Mama mnie wymyśliła - Stanisław Piguła - ebook
NOWOŚĆ

Mama mnie wymyśliła ebook

Piguła Stanisław

3,3

44 osoby interesują się tą książką

Opis

Nie znała ojca. Gdyby mama żyła, prawdopodobnie by go nie poznała. Matka wymyśliła ją, aby mieć kogo kochać. Umierając, nie chciała jednak zostawić córki bez kogoś bliskiego. Zza grobu zdecydowała, że gdy osiągnie pełnoletność, sama postanowi, czy zechce być z ojcem.

 

Dotychczas ubierała się i żyła jak… zakonnica. Tak wychowywała ją surowa dla siebie i dla innych ciotka.

 

Pchnięta do działania testamentem matki wkroczyła w życie ojca. Na początku nieświadoma, co się wokół niej dzieje. Ojca od razu oczarowała. Wrogość jego żony miała doprowadzić do tragedii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 275

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (3 oceny)
1
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tego autora w Wydawnictwie WasPos

Testament matki

Morderca kochanka

Zagubiona

Mama mnie wymyśliła

Wszystkie pozycje dostępne również w formie e-booka

Copyright © by Stanisław Piguła, 2025Copyright © Wydawnictwo WasPos, 2025All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Barbara Mikulska

Korekta: Aneta Krajewska

Projekt okładki: Magdalena Czmochowska

Zdjęcia na okładce: Adobe Firefly

Wektor przy nagłówkach: © by pngtree

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]

Wydanie I – elektroniczne

Wyrażamy zgodę na udostępnianie okładki książki w internecie

ISBN 978-83-8290-853-4

Wydawnictwo WasPosWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

Jak Kopciuszek

Koperta od życia

Moja córka

Buntowniczka, to nie ja…

Ojciec przemówił

Jowita i Julia

Teatr wzywa

Ciotka

Kwiaty i łzy

Powrót motyla

Zdjęcia jak z bajki

Matura i bura

Konfrontacja i konsternacja

Kocham cię

Spowiedź Zenobii

Córka i ojciec

Jestem złym człowiekiem

Jak Kopciuszek

Mama cię wymyśliła. I… umarła. Tak powiedziała do mnie kiedyś ciotka, a później przepraszała ze sto razy.

Zza grobu mama postawiła mnie dzisiaj przed ogromną willą w Poznaniu, z kopertą w ręku od notariusza. Szukałam obcego człowieka, który – serce mi podpowiadało – mógł zostać moim przyjacielem albo wrogiem.

Długo się wahałam, czy nacisnąć złoty klawisz domofonu, jakby od tego miało zależeć moje dalsze życie. Jednak, czy może o tym cokolwiek wiedzieć osiemnastolatka zaledwie od tygodnia, której mama zmarła pięć lat temu, dziadkowie poszli zaraz za nią do nieba, a o ojcu nigdy nie słyszała?

Tym bardziej że wychowywała mnie siostra babci, która chciała być kiedyś zakonnicą. Po zawiedzionej miłości życie jej się poplątało, ale surowych zasad postępowania nie zmieniła.

Chociaż zaczynała się wiosna, czas żywych kolorów i odcieni, stałam przed wielką metalową bramą w czarnej sukience za kolana. Z jasnymi włosami uczesanymi w taki sposób, żeby żaden kosmyk nie powiewał na wietrze. Z rękami złożonymi tak, by w każdej chwili były gotowe do modlitwy.

Wskazującym palcem nacisnęłam guzik. Bardzo delikatnie. Pochyliłam się, aby usłyszeć, czy ktoś się odezwie. Drzwi otworzyły się i stanęła w nich pięćdziesięcioletnia kobieta. Przybrała pozę, jakby wychodziła na scenę, a nie za próg domu.

Nie odezwała się, może mnie nie dostrzegła, bo zlewałam się z szarością bramy i ciemnym granitem, którym wyłożony został podjazd do domu?

Nie śmiałam się odezwać, lekko się poruszyłam, aby zaznaczyć swoją obecność. Elegancka kobieta musiała mnie jednak zobaczyć od razu. Prawdopodobnie zaskoczyła ją moja obecność. Takiej osoby.

– Biednym pomagamy przez naszą fundację – odezwała się. Odwróciła się i chciała wracać do domu.

– Nie przyszłam żebrać – wydusiłam z siebie. – Szukam pana Ryszarda Zagłoby. Nazywam się Julia Kaczorowska.

– Męża nie ma w domu. Nikogo tutaj nie przyjmuje. Do biura też takich nie wpuszczają.

