Miasteczko Głodnych Dusz - Larsen Thor - ebook + audiobook + książka

Miasteczko Głodnych Dusz ebook i audiobook

Larsen Thor

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

 „Jeśli zdolność do zabójstwa odziedziczył w genach, to jak gdyby winić węża, że jest jadowity. Jeśli nie, to morderstwo ma odwrócić uwagę od prawdziwego motywu jego działania. W naszym przypadku mógł mieć motyw tak przerażający, że normalny człowiek nie jest sobie w stanie go wyobrazić.

 „..bo słowa mają wielką moc i skłaniają ludzi do pokazania emocji, zwłaszcza kiedy nikt nie widzi.”

Kiedy ją czytasz to jakbyś przeciągał tępą brzytwą po zwojach mózgowych.

Skandynawskie kryminały biją rekordy popularności. Tutaj nic nie jest oczywiste.

Miasteczko Głodnych Dusz” to już czwarta powieść autora.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 343

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 14 min

Lektor: Krzysztof Plewako-Szczerbiński
Oceny
3,7 (62 oceny)
22
15
13
7
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
coolturka

Nie oderwiesz się od lektury

Okładka przywodzi na myśl jakąś baśń dla dzieci, która mogłaby rozpocząć się słowami "za górami, za lasami". Kładką podąża dziewczyna ubrana na czerwono, lecz jej historia nie będzie mieć happy endu, a tym bardziej nie nadaje się dla dziecięcych uszu. Książkę rozpoczyna wstrząsający opis zwłok. Ofiarą jest Anna Field siedemnastoletnia uczennica szkoły średniej, której nagie ciało znaleziono nieopodal fiordu. Śledztwem zajmuje się m.in. Björn Andersen, który pracę w policji, przedkłada nade wszystko, na czym cierpi jego życie rodzinne. "Głodne dusze włóczą się po życiu bez celu, nieudolne i niezdolne do zmiany, w ciszy krzyczą i tylko liście na wietrze są żywsze od nich". Narracja pierwszoosobowa daje wrażenie niezwykłej intymności i bliskości, czujemy, że dostąpiliśmy zaszczytu wkroczenia w czyjś wewnętrzny świat. Postać głównego bohatera została świetnie skonstruowana, zwłaszcza pod kątem psychologicznym. Odkrywanie tajemnic ofiary, również sprawiło mi dużo frajdy. Ważną rolę odg...
11
grubaska1969

Z braku laku…

Nie polecam. Myślałam, że jest to kryminał skandynawski, ale Thor Larsen to pseudonim polskiej pisarki. Dużo nieprawdopodobnych wydarzeń, zbiegów okolicznosci, denerwujący bohaterowie, męczące opisy. I do tego fatalny lektor.
00
Marta16071990

Nie oderwiesz się od lektury

Czytacie skandynawskie kryminały? Oj jak dawno nie czytałam ich. Ostatnio to chyba Saga o Fjabace. Powiem Wam, że już prawie zapomniałam jak kiedyś się w nich zaczytywałam. Aż tu nagle pojawiło się "Miasteczko głodnych dusz". Oczywiście musiałam przeczytać 😁 "-Głodne dusze włóczą się po życiu bez celu. Czasem wydaje im się, że nie mogą otworzyć tych albo innych drzwi, boją się zmian, a miliony krwinek niechętnie wykonują zlecone przez ich odrętwiały mózg polecenia. Ich wargi się poruszają, język coś rezonuje, wyślizguje jakieś słowa, które nie mają żadnego znaczenia. Gdzieniegdzie zostawiają okruchy siebie i rozpaczliwie szukają wyciągniętych ramion. Głodne duszę, nieudolne i niezdolne do zmiany, w ciszy krzyczą i tylko liście na wietrze są żywsze od nich. " W Undredal zamieszkuje 112 mieszkańców. Jest to małe miasteczko. Ale i w takich dokonuje się makabrycznych zbrodni. I właśnie 40 lat temu miała taka tu miejsce. Mija wiele lat. Życie tej społeczności można by powiedzieć, że jak...
01

Popularność




Redaktor naczelny:

Karina Krawczyk

Obraz na okładce:

akwarela – Monika Januszkiewicz Ramka na okładce:Designed by macrovector / Freepik

Skład i opracowanie graficzne:

Kamil Potęga, Studio Grafpa, www.grafpa.pl

Korekta:

Joanna Fifielska

Druk:

Drukarnia Sowa – druk na życzenie

Wydanie I, 2020

ISBN978-83-959775-0-3

Kubatura sp. z o.o.

www.studiomillion.pl

www.karinakrawczyk.pl

Na tym świecie jesteśmy tylko chwilę.

Wszechmocny podda nas próbie.

Szerokość:60°57′00″N

Długość:7°06′06″E

Undredal, Norwegia.

Niewielkie miasteczko, w gminie Aurland, zwane wioską kóz.

Zaludnienie: 112 osób.

O tym, co tutaj się wydarzyło, dużo mówiono, jeszcze więcej szeptano. Pozostały tylko oczy wpatrzone w szyby domowych okien, pełne tęsknej radości.

Kiedy fiordy przeszył krzyk rozpaczy, dla niektórych ludzi zatrzymała się Ziemia.

„Ofiara była naga. Wyraźnie ktoś znęcał się nad nią seksualnie przed śmiercią. Na całym ciele widocznych jest wiele ran, siniaków i zadrapań. Tworzące się rozległe plamy opadowe. Ciało zdecydowanie zostało w tym miejscu porzucone. Zgon nastąpił gdzie indziej. Przyczyną śmierci był niedobór tlenu, jednak nie ma tu mowy o zadzierzgnięciu, szyja wolna od śladów uduszenia. Na prawej łopatce blizna – dłuższa kreska przecięta dwoma krótszymi – zrobiona cienkim ostrzem, prawdopodobnie zaraz po zabójstwie”.

Wyłączyłem dyktafon. Miałem zwyczaj nagrywać swoje spostrzeżenia oraz wszystko, co uważałem za ważne w temacie prowadzonych śledztw. Notes? Tylko w ostateczności. Z racji tego, że często nie byłem w stanie odczytać własnego pisma, notes dyżurował w kieszeni płaszcza i był wyjmowany tylko na specjalne okazje.

Odłożyłem raport anatomopatologa. Nie musiałem go całego nagrywać, tyle wystarczyło, żeby mieć przed oczami obraz zdarzenia. Szczegółowy opis zadanych ran i pęknięć skóry zajął dwie strony. Dumnie brzmiące nazwisko Emil Northug ledwo zmieściło się w ostatnim wersie „podpis lekarza medycyny sądowej”.

– Twoje post mortem – tak najczęściej Northug nazywał pośmiertny raport, jaki wręczał policji. – Przemówiłem w imieniu tej, której odebrano głos.

Mocno zaciągnąłem się papierosem. Przyjemne, gorące powietrze przeszyło moją tchawicę. Słychać było tylko tępe smagnięcia deszczu o szybę. Nikogo już nie było, więc z premedytacją mogłem pozwolić sobie na zanieczyszczenie powietrza w moim miejscu pracy.

W niedzielę świętowaliśmy aresztowanie lokalnego przestępcy. Lars Lind w swoim półświatku walczył jak lew, był przebiegły jak lis i nieuchwytny niczym gepard. Jednak ostatnio, pewnego pięknego październikowego dnia, dostaliśmy anonimowy telefon o miejscu jego pobytu. Wyparzyliśmy, jak leukocyty za patogenami, i po gigantycznej, wspólnej akcji kilku jednostek policji ogłosiliśmy sukces na miarę epokową. Do końca nie ustaliliśmy, kto go wsypał, najprawdopodobniej konkurencja, lecz nie miało to znaczenia. Kiedy już za Lindem zatrzasnęły się żelazne kraty, było co oblewać. Mocno zabalowaliśmy. A kiedy po kilku dniach pozostawania w stanie znacznej nietrzeźwości zamarzyłem o ciepłym łóżku, nadeszło zgłoszenie o nagich zwłokach na brzegu fiordu.

Zdobiący centralną ścianę naszego posterunku zegar wybił jedenastą. Zbliżała się północ, a wraz z nią coraz większa ulewa.

Jesień nie rozpieszczała. Atmosfera w domu też nie.

– Kto zabił Annę Fjeld? – usłyszałem na posterunku słowa szefa, który w ostatnim momencie dołączył do zebranych.

Zasnąłem po drugiej w nocy, na dyżurnej kanapie zamieszkującej róg zaplecza. Często ratowała chłopaków w podobnych sytuacjach. Mnie dawała spoczynek już drugi dzień.

Ake Eriksson, wąsaty szef wydziału z widocznymi już zakolami na czole, przysiadł na najbliższym biurku, dzierżąc w dłoniach raport medyka i swoje zapiski. Nie był przesadnie lubiany, jako typ raczej oschły, coraz bardziej okazujący zmęczenie zawodem.

– Uczennica szkoły średniej z przeciętnie zamożnej rodziny. Dopiero co skończyła siedemnaście lat. Ciało porzucono nad wodą, kilkanaście metrów od domu. Znacie już wstępny raport z sekcji. Chcę jak najszybciej znaleźć tego, kto to zrobił.

Minąłem szefa i zbliżyłem się do wielkiej szklanej tablicy, stanowiącej centrum pomieszczenia, z której patrzyła na mnie śliczna blondynka o lazurowo zielonych oczach. Ten kolor był wręcz nieprawdopodobnie czysty, przez chwilę pomyślałem, że to graficzna obróbka. Zdjęcie wyciągnęła z rodzinnej ramki i chudą, drżącą ręką osobiście podała mi poprzedniego dnia matka ofiary. To była jedyna czynność, do jakiej była zdolna.

Nad zdjęciem widniała, dopisana białym markerem przez Olsena, data jej śmierci, „niedziela 6 X”, oraz strzałka, którą kończył napis: „Bo Hansen”. To on w poniedziałek rano znalazł zwłoki. Za chwilę posterunkowy Leo, pełniący jednocześnie funkcję informatyka oraz zaawansowanej sekretarki, pewnie doklei tu jego zdjęcie.

Zerknąłem na partnera Carla Olsena. Zaspany siedział na swoim miejscu i wpatrywał się we własny telefon. Wszyscy mieliśmy krótką noc.

Oklapłem na krzesło. Wygodne, obrotowe, jakie dostaliśmy w przydziale rok wcześniej. „Wymogi ergonomii norweskiej policji są bardzo wysokie” – chwalił się w tamtych dniach Eriksson prasie.

Pierwszy raz od ośmiu godzin spojrzałem na komórkę. Dwadzieścia osiem połączeń nieodebranych od Catrine. W naszym małżeństwie od dawna nie układało się dobrze. Wiedziałem, że żona się martwi, jednak nigdy nie rozumiała, iż muszę skupić się na pracy. W domu nie zawsze potrafiłem. Przez te wieczne wymówki: gdzie byłeś, co robiłeś, czy masz kochankę, czasem wolałem przespać się na posterunku. Zwłaszcza kiedy sprawa była taka, jak Anny Fjeld.

– Z rodzicami nie da się jeszcze rozmawiać, są w szoku – odezwał się Olsen, odkładając telefon na blat. – Ojciec zdołał jedynie wydukać, że w niedzielę wyszła z domu do koleżanki z klasy, tak im powiedziała. Miała tam przenocować i razem z tą koleżanką iść w poniedziałek do szkoły. Sprawdziliśmy: do koleżanki nie dotarła, tej niedzieli nie widziały się w ogóle. Sąsiad, który znalazł ciało, Bo Hansen, zeznał, że przyjaźnili się w rodziną Fjeldów. Według niego Anna nigdy nie sprawiała problemów wychowawczych.

– A inni sąsiedzi? – zapytał Eriksson. – Undredal jest małe, jedna wąska ulica, na pewno ktoś coś widział. Ciało porzucono w zasadzie przed oknami.

– Pytaliśmy wczoraj. Ci, którzy byli w domach, niestety niewiele mieli do powiedzenia – odparłem. – Jeden sąsiad widział Annę w niedzielę około siedemnastej, idącą w górę drogi. Pies zwęszył jej kroki na poboczu, jednak tu ślad się urywa.

– Jakby wsiadła do auta – wtrącił Olsen.

