Mgły przeszłości - Cezary Czyżewski - ebook

Mgły przeszłości ebook

Cezary Czyżewski

4,3

Opis

Drugi tom przygód Tadeusza Siekierskiego i jego demonicznej znajomej, rozpoczęty w powieści „Alazza”.
Demonica Alazza nieoczekiwanie znika. Tadeusz Siekierski zaczyna szukać zaginionej na własną rękę, co sprowadza na niego wiele kłopotów. Jednym z nich jest Justyna Zawadzka z domu Twardowska. Czy rzeczywiście jest tą, za którą się podaje?
W tym samym czasie w Bydgoszczy pojawia się tajemniczy Niemiec, poszukujący w całej Europie starych, hitlerowskich dokumentów z czasów wojny. Agent Roszczak wraz z Piotrem Kownackim ruszają jego tropem. Czy zdołają pokrzyżować złowieszcze plany nazistów?
I co się stało z Alazzą?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 420

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (59 ocen)
28
20
10
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł: Mgły przeszłości

Copyright

© 2018 by Cezary Czyżewski

© 2021 by Wydawnictwo IX

Copyright for the cover art

© 2018 Cezary Czyżewski

All rights reserved.

Wydawca: Krzysztof Biliński, Wydawnictwo IX

Redakcja: Jolanta Lewińska

Korekta: Anna Dzięgielewska

Skład, łamanie i przygotowanie do druku: Krzysztof Biliński

Ilustracja na okładce: Cezary Czyżewski

Ilustracje: Anna Janusz-Strzyż, Paweł Gajowy

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, za wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.

Wydawnictwo IX

[email protected]

wydawnictwoix.pl

Kraków 2021

Wydanie I w nowej edycji.

ISBN 978-83-961522-6-8

Spis treści

NADCHODZI NOC

W CIEMNOSCIACH

SWIT

GRAXX

Punkty orientacyjne

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Kolofon

Joannie „Lhiannan” Roethel,

która już nigdy nie przeczyta

tej książki do końca...

NADCHODZI NOC

I

Przez cały dzień nad Warszawą wisiała gęsta mgła. Dopiero po zapadnięciu zmroku z północy przyszedł lodowaty wiatr i przegonił wilgotne powietrze, odsłaniając iskrzące się gwiazdami niebo. Wokół stojących na płycie lotniska samolotów, uziemionych przez kontrolę, zaroiło się od personelu. Wózki z bagażami podjeżdżały pod kadłuby maszyn, ludzie w kamizelkach szybko przerzucali torby i walizki na taśmociągi. Autobusy i cysterny krążyły, zatrzymując się przy kolejnych samolotach.

W budynku terminalu panował tłok. Ludzie, zmęczeni i poirytowani, chcieli jak najszybciej przedostać się przez bramki, w kolejkach panowała nerwowa atmosfera, tu i tam ochroniarze musieli uspokajać co bardziej krewkich pasażerów. Z głośników niemal cały czas dobiegały komunikaty o bezpieczeństwie i informacje o opóźnieniach.

Tuż przy pomieszczeniach policji, w małym, wytłumionym pokoju, siedziało dwóch mężczyzn, wpatrzonych w zajmujące całą ścianę monitory. Co jakiś czas przełączali obraz z kamery na kamerę, obserwując poruszający się tłum.

Drzwi małej toalety otworzyły się i wyszedł z niej trzeci mężczyzna. Zapiął pasek u spodni, zdjął z wieszaka marynarkę i nałożył jednym ruchem.

– Macie go? – zapytał, sięgając po wodę mineralną.

– Cały czas, panie nadkomisarzu – odparł jeden z siedzących, nie spuszczając wzroku z monitora.  – Właśnie przeszedł kontrolę osobistą. – Wskazał ramieniem.

Stojący mężczyzna otworzył butelkę i napił się. W małej klitce wypełnionej pracującym sprzętem było gorąco i sucho. Uniósł przyczepioną do smyczy na szyi ukaefkę.

– Szóstka, tu Trójka, cel jest w strefie sterylnej. Widzisz go?

Głośnik szczeknął w odpowiedzi.

– Trójka, potwierdzam. Brązowa kurtka, kapelusz i mała podręczna walizka. Idzie w stronę gate’u.

– Idź za nim, Szósty.

– Przyjąłem.

Mężczyzna na ekranie przeciskał się przez tłum, omijając sklepy i kawiarnie. Widok z kamer pokazywał go idącego wprost w stronę bramek dla pasażerów, jednak w pewnej chwili skręcił ku toaletom i zniknął za drzwiami. Kolejna kamera pokazała go, jak mija umywalki i zamyka się w jednej z ubikacji. Ukaefka zaszumiała:

– Jest w łazience.

– Potwierdzam, Trójka – padła natychmiastowa odpowiedź. Zadzwonił telefon. Jeden z siedzących oficerów podniósł słuchawkę i przez chwilę coś zapisywał na kartce przy klawiaturze. Potem spojrzał na stojącego agenta.

– Krzysztof Czarnecki, lot Eurowings 1729 do Düsseldorfu.

Mamy numer paszportu i miejsce w samolocie.

– Dobrze. Przekażcie chłopakom na zewnątrz, że mają wmieszać się w tłum i wejść do maszyny. – Trzeci z mężczyzn znów sięgnął po wodę. – Cholernie ostre macie te lotniskowe kebaby.

– Było brać z łagodnym, panie nadkomisarzu. – Uśmiechnął się siedzący policjant. – Tutaj pełno ciapatych, w barze już wiedzą, że muszą dawać sos na ostro.

– Czy ja wyglądam na Araba? – odparł mężczyzna w stopniu nadkomisarza. – No już, dzwońcie do chłopaków, niech będą gotowi.

Chwycił ukaefkę i wywołał Szóstkę.

– Dwóch naszych wejdzie do samolotu. Odprowadzisz cel aż do maszyny, potem zameldujesz.

– Przyjąłem, Trójka. Jak tylko nasz skarb wyjdzie z kibla… – zaskrzeczało radio.

– Czyli co? Puszczamy go? – zapytał milczący dotychczas funkcjonariusz, cały czas spoglądając na ekrany.

– Takie mam polecenie z góry – przytaknął nadkomisarz, opierając się o ścianę. – Wylazł już?

– Jeszcze nie. Trochę tam siedzi. Może go kebab męczy? Stojący pod ścianą agent zignorował ostatnie słowa. Spojrzał na zegar na ścianie.

– Siedzi już tam sześć minut. O której ma wylot? – Dla pewności rzucił okiem na swój zegarek na ręce.

– 20:40. Ma jeszcze pół godziny.

Na ekranie pojawili się dwaj mężczyźni wchodzący do toalety. Mijała minuta za minutą. Obraz na chwilę zamrugał, kiedy młody chłopak w sportowej kurtce wyszedł z ubikacji, potknął się i prawie potrącił czarnoskórego dryblasa z dredami. Przez moment wydawało się, że dojdzie do sprzeczki, ale obaj spokojnie wyszli na korytarz. Nadkomisarz, tknięty nagłym impulsem, chwycił radiotelefon.

– Szóstka? Wejdź do środka i sprawdź drugi boks po prawej – rzucił do mikrofonu. Obraz pokazał jednego z agentów, który podszedł do drzwi toalety i zapukał. Kilka sekund później zapukał raz jeszcze, a potem wyjął z kieszeni klucz techniczny i otworzył drzwi.

– Mariusz, niedobrze… – odezwała się ukaefka. – Mamy mumię…

– Mumię? – Jeden z siedzących policjantów odwrócił się zupełnie zdezorientowany.

– Cofnijcie tę kamerę. – Stojący agent wydał szybkie polecenie. – Do momentu, jak tamtych dwóch wychodzi.

Siedzący policjanci posłusznie wykonali polecenie. Na automatycznie nagrywanym zapisie widać było, jak młody, może dwudziestoletni chłopak w sportowej kurtce i bejsbolowej czapce wychodzi z ubikacji i rusza w stronę umywalki. W tym momencie obraz na chwilę stracił ostrość i pokrył się szarą kaszą. W następnej sekundzie chłopak zachwiał się, tracąc równowagę, i od razu skierował w stronę wyjścia, wpadając na czarnoskórego.

– Szlag… – Komisarz zagryzł nerwowo wargę. Uwolniony obraz na monitorze powrócił do czasu rzeczywistego.

– Chłopaki, śledzicie tych dwóch mężczyzn. Czarnego i młodego. Zwłaszcza młodego. Nie pytajcie, wykonujcie. I standardowo, identyfikacja i dane do mnie – odezwał się zdecydowanym tonem. Następnie chwycił radio. – Paweł, zamknij ten kibel i niech nikt tam nie wchodzi pod żadnym pozorem.

– Przyjąłem – zaskrzeczał głośnik. Komisarz przełączył się na kanał wywoławczy służb i rzucił w eter:

– Do wszystkich jednostek, mówi nadkomisarz Mariusz Roszczak, numer 2840. Kod dziesięć. Powtarzam, kod dziesięć! Strefa sterylna, odloty. Dwóch mężczyzn, jeden biały, około dwadzieścia lat, brunet w seledynowej czapce i kurtce sportowej. Torba i dżinsy. Drugi wysoki, czarnoskóry z długimi dredami. Obserwacja i meldunek! Powtarzam…

Roszczak przeciskał się przez tłum, na przemian po polsku i po angielsku przepraszając odsuwanych przez siebie podróżnych. Ukaefkę na szyi zamienił na małą słuchawkę z mikrofonem przy twarzy. Wzrokiem szukał charakterystycznej głowy z dredami. Wyglądało na to, że obaj mężczyźni podróżowali razem. W lewym uchu usłyszał meldunek:

– Trójka, tu Szóstka. Miejsce zabezpieczone.

– Przyjąłem – mruknął cicho. – Powiadom służby lotniska, ale jeśli coś jest nie tak, niech nasi zabezpieczą obiekt.

– Jasne. Jest bardzo nie tak. Trójka bez odbioru.

Nadkomisarz podejrzewał najgorsze. Przez ostatnie dni Wydział Dziesiąty śledził mężczyznę podejrzanego o wywołanie kilku niewyjaśnionych jeszcze zdarzeń w Warszawie i okolicach. Robocza teoria zakładała, że dysponował zdolnościami zagrażającymi bezpieczeństwu zwykłych ludzi. Teraz niejaki Krzysztof Czarnecki leżał martwy w toalecie lotniska, a Mariusz Roszczak zaczynał podejrzewać, że popełniono błąd już na samym początku. Musiał to osobiście sprawdzić, im wcześniej, tym lepiej. Dobrze, że Dziesiątka miała na Okęciu kilku swoich ludzi, ale na samą myśl, do czego mogłoby dojść w terminalu przepełnionym pasażerami, agent Wydziału Operacji Specjalnych dostawał dreszczy. Tu i tam mignęli mu, ubrani po cywilnemu, policjanci, podobnie jak on, starający się namierzyć dwóch mężczyzn, widzianych w toalecie.

– Trójka, tu Jedynka – odezwała się słuchawka. – Gate piętnasty, opóźniony lot do Varadero, obaj poszukiwani stoją w kolejce do samolotu.

– Przyjąłem. – Roszczak błyskawicznie ruszył we wskazanym kierunku. – Przekażcie obsłudze, żeby zatrzymali ich przy przejściu. Jedenastka i Dwunastka, natychmiast pod gate piętnasty!

Bramka znajdowała się na samym końcu budynku, ominięcie setek ludzi zabierało czas. Nadkomisarz wreszcie zobaczył dwóch mężczyzn, stojących przy szczupłej, ubranej w służbowy żakiecik i żółtą kamizelkę stewardessie. Poprzez panujący gwar dało się słyszeć nerwowe słowa, wypowiadane po hiszpańsku. Jeszcze kilkanaście kroków i agent stanął tuż obok. Kątem oka dostrzegł idących rękawem od strony samolotu dwóch ludzi z Dziesiątki. Jeszcze była szansa na opanowanie sytuacji.

