty­wi­styczna. Duży dom. Mnó­stwo zaka­mar­ków. A on nie miał już dzi­siaj nic do roboty. Lek­cje odro­bił zaraz po powro­cie ze szkoły, miał więc jakieś dwie godziny, zanim rodzice wrócą z pracy. Fio­dor, jego star­szy brat, gdzieś wybył. Albo do jakie­goś kum­pla, albo na randkę.

Alek­san­der nauczył się czy­tać mię­dzy pią­tym a szó­stym rokiem życia. Wszy­scy twier­dzili, że jest ponad­prze­cięt­nie inte­li­gentny. Bo nie­wiele dzieci uczy się tego przed pój­ściem do szkoły. A Alek­san­der w dru­giej kla­sie potra­fił już czy­tać w dwóch języ­kach. Po pol­sku i rosyj­sku. Dzięki fascy­na­cji ojca kul­turą rosyj­ską od roku cyry­lica nie spra­wiała mu żad­nego pro­blemu.

Ojciec – pro­fe­sor na uni­wer­sy­te­cie. Szef kate­dry rusy­cy­styki. Hono­rowy prze­wod­ni­czący rosyj­skiego ośrodka nauki i kul­tury. Naprawdę kochał swoją pracę. Zaszcze­piał w synach miłość do rosyj­skiej kul­tury i języka. Chłopcy nie pro­te­sto­wali. Nie znali się na poli­tyce. W tym wieku też nie stu­dio­wali zbyt wni­kli­wie histo­rii sto­sun­ków mię­dzy Pol­ską a Rosją. Oczy­wi­ście Dosto­jew­ski czy Toł­stoj byli zbyt trudni dla dzieci. Ale rosyj­skie bajki i lite­ra­tura dzie­cięca miały swój urok, który szcze­rze polu­bili.

Alek­san­der ponadto polu­bił rosyj­ską muzykę. Zwłasz­cza poważną. Czaj­kow­skiego. Pro­ko­fiewa. Prze­cież Kop­ciu­szek to w sumie bajka. A w wer­sji muzycz­nej bar­dzo dobrze dzia­łał na wyobraź­nię mło­dego chłopca. Alek­san­der odgry­wał sobie w gło­wie różne filmy inspi­ro­wane tą kom­po­zy­cją. Naj­pierw pró­bo­wał dopa­so­wać muzykę Pro­ko­fiewa do fabuły z bajki. Ale póź­niej go to znu­dziło. Bo ileż razy można powta­rzać sobie w gło­wie Kop­ciuszka. Zaczął wymy­ślać wła­sne bajki. Naj­czę­ściej mie­szał wątki tych, które znał. Kop­ciu­szek w jego wyobraźni łączył się z Czer­wo­nym Kap­tur­kiem. Bo dobra wróżka tak naprawdę była wil­kiem i na końcu zja­dała Kop­ciuszka. Albo Śpiącą Kró­lewnę połą­czył z legendą o królu Popielu. Kiedy kró­le­wicz dotarł do kró­lewny, żeby poca­łun­kiem obu­dzić ją ze snu, oka­zało się, że z kró­lewny został tylko sam szkie­let, bo szczury obgry­zły kró­lewnę do kości. Książę myślał, że magia poca­łunku wszystko odcza­ruje, ale obu­dził się szkie­let. I jak żywy trup gonił prze­ra­żo­nego księ­cia aż do końca jego życia.

Fio­dor nie słu­chał takiej muzyki. Wolał jakieś roc­kowe kawałki. Może to była taka faza nasto­latka.

Alek­san­der szu­kał pre­zen­tów. Stra­cił już na to godzinę. Zaj­rzał we wszyst­kie stare miej­sca i pró­bo­wał odkryć nowe skrytki, gdzie rodzice mogli prze­cho­wy­wać to, co kupili. Nic. Czuł się tym już nawet tro­chę zmę­czony i sfru­stro­wany. Posta­no­wił spraw­dzić jesz­cze miej­sce, które było tro­chę zaka­zane. Gabi­net ojca.

Dzie­ciom nie wolno było tam wcho­dzić. Chyba że w obec­no­ści taty. A kiedy go nie było, drzwi były zamknięte. Alek­san­der wie­dział, gdzie jest zapa­sowy klucz. Był wśród wielu innych klu­czy w szu­fla­dzie w piw­nicy. Tata kie­dyś zgu­bił wszyst­kie klu­cze i wtedy sko­rzy­stał z tych zapa­sowych. Póź­niej doro­bił następne i znowu je tam scho­wał. Nie chro­nił się prze­cież przed zło­dzie­jami. Po pro­stu chciał utrud­nić dzie­ciom buszo­wa­nie po swoim gabi­ne­cie. Ale to bar­dziej był sygnał, że nie wolno tam wcho­dzić niż taka bar­dzo poważna prze­szkoda.

Alek­san­der nie wie­dział, który to dokład­nie klucz, ale przyj­rzał się zam­kowi i wyty­po­wał tylko te, które paso­wa­łyby do takiego kształtu dziurki. Były trzy. I jeden z nich fak­tycz­nie otwo­rzył drzwi.

Musiał się wyro­bić w pół godziny, bo nie chciał zostać przy­ła­pany. Nie spo­dzie­wał się jakiejś szcze­gól­nej kary, ale na pewno byłoby nie­przy­jem­nie i jesz­cze przez wiele dni czułby pre­ten­sję w zacho­wa­niu rodzi­ców, że zawiódł ich zaufa­nie. Nie chciał tego. Ale potrze­bo­wał nawet mniej czasu, niż miał, żeby zaj­rzeć we wszyst­kie miej­sca w gabi­ne­cie, gdzie mogłyby być scho­wane świą­teczne pre­zenty.

Już po kwa­dran­sie wie­dział, że w gabi­ne­cie ojca rodzice niczego nie ukryli. Ale… kiedy prze­szu­ki­wał biurko, coś przy­cią­gnęło jego uwagę. Na teczce z doku­men­tami było napi­sane jego imię. Alek­san­der.