– Możliwe.

– Albo autobusu? – dorzucił Eriksson.

– Raczej nie. Autokary nie wjeżdżają do Undredal, bo za wąsko. Najbliższy przystanek jest zdecydowanie dalej i pies podjąłby dalszy trop. Przepytałem kierowcę najbliższej przy miasteczku linii. Niestety nie kojarzy dziewczyny.

Na wyświetlaczu telefonu mignęło mi powiadomienie. SMS od Marii. Córka, mimo że w zeszłym roku weszła w dorosłość, martwiła się o mnie nie mniej niż żona.

„Gdzie jesteś? Odezwij się chociaż, czy żyjesz”.

„Żyję. Praca” – odpisałem.

„Mama kolejną noc odchodziła od zmysłów, raczyłbyś chociaż napisać! Praca nie jest najważniejsza!”

Nie odpisałem. Obie powinny dawno pogodzić się z istniejącym stanem rzeczy.

– Dobra! – Eriksson klasnął w ręce. – Bierzemy się wobec tego do roboty. Trzeba przede wszystkim porozmawiać z jej przyjaciółmi, z kim się spotykała, czy miała chłopaka. No i oczywiście zjechać knajpy. Wiecie, że rodzice często nie mówią nam prawdy i ukrywają problemy, w tym wychowawcze. Może jako nastolatka mogła po prostu chcieć się rozerwać. Trzeba wrócić tam na dłuższą rozmowę, wyczuć tendencje i sytuację materialną. Możliwych scenariuszy jest tu co najmniej kilka.

Nagle poczułem ochotę radykalnego odświeżenia się i zapełnienia żołądka. Typowy fizjologiczny nakaz chwili dał o sobie znać, a bez jego zaspokojenia, jak to stwierdził Maslow, twórca Piramidy Potrzeb, nie skupię się na niczym innym. Wstałem i ruszyłem w kierunku wieszaka po płaszcz.

– Wracam za dwie godziny i bierzemy się do roboty – rzuciłem na odchodne.

Eriksson nie próbował mnie zatrzymać. Wiedział, że Björn Andersen, jego pokręcony, zamknięty w sobie, ekstrawertyczny podwładny, choćby przemówił teraz sam król Harald, pozostawiłby jego słowa bez reakcji.

Było jeszcze coś, co Ake Erikson właśnie sobie uświadomił, a co pewnie nie pozwoli mu dziś zasnąć. Co czyniło mnie jeszcze bardziej niezbędnym w tym śledztwie. Szefowi bez wątpienia dźwięczały w uszach niedawne słowa anatomopatologa: „To zrobił sadysta, bez wątpienia. I obym się mylił, lecz albo dziewczyna nieszczęśliwie trafiła na bandę zwyrodnialców, albo tylko na jednego, który się dopiero rozkręca i nie poprzestanie na jednej ofierze”.

Zajechałem pod dom. Gwałtowny, zimny wiatr przywitał mnie na podjeździe nieprzyjemnym smagnięciem skóry.

– Świetnie, że zajrzałeś. – Żona od progu nie szczędziła sarkazmów. – Najlepiej przenieś się tam na stałe, po co tu wracasz?

– Wiesz przecież, jak jest. Mamy ciężką sprawę na głowie.

Zachowałem opanowanie i bez zbędnej zwłoki poszedłem prosto do łazienki.

– Ciężką sprawę… – powtórzyła Catrine. – A czy ta ciężka sprawa ma przypadkiem zgrabną dupę?

Zignorowałem uwagę i czym prędzej odkręciłem prysznic, byle potok jej słów, jaki zbił się w jedną niezrozumiałą masę, nie dotarł do moich uszu. Wielokrotnie to przechodziłem. Żona się wygada, ulży jej i odpuści temat. Aż do następnego razu.

Ciepło strumienia wody wpadającej do brodzika sprawiło, że myślami oderwałem się od ziemi. Namydliłem się, oparłem dłonie o płytki i pozwoliłem wodzie spływać po moim ciele. Pragnąłem przeciągnąć te błogie kilka minut w nieskończoność. Wreszcie postawiłem mokrą stopę na chodniczku. Wokół panowała cisza. Nie oznaczała ona bynajmniej niczego dobrego.

W normalnych warunkach o tej porze zawsze grało radio, a Catrine przygotowywała mi śniadanie. Była architektem, wolnym strzelcem pracującym w domu. Dzisiaj było inaczej, cisza oznaczała bunt.

Włożyłem kanapki do sandwicza i przewiązany ręcznikiem wszedłem do sypialni. Catrine leżała na łóżku z zamkniętymi oczami. Na pewno nie spała. Przysiadłem na skraju. Otworzyła oczy.

– Nie daję już rady, rozumiesz? – Wsparła się na łokciach i wydmuchała nos. Zauważyłem, że w ręce trzymała chusteczkę. Katar wyraźnie zalewał jej oczy. Popatrzyła na mnie. – Nie interesujesz się niczym. Czy ty nie rozumiesz, że ja do głowy dostaję, kiedy nie wracasz na noc!? Wiesz, jak cię wtedy widzę? W trumnie! I tak przez całe lata! – Nie potrafiła opanować płaczu. Co rusz to ocierała łzy kołdrą. – W zeszłym roku prawie nie zmrużyłam oka, pamiętasz? Modliłam się w łóżku całą noc, by nic ci się nie stało. Nie odbierasz w nocy telefonów, więc nawet nie mam jak się dowiedzieć, czy żyjesz. Najgorsza jest ta niepewność. Trzęsę się ze strachu. Budzę się o szóstej rano i włączam wiadomości, by sprawdzić, czy nic się nie wydarzyło! Nigdy się do tego nie przyzwyczaję! Do tego nie da się przyzwyczaić!

– Nie mów tak. Wiesz, że to nieprawda – odparłem i położyłem dłoń na jej ramieniu.

– Masz w sobie jakiś dziwny syndrom skrzywdzonego dziecka – westchnęła i opanowała łzy. – Nie bierzesz odpowiedzialności za życie, tylko uciekasz, chowasz się. Myślisz tylko o sobie, tylko ty, ty i ty. Całe życie tak było. To ja zawsze prowadziłam dom, wychowywałam Marię i zajmowałam się wszystkim. Z tym, co działo się w naszym domu, musiałam mierzyć się sama. Nawet ściany malowałam sama!

– Przepraszam, jeśli poczułaś się źle. – Ująłem jej dłoń. – Wiesz, że jesteście dla mnie najważniejsze.

– Nie czuję tego – potrząsnęła głową.

– A myślisz, że dla kogo to wszystko? Nie pracuję dla siebie, tylko dla was.

– Nie chcę, byś pracował w ten sposób, rozumiesz?

– Postaram się. – Przytuliłem ją.

Catrine pachniała świeżością. Nie pamiętam, kiedy ostatnio uprawialiśmy seks, może to właśnie była dobra chwila. Zsunąłem delikatnie dłoń w kierunku jej uda.

– Zapomnij o tym! – Gniewnie odepchnęła moją dłoń. – Żałosne!

Wstała i wyszła do łazienki.

Z sandwiczami pod pachą wyszedłem z domu. Trzaskając drzwiami i chlapiąc nogawki wodą z kałuży wszedłem do samochodu.

Zanim przekręciłem stacyjkę, zadzwonił Olsen.

– Odezwał się ojciec Anny Fjeld, chce pilnie z nami rozmawiać. Powiedział, że córka miała chłopaka. Jest przekonany, że morderstwo to jego sprawka.

Krajobraz miasteczka Undredal, przez wielu nazywanego po prostu wsią, był mistyczny. Trzymająca się chmur mgła spokojnie wisiała nad wodą.

Za każdym razem, kiedy tu wjeżdżałem, zachwycała mnie ta melancholijna aura. Nie bez powodu miasteczko to opisywały przewodniki, bywały tu setki turystów, a reżyserzy filmowi czerpali stąd inspirację. Do tej położonej na uboczu, malowniczej wsi z naszego Gudvangen wprost prowadził tunel, jedyny naziemny sposób, aby się tutaj dostać. Ostatnie fragmenty trasy były tak wąskie, że autokary miały zakaz wjazdu. Tu dosłownie kończyła się droga.

Zaryłem oponami głęboko w trawie. Asfalt pozostał daleko z tyłu. Przez drogę przeszło kilka kóz. Wszechobecni tutaj, szczęśliwi górscy wędrowcy. Widywałem tu kozy, beztrosko włóczące się po zboczach pagórków.

Olsen stał w miejscu, gdzie wczoraj rano znaleziono ciało Anny Fjeld. Obok starej stodoły, na fragmencie głazu, wysuniętym wprost do wody, w poniedziałkowy poranek leżały nagie zwłoki.

Zawsze kiedy widziałem upiorne zestawienie w stylu: denat i woda, przypominał mi się mój pierwszy w karierze nieboszczyk. To był właśnie topielec. Odrażający truposz, obrzydliwie cuchnący zgnilizną. Tego wżerającego się w nozdrza smrodu nie da się z niczym pomylić. Będę go pamiętał do końca życia.

„Na szczęście”, jeśli można tak powiedzieć, zwłoki Anny nie zostały wyciągnięte z wody. Ktoś je tutaj porzucił. Biedaczka, taka młoda, jeszcze dziecko. Nie wiem, czy można przyzwyczaić się do widoku śmierci dziecka, zwłaszcza jeśli samemu się je posiada.

Na mój widok Olsen ruszył w kierunku domu ofiary, który stał nie więcej niż trzydzieści metrów dalej. Właśnie tam się zbliżałem.

Nie sposób rzec, że rodzice ofiary przyjęli nas radośnie, jednak na pewno mieli nadzieję na prawidłowo działający wymiar sprawiedliwości.

– Wiecie już coś? – Astrid Fjeld, matka denatki, nieudolnie siliła się na spokój, gdy wprowadzała nas w progi mieszkania.

– Tworzymy cykl życia Anny: co robiła, gdzie chodziła i z kim – odparł rezolutnie Olsen.

– Całe życie ciężko z żoną pracowaliśmy – oświadczył smutno Peter Fjeld, ojciec dziewczyny.

Usiadł na jednym z dwóch foteli w salonie. Drugi zajęła jego żona, szczupła blondynka, której splecione w długi warkocz włosy nie widziały grzebienia zapewne od ponad doby.

Zajęliśmy rozłożystą sofę. Salon urządzony był w stylu uprawianym przez sentymentalnych zbieraczy staroci. Mnóstwo komód i komódek zapełnionych po brzegi bibelotami. Staro, lecz czysto i całkiem przytulnie.

– Uczyłem moje dziecko wszystkiego, co najlepsze. Dlaczego to nas spotkało? – Zakrył twarz dłońmi. Za oknami huczał wiatr, o szybę co chwilę obijały się smugi nasilającego się deszczu.

– Zrobimy wszystko, co możliwe, by ująć zabójcę – rzekłem szybko, nie dając czasu rodzicom na zupełne rozklejenie się. – Obecnie sprawdzamy każdego, kto miał styczność z państwa córką w okresie zaginięcia.

– Cokolwiek zrobicie, nie uleczycie naszych ran – wtrąciła żona, szlochając. – Jesteśmy już do końca życia skazani na cierpienie. Nie da się nigdy zapomnieć o własnym dziecku. To najgorszy ból, jaki istnieje…

Ojciec wytarł nos i na chwilę opanował się.

– Anna była bardzo mądra – wziął głęboki oddech – najmądrzejsza z klasy. Drobna, ważyła tylko czterdzieści parę kilogramów. Zawsze angażowała się we wszystkie akcje charytatywne, pierwsza do pomocy…

Znów rozpłakali się oboje. Z Olsenem nie potrafiliśmy znaleźć odpowiednich słów na tę niezręczną, przygnębiającą sytuację. To był ten moment, kiedy chcesz dać się wypłakać rodzicom ofiary, lecz nie masz na to czasu. Oliwy do ognia dolał Fjeld.

– Stracił pan dziecko?

Nie wiedziałem, które sformułowanie będzie bardziej nieodpowiednie: „na szczęście, nie” czy „niestety, nie”.