– Panowie – zaczął Roszczak po angielsku. – Lot i tak jest opóźniony, samolot nie odleci bez was. Proszę o spokój, to zajmie chwilę.

Skinął głową stewardessie na znak, że przejmuje sprawę. Dziewczyna przytaknęła i zajęła się innymi pasażerami, powoli wpuszczając ich do rękawa.

– Panie oficerze, sir, my mamy paszporty OK, wizy OK, bilety OK – zaczął powoli typowym karaibskim angielskim czarnoskóry dryblas, przerastający nadkomisarza o ponad głowę.

– Co jest problem?

– System ma problem. – Roszczak wskazał skaner biletów przy bramce. – Dlatego jestem tu, żeby ręcznie sprawdzić wasze papiery. Proszę wszystkie dokumenty, zobaczę je i jeśli będzie OK, za chwilę pójdziecie do samolotu.

Poirytowani Kubańczycy wręczyli nadkomisarzowi paszporty z kartami pokładowymi. Roszczak zaczął powoli przeglądać każdy z nich, dając czas dwóm ludziom z Dziesiątki, stojącym po drugiej stronie bramki. Teraz wszystko zależało od nich.

Dokumenty Kubańczyków były w porządku. Mimo to agent podszedł do skanera i udał, że skanuje jeden z paszportów. Maszyna wyświetliła błąd. Roszczak, udając niezadowolenie, wyłączył i włączył panel. Uśmiechnął się przepraszająco w stronę ciemnoskórego mężczyzny. Ten tylko sapnął, spoglądając przez okno na kadłub oczekującego samolotu.

Agenci po drugiej stronie bramki odwrócili się. Nadkomisarz usłyszał w słuchawce:

– Obaj są czyści. Zdenerwowali, zmęczeni, ale brak obcej obecności.

– Przyjąłem – odparł, raz jeszcze skanując paszporty. Tym razem maszyna wyświetliła błyskawicznie poprawność danych. Roszczak oddał Kubańczykom dokumenty i przyjacielskim gestem wskazał wejście do rękawa. – Wszystko OK. Życzę miłego lotu, panowie.

Kiedy tylko mężczyźni zniknęli w korytarzu, podszedł do dwóch kolegów. Odeszli na bezpieczną odległość od pasażerów.

– Czyli co? – spytał. Wyglądało na to, że po raz kolejny coś przeoczyli.

– Sprawdziliśmy obu. Żadnych nienaturalnych aur. Ich własne bardzo słabe, ale to normalne u zmęczonych osób w podróży. Nie można stwierdzić, czy padli ofiarą nawiedzenia, a jeśli tak się stało, na jak długo.

– Niedobrze… Cholera, niedobrze. Co teraz? – Roszczak miał wielką ochotę zapalić.

– Pan tu dowodzi, nadkomisarzu. – Jeden z mistyków uniósł dłonie w geście bezradności. – Trudno będzie sprawdzić po kolei kilka tysięcy ludzi. No i jest nas tylko dwóch…

Mistykami nazywano w Wydziale Dziesiątym ludzi o specjalnych zdolnościach, których udało się znaleźć i zatrudnić do pracy dla CBŚ. Rekrutacja nie różniła się od tej stosowanej wobec normalnych funkcjonariuszy, z wyjątkiem tego, że osoby z prawdziwymi zdolnościami medium zdarzały się niezmiernie rzadko. Spora część z nich niestety trafiała do zakładów psychiatrycznych i ich niestabilność wykluczała przydatność dla Dziesiątki. Ci dwaj byli drogocennymi wyjątkami.

– Załóżmy, że od początku popełniliśmy błąd. – Roszczak odwrócił się i spojrzał na powoli rzednący tłum w terminalu. – Śledziliśmy człowieka podejrzewanego o zdolności parapsychiczne, a tymczasem…

– …był on tylko ofiarą nawiedzenia lub opętania – dokończył myśl starszy z mistyków, przedwcześnie osiwiały mężczyzna po czterdziestce, z siecią zmarszczek pod błękitnymi oczami. – I pasożyt po prostu pozostawił nosiciela.

Nadkomisarz przytaknął z kwaśną miną. Nienawidził porażek. Modlił się w duchu, by ta nie skończyła się tragicznie. Jeśli miał rację, to każdy z kilku tysięcy ludzi na Okęciu mógł być teraz kolejną ofiarą. Sytuacja wymknęła się spod kontroli. Nie było wyjścia. Musiał powiadomić centralę.

– Zaraz wracam – rzucił w stronę mistyków i ruszył ku schodom dla personelu, prowadzącym na parter. Sięgnął po służbowy telefon. Wybrał numer. Przez wielką szklaną ścianę obserwował Airbusa, który właśnie opuszczał stanowisko. Niski ciągnik z pomarańczowym kogutem powoli wypychał samolot z miejsca parkingowego, czerwone światło pod kadłubem migało ostrzegawczo, turbiny silników wirowały na wolnych obrotach. Maszyna skręciła, ustawiając się bokiem do terminalu. Sygnał w telefonie urwał się i odezwała się operatorka.

– Centrala…

– Tu Roszczak. Z szefem proszę. Priorytetowo.

– Łączę…

Ciągnik odjechał od goleni podwozia, zostawiając Airbusa na drodze kołowania. Samolot jednak nie ruszał. Roszczak spoglądał obojętnie na kadłub i dopiero po chwili zorientował się, że coś jest nie tak. Lampy pozycyjne zgasły, podobnie jak światła w kabinie. Dostrzegli to też ludzie z personelu naziemnego, wskazując sobie samolot. Nagle drzwi z przodu kadłuba, otworzone awaryjnie, wypadły i uderzyły głośno o płytę lotniska. W progu stanęła stewardessa, spojrzała jeszcze w głąb kabiny, po czym z krzykiem skoczyła. Jej ciało upadło na ziemię i zaczęło się zwijać w konwulsjach. Roszczak rzucił się do drzwi ewakuacyjnych i wyskoczył na zewnątrz. Nie zwracając uwagi na sygnał alarmu, pobiegł w stronę samolotu.

Pozbawione zasilania silniki Airbusa powoli zamierały. Zewsząd zbiegali się pracownicy lotniska. Nadkomisarz spojrzał na powykręcane, zasuszone niczym mumia ciało młodej kobiety. Jej szczęka i palce dłoni jeszcze poruszały się nieznacznie, a skóra zdawała się dymić. Szybkim ruchem zdjął marynarkę i zakrył zwłoki stewardessy. W tym momencie usłyszał głos przełożonego.

– Mariusz, co tam się dzieje? Podniósł telefon do ucha.

– Jestem na Okęciu. Mamy problem, panie inspektorze.

Duży problem…

II

Tadeusz siedział na wersalce, wpatrzony w ekran telewizora. Powoli masował kark Behemota. Kocur władczo rozsiadł się na kolanach fizyka i z przymkniętymi ślepiami mruczał cicho. Programy informacyjne od wczorajszego wieczora żyły tylko jednym wydarzeniem, atakiem terrorystycznym na lotnisku Chopina w Warszawie. Jedna osoba poniosła śmierć, a ponad sto straciło przytomność po użyciu w samolocie niezidentyfikowanej na razie substancji. Eksperci, zasiadający przed kamerami, dyskutowali o najróżniejszych opcjach, wymieniając się uwagami na temat gazów bojowych, które mogły być rozpylone wewnątrz samolotu za pomocą klimatyzacji. Omawiano wpływ różnych toksyn na ciało ludzkie, zastanawiano się, jaka grupa mogła je przemycić na pokład Airbusa i niepostrzeżenie zainstalować w systemie wentylacyjnym. Powtarzające się wypowiedzi stacje telewizyjne ilustrowały zdjęciami z lotniska, przekrojami samolotów i wypowiedziami rzeczników policji, portu lotniczego i służb specjalnych.

– Pieprzenie na Szopenie, nic nie wiedzą – odezwał się w pewnym momencie Piotr, który siedział w fotelu obok.

– Myślisz? – mruknął Tadeusz, odwracając wzrok w stronę kolegi.

– Typowa zasłona dymna, żeby czymś zająć media – przytaknął policjant. – Zauważ, że od wczorajszego wieczora nie podali nic nowego. Nie dziwię się zresztą, bo jeśli to naprawdę jakaś grupa terrorystów, to teraz trwają konsultacje na poziomie Interpolu i Europolu. I wycieknie na zewnątrz tylko to, co ma wycieknąć. Zawsze tak jest.

– No, ale przyznasz sam, że takiej akcji to jeszcze nie było…

– No takiej nie, ale bomby w samolotach bywały. Lockerbie chociażby. – Piotr sięgnął po pilota i zwiększył nieco głośność.

„…Z nieoficjalnych informacji, jakie otrzymaliśmy z prokuratury, poza stewardessą, która zginęła w wyniku upadku na płytę lotniska, pozostałe osoby nie odniosły obrażeń” – mówiła reporterka stojąca na tle budynku przy Rakowieckiej w Warszawie. „Odmówiono nam informacji na temat ich stanu zdrowia, wiadomo tylko, że znajdują się pod obserwacją w kilku warszawskich szpitalach…”.

Z przedpokoju dał się słyszeć odgłos zamykanych drzwi. Po chwili w progu pokoju stanęła rudowłosa kobieta. Ubrana była w beżowy sweter z kolorowymi reniferami i czarne legginsy. Na stopach miała puchate kapcie w kształcie bobrów.

– Dobry wieczór…

– Cześć, Ala – rzucił Tadeusz, delikatnie zdejmując kota z kolan. Futrzak miauknął niezadowolony.

– Ala? – wyrwało się Piotrowi. Wciąż jeszcze nie oswoił się ze świadomością tego, z kim jego kumpel zamieszkiwał leśniczówkę.

– A jak ma się do mnie zwracać? – Alicja oparła rękę na biodrze. – O witaj, Pani Ciemności i Władczyni Mroków?

– No nie… – Policjant najchętniej zmieniłby temat. – Fakt, Ala może być.

– Tak też myślałam. – Skinęła demonica, znikając w kuchni.

– Napijecie się czegoś? O, widzę, że ktoś przyniósł piwo! Ale wstawić do lodówki to już zapomnieli?

Mężczyźni spojrzeli na siebie. Piotr pochylił się lekko i zapytał ledwo słyszalnym szeptem:

– Ona tak zawsze?

– Nie zawsze! – dobiegło z kuchni. – Tylko jak mam ochotę. Mina Tadeusza sugerowała, że nie należy kontynuować tego wątku. Fizyk wstał i korzystając z tego, że w telewizji leciały reklamy, wyszedł do łazienki. Piotr wpatrywał się bezmyślnie w kolejną propozycję kolejnego koncernu samochodowego, zachwalającego kolejny super model z kolejnej wiosennej kolekcji. A potem w nowe, niezawodne perfumy dla niej i dla niego, dzięki którym każda chwila będzie niepowtarzalna.

Alicja postawiła na stole trzy oszronione szklanki pełne złocistego płynu. Nagłe schłodzenie piwa musiało dokonać się dzięki zdolnościom demonicy, która usiadła tam, gdzie przed chwilą siedział Tadeusz, i zaczęła chrupać orzeszki, przyniesione w porcelanowej miseczce.

Piotr sięgnął po szklankę. Reklamy skończyły się, ustępując miejsca wieczornej prognozie pogody. Tadeusz wrócił z łazienki akurat w momencie, gdy zadzwonił telefon leżący na stole. Fizyk spojrzał na wyświetlacz i z zaskoczoną miną odebrał.

– Siekierski, słucham… Tak, jest tutaj… Alicja, nadkomisarz Roszczak do ciebie. – Wyciągnął dłoń z telefonem w stronę demonicy. Ta odstawiła miskę na stół i sięgnęła po komórkę.