Nie inte­re­so­wał się wcze­śniej tym, jak poja­wił się na świe­cie. Ow­szem, prze­szedł typowe dla dzieci zain­te­re­so­wa­nie „Mamo, tato, skąd się biorą dzieci?”, „Jak ja się uro­dzi­łem?” i tak dalej. Ale dostał odpo­wiedź, która zaspo­ko­iła dzie­cięcą cie­ka­wość i prze­stał o to pytać: „Rodzi­cie się kochali i dla­tego się poja­wiłeś na świe­cie”, „Mama nosiła cię w brzuszku, a po dzie­wię­ciu mie­sią­cach wysze­dłeś stam­tąd”.

Wie­dział, że jego brat był poważ­nie chory. Od uro­dze­nia. Przez pierw­szych pięć lat jego życia nie było wia­domo, czy prze­żyje. Mama do dzi­siaj miała pro­blemy ze snem i brała pigułki nasenne. Nie rozu­miał za bar­dzo, co to zna­czy dla rodzi­ców mieć umie­ra­jące, śmier­tel­nie chore dziecko, ale pewne infor­ma­cje docie­rały do niego frag­men­tami roz­mów i zapa­dały mu w podświa­domość. Z tego uło­żyła się jakaś wie­dza na temat tego, co działo się, zanim się uro­dził.

Czyli cho­roba Fio­dora i kło­poty finan­sowe, bo jego kura­cje były bar­dzo dro­gie. Dopiero teraz, pra­wie dzie­sięć lat po tym, jak Fio­dor wyzdro­wiał, rodzina była sta­bilna finan­sowo i mogła sobie pozwo­lić na wię­cej niż kie­dyś. Nie pamię­tał pierw­szych lat życia. Ale podobno było ciężko. Małe miesz­ka­nie. Pożyczki. Dopiero od kilku lat miesz­kali w tym domu.

Alek­san­der wie­dział też coś o tym, że wyzdro­wie­nie Fio­dora miało zwią­zek z nim. Z młod­szym bra­tem. To były prze­bły­ski wspo­mnień z wcze­snego dzie­ciń­stwa. Radość, któ­rej był cen­trum. Rodzice, któ­rzy uśmie­chali się do niego. Na uro­dziny wielki tort i roz­mowy, które mgli­ście pamię­tał. Podzię­ko­wa­nia od brata, który nazy­wał Alek­san­dra swoim boha­te­rem. Rodzice powta­rza­jący, że dzięki niemu stał się cud, że to on jest sprawcą tego cudu. Coś takiego pamię­tał. Ale od wielu lat już tego nie sły­szał. Życie toczyło się spo­koj­nie. Każdy zaj­mo­wał się swo­imi spra­wami. Na uro­dziny był tort i życze­nia, ale to nor­malne.

Alek­san­der otwo­rzył teczkę ze swoim imie­niem i zaczął ją prze­glą­dać. Było tam dużo papie­rów. Doku­menty były pisane po pol­sku, ale też cyry­licą po rosyj­sku. Wielu ter­mi­nów medycz­nych nie rozu­miał. Zapi­sał sobie je, żeby spraw­dzić w biblio­tece. A może naj­pierw zaj­rzy do kawia­renki inter­ne­to­wej i tam spraw­dzi w sieci.

Zapa­mię­tał jed­nak to, co naj­waż­niej­sze. Teczka doty­czyła cho­roby jego brata Fio­dora i tego, jak Alek­san­der zna­lazł się na świe­cie. Został uro­dzony po to, żeby być lekar­stwem dla brata. Mama go uro­dziła, tak, ale nie dla­tego, że mama i tata się kochali i on się po pro­stu poja­wił. Stwo­rzono go w labo­ra­to­rium i tam wło­żono do brzu­cha mamy. Stwo­rzono go dla­tego, żeby mógł być lekar­stwem dla brata. Gdyby nim nie był, toby się nie uro­dził. Taka była cała prawda.

Naj­pierw Alek­san­drowi było smutno. Ale tylko przez chwilę. Bo zaraz poczuł czy­stą nie­na­wiść. Jakby fala ożyw­czego chłodu prze­szyła całe jego ciało. A nawet głę­biej. Jego duszę.

Mimo szoku, jaki prze­żył, był zadzi­wia­jąco spo­kojny. Posta­no­wił, że nie da po sobie poznać, że odkrył prawdę. Nie będzie dopy­ty­wał o nic. Naj­waż­niej­sze zro­zu­miał. A resztę prze­czyta w ency­klo­pe­dii albo wyszuka w inter­ne­cie. Odło­żył wszyst­kie doku­menty, tak jak były, na miej­sce. Rozej­rzał się, czy został w gabi­ne­cie po nim jakiś ślad obec­no­ści. Kiedy upew­nił się, że nie, zamknął drzwi i odniósł klu­cze do piw­nicy.

Cały jego dzie­cięcy świat zawa­lił się w jed­nej chwili. Wszystko, co myślał, co czuł, to, jak widział rze­czy­wi­stość, było kłam­stwem. Alek­san­der zmie­nił się też w jed­nej chwili. Nie pozwo­lił sobie na smu­tek. Poczuł gniew. Cał­kiem spo­kojny i zimny gniew. Znie­na­wi­dził ich wszyst­kich i posta­no­wił zabić.

Rozdział 7

7

Zacze­piła go, kiedy wysia­dał z auta przed skle­pem U Zosi. Aku­rat wycho­dziła z zaku­pami. Ładna kobieta. Zauwa­żył ją już wcze­śniej. Przez te pra­wie pół roku, jak tu miesz­kał, zapa­mię­tał wiele twa­rzy z wio­ski.

Bru­netka. Bar­dzo kobieca. Ale pod jej ponęt­nymi kształ­tami czuł siłę. Piękna twarz wojow­niczki z ciem­nymi oczami. Nie każ­demu może takie kobiety się podo­bały, ale Gra­lowi wpa­dła w oko. Kiedy pierw­szy raz ją zoba­czył, pomy­ślał, że taka w stylu Xeny. Za dzie­ciaka nie miał jesz­cze awer­sji do tele­wi­zji, więc zapa­mię­tał wojow­ni­czą księż­niczkę i tak mu się sko­ja­rzyła ta kobieta.