– Panie Fjeld – odezwał się Olsen i cokolwiek by teraz powiedział, musiało być zbawienne. – Nikt z nas nie jest w stanie wyobrazić sobie traumy, przez jaką przechodzicie. Jesteśmy tu jednak po to, aby znaleźć winnego waszego cierpienia. Proszę powiedzieć, czy w niedzielę wieczorem zauważyliście państwo kogoś nieznajomego w miasteczku?

Oboje zaprzeczyli kiwając głowami.

– Może jakiś podejrzany samochód?

Też zaprzeczyli.

– Z kim utrzymywaliście sąsiedzkie stosunki?

Fjelds znów wytarł nos w chusteczkę. Całe dyżurne pudełko stało na stoliku. Wziął głęboki oddech:

– Tutaj wszyscy się znają. Najbardziej jednak przyjaźnimy się z Hansenami, mieszkają obok.

Skojarzyłem od razu. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że to właśnie najbliższy sąsiad i przyjaciel Fjeldów, Bo Hansen, znalazł ciało Anny.

Zeszło kolejne kilkanaście sekund, zanim oboje nieco opanowali emocje i zaczęli rozmawiać bardziej rzeczowo.

– Widzi pan – rzekł Fjeld – w Undredal większość z nas zajmuje się wypasem kóz. Nasza gospodarka tutaj opiera się przede wszystkim na produkcji sera. Mieliśmy nadzieję, że Anna przejmie po nas ten interes, ale ona miała w głowie co innego. Trenowała siatkówkę, śpiewała w chórze, a odkąd zakochała się w tym rudowłosym, to zupełnie straciła rozum. Robiliśmy z żoną co w naszej mocy, aby ograniczyć te ich spotkania, ale wszystko na nic.

– Kogo ma pan na myśli? – zapytałem.

– No tego jej chłopaka. Nie wiem, co Anna w nim widziała.

– Zna pan jego nazwisko?

– Oczywiście. Benedikt Solberg.

– Wie pan, gdzie mieszka?

Pokręcił przecząco głową.

– No dobrze, dowiemy się.

– Jestem przekonana, że on jest zamieszany w śmierć naszej córki. – Pani Fjeld podniosła prawą rękę w górę, jakby planowała dłuższą wypowiedź. Skończyło się jednak na samym geście. – Był tutaj tylko raz pod naszym domem, ale bardzo mi się nie podobał. Mówią, że miłość jest ślepa, ale on naprawdę wyglądał jak kawał zbira.

– Co Anna miała na sobie w dniu zaginięcia? – wtrącił Olsen.

Matka szeroko otwarła oczy, wyraźnie próbując przypomnieć sobie ułamki tamtej normalnej przeszłości.

– Noo… swój brązowy płaszcz.

– Co pod nim?

Pokręciła przecząco głową.

– Nie wiem, wyszła tak szybko, że nie zwróciłam uwagi.

– Rozumiem. A czy Anna zostawiła może w domu swój telefon?

– Nie, nie widziałam tutaj nigdzie. Zresztą zawsze miała go w ręce, jak to nastolatka.

Olsen wstał.

– Czy możemy zajrzeć do pokoju córki?

Fjeldowie poparzyli na siebie.

– No… tak – niepewnie odparła matka.

Nieraz bywałem w pokojach ofiar zabójstw, lecz poczułem zaskoczenie wchodząc do przytułku Anny. Powiało tam prawdziwym smutkiem. Olsen miał podobne wrażenie.

– Dziwnie tu jakoś – szepnął do mnie – jak gdyby duch Anny unosił się gdzieś pod sufitem.

– Nie wierzę w duchy – zripostowałem. – W kodeksie nie ma o nich ani słowa.

Jednak ten niemal namacalny, posępny nastrój przenikał mnie na wskroś.

Z pozoru był to prawdziwy przytułek szczęśliwej, młodziutkiej dziewczyny. Cukierkowo różowa tapeta, na łóżku szara narzuta bez jednej fałdy, całość idealnie, wręcz pedantycznie posprzątana. Komoda z książkami, prężącymi swe grzbiety obok siebie równiutko, niczym przyłożone do linijki.

Ściany zdobiły zepnięte szpilkami plakaty muzycznych idoli, na biurku leżał zamknięty laptop, za nim równy rząd trzech ramek ze zdjęciami. W jednej uśmiechająca się mała Anna sprzed dobrych kilku lat, drugą wypełniała zbiorowa fotografia klasowa, ostatnia była pusta. Domyśliłem się, że jej zawartość wisi na tablicy na naszym posterunku.

W rzeczy samej jednak miałem tu przeczucie, jakby wszystkie te przedmioty patrzyły na nas jak na intruzów, krzycząc: „Hej, co wy tu robicie? Gdzie jest Anna? Gdzie jest nasza kochana właścicielka?” Niemi przyjaciele młodej dziewczyny, która jeszcze nawet nie zdążyła dobrze zaczerpnąć przyjemności życia.

Porządek idealny. Żadnej niepotrzebnej rzeczy, ani jednego rzuconego ciuszka czy nawet skrawka papieru. Dla porównania przypomniałem sobie pokój mojego dziecka. Nie mogłem powiedzieć, że Maria jest bałaganiarą, ale po wyjściu z domu zawsze pozostawiła coś rzuconego byle gdzie.

Podszedłem do przesuwanych na rolkach drzwi szafy i lekko szarpnąłem je w lewo. Modelowo czysto, jak do zdjęcia w katalogu. Nawet moja żona perfekcjonistka mogłaby się od Anny nauczyć, jak wzorowo składać ubrania. Wszystko ułożone w idealne kostki.

– Kto tu sprzątał ostatnio? – zapytałem stojących w progu, przypatrujących się moim ruchom, Fjeldów.

– No… nasza córka – wydukała matka Anny.

– Była pedantką z natury czy to państwo ją tak wychowywali? – niechcący moje słowa zabrzmiały oskarżycielsko.

– Jeśli chce pan powiedzieć, że byliśmy zbyt wymagający, to nieprawda – oburzył się Fjeld. – My po prostu chcieliśmy zapewnić córce wszystko, co potrzeba, ale też oczekiwaliśmy, że to doceni i da z siebie wszystko. Młodzież ma w sobie dużo energii i łatwo się regeneruje. Oczywiście, że mieliśmy wobec córki konkretne oczekiwania, ale nie byliśmy potworami!

– Nie powiedziałem tego.

– Musimy zabrać komputer – na szczęście Olsen przerwał ten nie do końca przypadkowo podjęty dialog. Konfrontacje takie często obnażały prawdziwe oblicza relacji, niekiedy wręcz patologiczne, w gronie najbliższych osób.

– Proszę mi jeszcze powiedzieć, co państwo robili w niedzielny wieczór – przejąłem rozmowę. – Przepraszam, to rutynowe pytanie.

– Byliśmy w domu – odparła natychmiast Astrid Fjeld.

Spojrzeliśmy na Petera Fjelda, oczekując odpowiedzi.

– Ja wyszedłem na chwilę pod wieczór policzyć kozy, zawsze to robię, zanim się ściemni.

Udaliśmy się w kierunku drzwi.

– Łańcuszek! – krzyknęła Astrid Fjeld, podnosząc w górę palec wskazujący prawej ręki. – Anna zawsze nosiła na szyi złoty łańcuszek z podkową. Poza płaszczem na pewno miała ten łańcuszek na szyi.

– Ma pani zdjęcie? – zapytał Olsen.

W umyśle sięgnęła do najgłębszych zakamarków pamięci. Spojrzała w prawo, a zaraz lewo, nie będąc jakby przekonaną, w którą stronę ruszyć.

– Mmmm… – zastanawiała się – Poszukam, dobrze? Na pewno gdzieś znajdę. Proszę dać mi chwilę.

– Dobrze, proszę szukać, my jeszcze pokręcimy się chwilę po miasteczku.

Byliśmy już za furtką, kiedy wybiegła z mieszkania.

– Czekajcie! Panowie, czekajcie! Mam zdjęcie! – Wręcz wcisnęła mi w rękę sztywny kolorowy kawałek papieru, z którego znów patrzyły na mnie te nieziemsko zielone oczy. Obraz Anny nie różnił się wiele od tego na naszej policyjnej szybie.

– Dziękuję, bardzo nam pani pomogła.

Odeszliśmy prędko. Deszcz ustał, lecz wiatr nie dawał za wygraną. Postawiłem wysoko kołnierz płaszcza. Podałem Olsenowi zdjęcie Anny. Popatrzył na złoty wisiorek w kształcie podkowy, jaki zdobił szyję ofiary.

– Amulet na szczęście.

– Mhm – mruknąłem. – Nie zadziałał.

Widząc nas, z sąsiedniego budynku wyszedł postawny brodacz, Bo Hansen, z którym rozmawialiśmy dzień wcześniej. To on pierwszy zauważył zwłoki i wezwał policję.

– Wiecie już, kto to zrobił? – W pośpiechu dopinał kurtkę i zarzucił kaptur.

– Śledztwo trwa – odparłem szybko.

Obiektyw komórki skierowałem na dzierżone przez partnera zdjęcie, chcąc ująć połyskujący na szyi Anny Fjeld wisiorek. Fotkę natychmiast wysłałem do Leo z adnotacją: „Wyślij do prasy oraz wszystkich złotników. To zaginiona biżuteria naszej ofiary”.

– A czy uważacie, że to naśladowca? – Hansen nie ustępował.

– Naśladowca czego?

– No… tej zbrodni sprzed czterdziestu lat.

Tamta zbrodnia… To się tliło głęboko na dnie mojej podświadomości, przymglone życiowymi doświadczeniami. Kiedy moje synapsy mózgowe wykonały doskonałą robotę, poczułem rozbłysk niczym wybuch supernowej. Jak zaczynałem pracę w policji, jeszcze przy wielu okazjach wspominano to morderstwo.

– Od tamtego czasu żyjemy jak miasto umarłych – ciągnął Hansen. – Nie ma już radosnego Undredal. To zmieniło życie nas wszystkich. Ale chyba nie chwycili zabójcy, wiedzielibyśmy. Chwycili? Wy pewnie wiecie.

– Niestety, nie chwycili – rzuciłem szybko, nie lubiłem tłumaczyć się za porażki innych.

Kiedy zamordowano tamtą kobietę, ja się dopiero urodziłem. Jednak echo tragedii, jaka wydarzyła się w tej sąsiadującej z naszym Gudvangen oazie ciszy, nigdy nie ustało. Dobrze wiedziałem, że niegdyś jedno z najpiękniejszych w kraju miejsc zmieniło się w krainę smutku, do której już nie wróciła dawna radość.

– Tutaj nigdy nie doszliśmy do siebie – stwierdził Hansen i przysiadł na pieńku. – Najgorsza była ta niepewność, czy to się powtórzy, czy też było to jednorazowe zabójstwo. Tak czy inaczej sporo wody we fiordzie upłynęło, zanim znów poczuliśmy się bezpiecznie. A kiedy nadeszło nowe pokolenie i powoli zaczęliśmy zapominać, znów wydarzyło się to samo. Wierzyć się nie chce. I to Anna…

Deszcz znów zaczął siąpić. Do brzegu zbliżyła się łódka z Fjord Safari, typowa wycieczka, jak każdego dnia. Dla nieświadomego ostatnich tragicznych wydarzeń turysty Undredal było sielankową wsią.

Na mostek wygramoliło się pięć osób, dwie kobiety i trzech mężczyzn, z których jeden musiał być przewodnikiem, z racji swych głośnych wypowiedzi.

– Proszę państwa, znajdujemy się w Undredal, przepięknej wiosce, położonej nad Aurlandsfjorden, który jest odnogą najdłuższego fiordu zarówno Norwegii, jak i całej Europy, wielkiego Sognefjorden. Undredal to naprawdę perełka, miasto tak małe, że wielu przejeżdża obok, nie wiedząc o jego istnieniu. Otoczone górami, pełni bardzo ważną rolę. Tutaj mieszka zaledwie sto parę osób, ale jednocześnie żyje z pięć razy więcej kóz. Bo prawdziwym skarbem tego miasteczka jest brunost, kozi ser, który Norwegowie jedzą od stuleci.