– Czego? – burknęła, przełykając ostatnie orzeszki. – Nie. Nie było mnie tam… Wiem, o co chodzi, od wczoraj trąbi o tym niebo i ziemia. Serio mówię, że nie mam z tym nic wspólnego! Jak bym miała ochotę, zrobiłabym to bardziej dyskretnie, tak że zorientowalibyście się po pół roku… Roszczak, człowieku, a dlaczego niby mam cokolwiek wiedzieć na ten temat? Nawet nie myśl, że wam pomogę. Nie? To dobrze. Pozdrów księdza, cześć!

Zakończyła rozmowę i oddała telefon Tadeuszowi. Dostrzegła pełne zaciekawienia twarze obu mężczyzn.

– No co? Przecież grzeczna byłam.

Piotr z trudem powstrzymał uśmiech. Powinien, co prawda, solidaryzować się z kolegą z firmy, ale w duchu przyznał z satysfakcją, że demonica przytarła warszawiakowi nosa.

– Czyli że to nie był zamach terrorystyczny? – Wskazał szklanką ekran telewizora.

– Oczywiście, że nie. – Alicja skinęła głową. – Wczoraj wieczorem nawet ja poczułam tę falę energii. Coś tam nieźle się nażarło.

– I nic nie powiedziałaś? – Siekierski usiadł obok niej i sięgnął po orzeszka.

– Nie pytałeś… Poza tym to nie moja sprawa. Widzisz, że Roszczaki już węszą. Po co mam się pchać w kłopoty? Co mnie to obchodzi? Codziennie na tej planecie umierają ludzie, zwierzęta, rośliny… – Alicja wzruszyła ramionami. – Normalna kolej rzeczy.

– Zapomniałem, że nie jesteś człowiekiem – policjant skrzywił się.

– Piter, daj spokój… – przerwał mu Tadeusz, czując, co się święci.

– On ma rację. – Demonica wzięła miseczkę i znów zaczęła jeść orzeszki. – Nie jestem.

Fizyk chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zrezygnował. Ciężko mu było stanąć po którejkolwiek stronie. Piotra znał od kilku lat, przyjaźnili się na długo przed pojawieniem się Alazzy. A ona? No cóż, ona była właśnie Alazzą. Dlatego z zadowoleniem przyjął pojednawczy ton demonicy. Jego kumpel najwidoczniej też nie miał ochoty na kłótnię z kimś, kto mógł go spopielić jednym pstryknięciem palców.

– A nie pomyślałaś, że pomagając Roszczakowi, nabiłabyś sobie u niego punktów? Facet nie miałby argumentów, by dalej węszyć wokół ciebie. – Piotr pociągnął spory łyk piwa.

– To nie takie proste. – Alicja znów stała się miłą i wyrozumiałą kobietą. – Wasza policja współdziała z Kościołem, a jak wiesz, bardzo mi z nim nie po drodze. Poza tym myślę, że Zakon na pewno ma kontakt z aniołami służącymi temu tam… – Wskazała znacząco na sufit. – Niech się z nimi dogaduje.

– Zakon? – zaciekawił się policjant.

– Ach, bo ty nic nie wiesz – włączył się do rozmowy Tadeusz.

– Joannici. Kawalerowie Maltańscy. Dawni krzyżowcy. Ksiądz Szaniecki opowiedział mi trochę o tym, jak dzisiaj działają. Część to oczywiście społecznicy zajmujący się działalnością charytatywną, mają wiele odłamów, protestanckich i prawosławnych, ale część była zawsze wierna Rzymowi. I właśnie wśród nich przez wieki wykształciła się tajna komandoria, zajmująca się tropieniem i walką z…

Siekierski urwał, szukając właściwego słowa. Jednak zanim zdołał cokolwiek wymyśleć, Alicja weszła mu w słowo:

– Ze mną. – Odstawiła orzeszki i wzięła swoje piwo. – To właśnie przez nich zostałam zapieczętowana na ponad czterysta lat w Otchłani, z której to raczył mnie uwolnić niejaki Adam Dobrcz, świeć Panie nad jego duszą…

– No… ale chyba nie tylko z tobą, co? – mruknął Piotr. Czarny humor demonicy średnio go bawił. Przecież nikt inny jak właśnie ona kilka miesięcy temu rozszarpała wspomnianego mężczyznę i pochłonęła jego duszę. A teraz siedziała tu razem z nimi i udając zwykłą dziewczynę, beztrosko piła piwo i opowiadała o całej historii jak o niewinnej sprzeczce. Czy demony w ogóle piją piwo?

– No nie tylko. I nie tylko oni – przytaknęła Alicja. – Gdy Saraceni zaczęli używać magii, by wspierać swoje wojska, krzyżowcy bardzo szybko musieli nauczyć się bronić. Przy każdym zakonie istniała specjalna tajna komandoria, do której przyjmowano najbardziej oddanych i zdeterminowanych rycerzy. Najsilniejsi byli templariusze, potem właśnie joannici i na koniec zakon niemiecki.

– Krzyżacy, znaczy się – dodał Tadeusz.

– Krzyżacy – przytaknęła demonica.

– I co było dalej? – Piotr z rosnącym zainteresowaniem słuchał opowieści.

– Dalej? Upadła Jerozolima, upadła Akka, tak zwaną Ziemię Świętą przejął islam, zakony rozlazły się po Europie i porozpadały. Część braci zaczęła działać na własną rękę, dając początek całym klanom łowców czarownic, inni pozostali wierni papieżom albo oderwali się od religii i zaczęli wykorzystywać wiedzę do swoich celów. Rzym obawiał się ich i z czasem zaczął ścigać jako heretyków.

– Templariusze? – mruknął Siekierski.

– O, ci podpadli papiestwu chyba najbardziej. Dlatego zdecydowano o likwidacji całego zakonu.

– Gdzieś czytałem, że chodziło o ich majątek, a oskarżenia o czarną magię i czczenie Szatana miały być pretekstem…

– Wiesz… nie śledziłam z zapartym tchem tego, co ludzie wyprawiali w tamtych czasach. – Alicja lekceważąco machnęła ręką. – Pewnie za jednym zamachem pozbyli się problemu templariuszy i zgarnęli ich złoto.

– No dobra, ale skąd dzisiejsi joannici? – Piotr wrócił do zasadniczego wątku. – I czy nie nazywają się teraz kawalerami maltańskimi?

– Szaniecki mówił, że część tajnej komandorii zawsze działała przy Rzymie i stąd dzisiaj współpraca policji i Kościoła. Zresztą podobnie ma być w innych krajach. Komuniści sporo namieszali, ale nawet w czasie wojny Stalin zmuszony był korzystać z pomocy agentów cerkwi prawosławnej. – Tadeusz znów sięgnął po orzeszka. – U nas miało być podobnie. Jak zaraz po wojnie okazało się, że milicja i UB nie są w stanie same radzić sobie z dziwnymi sprawami, towarzysze szybko zrozumieli, że bez cichej współpracy z Kościołem nie opanują tematu. A dzisiaj część sprawdzonych policjantów ma wstępować do zakonu i działać ściśle w ramach komandorii.

– Ciekawe… – parsknął śmiechem Piotr. – Normalnie, stuprocentowa teoria spiskowa.

Podniósł się z fotela i ruszył do kuchni.

– Biorę jeszcze jedno piwo, chcecie też?

– Dawaj – przytaknął Tadeusz, gdy nagle zgasło światło. Umilkł telewizor i tylko rozgrzany ekran jeszcze przez kilka sekund świecił słabą poświatą.

– Co jest? – dobiegło z kuchni.

– Chyba korki. To stary dom. – Siekierski sięgnął po komórkę, chcąc oświetlić sobie drogę do szafki z bezpiecznikami w przedpokoju. Telefon nie zareagował na naciśnięcie przycisku.

– Chyba nie korki… – Ton głosu Piotra nie wróżył nic dobrego.

Gdzieś na zewnątrz budynku rozbłysło jasne światło, z każdą sekundą nabierając oślepiającej mocy. Zewsząd zaczął dobiegać narastający, dziwny szum. Fizyk nie potrzebował już latarki. Szybkim krokiem, mrużąc oczy, przeszedł do kuchni, gdzie zobaczył przyjaciela zasłaniającego ramieniem twarz przed białą poświatą, wlewającą się przez okno. – Co jest, do cholery…

Leśniczówka zatrzęsła się w posadach, jakby w pobliżu eksplodowała bomba. Gwałtowny wicher uderzył w ścianę domu, strącając kilka obrazów i poroży na podłogę. Gdzieś trzasnęła jakaś szyba. Światło przygasło nieco, ale nadal było jasno jak w dzień.

– Kosmici? – Piotr odsłonił twarz.

– Nie wiem… –Siekierski spojrzał przez okno i ruszył do drzwi. Zanim policjant zdążył cokolwiek powiedzieć, fizyk wybiegł na zewnątrz i zatrzymał się kilka kroków przed schodami. Światło nagle zniknęło, pogrążając okolicę w ciemności. Do leśniczówki wróciła elektryczność. Policjant rozejrzał się po kuchni. Szumiało mu w głowie, a podłoga zdawała sie uciekać spod nóg. Z trudem złapał równowagę, opierając się o szafkę. Co tu robił? Spojrzał na trzymaną w ręku pustą szklankę. No tak, poszedł po piwo. Usłyszał, jak Tadeusz wchodzi do leśniczówki i zamyka drzwi.

– Żyjesz?

– Tak, co się stało? – Popatrzył na Siekierskiego.

– Pojęcia nie mam. Nie wiem nawet, po co wychodziłem. Fizyk ruszył do pokoju.

– Ala, co to by… Ala?

Salon był pusty. Otwarte na oścież okno z pękniętą szybą i powiewającą w nim firaną jasno mówiły, gdzie zniknęła Alazza.

III

Piotr źle spał tej nocy. O ile w ogóle te kilka urwanych drzemek mógł nazwać snem. Po powrocie z leśniczówki, gdy już znalazł się w łóżku, zaczął przewracać się z boku na bok, czując dziwne zdenerwowanie. Nie pomogło wietrzenie mieszkania ani kwadrans na balkonie, by się dotlenić. Kiedy tylko zamykał oczy, widział jasny blask wokół leśniczówki, a w jego głowie szamotało się irytujące przeświadczenie, że coś mu umknęło, czegoś brakuje.

I tak do świtu. Z rezygnacją, ale i ulgą przyjął dźwięk budzika, nastawionego na szóstą. Szybki prysznic, lekkie śniadanie i kilka minut po siódmej, omijając poranny szczyt na ulicach Bydgoszczy, dotarł do biura.

Siedział przed monitorem, pił trzecią kawę i trochę bezmyślnie czytał raporty z prowadzonych aktualnie spraw. Pierwszy dotyczący zorganizowanych kradzieży w kantorach w małych miejscowościach całego województwa zestawiał wyniki badań prowadzonych przez miejscowych funkcjonariuszy, tylko potwierdzając, że wszystkie cztery napady wykonała jedna i ta sama grupa.

– Nic nowego – mruknął, wyświetlając kolejny dokument. Rzucił okiem na skany odcisków i zdjęcia śladów. Niewiele tego było, złodzieje działali w kominiarkach i w rękawicach, wyniki laboratoryjne wciąż nie nadeszły.