– Wiem, że to ty.

– Słu­cham? – zasko­czyła go i naprawdę nie wie­dział, o co jej cho­dzi.

Byli sami na małym par­kingu wyzna­czo­nym na chod­niku, ale i tak mówiła ści­szo­nym gło­sem, jakby jesz­cze dodat­kowo chciała się upew­nić, że nikt ich nie usły­szy.

– Ty jesteś tym Noc­nym Spra­wie­dli­wym.

– Nie wiem, o czym mówisz – odwró­cił się od niej, żeby nie widziała zmie­sza­nia na jego twa­rzy. Uda­wał, że szuka cze­goś w samo­cho­dzie.

– Ja cię tak nazy­wam, ale róż­nie ludzie mówią. Cień. Mroczny Jano­sik. Mści­ciel… – cze­kała na jego reak­cję. – A faceci ina­czej cię nazy­wają. Przy­naj­mniej ci, któ­rych pobi­łeś. I ich kum­ple. Bo porządne chłopy też są w tej oko­licy i oni wie­dzą, że spra­wie­dli­wo­ści stało się zadość.

– Z kimś mnie pani myli – Gral chciał omi­nąć kobietę, ale chwy­ciła go nad­spo­dzie­wa­nie mocno za ramię.

– Myśla­łeś, że nikt się nie domy­śli?

Wes­tchnął głę­boko. Nic nie powie­dział, tylko zaczął się jej przy­glą­dać badaw­czym wzro­kiem. Ona też go obser­wo­wała. Ale z kamien­nej twa­rzy Gra­lec­kiego nie dało się wyczy­tać ani zaprze­cze­nia, ani potwier­dze­nia tego, co insy­nu­owała.

– Nie jeste­śmy aż tacy głupi, jak się mówi o wie­śnia­kach. Znamy się tutaj wszy­scy. Tylko ktoś obcy może robić takie rze­czy. Ludzie gadają. Co sobie myśla­łeś?

Zaklął w duchu. Miała rację.

– Nikt nie ma pew­no­ści. Ale mało jest obcych w oko­licy – wier­ciła go inten­syw­nym spoj­rze­niem. – Swój by się nie upil­no­wał. Swo­jemu nawet by nic takiego do głowy nie strze­liło.

Ode­tchnął głę­boko.

– Naprawdę nie wiem, o czym pani mówi – musiał kła­mać. Prze­cież nie mógł się przy­znać.

Ale w jej wzroku wyczy­tał, że ona wie, iż kła­mie. Poki­wała głową, że przy­jęła do wia­do­mo­ści, ale mówiła dalej:

– W sąsied­niej wsi jest taki jeden gnój, katuje żonę i córki. Nikt nie kiw­nie pal­cem. Tłu­ma­czy to sobie, że żona mu syna nie uro­dziła. Obwi­nia ją i bije. Nikt niczego mu ni­gdy nie udo­wod­nił, ale cho­dzą słu­chy, że gwałci też córki.

– To nie moja sprawa – uśmiech­nął się naj­le­piej, jak potra­fił.

– Ale na wszelki wypa­dek mówię ci. Gdyby jed­nak to była twoja sprawa.

– Dla­czego sama pani cze­goś nie zrobi? – posta­no­wił obro­nić się przez atak. – Wie pani, że dzieją się tam straszne rze­czy, a zacze­pia pani obcych? Nie pój­dzie pani na poli­cję? Nie potra­fi­cie sobie z tym wspól­nie tutaj pora­dzić? Co z was za ludzie?

– Łatwo jest oce­niać – zmarsz­czyła brwi, a jej oczy się zwę­ziły.

Zmie­rzyli się spoj­rze­niami. Oba były twarde i sta­now­cze. Oczy im błysz­czały. Pełne rosną­cej pasji. Jakby za chwilę mieli wybuch­nąć i zacząć na sie­bie wrzesz­czeć.

– Ja sobie ze swoim chło­pem radzę – góralka prze­rwała ciszę. – Nie pod­sko­czy, bo sobie nie pozwolę – zadarła hardo głowę, odrzu­ciła dłu­gie ciemne włosy na plecy. – Ale nie każda kobieta tutaj taka jest. Co, nie wiesz?

– Co mam wie­dzieć? – zapy­tał, patrząc spod byka.

– Wycho­wa­nie… tra­dy­cja… Kościół…

– Tak… cnoty nie­wie­ście – wyce­dził przez zagry­zione zęby.

– Ludzie się tutaj nie mie­szają. Zamy­kają drzwi od cha­łupy i mają gdzieś, co się dzieje gdzie indziej.

– Ale jak trzeba zoba­czyć u sąsiada nowy samo­chód albo lep­sze ubra­nie, to nagle już ludzie nie mają gdzieś, co się dzieje za mie­dzą.

– A w mie­ście jest ina­czej?

– Raczej nie.

– No wła­śnie.

– Mar­czu­chy.

– Co?

– Ta wieś. Pięć kilo­me­trów stąd. Piąta cha­łupa po lewej, jak się stąd wjeż­dża. Śmi­giele. Rodzina Śmi­gie­lów.

– To pomyłka.

Poki­wała głową. Niby jakby przy­zna­wała mu rację. Ale on wie­dział, że ona wie. Rozu­miała jed­nak, że Gral nie może wprost oka­zać zain­te­re­so­wa­nia ani się przy­znać. Kobieta zro­biła swoje, powie­działa, co miała do powie­dze­nia, odwró­ciła się i ode­szła. Pew­nym i sil­nym kro­kiem, nie­po­zba­wio­nym jed­nak kobie­cego wdzięku.

Fio­dor patrzył za nią. Myślał chwilę, po czym skie­ro­wał się do sklepu po nie­zbędne zakupy.

Rozdział 8

8

Prze­nie­śli ją do innego pomiesz­cze­nia. Takiego, o jakim się tra­dy­cyj­nie myśli, kiedy jest wzmianka o szpi­talu psy­chia­trycz­nym. Pokój bez klamki w drzwiach, wyło­żony wszę­dzie mięk­kimi obi­ciami. Nie było tutaj łóżka ani żad­nego mebla. Nie wią­zali jej więc. Ale prze­stali wyłą­czać świa­tła nawet na chwilę. A lampy tutaj były dużo moc­niej­sze niż w izo­latce, gdzie spę­dziła nie wia­domo ile czasu.