Turyści najpierw rozejrzeli się dookoła, a następnie w pośpiechu ruszyli w naszym kierunku, z racji nasilającego się deszczu, zupełnie nie zwracając uwagi na mijaną właśnie żółtą policyjną taśmę. Pewnie chcieli już znaleźć się w ciepłych ścianach jedynej w miasteczku kafejki przy porcie. Ktoś przeklął pod nosem, że przez deszcz nie zrobi zdjęcia, inny, że koniecznie musi zobaczyć ten sławny pomnik kozy, jaki stoi niedaleko.

– Nikt, kto przyjeżdża tu pierwszy raz, nie powiedziałby, że wydarzyło się tu coś złego – odezwał się refleksyjnie Hansen. – A jednak w tym mieście już nigdy nie będzie tak jak kiedyś.

Patrzyłem na zacumowane motorówki, które niepokojąco kołysały się na wzburzonej wodzie. Któraś z nich na pewno była świadkiem tego, co tutaj się wydarzyło.

– Wczoraj zeznał pan, że Anna była spokojną, poukładaną nastolatką – Olsen zwrócił się do Hansena. – Jak dobrze znaliście się z tą rodziną?

– Ha, panie! My mieszkamy prawie obok siebie!

– No i?

– No prawie przyjaźniliśmy się.

– Prawie?

– Panie! Fjeldowie to dobrzy ludzie, ale straszne dziwaki, mają swoje zasady, przez które ta ich Anna cierpiała.

– To jest fakt czy pana prywatna opinia?

– Słuchajcie, nie trzeba być Sherlockiem, by wiedzieć, że młodzież potrzebuje się wyszaleć, a Fjeldowie trzymali niesamowity rygor. Ta mała zawsze musiała być w domu do zmierzchu, a i nieraz byłem świadkiem awantury o nic.

– Proszę jaśniej.

– Dziewczyna uczyła się bardzo dobrze, chodziła, jak przystało, do kościoła, śpiewała nawet w chórze, a oni ciągle czepiali się albo ocen, albo zachowania. No jak tak można!

– Czy uważa pan, że rodzice mogą być zamieszani w tę zbrodnię? – wtrąciłem.

Hansen zamilkł i obrzucił mnie zaskoczonym wzrokiem.

– Co też pan mówi?! Fjeldowie byli wymagający, ale nie są mordercami!

– Wszyscy tak mówią, a prawda zazwyczaj wygląda inaczej – mruknąłem.

Do Hansena dołączyła jego żona o imieniu Nora, postawna blondynka. Wyblakła, żółtawa farba trzymała się już tylko końców jej kompletnie siwych włosów. Wyglądała jak pielęgniarka, gotowa w każdej chwili porwać własne ubranie, by powstrzymać krwotok czy po prostu opatrzeć ranę.

– I co, i co? Wiadomo już coś? – Wlepiła we mnie wzrok. Jedynym śladem makijażu na jej bladej twarzy były dwie cienkie, czarne linie, imitujące brwi.

– Nic jeszcze – odpowiedział jej mąż.

– Ale co? Zupełnie nic? – Wyraźnie czekała, bym jednak się odezwał.

Zauważyłem, że mniej więcej w odstępach dwusekundowych wydawała z ust dziwny dźwięk, jakby nieustannie miała coś między zębami i musiała to wyssać. Nazwałem to cmokaniem. Jak Hansen to wytrzymywał?

– Prowadzimy śledztwo, proszę pani – rzekłem, czując, że za chwilę będę cały przemoczony. Zamierzając odejść, popatrzyłem na kolejny cel naszej wizyty, kościół. Nie uszło to uwadze pani Hansen.

– Idziecie teraz do pastora? – spytała.

I znów to irytujące „cmok, cmok”.

– Zamierzamy – odparłem.

W tym momencie kobieta chwyciła mnie za rękaw płaszcza, rozszerzyła źrenice oczu i wycedziła:

– To przetrzepcie go dobrze! On nas okradł!

– Przestań gderać! – zareagował Hansen. – Co ty mówisz!

– Wiem, co mówię! – Znów cmoknęła i spojrzała na męża, uwalniając mnie od uścisku. – Z komody zniknęło dwieście euro, zauważyłam to po jego wizycie! Nie chciałam ci mówić, byś się nie denerwował, ale to prawda!

– Nie oskarżaj człowieka, jeśli go nie chwyciłaś za rękę.

– Chwyciłam! – Odwróciła się do Hansena i uderzając palcem wskazującym o jego pierś krzyczała: – A właśnie, że chwyciłam! Bo tylko on był u nas! A pieniądze zniknęły!

– Kobieto, nie krzycz! Nie wiesz, czy to on.

– A właśnie, że będę krzyczeć! Niech słyszy! Niech wszyscy słyszą! Bo tylko on u nas był!

– Dobrze, my już pójdziemy – zdecydowałem szybko, na co mój partner wyraźnie już czekał.

– Idźcie, idźcie, a żadnych pieniędzy mu nie dawajcie! I tak ma za dużo!

– Uspokój się! Chodź do domu!

Odchodząc długo jeszcze słyszeliśmy cmokanie Nory Hansen na przemian z jej lamentem.

Przyspieszyłem kroku. Dostrzegłem jeszcze, że ponad miejscem, gdzie fiord wgryzał się w ląd, zawisnęła mroczna czarna chmura. Zagrzmiało gdzieś w oddali. Średniowieczni Wikingowie powiedzieliby, że zbliżają się bogowie.

Thor, Odyn, Freya…

Do małego średniowiecznego kościółka luteranów w Undredal uczęszczali nieliczni. Ja sam, mimo że mieszkałem kilkanaście kilometrów dalej, nigdy w nim nie byłem. Biały, z czerwoną dachówką i niewielkim płotkiem, pięknie prezentujący się na niewielkim wzniesieniu, trochę większy od mojego garażu.

Drewniane drzwi budynku czekały ledwie kilka metrów dalej, co jednak przy tak fatalnej aurze było kilometrem. Ulewa spadła szybciej, niż myślałem, więc kiedy wreszcie osiągnęliśmy cel, z ulgą zatrzasnąłem drzwi, ratując się przed lawiną wody.

– Niech będzie pochwalony! – Felix Rasmussen, wieloletni pastor i zarazem opiekun budowli wyraźnie się nas spodziewał, a przynajmniej musiał widzieć, że się zbliżamy. Człowiek średniego wzrostu, z ciemnymi włosami, zaczesanymi na bok.

Rozejrzałem się po wnętrzu świątyni. Środek nie większy od mojej kuchni, nawet z podobnymi białymi oknami po obu stronach. Ten jeden z najmniejszych i jednocześnie najstarszych kościołów w Norwegii mieścił najwyżej czterdzieści osób.

Wyposażenie stanowiły bordowy dywan na środku, osiem ławek, dwa zwisające z sufitu żyrandole oraz niewielki ołtarzyk, ozdobiony obrazem ukrzyżowanego Chrystusa. Niski, drewniany sufit prezentował granatowe sklepienie usiane złotymi gwiazdami.

– Dzień dobry – rzekłem oficjalnie. Z kościołem nie wiązało mnie wiele. Po przyjęciu Pierwszej Komunii Świętej wszyscy wreszcie dali mi spokój, niczego już nie musiałem, zwłaszcza, że niczego też nie czułem. – Dziękuję, że pastor zgodził się z nami spotkać.

– Nie mogę jeszcze w to uwierzyć, taka straszna tragedia, i to drugi raz. Nie dociera to do mnie.

– Kiedy widział wielebny Annę po raz ostatni? – szorstko przeszedłem do sedna, co u Rasmussena spowodowało lekki wyprost pleców.

– W sobotę. Wtedy mieliśmy ostatnią próbę chóru.

– Czy coś zwróciło wielebnego uwagę?

Pokręcił głową.

– Nie, nic szczególnego nie zauważyłem, wszystko było jak zawsze. Przyszła, zaśpiewała i wyszła.

– O której? – rzucił Olsen. Od wejścia do kościoła męczył się z parasolem, który uparcie odmawiał złożenia się.

– Ale co?

– O której wyszła?

Pastor wywrócił oczami w górę.

– Nie pamiętam, ale zazwyczaj kończymy około czternastej. Taka tragedia! Taka strata!

Podczas gdy Olsen przejął dialog, ja patrzyłem na duchownego. To dopiero na jego widok dokładniej przypomniałem sobie tę koszmarną, nierozwiązaną sprawę zabójstwa sprzed czterdziestu lat. Widziałem wielebnego kilka razy w życiu gdzieś w telewizji. Któryś z dziennikarzy wspominał tamte zdarzenia, kiedy to młoda kobieta z „wioski kóz” została bestialsko zamordowana i porzucona nad brzegiem fiordu. Tragedia ta mocno odbiła się na życiu mieszkańców.

Dopiero co wyświęcony wtedy Felix Rasmussen akurat objął urząd, a już taka tragedia w parafii. Tamta kobieta została zasztyletowana. Dramatyzmu dodawał fakt, że była w zaawansowanej ciąży. Szczęściem w nieszczęściu dziecko przeżyło, lekarze długo walczyli o jego życie. Nóż napastnika dosłownie ślizgał się o małe ciałko.

Rozmowa z Rasmussenem niczego do sprawy nie wniosła. Pastor w większości ubolewał nad makabryczną zbrodnią. Jedną i drugą. Zanim zorientowaliśmy się, że duchowny ma tendencje do filozofowania oraz wysnuwania różnorakich teorii niezwiązanych z tematem, straciliśmy masę czasu.

Chlapiąc błotem na wszystkie strony, dobrą chwilę kołowałem zarytymi w bagnie oponami. Wreszcie samochód chwycił przyczepność.

Namierzenie domu chłopaka Anny Fjeld zabrało centrali pięć minut. Brązowa, niepozorna chatka, jak jedna z wielu w gminie Aurland. W oknach wisiały białe, bawełniane zasłonki, fantazyjnie chwycone u dołu wstążką. Olsen pstryknął żółty dzwonek. Coś załomotało kilka razy, ktoś szurnął i z paskudnym skrzypnięciem, aż skatowało moje uszy, drzwi powoli uchyliły się. Zobaczyliśmy wychudzoną kobiecą sylwetkę.

– Dzień dobry, policja – oświadczyłem szybko. – Pani Solberg?

– Jezus Maria, co się stało? – wyjąkała, co wystarczyło za potwierdzenie tożsamości.

– Chcielibyśmy rozmawiać z pani synem, Benediktem.

– Mój syn to taki dobry chłopak. A że czasem trochę wypije…

– Rozumiem, że jest w domu. Możemy wejść? – mój kompan błyskawicznie zareagował i zrobił ruch nogą do przodu.

– No tak… – nie oponowała, tylko jej postarzała twarz wyrażała niezadowolenie. – Ale co on znów zrobił?

– Jest w domu? – zapytałem znów.

– Tak… – odparła niepewnie. – Tyle że nie jest całkiem trzeźwy.

– Nic nie szkodzi, proszę zawołać syna.

– Tak, już.

Podeszła do schodów prowadzących na piętro i krzyknęła:

– Benedikt! Benedikt! Zejdź tutaj na chwilkę.

W przedsionku czuć było stare, nieświeże drewno, co z pewnością było zasługą odartej, brudnej lamperii, jaka pokrywała ściany.

– Co syn robił w niedzielę? – zadałem pytanie.

– W niedzielę? – zmarszczyła czoło. – Chyba był w domu cały dzień, nie przypominam sobie, by gdzieś wychodził.

– Często pije?

– Niee, czasem! – Machnęła ręką.

– Ile?

– Noo, tyle co każdy.

– Co chcesz?! – Obcesowe słowa dobiegały z góry.

– Zejdź, panowie z policji przyszli.

Najpierw słychać było powolne stąpanie po schodach, a chwilę później ukazał się nam rudzielec w stanie widocznej nietrzeźwości. Boso, w czarnych dresowych spodniach i tego samego koloru koszulce, którą zdobiła biała, ślepo patrząca na mnie, czaszka.

– Co się stało? – warknął do nas.

Benedikt Solberg, jak wynikało z naszej bazy, miał dwadzieścia jeden lat i był raz karany za bójkę w barze, jaką wywołał będąc pod wpływem alkoholu.

– Co pana łączyło z Anną Fjeld? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie.

– Z Anną? Spotykałem się czasem.

– Rodzice Anny twierdzą, że byliście parą.

– No może byliśmy, i co? Nie zabiłem jej przecież.