Nic go nie interesowało. Zauważył, że od zeszłej jesieni praca, która go zawsze wciągała, zaczęła wydawać się prozaiczna i nudna, wręcz pozbawiona sensu. Od kiedy skończył szkołę oficerską, z zapałem i przekonaniem rozwiązywał kolejne sprawy, czasem proste i będące niemalże formalnościami, czasem intrygujące i dające satysfakcję zwłaszcza wtedy, gdy prokuratura oddawała temat do sądu i okazywało się, że godziny spędzone na węszeniu, szukaniu poszlak, a czasem bezpośredniemu łapaniu ludzi, nie szły na marne. Piotr uważał, że tak właśnie powinien myśleć i postępować dobry glina. W świecie brudu i zła on właśnie był tym, który własną piersią, odzianą w kuloodporną kamizelkę, bronił normalnych ludzi i nadstawiał karku po to, by oni mogli rano iść spokojnie do pracy bez strachu, że cokolwiek stanie się ich bliskim lub im samym.

A potem przytrafiła się ta dziwna sprawa z morderstwem Dobrcza. I Piotr odkrył zupełnie inną stronę świata. Początkowo nie chciał jej zaakceptować, odrzucał wszystko jako złudzenia lub wręcz zaburzenia w psychice, ale kiedy okazało się, że w policji pracują ludzie pokroju Roszczaka czy księdza Szanieckiego i robią coś, o czym nie miał pojęcia, o czym nikt nawet słowem nie wspominał na wykładach w Szczytnie, coś się w nim posypało. Odsunięty od śledztwa, z widmem dyscyplinarki za naruszenie regulaminów, obserwował, jak jego przyjaciel Tadeusz Siekierski sam odkrywał nowy świat i co najdziwniejsze, nawet będąc myślącym racjonalnie fizykiem, odnajdywał się w nim nadzwyczaj dobrze. Wydawało się nawet, że bardzo szybko uznał go za coś oczywistego.

Piotr tak nie potrafił. Zmuszony do milczenia i zachowania tajemnicy, mógł tylko rozmawiać o nurtujących go sprawach z Tadeuszem i tą tajemniczą istotą, która pod postacią Alicji Kowalskiej po prostu zamieszkała z fizykiem pod jednym dachem. Dla Piotra cały czas była śmiertelnym zagrożeniem, obcą bestią, jedynie udającą człowieka. A Siekierski zaakceptował ją niemalże bezwarunkowo. Owszem, podobno dwukrotnie wyciągnęła go z tarapatów, ale dla Piotra był to jeszcze jeden powód, by nie ufać demonicy. Jego instynkt policjanta najzwyczajniej mówił, że coś tu nie gra, że tak nie powinno być. Niedzielna historia z tajemniczym światłem wokół leśniczówki i nagłym zniknięciem Alazzy tylko pogłębiła to uczucie. Podświadomie czuł, że gdzieś w tym wszystkim musi być jakieś drugie dno, jakieś wyjaśnienie.

Zima miała się ku końcowi, pracy w komendzie wojewódzkiej zawsze było mnóstwo, komisarz nie mógł narzekać na brak zajęcia. A jednak cały czas coś było nie tak i nie mógł tego zrzucić na zimową depresję. Zresztą zwykł uważać, że depresja jest dla mięczaków i najlepszym lekarstwem na zły humor jest spędzenie trzech godzin na siłowni albo na treningu judo.

Problem Piotra polegał na tym, że ani siłownia, ani judo nie pomagały. Wracał do domu po treningu, brał prysznic, siadał do jakiegoś filmu albo kawałka książki i zamiast czuć zwykłą w takich sytuacjach satysfakcję z dobrze zakończonego dnia, zamyślał się nad powracającymi obrazami i wspomnieniami ostatnich miesięcy. A potem długo w nocy przewracał się z boku na bok, nie mogąc zasnąć.

Do gabinetu weszła pani Jadwiga z sekretariatu.

– Panie komisarzu, kurier przywiózł właśnie z prokuratury – powiedziała, kładąc na biurku opasłą, zapieczętowaną kopertę.

– Dziękuję – mruknął odruchowo Piotr i rzucił okiem na swoje nazwisko w miejscu adresata. Szykowała się pasjonująca lektura na popołudnie.

Westchnął cicho i spojrzał przez okno na rząd topoli rosnących wzdłuż ulicy. Pozbawione liści, wyglądały jak martwe. A potem sięgnął po słuchawkę służbowego telefonu i wystukał numer centrali.

– Komisarz Kownacki – rzucił, gdy po drugiej stronie odezwał się głos dyżurnego. – Proszę o kontakt z nadkomisarzem Mariuszem Roszczakiem z Centralnego Biura Śledczego, Zarząd Operacji Specjalnych w Warszawie.

Godzinę później zadzwonił telefon.

– Słucham – zaczął lekko zachrypnięty Roszczak.

– Panie nadkomisarzu, tu Kownacki z Bydgoszczy…

– Wiem, centrala mi przekazała. Coś ważnego? Przepraszam, że tak bezpośrednio, ale jak zwykle mamy sporo roboty.

– Lotnisko? – Piotr sam nie wiedział, dlaczego powiedział akurat to słowo. Odpowiedziało mu kilka sekund milczenia. Zaskoczył Roszczaka.

– Słucham, co ma mi pan do przekazania – odezwał się wreszcie warszawiak.

– Chcę prosić o przeniesienie do waszej jednostki. Myślę, że domyśla się pan dlaczego.

– Życie ci niemiłe, co? Daj sobie spokój, człowieku. Rozumiem twoją motywację, tak mi się przynajmniej wydaje, ale to naprawdę nie jest dobry pomysł. – Agent CBŚ bezceremonialnie przeszedł na „ty”. – Poza tym to my wybieramy ludzi, których uznamy za odpowiednich, nie odwrotnie.

– Nasza wspólna… znajoma stwierdziła, że to, co się wydarzyło przedwczoraj w Warszawie, poczuła aż tutaj, u nas. – Piotr postanowił iść na całość. Jakby nie było, on i Roszczak pracowali w tej samej firmie. Robili tę samą robotę, choć każdy ze swojego końca. – A potem zdarzyło się coś dziwnego i zniknęła.

– Panie Piotrze, naprawdę. – Głos nadkomisarza stał się nieco łagodniejszy. Wrócił do bardziej formalnego tonu. – Niech pan nie pcha się w te historie. To droga w jedną stronę.

– Wiem. I dlatego postanowiłem zadzwonić. Bo myślę, że jeśli chodzi o mnie, to chyba już za późno. W tym sensie, że…

– Rozumiem, w jakim sensie – przerwał mu Roszczak prawie przyjacielskim tonem. – Odezwę się do pana w sprawie przeniesienia. A co do naszych… wspólnych znajomych, myślę, że ktoś inny będzie bardziej kompetentny. Do widzenia.

Rozmowa została zakończona. Piotr odłożył słuchawkę i znów spojrzał przez okno, uśmiechając się pod nosem. Brakujący element układanki właśnie wskoczył na swoje miejsce.

IV

Siekierski wrócił z uczelni krótko po południu. Nero jak zwykle radośnie przywitał Tadeusza, szczekając głośno i merdając ogonem. Behemot, trochę niezadowolony z zimna, wylazł z budy owczarka i wymownie usiadł tuż koło drzwi, czekając, aż człowiek przywróci naturalny porządek rzeczy, czyli wpuści kota do domu, psa zostawiając na zewnątrz.

W leśniczówce wciąż panował nieporządek po wczorajszym wieczorze. Siekierski nie miał głowy do sprzątania, do późna w nocy myślał nad tym, co się wydarzyło. Zaraz po zniknięciu demonicy zaczął jej szukać z Piotrem, ale w ciemności, nawet przy pomocy latarek, nie znaleźli żadnych śladów na śniegu ani w pobliżu leśniczówki, ani w lesie dookoła. Alicja nie wróciła, nie przesłała też żadnej wiadomości w normalny czy nienormalny sposób. Jej zniknięcie o tyle zaintrygowało Tadeusza, że choć zdarzało jej się gdzieś wyruszać w świat, zawsze przynajmniej informowała go o swoich planach. Fizyk postanowił dać jej jeszcze trochę czasu, dobrze wiedząc, że pomimo doskonałego ludzkiego kamuflażu była przecież demonem.

W świetle dnia raz jeszcze obszedł okolicę leśniczówki, szukając jakichkolwiek śladów wczorajszych wydarzeń. Nie był wprawdzie żadnym tropicielem, ale liczył, że może znajdzie coś, co pomogłoby mu zrozumieć historię z poprzedniego dnia. Niestety, bez powodzenia. Rzucił kilka razy ulubiony patyk Nerona, który natychmiast był przechwytywany przez szczęśliwego psa i przynoszony do ręki.

– Stary, może ty mi powiesz, co jest grane, hmm? Przecież też widziałeś, co się działo. – Tadeusz pochylił się i potargał gęstą sierść pomiędzy uszami zwierzaka. Nero oczywiście nie odezwał się, ale schował jęzor i opuścił wzrok. – Nie chcesz mówić? Trudno.

Siekierski raz jeszcze rzucił kij prawie pod wiatę z uazem, i wrócił do domu. Sprawdził prowizorycznie zabezpieczone okno i zabrał się za mycie szklanek po piwie i odgrzewanie obiadu. Kiedy telefon zabzyczał w kieszeni, nerwowo wytarł dłonie o szmatkę na kuchence i szybko wyjął komórkę. Miał nadzieję, że to wiadomość od szklarza, do którego dzwonił rano w sprawie nowej szyby.

„Wracam w przyszłym tygodniu. R.”.

Leśniczy był konkretny jak zawsze. Tadeusz chciał coś odpisać, ale rozmyślił się. Roman na początku zimy wyjechał do Rosji, by zaopiekować się chorą na raka matką swojej córki, Nataszy. Kobieta umierała, skoro więc leśniczy zapowiedział swój powrót, musiało już być po wszystkim. Fizyk nie widział powodu, by włazić z buciorami w prywatną sprawę Romana. Zresztą, gdyby jakimś cudem kobieta odzyskała zdrowie, leśniczy pewnie wspomniałby o tym w wiadomości.

Tadeusz sprawdził jeszcze, czy może coś wpadło do skrzynki odbiorczej, ale folder nie wskazywał niczego nowego. Schował telefon do kieszeni i wrócił do szykowania obiadu.

Wieczór zapadł szybko. Leśniczówka została odkurzona i posprzątana, kuchnia lśniła czystością, w popielniczce z ciemnego szkła tlił się pierwszy tego dnia papieros. Siekierski od Nowego Roku postanowił zerwać z nałogiem, potem zmienił postanowienie na ograniczenie palenia, wreszcie na początku lutego dał sobie spokój. Alicja oczywiście pokpiwała z niego cały czas, wypominając mu każde sięgnięcie po paczkę, ale gdy któregoś razu ofuknął ją, żeby mu raczej pomogła, zamiast wyśmiewać, odparła swoim zwyczajem, iż może w jednej chwili sprawić, że będzie patrzył na papierosy z obrzydzeniem, wystarczy drobna korekta w mózgu. Tadeusz nawet przez moment zastanawiał się nad propozycją, ale koniec końców podziękował. Tak naprawdę wcale nie chciał rzucać palenia, tylko trochę wstydził się przyznać sam przed sobą, że jest beznadziejnym nałogowcem i pali, bo po prostu lubi.

Siedział teraz w salonie, oświetlonym tylko jedną boczną lampką, i trzymał na kolanach niewielką książkę. Była bardzo stara, pożółkły papier zaczynał rozpadać się na brzegach, choć skórzana okładka, wytarta i powyginana, wciąż trzymała wszystkie kartki. Na tytułowej stronie widniał napis: Les secrets de la magie ancienne et sacre, et le clef pour les comprendre, rassembles dans un volume.

Na dobrą sprawę, nigdy jeszcze nie miał okazji dokładnie przejrzeć tej książki. To właśnie od niej wszystko się zaczęło. Przewracając powoli stronę za stroną, czytał zdania pisane po francusku, rozumiejąc pojedyncze słowa. Nie próbował pojąć kontekstu, zresztą nie musiał, ponieważ wydany w dziewiętnastym wieku tom cały był poświęcony magii ceremonialnej, uważanej przez niektórych za bezpośrednią spuściznę, otrzymaną przez króla Salomona za pośrednictwem aniołów od samego Boga. Cóż, Tadeusz nigdy nie był osobą religijną, ale po tym, co przeżył w ciągu ostatnich miesięcy, przestał wątpić w istnienie magii.