Ogra­ni­czyli jej jedze­nie. Dosta­wała teraz tylko jeden posi­łek dzien­nie. Nędzne żar­cie jak dla psa.

Z gło­śni­ków zamon­to­wa­nych w sufi­cie nie­ustan­nie kato­wali ją kako­fo­nią elek­tro­nicz­nego łomotu i znaną jej już wcze­śniej meta­lową muzyką. Nie pozwa­lali jej spać. Kiedy tylko wyka­zy­wała objawy sen­no­ści, wycią­gali ją z pokoju i pro­wa­dzili pod prysz­nice, gdzie drę­czyli ją lodo­wa­tymi stru­gami wody ze szlau­cha. Zawsze byli dwaj. Recho­tali, kiedy zwi­jała się z zimna i drżała prze­mar­z­nięta. I wciąż ją pole­wali. Sil­nym stru­mie­niem. A kiedy miała dość, znowu wle­kli ją do bia­łego pokoju bez kla­mek.

Nie­na­wi­dziła ich. Na chłodno. Lodo­wato, jak woda, którą ją pole­wali. Kuliła się. Dzia­łały odru­chy ciała. Ale psy­chicz­nie się kon­tro­lo­wała. Alek­san­der, który teraz był Olą, nabie­rał dystansu do wszyst­kiego, cho­wa­jąc się w sercu czar­nego gniewu. Tam zawsze grała muzyka, która go uspo­ka­jała. Haen­del, Mesjasz… Odpo­czy­wał w tej muzyce w głębi sie­bie. I obmy­ślał plan. Jak się stąd wyrwać. Jak zemścić się na opraw­cach.

Zamiast otę­pia­ją­cych leków zaczęli poda­wać jej sub­stan­cje pobu­dza­jące. Żeby nie zasnęła. Kiedy padała z wycień­cze­nia, cucili ją. Wsta­wili do pokoju krze­sło i ją do niego przy­wią­zali. Ale pomimo ostrego świa­tła i ury­wa­ją­cych uszy dźwię­ków, które ryczały z gło­śnika, w końcu i tak zaczęła opa­dać jej głowa. Natura upo­mi­nała się o sen. Wtedy znowu brali ją pod zimny prysz­nic i długo dygo­tała z zimna po powro­cie do pokoju. W prze­mo­czo­nej bie­liź­nie. Bo pozba­wili ją reszty ubra­nia. Miała tylko majtki i sta­nik. Zero seksu. A jed­nak Ola zauwa­żyła, że jeden z pie­lę­gnia­rzy gapi się na nią lubież­nie.

Taki obrzy­dliwy, cia­sto­waty gość. Wiecz­nie spo­cony. Z okrą­głą twa­rzą. Na czubku głowy ryso­wała się mu już łysina. Może dla­tego, żeby bilans owło­sie­nia był pra­wi­dłowy, zapu­ścił wąsy. Kom­plet­nie wie­śniac­kie. Miękki facet. Żaden mię­śniak. Silny był tylko we dwóch, z kolegą. I tylko wobec słab­szych. Zdaje się, że wołali na niego Andrzej.

– My mamy czas – Konieczny uśmiech­nął się do niej zimno.

– Ja też. Całą wiecz­ność.

– Chcesz tu umrzeć?

– Nie odwa­ży­cie się – mimo że nie poda­wali jej nar­ko­ty­ków, sła­niała się. Kiedy się uśmiech­nęła, jej uśmiech wędro­wał razem z głową w nie­mym tańcu. Nie­kon­tro­lo­wa­nym. Takim, jaki ciało wyko­nuje, kiedy jest total­nie zmę­czone i nie może zostać w miej­scu. Ponie­waż przy­wią­zali ją do krze­sła, tylko głowa się poru­szała. Opa­dała. Pod­no­siła. Krę­ciła na różne strony.

Konieczny prze­cha­dzał się dookoła krze­sła.

– Nie odwa­ży­cie się – powtó­rzyła. – Za bar­dzo wam zależy.

– Nie bądź taka pewna czy pewny… Kurwa, nie wiem, jak mam się do cie­bie zwra­cać.

– Jak do damy.

– Moi prze­ło­żeni są już bogaci. Ow­szem, utrata tego kapi­tału nie jest dla nich przy­jemna. Ale są też mściwi. Pora­dzą sobie bez tych pie­nię­dzy, ale nie darują komuś, kto im je ode­brał.

– Zary­zy­kuję. Bo nic wam nie powiem bez pew­no­ści, że odjadę bez kło­po­tów w siną dal.

– Masz moje słowo

Gdyby Alek­san­der, który był Olą, nie był aż tak zmę­czony, par­sk­nąłby śmie­chem.

– Nie trak­tuj mnie jak małej dziew­czynki. Jestem już doj­rzałą kobietą – dawny Alek­san­der uśmiech­nął się i roz­ło­żył lubież­nie nogi. – Chcesz spró­bo­wać? – obli­zała wargi.

Zauwa­żyła, że pie­lę­gniarz Andrzej przy­gląda się jej przez szklane okienko za drzwiami. Kiedy ich spoj­rze­nia się spo­tkały, uśmiech­nęła się sze­rzej i potrzą­śnię­ciem głowy zarzu­ciła włosy. Uciekł natych­miast z pola widze­nia.

Porucz­nik ABW już kie­ro­wał się do wyj­ścia.

– Jedzie­cie z nią dalej – rzu­cił do pie­lę­gnia­rzy, któ­rzy poja­wili się w otwar­tych drzwiach.

– Ej… tylko nie złam mi serca. Jestem wraż­liwą kobietą i może pęk­nąć – powie­działa Ola, która kie­dyś była Alek­san­drem. – Wiesz, jak prze­sa­dzi­cie i mnie zabi­je­cie, to zabiorę tajem­nicę ze sobą.