– Benedikt! – skarciła go matka, która, jak podejrzewałem, również była lekko zawiana.

– Czyli wie pan już, że Anna nie żyje – stwierdziłem.

– No tak, wszyscy wiedzą – odburknął.

W dobie Internetu to oczywista oczywistość.

– Kiedy ostatnio widział się pan z Anną?

– Mmmm… – zapatrzył się w podłogę. – Chyba w sobotę.

– Co robiliście?

– Och, kiedy to było! – Zamaszyście machnął ręką, jakby robiąc łaskę, że w ogóle z nami rozmawia.

– Trzy dni temu – syknął Olsen.

– Aaa wtedy… – nagle sobie przypomniał. – To na pewno byliśmy u mnie.

– Czyli tutaj?

– Tak, tak, tutaj byli – błyskawicznie potwierdziła matka.

Sytuacje, kiedy rodzic kłamał, by ochronić dziecko, widziałem setki razy.

– Co robiliście?

– Tak jak już mówiłem, byliśmy u mnie. Wiecie, no jak na randce, potem ją odwiozłem.

– Pod dom?

– Prawie. Anna nie chciała, żeby widzieli mnie jej rodzice, więc zawsze wysiadała na początku ulicy.

– Kłóciliście się?

– A skąd! Dlaczego mielibyśmy się kłócić? To była świetna laska. Musieliśmy się ukrywać, bo jej starzy mnie nie trawili.

– Czyli rodzice?

– No tak, rodzice.

– Dlaczego pana nie trawili?

– Nie wiem. Anna bała się rodziców. Myślę, że oni uważali, iż mam na nią zły wpływ.

– A miał pan?

– A gdzie tam!

– Co robiłeś w niedzielę? – wtrąciłem się do rozmowy, nie certoląc się dłużej ze służbową grzecznością, zwłaszcza że stał przede mną zawiany smarkacz.

– W niedzielę? – Jego czoło przybrało podobny grymas, co wcześniej. – Cały dzień grałem w kompa.

– Wychodziłeś gdzieś?

Zaprzeczył ruchem głowy.

– Jak wyglądał twój poniedziałkowy poranek?

Znów chwilę pomyślał.

– Wstałem gdzieś o dziesiątej i … – wzruszył ramionami – usiadłem do kompa.

– Ktoś może to wszystko potwierdzić?

Solberg nie zdążył odpowiedzieć, bo uczyniła to jego matka.

– No oczywiście! Ja! Benedikt był cały czas domu.

– Pani Solberg, ja mogę za pięć minut wrócić tu z nakazem przeszukania domu, więc radzę mówić prawdę!

– Zapraszam – odparł bezczelnie syn, gapiąc mi się w oczy.

– Proszę nie opuszczać miasta – syknąłem.

Dalsza rozmowa nie miała sensu.

– Nigdzie się nie wybieramy – zapewniła Solbergowa.

Kiedy tylko wyszliśmy na ganek, zaczęło padać.

– Ten gość zupełnie nie pasuje mi jako chłopak Anny Fjeld – odezwałem się, naciskając przycisk „on” na kluczykach. Światła samochodu raz mignęły wraz z odgłosem otwieranych zamków.

– Kompletnie! – Olsen dobitnie potwierdził i niezgrabnymi ruchami, lecz tak szybko jak mógł, znalazł się na przednim siedzeniu, uciekając przed strumieniem wody. – Facet wygląda jak ostatni niechluj. Nie wiem, co ta dziewczyna w nim widziała.

– Zauważ, że nieszczególnie przejął się jej śmiercią. – Przejechałem sobie ręką po mokrej twarzy i włożyłem kluczyk do stacyjki.

– Mhm. Ale jeśli rzeczywiście niedzielę spędził w domu, a w poniedziałek wstał o dziesiątej, to jest czysty. Anna zmarła pół doby wcześniej. Nie mógł jej zabić.

Odjechałem powoli. Deszcz ekspresowo zmienił się w ulewę. Wycieraczki ledwo nadążały.

– O ile jego alibi jest prawdziwe – podsumowałem.

– O ile…

Wróciłem do pracy z zamiarem przekopania archiwum i powrotu do sprawy sprzed czterdziestu lat. Morderstwo Anny Fjeld mogłoby wydawać się jednym z wielu, gdyby nie jeden ważny szczegół. W sąsiednim Undredal, tak zwanej wiosce kóz, zabójstwo młodej dziewczyny z wyciętą blizną na ramieniu zdarzyło się już drugi raz. Tyle że tamto miało miejsce czterdzieści lat wcześniej i pomimo upływu czasu nikt o tym nie zapomniał. Dwie sprawy tak do siebie podobne, lecz odległe od siebie o niemal całe pokolenie. Tego wieczoru powstała w mojej głowie dziwna plątanina spraw z przeszłości i teraźniejszości.

Nad Undredal od rana wisiała mgła. Zjeżdżając w dół pomiędzy majestatycznymi górami, przeciętymi smugą wody, miałem wrażenie, jakbym wjeżdżał w sam środek wąwozu. Czułem się trzepnięty w głowę. Dzień zazwyczaj zaczynałem od setki czarnej kawy, kończyłem na trzech setkach czystej. Wczoraj poszły cztery i właśnie miałem tego pokłosie.

Mimo bliskich odległości i tylko jednej prowadzącej do wsi drogi, musiałem wpisać adres w nawigację, która zaprowadziła mnie pod numer drugi. Z akt sprawy sprzed czterech dekad, które trawiłem do nocy, wynikało, że zamordowaną kobietą była Polka nazywająca się Agata Dembska, która pracowała u małżeństwa Ibsen jako pomoc przy produkcji sera.

Ibsenowie mieszkali w niewielkiej, dla odmiany nie w białej, lecz bordowej chatce. Był to pierwszy dom przy ulicy. Nie wiem doprawdy, gdzie znajdował się numer jeden, przypuszczam, że stanowiła go stara stodoła naprzeciwko, gdyż drugą stronę drogi zaczynała posesja z trójką.

Nie było tu ogrodzenia. Podjechałem pod same drzwi, zwieńczone u dołu dwoma betonowymi schodkami. Firanka natychmiast poruszyła się. Nie zdążyłem dobrze zamknąć auta, kiedy przybytek stanął otworem, a przy wejściu na pierwszy plan wysuwała się pomarszczona twarz stojącego tam starca, z wielkimi, kwadratowymi okularami. Oczu, jakie się za nimi kryły, nie widziałem wcale. Mężczyzna liczył chyba ze sto lat, a szkła, przez które patrzył, były tak grube, jakby miały z tysiąc dioptrii.

– Björn Andersen, policja. Czy zastałem panią Stellę Ibsen? – Machnąłem identyfikatorem.

– Och, nie, żona jest w szpitalu w Oslo. A coś się stało? – Głos miał miękki i troskliwy.

– Chciałem porozmawiać o tej dziewczynie sprzed czterdziestu lat, która u państwa pracowała.

– Aaa… tak, Agata. Straszna historia. Proszę, niech pan wejdzie, u nas jest zawsze gość w dom. Siedzę sam jak palec. – Otworzył zapraszająco drzwi. – Córka pojechała z żoną na operację.

Spojrzałem na zegarek, miałem kilka minut. Z wnętrza buchnęło przyjemnym ciepłem, choć było raczej skromnie. Pachniało oczywiście kozim serem. Zasiadłem w małej, skrupulatnie wysprzątanej kuchni, na taborecie, przy prostokątnym stoliku.

– Zrobię panu mojej ziołowej herbatki – żwawo oświadczył gospodarz. Trzymał się całkiem dobrze, na pierwszy rzut oka. Poruszał się niezwykle energicznie.

– Dziękuję – nie tylko z grzeczności nie zaprzeczyłem. Marzyłem o czymś mokrym. – Bylebym tylko po niej do pracy dojechał – zażartowałem.

– Ha! – zaśmiał się staruszek. – Pan władza się nie boi. Krzywdy nie zrobię. Ale moje drzwi są zawsze szeroko otwarte i na coś mocniejszego też zapraszam! Skąd pan jest?

– Gudvangen.

– Aaa, to po sąsiedzku, miasteczko Wikingów, od was wyruszali na podbój wysp brytyjskich. W Gudvangen też jest pięknie.

– Zgadzam się. A wracając do tej Polki, co pan pamięta z tamtego czasu?

Ibsen wsypał do dzbanuszka garść suszu i ze stęknięciem usiadł na drugim stołku. Woda w czajniku elektrycznym sycząc podnosiła swoją temperaturę.

– Och, Agata nie miała nikogo, rodzice zmarli wcześnie, przyjechała tu z polecenia znajomych szukać lepszego życia. Pomagała przy produkcji sera i uczyła się. Nasze gospodarstwo wtedy rozrastało się. Chce pan zobaczyć, jakie teraz jest duże? Możemy przejść na tyły. Moja córka świetnie sobie radzi z zarządzaniem.

– Może innym razem, dziękuję. A jak Agata dostała się do pracy u was?

– Szukaliśmy kogoś do pomocy, więc żona popytała tu i tam, no i zgłosiła się Agata. Ale wie pan co? Ja pana poczęstuję naszym serem z produkcji. Każdego roku wygrywamy konkursy serowe.

Raptownie wstał i otworzył lodówkę.

– No i mleka prosto od kozy musi pan spróbować!

Brunosta jadałem wielokrotnie, zwłaszcza do alkoholu, lecz ten rzeczywiście był wyborny. Zupełnie inny niż ten ze sklepu. Słodko-kwaśny, z kozim mlekiem też pasował idealnie.

– Czy Agata przyjechała sama?

– Tak, ale z tego, co pamiętam, to pracował tu jakiś jej kolega, który właśnie ją polecił swojemu szefowi, a tamten mojej żonie.

– Tutaj pracował, w Undredal?

– Nie. Oni chyba remontowali wtedy jakiś dom w Gudvangen.

W aktach widziałem raporty z przesłuchań kilku Polaków i Norwegów w tamtym czasie.

– Więcej na pewno moja żona by panu powiedziała.

– Kiedy będzie? – wtrąciłem.

– Och, nie wiem, dzisiaj ją operują. Mam nadzieję, że do niedzieli wrócą.

Herbatkę wypiłem duszkiem. Wlałbym w siebie więcej, lecz poderwał mnie telefon od Olsena.

– Mamy profil zabójcy, spiesz się!

Nie tylko alkohol, ale i pogoda dnia poprzedniego wyraźnie dała o sobie znać. Klucha w gardle, zatkany nos, bóle mięśni. W tym przypadku sen byłby lepszy od najlepszego leku, nie miałem jednak czasu na poranną drzemkę. Wyjechałem z Undredal i w drodze na posterunek podjechałem do domu po jakieś leki. Catrine, widząc, że otwieram apteczkę, zapytała o moje samopoczucie. Co jak co, ale zawsze była troskliwa, nawet gdy się kłóciliśmy.

Wkrótce wszystko rozejdzie się po kościach i wróci do normalności. Jak to bywało między nami już setki razy.

Maria siedziała przy kuchennym blacie z wciśniętym między talerze z jedzeniem komputerem. Jedną ręką powoli konsumowała kanapkę, drugą przesuwała myszką wiadomości na ekranie.

– Zaraz ci ten pomidor spadnie i będziesz miała po komputerze – upomniałem moją córkę.

– Nie spadnie – stwierdziła, nie odrywając wzroku od monitora.

– Jak spadnie, to ja nowego nie kupię, tyle razy mówimy ci z mamą, byś dbała o sprzęty.

– Mówisz same okrągłe zdania – burknęła, mieląc w ustach kanapkę.

– Co? – skrzywiłem się.

– Okrągłe zdania dobrze brzmią, ale nic nie wnoszą.

– Co ty powiesz!? Mądrala się znalazła! – krzyknąłem, bo podniosła mi ciśnienie. – I nawet podczas jedzenia musisz mieć nos w Facebooku? Wiesz, co o tym myślę?

– Mhm, Facebook to donoszenie na samego siebie. – Niewzruszenie pochłaniała śniadanie.

– Dokładnie!

Nalałem sobie herbaty. Stanąłem przy Marii i już miałem strzelić moralizatorską wiązankę, kiedy spokojnie rzekła:

– Tato, mądry w Internecie znajdzie mądre rzeczy i będzie jeszcze mądrzejszy, głupi – głupie i będzie jeszcze głupszy. I odpuść już.