Ilustracje utrzymane w klasycznym, akademickim stylu grafik z połowy dziewiętnastego wieku przedstawiały postaci aniołów, kapłanów żydowskich w świątyni jerozolimskiej i dziwaczne, powyginane demoniczne potwory. Wszystko było skrupulatnie oznaczane literami i opisywane w legendach z boku rysunków. Akapity tekstu były oddzielane starannymi rysunkami symboli magicznych i pisma enochiańskiego – pozornie bezsensownych znaczków pełnych zygzaków, kółek i krzyżyków. Już od samego patrzenia na te symbole można było dostać oczopląsu.

Papieros w popielniczce wypalił się, zmieniając w rulonik popiołu. Siekierski dotarł do kolejnego rozdziału. Liczby przeplatały się z figurami geometrycznymi wpisywanymi w okręgi. Trójkąty, czworoboki, pentagramy, gwiazdy sześcio- , siedmio- i ośmioramienne, opatrzone dziesiątkami liter, znaków i słów, niektórych trudnych do prawidłowego odczytania. Dlaczego Alicja tak bardzo pilnowała tej księgi? To przez nią zginął Adam Dobrcz i to przez nią prawie stracili życie razem z Piotrem. Dziwnym obrotem spraw udało się im przeżyć i obłaskawić prastarą istotę o imionach Alazza, Al-Uzzah, Semyazza. Ile imion tak naprawdę miała demonica? Które było jej prawdziwym? I czego tak naprawdę chciała, zgadzając się na współpracę z Siekierskim i decydując się na zamieszkanie z nim pod postacią niewinnej Alicji Kowalskiej? Czy chodziło tylko o boginię Isztar, która teraz, gdzieś pod postacią małego dziecka, pilnowana była w Italii przez służby Kościoła? Chwilami zachowywała się jak kobieta, kochanka, partnerka, ale bywały momenty, że Siekierski widział w niej tylko obcą istotę, złowrogi byt w niczym nieprzypominający człowieka.

A jednak wystarczył jeden dzień bez jej głosu i uszczypliwych uwag, bez jej uwodzicielskiego uśmiechu, by Tadeusz poczuł pustkę wokół siebie. Tęsknił za nią? Czy też może Piotr miał rację w jednej z rozmów i fizyk dał się naiwnie opętać, stał się ofiarą demonicy, która żerowała na nim i najzwyczajniej pozostawiła, gdy uznała, że nie jest już potrzebny?

Całostronicowa ilustracja, na którą spojrzał po przewróceniu kolejnej kartki, pokazywała promień światła, padający gdzieś z chmur na ziemię i skrzydlatą postać z lancą, spoglądającą na klęczących wokół brodatych ludzi. Tadeusz odczytał imię archanioła Michała.

– Michael.

Czarny cień wskoczył na wersalkę i podszedł do mężczyzny. Behemot najwidoczniej uznał, że dość bycia obrażonym za poranne wygonienie na podwórze. Delikatnie wsunął się pod ramię fizyka i spojrzał na książkę, zupełnie jakby zainteresował się jej treścią.

– Co jest, kocie? Znasz francuski? – mruknął Tadeusz, chcąc przewrócić stronę. Kocur nagłym ruchem położył łapkę na karcie i przytrzymał ją. Nieruchomo patrzył na grafikę.

– Hmm? Co jest? – powtórzył Siekierski. Czekał, co się stanie. Behemot uniósł łeb. Jego zielone ślepia lśniły własnym blaskiem. Fizyk poczuł nagle bolesne ukłucie gdzieś z tyłu głowy. Na krótką chwilę pociemniało mu w oczach i przez myśl przemknął obraz jakiejś postaci stojącej na tle oślepiającego światła. Kiedy odzyskał wzrok, kocur zeskoczył na dywan i – jak gdyby nigdy nic – poszedł w stronę spowitego półmrokiem przedpokoju.

V

Bydgoska katedra stała blisko rynku, tuż za ratuszem. Najstarszy kościół w mieście, późnogotycki, o wysokim, spadzistym dachu, mimo że jakiś czas temu został podniesiony do rangi katedry, przez mieszkańców miasta wciąż nazywany był po prostu farą. Bydgoszczanie zawsze mówili: „spotkamy się przy farze”. W lecie panował w niej przyjemny chłód, dający wytchnienie w upalne dni, w zimie, zwłaszcza gdy na dworze panował mróz, można było wejść do środka i nieco się ogrzać.

Piotr stanął przed bocznym wejściem, zawsze otwartym w ciągu dnia, czy to dla wiernych, czy dla turystów, i rzucił okiem na tablicę z krótką historią kościoła. Nigdy specjalnie nie interesował się przeszłością swojego miasta ani tym bardziej stylami architektonicznymi i ledwo był w stanie odróżnić gotyk od renesansu, a już na pewno nie potrafił powiedzieć z pamięci, ile lat mogła mieć ceglana świątynia. Teraz przeczytał datę ukończenia kościoła i szybko policzył. Fara miała ponad pięć wieków.

Jeszcze zanim wszedł do środka, obejrzał stare cegły, zbiegające się ponad głową w ostry, nieco krzywo wykonany łuk. Ciężkie drzwi uchyliły się, gdy dwie starsze kobiety opuszczały świątynię. Policjant odruchowo przytrzymał klamkę, pozwalając staruszkom przejść obok, za co został obdarzony uśmiechem i życzliwym skinieniem głowy.

Pierwszym wrażeniem, gdy znalazł się w środku, był zapach. Nie drażniąca woń stęchlizny, tak charakterystyczna dla wiekowych budowli, ale miły, słodkawy zapach kadzidła. Oczy szybko przyzwyczaiły się do półmroku. W ławkach siedzieli jeszcze ludzie, modlący się po południowej mszy, a młody ksiądz krzątał się w prezbiterium, gasząc świece. Z bocznych ołtarzy spoglądali na Piotra święci mężowie i niewiasty, a z kolorowych, bogato malowanych ścian aniołowie, unoszący się na swoich skrzydłach tuż pod błękitnym sklepieniem.

Piotr stał przez chwilę, zaskoczony. Zawsze wydawało mu się, że stare kościoły są ciemne, ponure i straszą gołymi ścianami. Zawstydził się przed samym sobą, że mieszkał w Bydgoszczy od urodzenia, a nie pamiętał, jak wygląda wnętrze fary. Był tutaj wiele lat temu, na ślubie wujostwa, ale jako mały dzieciak zupełnie nie zwracał uwagi na wygląd. Wynudził się w czasie mszy, trzymany za rękę przez ojca, by przypadkiem nie przyszło do głowy pięciolatkowi poganiać się pomiędzy nawami.

Teraz spoglądał na świątynię zupełnie inaczej. Czuł też spokój i powagę, bijące od postaci na ołtarzach. Cichym krokiem przeszedł do nawy głównej i usiadł w pierwszej ławce. Z samego rana zadzwonił do niego ksiądz Szaniecki, prosząc o spotkanie właśnie tutaj, w katedrze, po południowej mszy. Piotr oczywiście zgodził się, domyślając się, że to efekt jego rozmowy z Roszczakiem. Teraz, czekając na duchownego, rozglądał się dyskretnie, podziwiając wystrój świątyni.

Główny ołtarz lśnił złotem, oświetlony małymi lampkami. Matka Boska spoglądała z obrazu, unosząc na lewym ramieniu nagiego Jezusa, w prawej dłoni trzymała pojedynczy kwiat róży. Twarz młodej kobiety uśmiechała się ciepło, dwa małe aniołki podtrzymywały złotą koronę nad puklami jej włosów. Po bokach ołtarza stali dwaj brodaci mężowie w biskupich strojach, wykuci w białym jak śnieg kamieniu. Piotr obiecał sobie w wolnej chwili więcej poczytać o kościele i jego historii. Zaskrzypiały niewielkie drzwi, ukryte z boku prezbiterium, i wyjrzała stamtąd siwa głowa księdza Szanieckiego. Kiedy tylko duchowny dostrzegł Piotra, skinął na niego i z uśmiechem zaprosił gestem do siebie.

– Niech będzie pochwalony… – ni to wyszeptał, ni to powiedział niepewnym głosem policjant, podchodząc do Szanieckiego.

– Na wieki wieków – odpowiedział pogodnie ksiądz i wycofał się do zakrystii. Piotr podążył jego śladem, starając się jak najciszej zamknąć za sobą stare drzwi.

– Miło mi pana widzieć, komisarzu. – Szaniecki wskazał mu krzesło przy wielkim, dębowym stole. – Nie mieliśmy okazji dłużej porozmawiać poprzednim razem, kiedy się widzieliśmy.

– Okoliczności były trochę… niesprzyjające – przytaknął Piotr, dobrze pamiętając poprzednie spotkanie w podbydgoskich schronach na terenie dawnych zakładów chemicznych. Rzeczywiście, ani duchowny, ani policjant, nie mieli wtedy czasu ani możliwości, by spokojnie zamienić choć kilka słów.

– Tutaj, w zakrystii, nikt nie będzie nam przeszkadzał. – Szaniecki usiadł obok. – Rozmawiałem z proboszczem i dostałem klucze. Po starej znajomości.

– Domyślam się, że ksiądz przyjechał w sprawie, o której rozmawiałem z nadkomisarzem Roszczakiem… – zaczął Piotr, czując się nagle jak na rozmowie kwalifikacyjnej. Szaniecki zdawał się być miły i przyjaźnie nastawiony, ale przecież nie zjawił się tu na towarzyskie pogaduszki.

– Owszem. – Duchowny uśmiechnął się. – Co prawda, jadę akurat do Pelplina, ale że Bydgoszcz po drodze i Mariusz wspomniał o panu, to bez problemu zboczyłem nieco z trasy. Myślę, że możemy przejść do konkretów?

– Możemy – przytaknął posłusznie Piotr.

– W takim razie dlaczego? – Ton Szanieckiego stał się nagle chłodny i rzeczowy. – Dlaczego zadzwonił pan do Mariusza z taką prośbą? Od razu lojalnie powiem, że przejrzeliśmy pana akta i przebieg służby pod kątem przydatności w Wydziale i nie widzimy przeszkód formalnych ani regulaminowych, ale zdaje pan sobie sprawę, że w tej pracy nie chodzi tylko o wzorowe wyniki.

– To trochę skomplikowane. – Piotr zmieszał się lekko. To rzeczywiście była rozmowa kwalifikacyjna.

– Mamy czas. Proszę być szczerym. Jak na spowiedzi. – Ksiądz idealnie balansował pomiędzy powagą a wesołością.

Ostatnie słowa, wypowiedziane z lekkim uśmiechem, dodały Piotrowi pewności siebie. Wziął głęboki oddech i zaczął mówić. O swojej służbie, o tym, co zdarzyło się zeszłej jesieni, o wszystkich swoich wątpliwościach i o tym, że nic już nie wydawało mu się takie samo. Mówił coraz szybciej i pewniej, zaczął gestykulować, opowiadając o tym, że od trzech miesięcy nie potrafił podejść do zwykłych spraw tak, jak to robił przez całe życie. Nawet zajmując się obecnie śledztwem dotyczącym okradania bankomatów, zastanawiał się, czy przypadkiem nie stoją za tym jacyś wyznawcy Szatana.

– Proszę mnie źle nie zrozumieć– mówił, próbując znaleźć właściwe słowa. – To nie tak, że teraz za każdym rogiem widzę czające się demony, ale czuję się trochę tak, jak dzieciak, który przekonuje się, że Święty Mikołaj nie istnieje, tylko tak jakby… na odwrót.