Została sama. Wycień­czona poza gra­nice wytrzy­ma­ło­ści. Ale nic od niej nie zale­żało. Na nic nie miała wpływu. Po pro­stu musiała się pod­dać bez­wład­nie temu, co z nią robili. Dopóki nie prze­sa­dzą i umrze albo jej plan się nie powie­dzie.

Rozdział 9

9

Biz­nes­men Woj­ciech Siód­mo­wicz, ener­giczny sześć­dzie­się­cio­la­tek, z tru­dem pano­wał nad emo­cjami. Nie potra­fił nawet usiąść, tylko krę­cił się po pokoju hote­lo­wym, który wynaj­mo­wał jego roz­mówca. Wysoki męż­czy­zna, na oko nie wię­cej niż pięć­dzie­się­cio­letni, o egzo­tycz­nej uro­dzie. Śniada cera, kru­czo­czarne włosy zacze­sane do tyłu. I naj­bar­dziej przy­ku­wa­jące w jego wyglą­dzie – oczy. Nie­pa­su­jące do urody połu­dniowca. Jasne. Sta­lowe. Jak groźba pro­mie­niu­jąca z przy­stoj­nej twa­rzy.

– Osza­le­li­ście? – pie­klił się Siód­mo­wicz.

– O co ci cho­dzi? – młod­szy męż­czy­zna w ogóle nie przej­mo­wał się wzbu­rze­niem gościa. Można było nawet odnieść wra­że­nie, że go to bawi.

Mówił dobrze po pol­sku, ale akcent zdra­dzał, że nie był to jego ojczy­sty język.

– Zro­bi­li­ście aferę na cały kraj.

– No i co z tego?

– Mie­li­ści pozbyć się ich po cichu. Czemu nie rzu­ci­li­ście ich cho­ciażby psom? Są spe­cjalne hodowle psów. Znik­nę­liby bez śladu i tak by było naj­le­piej.

– To my decy­du­jemy, jak jest naj­le­piej – śniady męż­czy­zna zmru­żył oczy.

– I nikt mnie nie poin­for­mo­wał? Goran, jeste­śmy part­ne­rami.

– Nie. Ty wyko­nu­jesz nasze pole­ce­nia – powie­dział spo­koj­nie gospo­darz, nazwany Gora­nem. – Dla­czego tak się dener­wu­jesz?

Siód­mo­wicz zasta­na­wiał się, czy oni wie­dzą. Ale mógł się wszyst­kiego wyprzeć. Tak, chciał się unie­za­leż­nić od wschod­nich part­ne­rów. Chciał mieć coś swo­jego. Ale wszystko zała­twiał przez pośred­ni­ków. Dobrze to obmy­ślił. To byli jed­nak naj­groź­niejsi prze­stępcy na świe­cie. Z nie­wi­dzial­nymi wpły­wami wszę­dzie. Dla­tego się dener­wo­wał. Co mu strze­liło do głowy, żeby zająć się prze­stęp­czym biz­ne­sem bez ich wie­dzy i pośred­nic­twa? Co?! Pycha? Że ich prze­chy­trzy. Ale teraz miał wąt­pli­wo­ści. Skła­mał jed­nak, dla­czego się dener­wuje.

– Bo będziemy mieli na karku wszyst­kie służby.

– My? – jego roz­mówca roz­ba­wiony uniósł brwi.

– Jeste­śmy razem. Wszy­scy jeste­śmy zagro­żeni.

– Zaję­li­śmy się służ­bami. Sygnał, który wysła­li­śmy, podzia­łał bar­dzo dobrze. Śledz­two zostało umo­rzone. Dla­czego się tak dener­wu­jesz?

– Łatwo wam mówić. Od lat jestem pod ostrza­łem. Pismaki wypi­sują o mnie, co chcą.

– Wygra­łeś pro­ces o znie­sła­wie­nie – Goran wes­tchnął nie­cier­pli­wie. – Jesteś czy­sty. Nie powi­nie­neś się tak dener­wo­wać. Chyba że chcesz mi jesz­cze coś powie­dzieć?

– O czym? – Siód­mo­wicz się zanie­po­koił. Znowu zaczął się gorącz­kowo zasta­na­wiać, ile wie­dzą.

– Nie wiem. Dla­czego tak się dener­wu­jesz?

– Bo cho­dzi o moje życie. O wszystko, co mam. Takimi dzia­ła­niami nara­ża­cie mnie.

– Znasz Marka Gie­letę?

Zawa­hał się z odpo­wie­dzią. O nim wie­dzieli. Było to dosyć oczy­wi­ste. Ale czy odkryli, jak on jest z tym powią­zany?

– Poma­gał nam przy afe­rze pod­słu­cho­wej – odpo­wie­dział po chwili.

– Dobrze się zna­li­ście?

– Nie. Po pro­stu nada­wał się, żeby zor­ga­ni­zo­wać pod­słuch. Miał tę knajpę. Był ambitny.

– Prze­my­cał też nar­ko­tyki z Nie­miec. Ukryte w mię­sie, które prze­twa­rzał w tej małej masarni.

Siód­mo­wicz zro­bił wiel­kie oczy. Zasko­czyła go bez­po­śred­niość Gorana. Zde­ner­wo­wał się, ale jego emo­cje wypa­dły natu­ral­nie. Tak, jakby o niczym nie wie­dział.

– Bez poro­zu­mie­nia z nami. Bez naszego pośred­nic­twa prze­rzu­cał tu hero­inę i kokę – jego roz­mówca przy­glą­dał się mu badaw­czo.

– Ja… – pokrę­cił głową Siód­mo­wicz, uda­jąc kom­pletne zagu­bie­nie. – To zupełny kre­ty­nizm.

– Prawda? – Goran na­dal mu się przy­glą­dał.

Biz­nes­me­nowi zro­biło się nagle zimno od środka i poczuł się tak, jakby miał dwa­dzie­ścia lat wię­cej. Tak dzia­łał strach. Pod­świa­do­mość pani­ko­wała. Za bar­dzo ryzy­ko­wał. Po jaką cho­lerę wmie­szał się w szem­rane inte­resy za ich ple­cami? Nie ode­zwał się, tylko poki­wał głup­ko­wato głową.