Była bystra, pewnie będzie bystrzejsza ode mnie. Bezkompromisowe pokolenie technologii. Porzuciłem zamiar dalszej dyskusji i wróciłem po leki. Kilka opakowań rzuciłem na blat.

– Nie łącz ibuprofenu z paracetamolem – poradziła mi.

– Wiem, wiem – chrząknąłem, chociaż właśnie miałem zamiar połknąć obie tabletki naraz.

– Tato! Ja wiem, że wiesz, ale widzisz, to jest tak: wszyscy wiedzą, że jest księżyc, ale mało kto zdaje sobie sprawę, jak ogromną on odgrywa rolę. To on trzyma Ziemię na wodzy, by się nie kołysała, powoduje pływy, co rozciąga oceany i tak dalej. Ale ty sobie łykaj co chcesz, bo widziałam, co chciałeś zrobić – wetchnęła głęboko, zabrała laptop i zniechęcona ruszyła w stronę schodów.

– Maria, a skąd w ogóle ten księżyc się wziął? – O dziwo Catrine zaczęła sobie stroić żarty z córki.

– Poczytaj! – nadeszło z góry.

– Czego się spodziewałaś? – zaśmiałem się do mojej żony.

Dzień Marii zależny był od nastroju, w jakim wstała. Kiedy była radosna, wyczuwało się błogość sytuacji, lecz wystarczyło niepowodzenie na dowolnym gruncie jej życia, a leciały iskry.

– Słyszałam, że ofiara miała wycięty krzyż na ramieniu – niespodziewanie Catrine poruszyła temat śledztwa.

– Co? – skrzywiłem się, grzebiąc w aptecznym pudle za drugim opakowaniem ibuprofenu.

– Miała wycięty krzyż.

– Dlaczego tak mówisz?

– W telewizji powiedzieli.

– Kiedy? – zdziwiłem się.

– No dzisiaj rano. Powiedzieli, że to może być zwykły albo odwrócony krzyż, zależy, z której strony patrzeć.

Błyskawicznie opuściłem dom.

– Aby znaleźć mordercę, muszę myśleć jak morderca. Przyglądam się ofierze i ustalam prawdopodobny przebieg zbrodni. Staram się poznać sposób myślenia zabójcy i na tej podstawie ustalić jego portret psychologiczny.

Emil Northug, poza tym, że był profesjonalnym patologiem i lekarzem medycyny sadowej, w stu procentach sprawdzał się również jako profiler, bezbłędnie tworząc portrety psychologiczne morderców. Intuicja i trafność oceny były jego cechami wrodzonymi.

Nonszalancko, zamaszystymi krokami przemierzał nasz posterunek. Był to wyraźnie wstęp do meritum.

– Dlaczego sprawca wybrał akurat tę ofiarę? Czy to był wybór przypadkowy, czy też coś ich łączyło? Czy dziewczyna była imprezowa, czy pewna siebie i znała swoją wartość? Jak się uczyła? Czy miała skłonność do ryzyka i szalonych pomysłów?

Nikt nie śmiał mu przerwać. Northug się dopiero rozkręcał.

– W profilowaniu przyjmuję jednocześnie dwie metody. Pierwsza wynika ze statystyk, czyli porównania z podobnymi przypadkami, jakie miały miejsce w przeszłości, druga natomiast to analiza danych i śladów z miejsca zbrodni, raportów ekspertów i zeznań świadków.

Wszyscy wiedzieli, że za chwilę nastąpi najbardziej oczekiwany moment, czyli konkrety dotyczące naszej sprawy.

– Obecnie, na podstawie określonych śladów, które wskazują na pewne zachowania sprawców, można wysnuć wniosek co do tego, czy zabójca zaatakuje ponownie i z jaką częstotliwością. Jak wiecie, potrafię to przewidzieć z doskonałą szczegółowością.

– Emil, zmiłuj się… – oparty udem o biurko Eriksson nie wytrzymał – przejdź do szczegółów.

Northug natychmiast się zatrzymał. Nikt nie wiedział, co dalej zrobi. Bywało, że w takiej sytuacji ujmował krótko istniejący stan rzeczy, lecz zdarzało się i tak, że przeciągał wypowiedź w nieskończoność.

– No dobrze – oznajmił zagadkowym tonem. – Zabójca jest w średnim wieku, mocno zamknięty w sobie, mieszka w naszej lub sąsiedniej gminie. Tyle mogę powiedzieć, jeśli chodzi o dane demograficzne. Co do osobowości, to typ o skłonnościach sadystycznych, prawdopodobne, choć to tylko moje przypuszczenie, zainteresowanie okultyzmem. Dziękuję, tyle ode mnie – dodał i natychmiast wyszedł.

– Dzięki, jakby co! – wykrzyknął Eriksson do nieobecnego już lekarza. – A ja dodam, że mam już szczegółowe wyniki badań. Opony pozostawione na miejscu porzucenia zwłok to Nokiany, jedne z najbardziej popularnych zimówek, które, co przy okazji przypominam, już od dwóch tygodni są obowiązkowe. Można więc wysnuć wniosek, że morderca przestrzega przepisów. Druga sprawa to odcisk buta. Rozmiar czterdzieści cztery. Tutaj sytuacja jest podobna jak w przypadku opon. Bardzo popularny numer. Trudno będzie wytypować potencjalnego właściciela. Jednak profil zabójcy, jaki przed chwilą usłyszeliśmy, plus ślady, może już wiele powiedzieć.

Spojrzeliśmy z Olsenem po sobie. Lata współpracy z czasem zaowocowały porozumieniem bez słów. Te same myśli przebiegały przez nasze głowy – ten profil na chwilę obecną niemal idealnie pasował tylko do jednej osoby.

Chwilę później już byliśmy w drodze.

– Odcisk buta i opony to za mało, by kogoś aresztować. Co mogło nim kierować, że zabił? –miał jednak wątpliwości Olsen.

– Typowo. Zazdrość!

Jak co dzień, z każdą godziną pogoda była coraz bardziej paskudna. Wycieraczki skrzypiały, zbierając wodę.

– Kto powiedział prasie, że ofiara miała wycięty krzyż na ramieniu? – zaczepiłem go, gdy jako pasażer przeglądał w telefonie Internet.

– Nikt nie powiedział – bez cienia emocji odpowiedział Olsen. – Nie widziałeś kręcących się mieszkańców, kiedy robiliśmy oględziny zwłok? Ciągle przekraczali taśmę. Z pewnością któryś z nich, chcąc zarobić parę groszy, zadzwonił do prasy, a ci już zrobili swoje.

– Na dodatek nierzetelnie – dodałem. – Nie jestem przekonany, czy miał to być krzyż, bo jest tam jeszcze jedna kreska.

– Leo się tym zajmuje, szuka w zbiorach symboli.

– No wiem, wiem.

Podjechaliśmy pod znajomą już chatę z białymi firankami.

Było do przewidzenia, że matka Solberga nie będzie zachwycona naszym widokiem.

– O co chodzi? Przecież już wszystko powiedzieliśmy! – wypaliła w drzwiach, zanim zdążyłem się odezwać.

– Dzień dobry, czy zastaliśmy Benedikta?

– A co znów? Dlaczego nas nękacie?

– Proszę zawołać syna! – szybko zareagował Olsen.

Z mocno zmarszczonym czołem powstrzymała się od wypowiedzenia kolejnych ostrych słów, jakie jej w tym momencie przyszły na myśl, odwróciła głowę i krzyknęła:

– Benedikt, zejdź tutaj!

W oczekiwaniu na rudowłosego, któremu ostatnim razem trochę zeszło, zanim zdecydował się pokonać kilkanaście schodów w dół, zapytałem ją:

– Macie państwo garaż?

– Garaż? No tak.

– Proszę mnie tam zaprowadzić.

Olsen został pilnować drzwi, ja tymczasem, podążając za gospodynią, wkroczyłem do pomieszczenia wyglądającego na stary warsztat, który miał wystarczać jako schronienie dla starego Jeepa Grand Cherokee ZJ. Samochód był w opłakanym stanie. Brudny, odrapany, miejscami z dziurami w nadwoziu. Nie to jednak przykuło moją uwagę. Zjechane, upaćkane październikowym błotem Nokiany spokojnie odpoczywały na osiach samochodu.

– Może pani ponownie zawołać syna? Spieszy nam się – poprosiłem po oględzinach, wchodząc do części mieszkalnej.

Widząc męskie buty, jakie stały pod kaloryferem przedsionka, schyliłem się i podniosłem jeden egzemplarz schodzonego adidasa. Spojrzałem na podeszwę. Rozmiar 44. Czy mogło być lepiej?

Wreszcie obiekt naszego oczekiwania znalazł się na parterze.

Tego dnia Benedikt Solberg wyglądał dla odmiany jak najlepsza wersja samego siebie. Rude włosy starannie ułożone na żelu, czarna koszulka bez jednego zagniecenia, tak samo spodnie. Klatę ozdobił złotym łańcuszkiem, a skórę spryskał dość przyjemnymi perfumami.

– Współżyliście z Anną? – od razu przeszedłem do sedna. Nie chodziło o to, by go od razu zgarniać, lecz by popełnił błąd w zeznaniach.

Solberg oparł się wygodniej ramieniem o ścianę i prawie plując odparł pytaniem na pytanie:

– A jak tam sprawy łóżkowe z żoną?

– Benedikt! – Matka aż przyłożyła rękę do ust.

– A co cię to obchodzi? – skrzywiłem się.

– No właśnie, tak też się tak czuję, kiedy pyta pan o moje intymne sprawy.

– Ty chyba nie rozumiesz! – ryknąłem. – Anna Fjeld została brutalnie zamordowana, a ty jesteś jednym z podejrzanych! Dalej będziesz sobie żarty stroił?

– Jezus Maria! – wrzasnęła Solbergowa.

– Tak, współżyliśmy! To chyba normalne, kiedy jest się z kimś, prawda? Macie coś na mnie? Jakieś dowody? Motyw? – zapieklił się.

– Więcej niż myślisz! – warknął Olsen. – Ślady opon oraz butów pozostawione na miejscu zbrodni idealnie pasują do twoich. Radzę więc spoważnieć, pajacu. Gadaj, co wiesz w tej sprawie. Chyba że od razu jedziemy na komendę?

– Nic nie wiem – odparł spokojniej.

– Mój kolega, Björn Andersen, mówi, że wiesz – Olsen nie ustawał w ataku. – A on się nie myli. Dlaczego ją zabiłeś?

– Nie zabiłem! Z tego, co kojarzę, to Nokiany są jednymi z najczęściej używanych opon, rozmiar czterdzieści cztery też jest dość popularny. To jeszcze nie świadczy, że kogoś zabiłem, chyba nie?

Temu nie mogłem zaprzeczyć. Sam miałem Nokiany i taki sam jak Solberg rozmiar buta.

W kieszeni chłopaka odezwało się coś jakby szarpanie gitary. Odgłos ciężkiej muzyki metalowej. Ociężale wydobył telefon i spojrzał na ekran.

– Dzwoni przyjaciel, muszę odebrać, ma problemy – zakomunikował, choć nikt nie pytał. Dotknął wyświetlacza i przyłożył komórkę do ucha. Na chwilę się oddalił w głąb mieszkania. – Benedikt Solberg, słucham – usłyszeliśmy.

– Przejrzałem twoje socjale – oświadczyłem, gdy chłopak z westchnieniem na powrót stanął w progu. – Propagujesz satanizm.

– To, że ubieram się na czarno i wklejam zdjęcia z różnymi symbolami, nie świadczy od razu o satanizmie.

– Rozumiem więc, że nie będziesz miał nic przeciwko temu, jeśli pobierzemy próbki twojego materiału genetycznego. – Z przyjemnością zaobserwowałem malujące się na twarzy rudzielca przerażenie.

– To znaczy? – zapytał.

– To znaczy, że alibi, jakie daje ci twoja matka, jest niewystarczające i jeśli chcesz je uwiarygodnić, to potrzebuję pobrać odrobinę twojej śliny.

Wahał się, lecz w końcu ustąpił.