Ksiądz słuchał w milczeniu, patrząc uważnie na Piotra i kiwając co jakiś czas głową. Pozwalał, by policjant wyrzucił z siebie wszystko.

– I jeszcze oczywiście pozostaje sprawa Tadka i tej jego Alicji – przeszedł wreszcie do najważniejszego. Zrobił pauzę, bo poczuł, że na samą myśl o demonicy dłonie zaczęły mu się pocić. Wziął głęboki oddech. – Obaj widzieliśmy tego stwora w bunkrach. Ona nie jest człowiekiem! Zachowuje się jak kobieta… Generalnie tak się zachowuje, ale przecież to ten potwór, który chciał nas zabić! Tadeusz mówi, że jej ufa, ale cholera go wie! Może coś z nim zrobiła, może namieszała mu we łbie, nie wiem… pożarła jego duszę?

Znowu przerwał, czując, że zdenerwowanie ściska mu gardło. Martwił się o swojego kumpla, był jednocześnie zły na niego i zaniepokojony całą sytuacją.

– Niech pan mówi dalej, panie Piotrze. Myślę, że rozumiem pana obawy. – Ciche słowa księdza zadziałały jak balsam. – Niech pan kontynuuje.

– Wiem, że był ksiądz tamtej nocy w operze, widział wszystko na własne oczy. Ja znam tylko ich wersję. Mówili o bogini i o tym, że razem przerwaliście jakiś rytuał i że skończyło się tylko na demolce budynku. Wiem, że to wszystko brzmi jak jakiś kiepski film, ale jeśli to prawda, to ona naprawdę jest groźna. A przecież jeśli ona istnieje naprawdę, to inne takie stworzenia też! Zresztą ksiądz chyba to wie lepiej ode mnie. Ja jestem gliną. Gonię złodziei, pilnuję porządku. I chciałbym dalej to robić, tylko że nagle po tym wszystkim łapanie złodziei straciło dla mnie sens…

– I chciałby pan teraz dla odmiany pogonić parę demonów?

Szaniecki uśmiechnął się, ale w tym uśmiechu kryło się coś więcej. To było ostrzeżenie? Przestroga? Nawet jeśli, to Piotr nie zważał na to.

– Tak. Nauczyć się skutecznie radzić sobie z nimi i przy okazji być może uratować przyjaciela. Jeśli jeszcze jest cokolwiek do ratowania.

W zakrystii zapadła cisza. Ksiądz kiwał powoli głową, zastanawiając się nad czymś. Piotr zamilkł, starając się uspokoić. Emocje poniosły go nieco i teraz chciał odzyskać równowagę.

– Czy wierzy pan w Boga? – zapytał znienacka Szaniecki.

– Tak. Nie. To znaczy… po tym wszystkim…

– Stracił pan wiarę? – Siwe brwi księdza powędrowały w górę, marszcząc jego czoło.

– No właśnie nie… Jakby odwrotnie… Chyba teraz bardziej wierzę niż przedtem.

– Strach?

– Nawet nie to. – Piotr machnął ręką. – Raczej świadomość tego, że sam nie dam rady i potrzebuję wsparcia. Jak mówiłem, proszę księdza, jestem policjantem, to złodzieje mają się mnie bać, a nie ja ich. Tylko że w przypadku… takiego zła sam nie dam rady…

Odetchnął głęboko, szczęśliwy, że udało mu się znaleźć dobre słowa na opisanie swoich emocji. Popatrzył na Szanieckiego, który wciąż się uśmiechał. Ale tym razem wyglądało to na uśmiech zadowolenia.

– Dobrze. – Ksiądz wyjął z kieszeni swojego czarnego płaszcza mały notatnik. Wysunął z kieszonki długopis i przygotował się do notowania. – Porozmawiajmy teraz o tym najnowszym zdarzeniu, sprzed kilku dni. Mariusz przekazał mi, że zdarzyło się coś dziwnego.

– Tak. – Piotr pokiwał głową i pokrótce opisał wieczór przerwany dziwną eksplozją białego światła i zniknięciem demonicy. – Nie znaleźliśmy potem nic w okolicy leśniczówki, a demonica po prostu ulotniła się bez śladu. O ile wiem, nie pokazała się od tamtej pory, bo pewnie Tadek dał by mi znać.

– A co na to wszystko leśniczy? Znamy Romana Liszkiewicza, człowiek ma sporo wiedzy o tych sprawach. Tak po prostu pozwolił Tadeuszowi zaprosić demona do swojego domu?

– Roman jest teraz w Rosji. – Policjant wzruszył ramionami.

– I o ile wiem, Tadeusz nie rozmawiał z nim na temat dodatkowego lokatora.

– No to się stary czarownik może wkurzyć, gdy wróci – westchnął z dezaprobatą Szaniecki. Zapisał kilka zdań w notesie i znów spojrzał na Piotra. – Czy coś jeszcze pan pamięta z tamtego wieczoru?

– W zasadzie to wszystko, oprócz tego, że po całym zdarzeniu bardzo źle się czułem. Dużo nie wypiliśmy przecież, a mdliło mnie, jakbym choroby morskiej dostał… – Piotr starał się wrócić pamięcią do tamtej chwili, ale czuł w głowie pustkę. – To takie dziwne uczucie, bo mam wrażenie, że wydarzyło się coś jeszcze, ale ani Tadek, ani ja tego nie pamiętamy.

– Dobrze. Proszę się nie zmuszać. Pamięć ludzka to dziwna rzecz. Może z czasem wszystko się wyjaśni. – Ksiądz znów coś dopisał u dołu kartki i przewrócił stronę. – Ostatnia sprawa. Skąd wiedział pan o zdarzeniu na lotnisku Chopina? Nie chodzi mi o oficjalne informacje w mediach…

– Domyślam się – przytaknął Piotr. – Alicja w czasie rozmowy telefonicznej z nadkomisarzem wspomniała, że to nie jej sprawa, i akurat wtedy chyba nie kłamała. Tak mi się wydaje. A skoro w ogóle poruszyła ten temat, to coś pewnie było na rzeczy…

– Owszem, było – westchnął ksiądz, zamykając kajecik. – Ale niech pan na razie z nikim o tym nie rozmawia, dobrze? Uznajmy to za tajemnicę operacyjną.

– Oczywiście.

Mężczyźni wstali od stołu. Kapłan schował notatnik i sięgnął po kapelusz wiszący na staroświeckim wieszaku w kącie zakrystii.

– Dziękuję za spotkanie, panie komisarzu. Sporo się o panu dowiedziałem – rzekł, wyciągając dłoń do policjanta.

– Ja również dziękuję. Chyba potrzebowałem tej rozmowy. – Piotr odwzajemnił gest.

– Tak to bywa na spowiedzi. – Ksiądz z uśmiechem podszedł do drzwi prowadzących na zewnątrz kościoła. – A co do pańskiej prośby o przeniesienie… Przekażę moją opinię odpowiednim osobom.

Obaj opuścili zakrystię. Szaniecki odwrócił się jeszcze i zamknął okute drzwi wielkim, ręcznie kutym kluczem.

– Powodzenia, panie Piotrze. I niech pan się nie martwi tak bardzo o swojego kolegę. Jeszcze jest dla niego nadzieja – powiedział, ruszając w kierunku pobliskiego budynku pałacu biskupiego.

VI

Siekierski cały weekend spędził na wertowaniu książek i internetowych poszukiwaniach. Kursował między swoim mieszkaniem na Bartodziejach a leśniczówką. Całkowicie zapomniał o pracach egzaminacyjnych, które miał sprawdzić na poniedziałek. Dopiero jadąc rano na uczelnię, przypomniał sobie o zostawionych w teczce testach. Czując na plecach rozczarowane spojrzenia studentów czekających pod tablicą na arkusz z wynikami, zawiesił zamiast nich krótką wiadomość: „Wyniki będą we wtorek. Przepraszam. Siekierski”.

Szybko odbębnił przewidziane w planie zajęcia, zrezygnował w ogóle z wejścia do laboratoriów, zadzwonił tylko do asystenta, tłumacząc się i umawiając na przyszły tydzień. Potem opuścił wydział i ruszył do domu. Chciał jak najszybciej znaleźć się znów wśród książek. Skoro Roman wracał w tym tygodniu, Siekierski mógł nie mieć więcej okazji do zbadania biblioteczki leśniczego.

Intrygowały go dwie rzeczy. Co do błysku światła był niemalże pewien, że wiązał się on z jakąś aktywnością aniołów lub demonów. Stawiał na te pierwsze, jako że wszystkie relacje i przekazy wiązały jasność z bytami anielskimi. Zwiastowanie, nawiedzenia, przekazy biblijne, czy to kanoniczne, czy apokryficzne. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że imię Lucyfera znaczyło „niosący światło” i w końcu ten pierwszy z upadłych był aniołem. Wyglądało na to, że Alazza również. Chciał ją zawsze zapytać o te sprawy, ale nigdy nie zdobył się na odwagę. Sam nie wiedział dlaczego. Może z tego powodu, że zawsze nerwowo i gniewnie reagowała na samą sugestię, że ma cokolwiek wspólnego z piekłem?

„Jeśli piekło istnieje, musi tam być grawitacja…”, zwykł mawiać. Ale od momentu poznania demonicy nie był już tego taki pewien. Zdążył na dobre zawiesić swoją niewiarę i wszystko, co wiązało się z Alazzą, uznał po prostu za rzeczywistość poznaną przez ludzi tylko intuicyjnie. A więc część wszechświata, którą należało zbadać naukowo. Opracowując metodologię, definicje i powoli oddzielając fakty od mitów narosłych przez stulecia.

Z kubkiem świeżo zaparzonej kawy siadł w salonie przy stole zawalonym książkami i notatkami. Włączył laptopa, zadowolony, że udało mu się wreszcie zorganizować internet. Roman posiadał łącze służbowe w biurze, ale stary komputer podłączony był do sieci kablem i z oczywistych względów Tadeusz nie chciał z niego korzystać. Był więc skazany na opcję mobilną z sieci komórkowej.

Drugim problemem, który nie dawał fizykowi spokoju, była przedłużająca się nieobecność Alicji. I nie tyle nawet nieobecność, co brak jakichkolwiek wieści. Tadeusz już kilka razy złapał się na tym, że odczuwał lekkie zdenerwowanie brakiem demonicy w pobliżu. Choć przemknęło mu przez myśl, że mógł to być jakiś objaw uzależnienia, uznał, że jest to raczej naturalna troska o kogoś bliskiego. Sam nie wiedział tak naprawdę, co sądzić o Alazzie. Zauroczyła go, zwłaszcza w swojej kobiecej postaci. Piotr miał rację, że chwilami Tadeusz zachowywał się jak zakochany nastolatek, i on sam po cichu przyznawał mu rację. Kochał się w demonicy, był szczęśliwy w jej pobliżu i nie chodziło tylko o łóżko. Dreszczyk niesamowitości, towarzyszący każdemu zbliżeniu, był dla niego dodatkowym afrodyzjakiem. A z drugiej strony, mogli zawsze pójść gdzieś razem do miasta i spędzić wieczór jak zwykła para ludzi.

Teraz Alicji nie było i Tadeusz zaczynał się denerwować. Kawałek życia, do którego zdążył się przyzwyczaić, nagle zniknął bez wyjaśnienia. W ciągu ostatnich dni opracował kilka roboczych teorii, ale żadna nie miała solidniejszych punktów. Przypuszczał, że zniknięcie demonicy było ucieczką, pozostawało pytanie, co naprawdę się wydarzyło, czy gdzieś w wymiarze niedostępnym Siekierskiemu doszło do starcia? Czy jeśli rzeczywiście pojawił się anioł, mógł on pokonać Alazzę? A może to ona okazała się na tyle silna, że pozbyła się przeciwnika? Gdzie w takim razie była? Jak można było się z nią skontaktować? Tadeusz znał sposób, ale pamiętając poprzednią samodzielną próbę i jej mizerne skutki, wolał nie kusić losu i nie próbować ponownie. Zresztą sama demonica przestrzegała go przed takimi działaniami, bezlitośnie wyśmiewając jego brak umiejętności i wiedzy. Pozostawała więc pomoc fachowca.