Miły do tej pory męż­czy­zna o śnia­dej cerze zmie­nił się bły­ska­wicz­nie. Ude­rzył w stół, aż zatrzesz­czały ściany. Pod­niósł głos, ale to nie był krzyk. To była pew­ność sie­bie. Ton nawy­kły do wła­dzy. Nie­cier­piący sprze­ciwu.

– Wszystko, co masz, dosta­łeś od nas. Rozu­miesz? – cedził przez zęby Goran, a jego oczy mio­tały lodo­wate ostrza. – Nic nie jest twoje. Nic. Pamię­taj o tym. Gdy­byś chciał zro­bić coś tak głu­piego jak ten Gie­leta. Możemy ci zabrać wszystko. Rozu­miesz?

Śniady męż­czy­zna wypo­wie­dział słowo „wszystko” z takim naci­skiem, że Siód­mo­wicz pomy­ślał o pie­kle. Wiecz­nych męczar­niach. Dosko­nale wie­dział, do czego ci ludzie są zdolni. Współ­pra­co­wał z nimi od wielu lat. Decy­du­jąc się na współ­pracę z ban­dy­tami, wie­dział, co robi. Ale liczył na to, że jeśli będzie lojalny i posłuszny, będą go sza­no­wać. Zro­zu­miał jed­nak już jakiś czas temu, że to tak nie działa. Dla­tego miał na sumie­niu ten jeden mały grze­szek. Krok w stronę nie­za­leż­no­ści. Popeł­nił błąd. Wszystko mogło lec z gru­zach.

Znowu zasta­na­wiał się gorącz­kowo, ile wie­dzieli. Tak naprawdę. Zasło­nił się kil­koma mario­net­kami, żeby nikt nie mógł go powią­zać z tym biz­ne­sem. I wszyst­kim, co ten biz­nes przy­kry­wał. Może dener­wo­wał się za bar­dzo?

– Chcę się zoba­czyć z Titu­sem – powie­dział pew­niej­szym tonem głosu.

– Nie, nie chcesz – Goran uśmiech­nął się. – Nikt nie chce.

Siód­mo­wicz stra­cił tę pew­ność, która na chwilę dodała mu odwagi.

– Ja… – wydu­kał – mogę wszystko wyja­śnić…

– To on zde­cy­duje, czy chce się z tobą widzieć.

– Tak – mruk­nął kar­nie biz­nes­men.

– Rób swoje. Nasi posło­wie już wie­dzą, że nie mogą nas lek­ce­wa­żyć. Dopil­nuj tego, żeby nikt nie miał głu­pich pomy­słów.

Goran prze­wier­cał go uważ­nie sta­lowo chłod­nym wzro­kiem. Biz­nes­men roz­luź­nił się. Musiał prze­żyć. A jego instynkt prze­trwa­nia był czymś, co pozwo­liło mu wejść na szczyt. Wszyst­kiego mógł się wyprzeć. Nawet gdyby to on sam musiał posprzą­tać. Zatrzeć wszelki ślad po tej dzia­łal­no­ści.

Rozdział 10

10

Zro­bił to. Oczy­wi­ście, że to zro­bił. Nie od razu. Poprzy­glą­dał się naj­pierw, poob­ser­wo­wał zagrodę, gdzie miały dziać się złe rze­czy, o któ­rych powie­działa mu nie­zna­joma pod skle­pem. Nazwał ją w myślach Jagną. Paso­wało mu to imię. Bo zawie­rało w sobie i siłę, i kobie­cość.

Obser­wo­wał naj­ostroż­niej, jak potra­fił. Wyko­rzy­sty­wał wie­lo­let­nie doświad­cze­nie śled­czego. Skoro miej­scowi mieli już podej­rze­nia wobec niego, nie chciał dać im wię­cej dowo­dów.

Naj­pierw, uzbro­jony w lor­netkę, przy­glą­dał się obej­ściu zza zasłony drzew i krza­ków na wzgó­rzu nie­da­leko. To pozwo­liło mu tylko roz­po­znać domow­ni­ków. Trzy dziew­czynki. Żona. Wszyst­kie kobiety nie­mrawe. Bez­barwne. Ze spoj­rze­niami skie­ro­wa­nymi w zie­mię. Rzadko pod­no­siły je wyżej. Oso­wiałe. Smutne. Szare.

I on. Pan i władca. Wyglą­dał na mię­dzy pięć­dzie­siąt a sześć­dzie­siąt lat. Ale rów­nie dobrze mógł mieć dzie­sięć lat mniej. Bo twarde wiej­skie życie i alko­hol go wynisz­czyły. Jak kogut wśród kur. Fio­dor zauwa­żył kilka policz­ków, które wymie­rzył cór­kom, kiedy jak poga­niacz nie­wol­ni­ków pil­no­wał je pod­czas pracy w obej­ściu. O tej porze roku było to głów­nie doglą­da­nie zwie­rząt. On naj­czę­ściej sie­dział i palił papie­rosa, pocią­gał przy tym coś z małej pła­skiej pier­siówki, którą trzy­mał za pazu­chą. Kon­tro­lo­wał swoje kobiety. Jeżeli się pod­no­sił, to żeby je skar­cić.

Przy­szedł czas na bliż­sze przyj­rze­nie się tym ludziom. Kiedy Gral zoba­czył, że jedna z dziew­czy­nek wybiera się na zakupy, zszedł do jeepa i też się wybrał do sklepu.

Ści­snęło mu się serce, kiedy uda­wał, że przy­gląda się sło­ikom na półce, a tak naprawdę zer­kał na dziew­czynę. Mogła mieć dwa­na­ście, trzy­na­ście lat. Gral nie był psy­cho­lo­giem dzie­cię­cym. Nie potra­fił roz­po­znać ofiar mole­sto­wa­nia. Ale potra­fił porów­nać różne dzieci, które widział. Wie­dział, jak wyglą­dają jej rówie­śnicy, któ­rzy są pełni mło­dzień­czej ener­gii, hała­śliwi, jak to nasto­latki, a ich oczy płoną marze­niami i wiarą w przy­szłość.