Z ulgą opuściłem tamten dom, nie mogłem już dłużej znieść odoru stęchlizny. Miałem wrażenie, że wypala mi mózg. Wiatr, który zawiewał we wszystkich kierunkach, okazał się sprzymierzeńcem, zmiatając ze mnie okruchy smrodu.

– Do Solberga nie zadzwonił przyjaciel – powiedział Olsen, gdy odjeżdżaliśmy. Te słowa zabrzmiały jak niepodważalna teza.

– Po czym wnosisz?

– Kiedy dzwonisz do mnie, przedstawiam ci się z imienia i nazwiska?

– Cenna uwaga. Czas przysłuchać się rozmowom tego typka.

Wieczorem, ze zdjęciem Anny, odwiedziliśmy większość knajp w całej gminie Aurland, jednak nikt nic nie widział, nikt nic nie wie. Same bezpieczne odpowiedzi. Klasyka.

Kiedy dotarłem do domu, Catrine jeszcze nie spała. Leżała w sypialni, zaczytana w jakimś harlequinie. Pochłaniała je na kilogramy. Zawsze twierdziła, że zbytnio nie wczytuje się w fabułę, po prostu lekkość tych książek pozwala jej zmęczyć oczy i szybciej zasnąć.

Walnąłem jak długi na łóżko, byłem wykończony.

– Co tam czytasz? – zagaiłem bardziej dla podjęcia tematu niż z ciekawości. Widziałem, że dzierży w dłoni jakąś „Wybrankę bogów”. Spodziewałem się zdawkowego mruknięcia bądź najwyżej „po co pytasz, i tak cię to nie interesuje”. Lecz nic bardziej mylnego.

– Wyobraź sobie, trafiłam na pierwszą część sagi naszej Jane Mysen, która pisze o czasach epoki Wikingów, więc spodobałoby ci się – odpowiedziała, jak na siebie ponad miarę entuzjastycznie. – Zresztą… – zawahała się – nie tylko z powodu Wikingów połknąłbyś ją w całości.

– Podziękuję jednak. – Rozłożyłem się wygodniej na plecach i próbowałem nie myśleć o niczym.

– Tak? No to posłuchaj tego!

Nieoczekiwanie Catrine zaczęła czytać na głos.

Jednym ruchem ręki rozpina pasek i zaraz suknia opada na ziemi. Owiewa ją chłodny wiatr, ale Salbjörg jest rozgorączkowana z pożądania wypełniającego jej ciało. Ma ochotę po prostu do niego pobiec. Wykrzyczeć mu swoją tęsknotę. Wciąż jednak się powstrzymuje. Niepewnie spogląda na suknię, a potem znowu zaczyna wpatrywać się w wodę fiordu.

Widzi go bardzo wyraźnie. Åsmund płynie teraz w stronę brzegu. Kobieta stara się opanować. Niczego nie osiągnie, jeśli będzie się zachowywać jak tchórz.

Åsmund jest już przy brzegu, kiedy nagle ją zauważa kobiecą sylwetkę, białą, piękną z rozpuszczonymi rudymi włosami. Piersi pełne i nabrzmiałe wystawiają ku niemu różowe brodawki. Kobieta stoi po kolana w wodzie, między jej udami widać ciemny trójkąt, co sprawia, że Åsmund ze świstem zaczyna wciągać powietrze. Przez wiele miesięcy odbywał się bez kobiety jeszcze teraz ciało Idunn nie oczyściło się do końca…

Zmarszczyłem brwi.

– Jak to? Wydaje mi się, że ona nazywała się Salbjörg, a teraz czytasz o jakimś brudnym ciele Idunn.

– Bo Idunn to żona Åsmunda, która niedawno rodziła, dlatego jej ciało jeszcze się nie oczyściło, a Salbjörg to niewolnica. Słuchaj dalej:

Próbuje zachować rozsądek, ale miód, który wypił, mąci mu myśli. Zresztą czy to naprawdę miód? Może to ta kobieta wprawia go w takie oszołomienie?

Czuje, że członek mu twardnieje, kiedy wpatruje się w nieziemskie zjawisko, i z gardła wyrywa się jęk. Jakieś głosy w jego duszy mówią, że powinien dać sobie spokój ale ciało domaga się czegoś innego. Wolno płynie w stronę lądu, pożerając kobietę wzrokiem. Stwierdza, że ona zbliża się do niego, ostrożnie, jakby się bała tego, co Åsmund może z nią zrobić. Pożądanie ogarnia ciało z nieznaną dotychczas siłą. Kobieta idzie ku niemu z wyciągniętymi ramionami. Piersi znajdują się tuż nad powierzchnią wody, kiedy do niej dopływa. Dopiero teraz, szukając jej ust, Åsmund rozpoznaje Salbjörg i oboje znikają pod wodą złączeni zmysłowym pocałunkiem. Ona oplata nogami jego uda czepia się z całej siły w ciało, które od tak dawna budziło w niej podniecenie. Myśl o tym, że wkrótce jej pragnienia zostaną zaspokojone, sprawia, że jest bliska utraty przytomności.

Salbjörg rozkoszuje się dotykiem ramion, który ją obejmują i wynoszą na ląd. Nagie ciała ociekają wodą, żadne jednak nie zauważa chłodnego powietrza. Salbjörg nigdy by nie pomyślała, że to może być takie proste, przez cały czas jednak miała nadzieję, że tak będzie. Podjęła wielkie ryzyko, kiedy ruszyła ku niemu naga. Gdyby ją odepchnął, kara spadłaby też na nią. Nie uszłoby jej na sucho, że oszukała Idunn w taki sposób.

Wyczuwa smak miodu, kiedy piją sobie nawzajem z ust wchłania też w siebie zapach morza. Ręce szarpią jego ciemne włosy. Ile to razy pragnęła pogłaskać tę kędzierzawą czuprynę. Wyczuwa, jak bardzo on pragnie z nią być, chce jednak przedłużyć oczekiwanie. Ostrożnie układa go na plecach i sama siada na nim. Językiem pieści grzbiet jego nosa i pożądliwie oblizuje miękkie wargi. Zsuwa się w dół, wargi przenosi na jego szyję, potem na piersi, na brzuch, który się unosi i opada. W końcu dotyka językiem członka, pieści go z największą czułością, widząc, jak on tęskni za Salbjörg i jej gotowością dania mu największej rozkoszy. Åsmund nie może dłużej czekać. Przestaje myśleć, gwałtownie chwyta dziewczynę. Nie patrzy na nią. Jest w stanie odczuwać tylko pragnienie, by poczuć ją pod sobą. By wziąć ją w posiadanie. Unosi Salbjörg, a potem układzie pod sobą. Ona bardzo chętnie pomaga mu odnaleźć drogę. Jakby czas się zatrzymał, kiedy nareszcie czuje go w sobie, wolno zaczyna kołysać biodrami. Pojękuje cicho, szarpie paznokciami barczyste plecy. Wychodzi mu na spotkanie bez protestów, pomaga mu osiągnąć cel. Åsmund ma wrażenie, że pożądanie go rozsadzi. Nigdy nie odczuwał takiego pragnienia w stosunku do innych kobiet…

– Dosyć tego gadania, mnie też zaraz rozwali! Chodź tutaj!

Wyciągnąłem książkę z rąk Catrine i zrzuciłem z niej kołdrę. Nie wiem, która z nich bardziej była wtedy w mojej głowie: książkowa niewolnica czy moja żona, którą widziałem już przez ostatki świadomości. Jedyne, czego zapragnąłem, to jak najszybciej znaleźć ukojenie między udami kobiety.

Kolejny poranek był podobny do poprzedniego, z tą różnicą, że choroba zdecydowanie się rozwijała. Ledwo zawlokłem swoje cielsko do kuchni i połknąłem garść tabletek, zapijając jakimś syfiastym suplementem w proszku.

Catrine tego dnia wyraźnie źle się czuła. Po zeszłorocznej operacji narządów rodnych nie musieliśmy się zabezpieczać. Przestała miewać miesiączki. Zamiast tego raz w miesiącu miała regularne migreny, każdego razu trwające trzy dni. Mówiła wtedy, że ból zalewa jej oczy. Wyglądała wtedy jak zombie, tabletki działały tylko na chwilę.

Chwiejnie wróciłem do sypialni i wbiłem się jeszcze na pół godziny pod kołdrę. Czułem, że nie jestem w stanie ustać na nogach, dopóki leki nie zaczną działać. Kumple poradzą sobie tę chwilę beze mnie. Zanim zasnąłem, nagrałem się Olsenowi na skrzynkę.

– Będę trochę później, coś mnie zbiera, a nie chcę brać zwolnienia. Przekaż szefowi, że odrobię godziny po południu.

Kiedy wstałem, moja piżama była mokra od potu. Choróbsko na szczęście ze mnie wychodziło. Catrine spała na salonowej sofie. Okryłem ją kocem, ubrałem gruby golf i najcieplejsze spodnie, i pół godziny później wyjechałem do pracy. Na trzynastą byliśmy umówieni z wychowawcą Anny.

Mattiego Foxa poznaliśmy, zanim jeszcze osobiście przed nami stanął. Przystojny szatyn, około trzydziestki, uśmiechał się ze zdjęć na dyplomach, jakie wisiały zaraz po wejściu do szkoły. „Matti Fox – Najlepszy Wychowawca”, „Matti Fox – Nauczyciel Roku”.

– No no… – Olsen z uznaniem pokiwał głową.

Trafiliśmy na dzwonek rozpoczynającej się przerwy. Byliśmy umówieni na godzinę wychowawczą, co miało dać nam możliwość rozmowy zarówno z wychowawcą, jak i uczniami z klasy Anny.

Szczęśliwym trafem na korytarzu dostrzegliśmy trenera Anny od siatkówki. Rozmowa była bardzo krótka. Szczerze przyznał, że Anna była nieregularnie uczestniczącą, przeciętną zawodniczką. Dziewczyny czasem się kłóciły, jak to w szkole średniej. Zero konkretów.

Wreszcie weszliśmy do klasy Anny.

Uczniowie siedzieli w ławkach, prowadząc ze sobą ożywione rozmowy. Na nasz widok zamilkli.

– Kochani – wychowawca zwrócił się do nich. – Ja wiem, że to, co się wydarzyło, jest skandaliczne, lecz porozmawiamy o tym później. Jest to na razie wewnętrzna sprawa szkoły i mam nadzieję, że szybko się rozwiąże. Teraz natomiast przyszli panowie z policji porozmawiać z nami o Annie.

– Dziękuję – wtrąciłem. – Nazywam się Björn Andersen, to jest mój kolega Carl Olsen. Anna była waszą koleżanką, chcielibyśmy się dowiedzieć od was, jaka była, czy miała z kimś konflikt. Może wiecie coś, czego my nie wiemy, a co mogłoby pomóc ująć zabójcę.

Godzinne spotkanie, jak można było przypuszczać, nie wniosło do śledztwa nic. Padały ładne, mądre zdania, same superlatywy pod adresem Anny. Konkretów zero.

– A o co chodzi z tą sprawą, którą ma pan nadzieję szybko rozwiązać? – zapytał wychowawcę Olsen, zaraz po dzwonku wieńczącym koniec lekcji, kiedy młodzież powoli wychodziła z klasy.

– Och, smutne to – odniósł się do pytania Matti Fox. – Wczoraj zebraliśmy zaliczkę na wycieczkę, a jedna z uczennic uparła się, że przechowa ją w szkolnej szafce. Dzisiaj rano okazało się, że szafka jest pusta.

– Sugeruję zgłosić sprawę do nas, to zabezpieczymy ślady.

– Dziękuję, ja jednak podejrzewam, że ta uczennica po prostu nie mówi prawdy. Były już z nią wcześniej problemy na tym tle – westchnął wychowawca.

– No dobrze. Wobec tego, jeśli komuś coś się jednak przypomni w temacie Anny Fjeld, to prosimy o telefon – nie miałem ochoty mieszać się w szkolne sprawy. Swoich problemów mieliśmy aż nadto.

– Oczywiście – odparł poważnym głosem Matti Fox, podając nam rękę.

Opuściliśmy salę. Zaraz za drzwiami jakaś długowłosa szatynka przestępowała nerwowo z nogi na nogę. Podeszła do mnie bardzo blisko.