Z oczywistych względów odpadali Roszczak z Szanieckim. Roman, który pewnie byłby zdolny do bezpiecznego i skutecznego rytuału, najpierw popukałby się w głowę, a potem opieprzył Siekierskiego za sam pomysł. Adam Dobrcz nie był w stanie pomóc Tadeuszowi, bo nie żył. W ciągu tygodnia fizyk podjechał na ulicę Pomorską, pod kamienicę, gdzie jesienią za pośrednictwem Alazzy miał okazję poznać miejscową czarcią żulernię, ale nie umiał już w ogóle odnaleźć właściwej bramy. Jakby nie istniała lub została ukryta sprytną sztuczką z zakrzywieniem przestrzeni. Spacer po Gdańskiej i rynku też nie przyniósł rezultatów, bydgoskie czarty, być może nawet dosłownie, zapadły się pod ziemię. W ten sposób Siekierskiemu skończyły się opcje.

Wypił kawę, potem herbatę i jeszcze piwo. W połowie drugiego, przeglądając kolejne tego popołudnia forum ezoteryczne, bardziej dla rozrywki niż w nadziei na znalezienie czegokolwiek wartościowego, dostrzegł link do artykułu podpisanego znanym mu nazwiskiem. Uśmiechnął się pod nosem. Była jeszcze jedna możliwość, co prawda niespecjalnie mu się podobała, ale redaktor Bartosz Misiewicz już raz pozytywnie go zaskoczył. Kto wie, czy nie miał jakichś wartościowych kontaktów? Siekierski sięgnął po telefon i znalazł odpowiedni numer. Misiewicz odebrał niemal natychmiast.

– Halo halooo….

– Cześć, mam dwa tematy – odpowiedział bezceremonialnie Tadeusz, ignorując poufały ton redaktorka.

– Pewnie nie na telefon, co?

– Pewnie nie.

– To musisz poczekać do jutra, bo teraz jestem w drodze z południa.

– Grecja? Czy Afryka? Nie wiedziałem, że stać cię na wczasy za granicą.

– Podkarpacie. W okolicach Matki Boskiej Gromnicznej gruchnęła wieść, że lokalne obrazy Marii zaczynają szeptać w nieznanych językach. Przecież nie puściłbym takiej plotki niesprawdzonej.

– I co tam Matki Boskie szepczą? – Tadeusz odłożył telefon, włączając opcję głośnika i sięgnął po papierosa. – Coś o apokalipsie, czy kolejnych wyborach?

– Znasz to powiedzenie, że jak ty mówisz do Boga, to jest to modlitwa, a jak…

– …Bóg do ciebie to schizofrenia. Znam – dokończył zdanie fizyk i zapalił.

– I na to wygląda. Albo ja nie jestem godzien, by Maryja do mnie przemówiła, albo miejscowe kółka różańcowe powinny mniej pić po nieszporach. W każdym razie objechałem parę parafii i nigdzie nie potwierdziłem internetowych rewelacji. Co nie znaczy, że nie da się z tego jakiegoś artykułu napisać, hehehe…

– He, he, he… – Tadeusz zaciągnął się świeżym dymem. – Kiedy możesz podjechać do Bydgoszczy?

– Będę jutro. Gdzie cię znajdę?

– Zadzwoń, jak będziesz. Wtedy się dogadamy.

– OK. To do jutra. I pozdrów swoją demoniczną towarzyszkę.

– Ta… jasne. Do jutra – zakończył rozmowę Siekierski. Ostatnie słowa przypomniały mu o czymś, co powinien zrobić, a na co nie miał wcale ochoty. Z niechęcią spojrzał na teczkę z pracami egzaminacyjnymi studentów.

Wtorek był dniem pełnym zajęć, dodatkowo jeden z profesorów koniecznie chciał po wykładach porozmawiać z Siekierskim na temat jakiegoś programu międzyuczelnianego i grantu. Tadeusz, choć w duchu poirytowany, nie mógł odmówić. Dlatego gdy Misiewicz dał znać, że jest w mieście, fizyk odpisał krótko, że będzie dostępny wieczorem. Jak można było się spodziewać, dziennikarz znał położenie leśniczówki, uzgodnili więc, że spotkają się na miejscu.

Rozmowa z profesorem przeciągnęła się prawie do zmroku, zwłaszcza że brał w niej udział urzędnik z ministerstwa. Tadeusz siedział jak na szpilkach, starając się nie poruszać zbyt wielu wątków, z drugiej strony jednak perspektywa zdobycia środków na korzystanie z radioteleskopu w Piwnicach pod Toruniem nawet jemu wydała się interesująca. W końcu każda godzina pracy tego urządzenia była skrupulatnie odmierzana i grafik był zwykle wypełniony na tygodnie do przodu. A grant dla uczelni dawał pewną pulę czasu do dyspozycji.

– Może pomyślałby pan o jakichś przymiarkach do habilitacji, panie doktorze? – rzucił profesor, gdy wreszcie wstali od stołu i zaczęli się zbierać do wyjścia. – Nie ukrywam, że ten projekt dawałby jakieś możliwości w tym zakresie…

– Oczywiście, panie profesorze, pomyślę nad tym – przytaknął Siekierski, nakładając kurtkę. Przez chwilę przeszło mu przez myśl, że za kilka lat mógłby zaprezentować wyniki badań nad wpływem pola grawitacyjnego na efektywność manifestacji bytów niematerialnych lub stworzyć teorię pola psychoaktywnego i możliwych zastosowań w praktyce. Rzeczywiście, byłaby to rewolucja w fizyce na miarę nie tylko Nobla, ale i przewrotu kopernikańskiego, gdyby jakiemuś szacownemu gremium siwowłosych luminarzy nauki zaprezentował pełen rytuał wezwania demona, wliczając w to podrzynanie gardeł trzem czarnym kozom i manifestację nagiej Alazzy w finale. Uśmiechnął się pod nosem, zastanawiając się, ilu uczestników konferencji dostałoby zawału serca, a ilu uciekłoby z obłędem w oczach. Nobel murowany, nie ma co. I procesy sądowe za znęcanie się nad zwierzętami.

Misiewicz czekał cierpliwie w swoim zielonym busiku, zaparkowanym przed bramą leśniczówki. Tadeusz zdobył się na kilka słów przeprosin za spóźnienie, ale redaktor zbył go machnięciem ręki.

– Daj spokój, mało to razy ja się spóźniałem na spotkania? Poza tym, zawsze w samochodzie mam kilka książek na takie okazje.

– Co czytałeś? – zainteresował się fizyk, otwierając drzwi leśniczówki. –„Klucz Salomona” czy „Biblię Szatana”?

– Pierwsze znam na pamięć, drugiego bym kijem nie tknął. – Misiewicz był odporny na złośliwości albo świetnie się maskował. – Czytałem życiorys Heleny Bławatskiej. Rany, jaka to była szurnięta kobieta…

– Coś o niej słyszałem – przytaknął Tadeusz, puszczając gościa przodem.

Kilka minut zajęło mu rozpalanie ognia w piecu i karmienie zwierzaków. W tym czasie słuchał wywodów na temat religijności ludzi i ich wiary w cuda, te prawdziwe i wyimaginowane. Wreszcie dołączył do Misiewicza, który zdążył już rozsiąść się na wersalce i chwycić jedną z książek leżących na stole.

– Dobra, do rzeczy. Potrzebuję twojej pomocy, panie specjalisto paranormalny – zaczął, wyjmując z paczki papierosa.

– Ile na tym mogę zarobić, a ile stracić? – Dobry humor nie opuszczał dziennikarza.

– Najpierw posłuchaj, a potem powiesz mi, czy jesteś w stanie mi pomóc. – Tadeusz pokrótce opisał zdarzenie sprzed kilku dni. Wspomniał oczywiście o obecności Piotra i nagłym zniknięciu Alicji. – Nie ma jej od tygodnia. Nie pytam cię, gdzie może być, bo skąd niby możesz wiedzieć, chodzi mi raczej o to, czy znasz jakiś sposób, by się z nią skontaktować. Od razu zapomnijmy o seansach spirytystycznych i tabliczkach Ouija.

Był prawie pewien, że łowca ezoterycznych sensacji skwituje jego słowa czymś niepoważnym, tymczasem Misiewicz skinął głową i odparł całkiem spokojnie:

– Tabliczka to gadżet dla egzaltowanych nastolatek, daj spokój. Jeśli twierdzisz, że ona jest bytem z tamtej strony tutaj wykonał nieokreślony ruch dłonią dookoła – to z tego, co wiem, należy wykonać jakiś rytuał przywołania albo przynajmniej kontaktu. Ja się tego nie podejmę, od razu ci mówię.

– Ale…? – Tadeusz wiedział, że Misiewicz nie powiedział ostatniego słowa. Widział błądzący w kąciku ust uśmieszek i był pewien, że zaraz nastąpi ciąg dalszy.

– Ale myślę, że znam kogoś, kto mógłby spróbować.

Miało to zabrzmieć jako nieoczekiwana pointa, dziennikarz dla większego efektu zamknął trzymaną w dłoni książkę, ale Siekierski tylko skinął głową i zaciągnął się.

– No mów, mów. Przecież nie będę wyciągał z ciebie każdego słowa – zachęcił znajomego.

Reporter odłożył książkę na stół i odchylił się, rozsiadając wygodnie na wersalce.

– Ze trzy, cztery lata temu byłem za Białymstokiem, pisałem cykl artykułów o tamtejszych zamawiaczkach, szeptuchach inaczej. Generalnie same baby, ale trafiłem też na jednego faceta, chyba jedynego w tym fachu. Podobno cała babska zgraja nienawidzi go za to, że swoim męskim żywotem śmie wchodzić w ich dziedzinę, która od zawsze była domeną kobiet. No, ale chyba jest w tym dobry, naprawdę dobry, skoro ludzie do niego chodzą. Masz kawę?

Tadeusz przytaknął. Wstał i poszedł do kuchni. Wstawił wodę i przygotował szklanki.

– Co dalej? – zapytał głośno, sięgając do szafki. Usłyszał, jak Misiewicz wstaje i idzie w stronę kuchni.

– Myślę sobie, że jeśli ktokolwiek, to on. Dobry człowiek, ale bardzo ezo. Wiesz, miłość bliźniego, harmonia z wszechświatem, energie płynące z ikon świętych i aniołów. Z tym że w przeciwieństwie do tej całej magicznej zgrai, która podnieca się tarotem, kryształami, ostrosłupami wzorowanymi na piramidach i tak dalej, facet chyba ma jakiś dar w stylu medium. No i miał dobrą nauczycielkę od młodości, prawdziwą szeptuchę. Masz może coś do przegryzienia? W sumie nic nie jadłem od południa.

– Ja też – burknął Siekierski. Skoro obaj tu przyszli, równie dobrze mogli coś przekąsić. Wyjął z lodówki kilka produktów i dłonią wskazał na półkę. – Weź chleb. Masło masz na parapecie.

Czajnik zabulgotał i wyłączył się. Mężczyźni siedli do stołu.

– I co? Myślisz, że koleś na serio byłby w stanie nawiązać kontakt z Alicją? – spytał Tadeusz, zabierając się za krojenie chleba.

– Z tego, co mi mówił, czuje obecność bytów anielskich, boskiej aury i tak dalej. Potrafi ją określić, rozróżnia typy i nawet wie, kiedy który anioł chce z nim mówić.

– Brzmi poważnie – wtrącił Siekierski, robiąc sobie kanapkę. – Pytanie, czy to prawda.