Zanie­dbana dziew­czynka była prze­ci­wień­stwem tego, co wie­dział o szczę­śli­wych dzie­ciach. Wygląd to jedno. Wychu­dzona. Z siń­cami pod oczami. W zuży­tych ciu­chach. Ze słom­ko­wymi wło­sami w nie­ła­dzie. Ale do tego smu­tek, który bił od niej jak aura. Jeżeli oczy są zwier­cia­dłem duszy, to Fio­dor tej duszy nie widział. Jakby ucie­kła gdzieś głę­boko, uto­nęła w otchłani smutku.

Uni­kała kon­taktu wzro­ko­wego. Mówiła spło­szo­nym szep­tem. Mono­sy­la­bami. Tylko tyle, żeby zro­bić zakupy, zapła­cić i wyjść. Jak żywy trup. Auto­mat szu­ra­jący sto­pami w stronę domu. Wię­cej życia miała dyn­da­jąca w jej pra­wej ręce wypeł­niona zaku­pami siatka. Gra­lowi ści­snęło się serce. Poczuł rosnący gniew.

Nie przy­szedł tej samej nocy. Wybrał peł­nię dwa dni póź­niej. Poje­chał zro­bić zwiad. Był przy­go­to­wany na dzia­ła­nie, gdyby coś się wyda­rzyło, ale i na to, żeby tylko pokrę­cić się po gospo­dar­stwie, pod­słu­chać. Podej­rzeć, co tu się dzieje po zmroku. Za zamknię­tymi drzwiami.

Kulił się przy cha­cie. Ukryty w mroku. Nasłu­chi­wał przy uchy­lo­nym oknie.

– Dałaś wodę kro­wom? – szorstki męski głos.

– Tak, tato – wystra­szony dziew­częcy głos

– Idź dolej.

– Dałam – pra­wie płacz­liwa odpo­wiedź.

– Mam spraw­dzić? – groźba.

– Pro­szę – bła­galna nuta.

– Idź dolej – roz­kaz nie­cier­piący sprze­ciwu.

– Nie, tato – bez­radny odruch kogoś, kto nie ma nadziei.

– Sły­szysz, co mówię? Krowy muszą mieć co pić.

– Tato…

Odgłos policzka. Zdu­szony krzyk. Skrzyp­nię­cie drzwi. Pochli­py­wa­nie i szu­ra­jące kroki.

Gra­lecki wyco­fał się w mrok. Scho­wał się za sto­ją­cym na podwórku wozem. Obser­wo­wał.

Dziew­czynka, wycie­ra­jąc oczy i pocią­ga­jąc nosem, szła jak na ska­za­nie w stronę obory. Kiedy w niej znik­nęła, otwo­rzyły się drzwi cha­łupy. Ojciec ruszył w ślad za córką. Gral chciał iść za nim, ale został jesz­cze w ciem­no­ściach. Jakiś cień prze­sło­nił świa­tło pada­jące z okna domu. Syl­wetka. Kobieca. Rzeźba bez­rad­no­ści. Patrzyła, jak mąż idzie w stronę obory. Przy­po­mi­nała star­szą wer­sję swo­jej córki. Cho­ciaż w jej oczach był jakiś błysk. Nie­na­wiść. Wbi­jała wzrok w plecy męża, jakby chciała, żeby to był nóż.

Kiedy gospo­darz wszedł do obory, Fio­dor prze­mknął dłuż­szą drogą do drzwi. Nie spo­dzie­wał się kło­po­tów ze strony kobiety, nawet gdyby go zoba­czyła, ale poru­szał się zacie­nioną trasą. Przy wej­ściu do budynku będzie musiała go zauwa­żyć, ale Gral nie dbał o to. Wśli­zgnął się do środka.

Mimo pół­mroku Gra­lecki od razu wie­dział, gdzie sku­pić uwagę, tak jakby w tej prze­strzeni ist­niały tylko dwie osoby i on. Jakby zwie­rzęta w zagro­dach wstrzy­mały oddech i odwró­ciły wzrok. Jakby świat odwró­cił wzrok, chcąc się stąd ulot­nić. Coś takiego nie mie­ściło się w gło­wie, było nie do poję­cia. Lepiej nie patrzeć. Zapo­mnieć. Wyma­zać. Nie być tutaj.

Ale Fio­dor nie mógł odwró­cić wzroku. Nie mógł zapo­mnieć. Od dawna wie­dział, jaki świat jest naprawdę. Wybrał inną drogę. Pogo­dził się z tym, że jest czę­ścią brudu tego świata. Nie wal­czył z tym. Kie­ro­wał swoje zło prze­ciwko krzyw­dzie.

W noc­nej ciszy wśród ścian obory wyraź­nie było sły­chać ojca, który dobie­rał się do córki. Ona coraz sła­biej pro­te­sto­wała. Dźwięki były beł­ko­tliwe, nie­wy­raźne przez szloch. Męż­czy­zna czuł się pew­nie i sta­wał się coraz bar­dziej namolny. Odwró­cił dziew­czynkę tyłem do sie­bie i przy­giął ją do drew­nia­nej zagrody, tak że wypięła chudą pupę w pod­nisz­czo­nej spód­nicy.

Nie było na co cze­kać.

Gniew pło­nął w Gralu. Lodo­waty gniew. Jeżeli dotkniesz lodu, naj­pierw poczu­jesz zimno, ale po chwili zaczyna cię parzyć. Tak działo się z ser­cem Fio­dora. Zlo­do­wa­ciała bryła, która pod­pa­lała całą resztę.

Jak cień zbli­żył się do gospo­da­rza. Moc­nym szarp­nię­ciem ode­rwał go od córki i rzu­cił o ścianę. Męż­czy­zna, który zdą­żył już roz­piąć spodnie i czę­ściowo je opu­ścić, zato­czył się, potknął o nogawki. Ude­rze­nie o mur lekko go zamro­czyło. Osu­nął się, ale zaczął wsta­wać.

– Ucie­kaj stąd – wystra­szona dziew­czynka patrzyła na Gra­lec­kiego nie­wi­dzą­cym wzro­kiem. – Sły­szysz? Zmy­kaj.