– Przepraszam. Słyszałam, co nasz wychowawca panom powiedział, ale ja nie ukradłam tych pieniędzy. One po prostu zniknęły z mojej szafki, przysięgam! Ja wiem, że pan Fox mnie podejrzewa, bo kiedyś rzeczywiście zdarzyła mi się kradzież, byłam głodna, ale tym razem jak bum cyk to nie ja! – Jej młoda twarz wygięła się w grymasie.

– Dobrze – odparłem spokojnie. – Jeżeli pieniądze się nie odnajdą, to proszę to do nas zgłosić. Jeśli to nie ty, nie masz się o co martwić.

– To naprawdę nie ja! Pan Fox mnie nie lubi i będzie zwalał winę na mnie, ponieważ raz się na mnie zawiódł! – zapewniała.

– Rozumiem – uspokoiłem ją i chciałem już wyjść. – Jeszcze raz powtarzam, skoro nie ukradłaś, to nic ci nie grozi.

Matti Fox zamknął drzwi i przechodząc obok spojrzał na nas kątem oka. Skłonił głowę na znak „do widzenia jeszcze raz”.

– A co do naszego wychowawcy – uczennica chwyciła mnie za rękaw płaszcza i szepnęła do ucha: – on często przesiaduje na zapleczu z uczennicami.

Naukowcy z całego świata od lat dokonują specjalistycznych obliczeń matematycznych dotyczących tej niezwykle frapującej kwestii: jak zmoknąć mniej – idąc czy biegnąc?

Jak do tej pory nie trafiłem na dobrą odpowiedź. Słyszałem co prawda, że niejaki Franco Bocci, włoski fizyk, podjął się badań nad deszczem i oficjalnie ogłosił, iż powinno się biec jak najszybciej, kiedy wiatr z deszczem wieją w twarz.

Kiedy opuściliśmy szkolny budynek, deszcz lał, a wiatr wiał jak pijany, więc nie zastanawiając się, jaką strategię obrać, pędem dotarliśmy do suchego, ciepłego wnętrza samochodu.

– Co o tym myślisz? – zagaił Olsen.

– Masz na myśli uczennicę? – Odpaliłem silnik.

– Mhm.

– Według mnie kręci coś i chce oczernić wychowawcę, bo ten podejrzewa ją o kradzież – odparłem i odjechałem powoli, omijając grupki młodzieży.

– Mam to samo odczucie. Uważaj! – krzyknął.

Wdepnąłem gwałtownie na hamulec, choć doprawdy nie miałem pojęcia, o co mojemu partnerowi chodzi. Popatrzyłem na niego. Wgapiał się przez przednią szybę.

– Wydawało mi się, że tamten chłopak zaraz wejdzie nam pod koła! – tłumaczył.

To było częste u niego. Mój przyjaciel, Carl Olsen, wśród wielu pożądanych przez przełożonych zalet, takich jak niebywałe zdyscyplinowanie oraz wyjątkowa dbałość o honor, cierpiał na dość uciążliwą przypadłość, jaką udawało mu się ukrywać przed całym światem. Jak mówił, nie ma się czym chwalić, choć w pracy akurat jego zaburzenie w niczym nie przeszkadzało, a wręcz często okazywało się pomocne. Objawy bywały różne. Dzisiaj dla przykładu odczuł irracjonalny strach przed wyrządzeniem niewinnym osobom krzywdy. Nie lubił mówić o swojej dolegliwości, doskonale wiedział, że jego zachowanie często nie ma żadnego uzasadnienia. Denerwował się, dlatego nie skomentowałem sytuacji z chłopakiem, który nie miał najmniejszych szans, aby dostał się pod koła mojego samochodu.

– Może wyskoczymy wieczorem do Pubu? – zaproponowałem dla rozluźnienia. – Catrine nie czuje się najlepiej, poza tym znów się czepia o wszystko, nie chce mi się wracać do domu.

Olsena nie trzeba było pytać dwa razy, choć akurat w piciu był słabym zawodnikiem.

Wieczorem, z głową pełną domniemań, podejrzeń i przypuszczeń w temacie zabójcy Anny Fjeld, weszliśmy więc do Pubu, lokalnej knajpki mieszczącej się na obrzeżach Aurland. Miejscówkę pokazał mi Olsen kilka miesięcy wcześniej, jemu znów jakiś znajomy. Było to mocno sprzyjające relaksowi miejsce, urządzone w stylu mieszanym, z przewagą tandetnej Indii. Cichy chill albo nieokreślony jazz mieszał się z wszechobecnym dymem kadzidełek, przenikającym woń alkoholu. Nad każdym stolikiem paliła się przyćmiona czerwona lampka, na ścianach wisiały gobeliny. Ta mieszanka stanowiła tu atrapę wschodniego wystroju.

– Northug twierdzi, że zabójca jest w średnim wieku. – Spijając pianę z kufla Olsen znów zahaczył o temat śledztwa. – Poza tym wszystko pasuje do Benetikta Solberga. Myślę jednak, że profiler nie jest czasem w stanie dokładnie określić, ile zabójca ma lat.

– Jasne, że nie zawsze się udaje. – Upiłem kilka łyków naszego krajowego Lerviga. – Jeśli obstawiać Solberga w roli mordercy, to jego buta i arogancja może wynikać z temperamentu, a przez to dodawać mu, w oczach profilera, wieku.

Pub nie był pełny, co chwilę ktoś wchodził i wychodził. Zajmowaliśmy najdogodniejsze na hokerach miejsca przy blacie barowym. Stąd widziałem wszystko. Takie zboczenie zawodowe, by mieć zawsze kontrolę nad wszystkim.

– Myślisz, że to on zabił Annę?

Skrzywiłem się.

– Jest to możliwe, choć obawiam się, że nie pójdzie nam tak łatwo. Jaki miałby mieć motyw? Po co by ją zabił? Zazdrość jest argumentem, ale Solberg jest wygodny i nie ma w sobie determinacji. Wolałby według mnie machnąć na problem ręką, niż pakować się w kłopoty.

– Nie byłbym tego taki pewien. Anna była atrakcyjna, zaczęła chodzić do kościelnego chóru, tam mogła kogoś poznać i tak dalej. Nie poznaliśmy Solberga jeszcze tak dobrze, nie wiemy, jak bardzo może być zawzięty.

Za każdym razem, kiedy Olsen zauważył okrągły ślad wody, jaka ściekała po lodowatej ściance kufla z piwem, brał chusteczkę i misternie przecierał to miejsce, aż do suchości. To był kolejny objaw owej przypadłości mojego partnera. Prywatny lekarz zdefiniował to jako nadaktywny zespół nawyków, który wielokrotnie komplikował mu życie. U Carla objawiało się to irracjonalnym strachem, że dane jego zachowanie, a konkretniej zaniedbanie, komuś zaszkodzi.

Jako policjant był skuteczny, stuprocentowo oddany pracy. Na poziomie jednak podświadomości przekonanie, że mógłby nieumyślnie kogoś skrzywdzić, paraliżowało go, a nawet doprowadzało do skrajnych stanów psychicznych, co w zasadzie zagrażało tylko jemu. Rachunki płacił przed terminem, aby czasem nie odcięto im prądu bądź telefonu przez co jego rodzina miałaby ucierpieć. Jadąc z żoną i dziećmi nie zdarzyło mu się przekroczyć dozwolonej prędkości. Zanim kładł się spać, trzy razy sprawdzał, czy na pewno wszystko zostało dobrze wyłączone, a drzwi zamknięte na dwa spusty.

Obsesja ta miała swoje źródło zapewne w dzieciństwie, gdy w wieku dziesięciu lat chciał się pochwalić przed kolegami, że potrafi prowadzić samochód. Skończyło się potrąceniem psa i rozwaleniem płotu, niestety sama naprawa samochodu mocno nadszarpnęła budżet Olsenów. Mały Olsen wpadł wtedy w traumę, z której leczy się do dzisiaj. Nie mógł patrzeć na cierpienie psa oraz rozpacz matki, która lamentowała nad wydanymi bez sensu pieniędzmi. Od tamtego czasu dostał fobii na punkcie życia według zasad.

– Mam już tak wszystko poukładane, że nawet sikam na swój własny rozkaz – śmiał się często.

– Stary, ty sikasz alfabetem Morse’a – kwitowałem.

Tym razem widząc, jak przyjaciel co chwilę wciela się w rolę gosposi, wycierając stół w Pubie, nie mogłem powstrzymać się od komentarza.

– Na urodziny kupię ci Squishy – oznajmiłem.

– Co to?

– Zabawka antystresowa, dostałem kiedyś od córki.

Czułem się niezbyt dobrze. Najchętniej wszedłbym już do łóżka. Znów zacząłem się pocić i przytkało mi nos. Po piwie, ku zdziwieniu barmana, zamówiłem herbatę, a Olsen kolejny raz przetarł blat.

Drzwi knajpy zawiewały nieustannie, na zapleczu też panował ruch, zwłaszcza młodych kelnerek. Tym razem wyszła wielka blondyna z włosami upiętymi wysoko w kok i agresywnym makijażem na twarzy. Za nią, wolnymi, posuwistymi krokami wytoczył się jeszcze większy, jasnowłosy mięśniak. Oboje stanęli przy barmanie, który stanowił dla nich karykaturalny kontrast. Zaczęli ożywioną rozmowę. Blondyna co chwilę gestykulowała rękami, wskazując na wnętrze Pubu. Pewnie właściciele mają pretensje o mały utarg, pomyślałem. Nie znosiłem takich sytuacji, zwłaszcza kiedy załoga jest Bogu ducha winna, a przełożeni bezczynnie płaszczą tyłki w domach, oczekując milionowych zysków.

Po chwili dołączyła do nich kolejna młoda, atrakcyjna dziewczyna, która również najwyraźniej stanowiła członkinię personelu. Zamieniła słowo w wielką blondyną, a następnie pozbierała puste szklanki ze stolików i wróciła z nimi na blat.

Widząc nas, powiedziała grzecznie „dobry wieczór” i znów zaczęła kręcić się po knajpie, niespiesznie zbierając to czy tamto. Dziewczyna była niezwykle zgrabna, miło się patrzyło. Typ kobiety stanowiący obiekt fantazji młodszych i starszych panów. Wyćwiczona blondynka drobnej kości. Kusa sukienka z dekoltem, wytatuowany wokół szyi chocker i nieznacznie wygolony lewy bok głowy dodawały jej seksappealu. Reszta włosów opadała zmysłowo na prawą stronę twarzy.

Zatrzymała się wreszcie po drugiej stronie baru i stojąc dokładnie przede mną zaczęła wycierać szklanki. Jej jędrne piersi zmysłowo zaznaczały się podczas pocierania ręką o szkło. Dobry widok na zakończenie dnia.

W kieszeni zawibrowała mi komórka. SMS od Catrine.

„Kiedy będziesz w domu?”

„Za niedługo”, odpisałem.

Wkładając telefon z powrotem do płaszcza, natrafiłem na zdjęcie Anny Fjeld, jakie otrzymałem dwa dni wcześniej od jej matki. Fotografia z podkową na szyi. Położyłem ją na blacie i kolejny raz zapatrzyłem się w delikatną twarz ofiary.

Kto ci to zrobił biedaczko…? Kto chciał twojej śmierci?

Zamówiłem drugą herbatę. Zauważyłem, że kelnerka kilka razy spojrzała na mnie powłóczyście spod długich rzęs.

– Ślinisz się. – Olsen tyrpnął mnie łokciem.

– Chyba ty – odgryzłem się.

Nie uszło to uwadze dziewczyny, która lekko się uśmiechnęła i znów popatrzyła w naszą stronę. Odniosłem wrażenie, że kiedy wielka blondyna wróciła z mięśniakiem na zaplecze, kelnerka poczuła się znacznie swobodniej. Najlepszym potwierdzeniem mojej teorii był fakt, że podając mi herbatę usiadła obok mnie, na wolnym hokerze.

– Cześć, kolegę chyba znam z widzenia – wskazała na Olsena – ale ciebie jeszcze tu nie widziałam.

– Nie, to ja ciebie tu jeszcze nie widziałem – odparłem, czując miły zapach jej perfum. W rzeczy samej dzień wcześniej przepytaliśmy personel Pubu w