– To będziesz musiał sprawdzić osobiście. Kiedy jedziemy?

– My?

– A znasz adres? – Misiewicz uśmiechnął się szelmowsko. – Poza tym ja też coś z tego muszę mieć, zapomniałeś?

Było oczywiste, że Tadeusz skorzysta z pomysłu Misiewicza. Nie miał innej opcji, pomysł łowcy ezoterycznych sensacji wydawał się mieć sens, i nawet jeśli podlaski zamawiacz był szarlatanem, warto było spróbować. Zresztą fizyk czuł, że wyrwanie się z miasta na dzień lub dwa dobrze mu zrobi. Nazajutrz z samego rana zadzwonił do instytutu i zgłosił urlop na żądanie, wymawiając się sprawami rodzinnymi. Potem spróbował dodzwonić się do Piotra, ale bezskutecznie. Wysłał więc SMS-a, opisując co i jak. Godzinę później mijali już Toruń, mały busik Misiewicza, jakby żywcem wyjęty z filmu o hipisach z lat siedemdziesiątych, dziarsko pokonywał kilometry. Zdecydowali się jechać przez Sierpc, nawigacja pokazywała, że korzystając z autostrady na Warszawę i tak musieliby jechać około sześciu godzin.

– Moja torpeda nie wyciągnie więcej niż dziewięćdziesiąt – rzucił Misiewicz, optując za lokalnymi drogami. – A poza tym lubię zwiedzać prowincję. A nuż trafimy na coś ciekawego.

Tadeusz nie spierał się. Chciał dotrzeć na miejsce sprawnie i bezpiecznie. Im dalej jechali na wschód, tym więcej śniegu leżało na polach. Drogi na szczęście były przejezdne. Zima wciąż trzymała, chociaż powoli w powietrzu można było wyczuć nadchodzącą zmianę. Kilka razy widzieli stadka saren pasących się na oziminie, nic sobie nierobiących z przejeżdżających szosą samochodów.

– Słuchaj, a może by do niego najpierw zadzwonić? – odezwał się w pewnej chwili Siekierski, który milczał przez całą drogę, wszelkie próby nawiązania dłuższej rozmowy zbywając krótkimi odpowiedziami.

– On nie ma komórki – odpowiedział jego towarzysz, nie odrywając wzroku od drogi. – Twierdzi, że pole elektromagnetyczne zabija aurę w człowieku. Ma chyba telefon stacjonarny w domu, ale nie mam numeru.

– Ciekawe, co by powiedział na to, że dzisiaj, przy pokryciu całego kraju zasięgiem GSM, promieniami radarów lotniczych i pogodowych i tak jest zanurzony w polu, i tak – Tadeusz kwaśno się uśmiechnął. Po chwili jednak przyszło mu na myśl, że może być w tym jakiś sens. Pamiętał przecież, że gdy Roman zabrał ich jesienią do lasu na rytuał, polecił wyłączyć telefony i nawet zostawić zegarki. W domu leśniczego też nie było zbyt wiele elektroniki, czy również z tego powodu?

– Wiesz, ciężko dyskutować z tym rodzajem ludzi, zwłaszcza gdy masz do nich interes i nie chcesz broń Boże urazić. – Misiewicz zwolnił nieco, dostosowując prędkość do samochodów przed nimi.

– Domyślam się. Tylko że dla mnie jako fizyka te rzeczy naprawdę brzmią jak stek bzdur. A przynajmniej brzmiały jeszcze do niedawna.

– Sam widzisz, jak to jest – przytaknął dziennikarz i przydepnął pedał gazu, korzystając z kawałka prostej. Silnik leciwego volkswagena zawył, gdy wyprzedzali na trzeciego załadowaną skrzyniami ciężarówkę. – Trzeba mieć otwarty umysł, ale bez przesady. Jak za bardzo otworzysz głowę, to ci może mózg wypaść.

Zarechotał, zadowolony z żartu. Tadeusz uśmiechnął się mimo woli, bo dziennikarz miał rację. Szukając tematów do swoich artykułów, musiał stykać się z rzeszą ludzi, którzy z pewnością przykładali zbyt wielką wagę do swoich wyobrażeń i fantazji, a zbyt małą do zdrowego rozsądku. Tylko po tym wszystkim, co Tadeusz widział jesienią, sam wciąż zadawał sobie pytanie, co było fantazją, a co rzeczywistością?

– Słuchaj – odezwał się po chwili. – Od ilu lat zajmujesz się tymi wszystkimi tematami?

Misiewicz podrapał się po jasnym zaroście.

– Od dzieciaka kręciły mnie niewyjaśnione historie. Wiesz, wychowałem się na książkach Mostowicza i Daenikena. UFO, Trójkąt Bermudzki, paleoastronautyka i tak dalej. Potem, gdy nastała era internetu, odkryłem ogrom ludzkiej głupoty i trochę spasowałem, a może dorosłem nieco? Sam nie wiem. No i z czasem doszły sprawy ezoteryki, bo ludzie dzisiaj bardziej wolą czytać o wróżbach, aniołach i opętaniach niż o obcych. Takie czasy…

– I daje się z tego wyżyć? – spytał Siekierski, spoglądając z ukosa na towarzysza.

– Nie – uciął krótko Misiewicz i zrobił minę, jakby znów opowiedział jakiś dobry żart. – Choć uwierz mi, ludziom można wcisnąć wszystko, jak się umiejętnie to opisze.

– Domyślam się. – Skinął głową fizyk, wiercąc się na trochę niewygodnym siedzeniu.

– Chcesz wiedzieć, na czym zarabiam? – Dziennikarz puścił do niego oko.

– Hmm?

– Otwórz schowek. Ten przed tobą.

Tadeusz odchylił posłusznie klapę i wśród typowych samochodowych szpargałów zobaczył kilka niedużych książeczek.

– Weź i przejrzyj – zachęcił go Misiewicz. Siekierski wyjął mały tomik i spojrzał na okładkę.

– Żartujesz! – parsknął śmiechem. Na okładce widać było na wpół roznegliżowaną parę kochanków na tle wielkiego fioletowego księżyca. Mężczyzna pochylał się ku rozpalonej ciemnowłosej dziewczynie, odsłaniając wampirze kły. Fantazyjne litery układały się w tytuł „Ostatnia noc”, a pod spodem, równą czcionką dopisane było imię i nazwisko autorki.

– Claire B. Osmond?

– Lepiej pisać pod zagranicznym pseudonimem, zwłaszcza z inicjałem drugiego imienia w środku. – Blondyn wzruszył ramionami, zadowolony z wrażenia, jakie wywarł na Siekierskim.

– Sporo kobiet uwielbia romanse, zwłaszcza podlane zmysłową erotyką. A jak jeszcze dodamy tajemniczego kochanka wampira… Stary, to się sprzedaje lepiej niż „Wiedźmin” Sapkowskiego!

Tadeusz pokręcił głową, rozbawiony. Odłożył książkę na miejsce. Postanowił, że kiedy odnajdzie Alazzę, poprosi Misiewicza o egzemplarz autorski i da jej w prezencie. Jeśli ją odnajdzie.

O zmierzchu minęli Białystok. W Bielsku Podlaskim skręcili w lewo, na Hajnówkę. Kilka minut później zjechali na zasypaną lokalną drogę.

– Kurde, trzeba było wcześniej wyjechać – sapnął redaktor, powoli pokonując ostry zakręt. Busikiem trochę zarzuciło na świeżym śniegu, ale utrzymał się na drodze. – Ostatnio byłem tu w lecie, zupełnie inaczej się jechało.

– Pewnie śniegu nie było, co? – odparł Tadeusz. – Daleko jeszcze?

– Za mostkiem jest wieś. Tam jedziemy. Jakieś dwa kilometry.

Rzeczywiście, kiedy tylko przejechali przez wąską rzeczkę, minęli tablicę z nazwą wsi. Chwilę później zatrzymali się przy niewielkim skrzyżowaniu przed pierwszymi zabudowaniami. Kiedy Misiewicz wyłączył silnik, usłyszeli przytłumione ujadanie psów.

– Wsi spokojna, wsi wesoła… – Siekierski z ulgą otworzył drzwi i wyskoczył, prostując kręgosłup. Ostatnie kilometry były prawie torturą, volkswagen miał stare, nieamortyzowane siedzenia, Tadeusza bolały wszystkie mięśnie. – Dobra, co teraz?

– Facet mieszka zaraz obok, trzeba dojść do chałupy na piechotę. – Dziennikarz zabrał swoją torbę, zamknął samochód i ruszył wzdłuż płotu. Fizyk poszedł jego śladem, rozglądając się, chociaż w ciemności i padającym śniegu niewiele było widać. Dzwoniło mu w uszach od nagłej ciszy, która zapanowała po kilku godzinach jazdy. Z przyjemnością wciągnął w płuca chłodne, świeże powietrze. I natychmiast nabrał ochoty, by zapalić.

W małej drewnianej chałupie paliło się światło. Na spadzistym dachu zdążyła już urosnąć czapa śniegu, ale obejście było ogarnięte. Przy drzwiach stała wielka, plastikowa łopata i tradycyjna miotła z gałęzi.

– Gospodarz w domu – mruknął Tadeusz, ostatecznie chowając paczkę „Lucky Strike’ów” do kieszeni. Tymczasem Misiewicz stanął przed wejściem i zapukał. Po dłuższej chwili usłyszeli szuranie i śpiewny głos, który z bardzo wyraźnym wschodnim akcentem zapytał przez drzwi:

– Kto tam?

– Pochwalony, panie Bazyli! – odpowiedział redaktor. – Bartosz Misiewicz z Zielonej Góry. Byłem u pana dwa lata temu, jak artykuł pisałem do „Gwiazdy Mówią”…

– Dwa lata temu? Nie pamiętam…

– Tak myślałem, panie Bazyli, dlatego przywiozłem ze sobą jeden numer gazety, żeby panu pokazać.

– To niech zostawi w skrzynce na listy, jutro rano wezmę i zobaczę.

Misiewiczowi opadły ramiona, a fizyk parsknął cicho. Pokręcił głową i zbliżył się do drzwi.

– Dobry wieczór, panie Bazyli, nazywam się Tadeusz Siekierski i przyjechałem razem z kolegą Misiewiczem z Bydgoszczy. Mam do pana sprawę, potrzebuję pomocy.

– A to was tam dwóch, e? – coś szurnęło głośno za drzwiami.

– A jak wy zbóje, co chcą mnie okraść?

– A z czego to możemy pana okraść, panie Bazyli? Jechać przez całą Polskę, żeby dobremu człowiekowi chałupę obrobić? To nie ma sensu!

Zamek zazgrzytał i drzwi uchyliły się nieco. Przez szczelinę spojrzała na nich wychudła, pomarszczona twarz. Jasne oczy pod siwiejącymi brwiami zamrugały szybko.

– A w czym mogę pomóc panu z Bydgoszczy, e? Tadeusz przysunął się jeszcze bliżej.

– Straciłem kontakt z moim aniołem, przewodnikiem duchowym. Słyszałem, że pan może z nimi rozmawiać, może udałoby się panu, panie Bazyli, jakoś…

– A nie obraził ty jakoś swojego anioła? Może nagrzeszył, co?

– Chyba nie… – Siekierski udał, że zastanawia się nad czymś. Po chwili strapionym głosem dodał. – Ale może tak? I może dowiem się, co się stało? Ja nawet nie wiem, czy anioły mogą się gniewać na ludzi…

– Imię zna?

– Anioła? Tak, zawsze jak… prosiłem go tym imieniem, to mi odpowiadał…

– Dobrze. Niech wejdzie. Posłucham, pomyślę, może pomogę. – Bazyli otworzył szerzej drzwi, opierając o ścianę trzymaną w ręce solidną pałkę.

Obaj