Zamu­ro­wało ją. Nie wie­działa, co się dzieje. Ciemna postać, która do niej mówiła, wyglą­dała jak mrok w kształ­cie czło­wieka. Ale nie bała się go. Widział to w jej spoj­rze­niu. Nie bar­dziej niż ojca. Bez­wied­nie popra­wiała zadartą przed chwilą spód­nicę. Popchnął ją w kie­runku wyj­ścia.

– Bie­gnij do domu, rozu­miesz? – wark­nął. – Idź spać.

Dziew­czynka nie miała w sobie wiele ener­gii, ale pchnięta z roz­pędu poczła­pała przed sie­bie. Kiedy dotarła do drzwi, nie odwra­ca­jąc się, otwo­rzyła je. Wyszła z obory.

Gospo­darz stał już na chwiej­nych nogach. Pró­bo­wał pod­cią­gnąć i dopiąć spodnie. Fio­dor mu na to nie pozwo­lił. Moc­nym kop­nię­ciem wysłał go znowu na ścianę.

– Bydlaku… – wyce­dził przez zęby.

– Co się wpier­da­lasz? – wybeł­ko­tał gospo­darz

Tym razem się nie osu­nął. Zadzia­łał instynkt. Ude­rze­nie ple­cami o twardą powierzch­nię dało mu pod­par­cie. Zacho­wał rów­no­wagę. Dopiął guzik. Rzu­cił się w bok.

To zasko­czyło Fio­dora. Zwłasz­cza kiedy śmi­gnął mu przed nosem krowi łań­cuch. Jego cel znał obej­ście, co dawało mu tro­chę prze­wagi.

Fio­dor uni­kał sma­gnięć łań­cu­chem, ale nie mógł tak w nie­skoń­czo­ność. Musiał pozba­wić prze­ciw­nika broni. Adre­na­lina wypeł­niła powie­trze. Zanie­po­ko­jone krowy zaczęły krę­cić się po zagro­dach. Sapać bojaź­li­wie. A nie­które lekko pory­ki­wać.

Gra­lecki cofał się. Gospo­darz wyma­chi­wał łań­cu­chem coraz śmie­lej.

– Taki jesteś choj­rak, to chodź… No chodź – war­czał pod­pity męż­czy­zna.

Gral w ciem­no­ści nie widział nic, co mógłby wyko­rzy­stać do zablo­ko­wa­nia łań­cu­cha. Przy­szedł mu więc inny pomysł do głowy. Krok za kro­kiem wyco­fy­wał się w stronę naj­bliż­szej zagrody. Kiedy poczuł, że ma drew­niane żer­dzie już pra­wie za ple­cami, spro­wo­ko­wał prze­ciw­nika, robiąc nagły krok do przodu, jakby chciał zaata­ko­wać. Gospo­darz dał się nabrać, zamach­nął się moc­niej i ciął łań­cu­chem z góry na dół. Gral jed­nak, zgod­nie z pla­nem, unik­nął ciosu, przy­ku­ca­jąc. Łań­cuch tra­fił więc w poziomą żerdź i zakrę­cił się na niej. O to cho­dziło.

To trwało zale­d­wie sekundę, może dwie. Zasko­czony gospo­darz pró­bo­wał uwol­nić zablo­ko­wany łań­cuch, ale bez­sku­tecz­nie. Gral sko­czył w jego stronę, popy­cha­jąc z całym impe­tem do tyłu. Drań wypu­ścił broń, zato­czył się w mrok. Sły­chać było, że się prze­wró­cił.

Świa­tło wpa­da­jące przez okna two­rzyło kilka plam na pod­ło­dze. Roz­świe­tlało prze­strzeń tylko w paru miej­scach. Góral znik­nął w ciem­no­ściach.

Fio­dor uspo­koił oddech. Przy­go­to­wał się do dal­szej walki. Nie widział prze­ciw­nika, ale sły­szał, że zbiera się już z pod­łogi. Posta­no­wił przy­spie­szyć kon­fron­ta­cję. Skoń­czyć ją. Ale znowu instynkt powstrzy­mał go od wej­ścia w pułapkę, a może nawet ura­to­wał mu życie. Mrok nie pozwa­lał zorien­to­wać się, co kom­bi­nuje góral. Gral zawa­hał się dosłow­nie na moment przed skró­ce­niem dystansu do prze­ciw­nika, kiedy usły­szał świst.

Tym razem to nie był łań­cuch. Ostry sierp zło­wrogo prze­ciął powie­trze przed Fio­do­rem na wyso­ko­ści jego gar­dła. Z wra­że­nia prze­łknął ślinę. Już dawno nie było tak groź­nie. Może to go tro­chę roz­le­ni­wiło? Prze­cież ta walka już dawno powinna się zakoń­czyć. Na pewno nie w taki spo­sób, że sierp tra­fia w cel. Ale żył. Był w for­mie. I umiał wal­czyć. Sku­pił się mak­sy­mal­nie.

– To ty jesteś tym gno­jem, o któ­rym gadają we wsi?

– Jestem nikim – wychry­piał przez ści­śnięte gar­dło. – Robię krzywdę takim jak ty, żeby nie robili krzywdy innym.

– Jesteś lep­szy? – gospo­darz aż pry­chał śliną ze zło­ści. – Tak?

– Jestem nikim – Gral mówił, ale jed­no­cze­śnie pla­no­wał dal­szą walkę. – Jestem taki jak ty.

– Zaje­bię cię, urżnę ci łeb i będę obwo­zić po oko­licy – war­czał góral.

– Spró­buj.

Gospo­darz wypro­wa­dził kilka cio­sów sier­pem. Powie­trze zaświ­stało cięte tam, gdzie jesz­cze przed chwilą znaj­do­wał się Fio­dor. Potra­fił jed­nak uni­kać takich cio­sów. Tym razem męż­czy­zna nie dał się spro­wo­ko­wać. Nie szedł za cofa­ją­cym się Gra­lec­kim. Obra­cał się tylko w miej­scu, w pla­mie świa­tła, a kiedy Fio­dor wycho­dził poza zasięg jego rąk, prze­sta­wał ata­ko­wać. Łypał na prze­ciw­nika wście­kłymi oczami i cze­kał, aż sam się znowu zbliży.