Dopiero teraz dostrzegłam szykowną, zieloną sukienkę kobiety. Do tej pory takie widywałam jedynie w żurnalach mody.

Ukłoniłam się, choć nikt już raczej tego nie widział. I stałam dalej.

Wydawało mi się, że po chwili w niedużym oknie przy drzwiach pojawiła się głowa z włosami jak len. Bystre oczy starały się wszystko wypatrzeć.

Spojrzenie wydawało się życzliwe, w przeciwieństwie do tego sprzed chwili.

Miałam plan B, ustalony przez notariusza, pana Wincentego Kwaska, który wezwał mnie w moje osiemnaste urodziny, choć o jego istnieniu do tej pory nie wiedziałam. Powiedział, że jeśli nie zastanę adresata koperty w domu, mam się udać do miejsca jego pracy przy ulicy Święty Marcin. Co prawda nie miałam pojęcia, jak tam dojechać, ale z dworca kolejowego na ulicę Sołacką też nie było prosto trafić. Ludzie jednak mi wytłumaczyli. Najbardziej pomocny okazał się elegancko ubrany mężczyzna, którego twarz mogła budzić strach. Jednak cały czas się uśmiechał. Nie bałam się.

Mama mnie wymyśliła. Prawie dosłownie. Kiedy patrzę na jej zdjęcia, sięgam wstecz pamięcią, widzę, jaka była piękna. Włosy miała jasne, chociaż niekiedy eksperymentowała z kolorem. Zawsze mnie pytała czy ładny? Odpowiadałam szczerze, jak powinna mówić córka do mamy. Czyli jak? Że najładniej jest jej w naturalnym kolorze, ale przejrzeć się powinna w oczach mężczyzny. Wtedy spoglądała na mnie podejrzliwie, choć doskonale wiedziała, że taki tekst przeczytałam gdzieś w gazecie. Babci o zdanie nie pytała. Ona powtarzała, że mama głupoty ma w głowie i na głowie. Dziadek nie znajdował się w kręgu zainteresowania, jeśli idzie o wygląd. Tylko się uśmiechał. To była najczęstsza jego odpowiedź na pytania dotyczące, ogólnie mówiąc, życia.

Twarz miała okrągłą, jakby nie chciała wyrosnąć z dzieciństwa. Niekiedy, stojąc przed lustrem, nabierała w usta powietrza i wydymała policzki. Może chciała siebie przekonać, że mogłaby być jeszcze bardziej pucołowata? Tak mi się wydawało. Ale przecież była piękną kobietą.

Jednak zdjęcia, ciągle na nie spoglądam, nie mówią całej prawdy o mamie. Pokazują jej uśmiechniętą twarz, kawałek szyi. Nie ma żadnego, na którym widać ją od góry do dołu. Mama była niewysoka, lecz tego się nie wstydziła. Miała uszkodzony kręgosłup. Była pokrzywiona. Nigdy przy niej tego nie mówiliśmy i nawet w myślach używam tego słowa z niechęcią, garbata.

Jednak zawsze uśmiechnięta, pełna życia, mądra. Tak mądra, że była najlepszą uczennicą w podstawówce i w liceum. Mam to po niej. Też same piątki, ale nie uśmiecham się zbyt często.

Gdyby nie poszła na studia, babcię i dziadka zamknęliby w więzieniu. Tak żartowali. Chociaż, chyba obawiając się przyszłego życia, wybrała bibliotekoznawstwo, aby ukryć się za regałami. Choć może to nie do końca prawda. Albo z czasem nabrała odwagi, bo została również dziennikarką lokalnej gazety.

W tej opowieści mnie jeszcze nie ma, a przecież już byłam. Mama na studiach zaszła w ciążę. Jak mówiła po jej śmierci babcia, chciała mieć kogoś bliskiego. Nie trafiła na prawdziwego mężczyznę. Wybrała, że ja będę jej najbliższa. Czułam to i kochałam ją z całej mocy.

Dziadkowie, gdy dowiedzieli się, że mama jest w ciąży, o nic nie pytali, tylko się popłakali. Może przerazili się, ale raczej z radości. Tak przekonywała mnie przed śmiercią babcia.

Mama miała swój skarb, swoją miłość, czyli mnie.

Myślę sobie o tym wszystkim, siedząc na przystanku tramwajowym. Trzymam w ręku solidnie zapakowaną kopertę, ale dotykałam jej ostrożnie, jakby mogła wybuchnąć. Pan notariusz też w ten sposób mi ją wręczał. Uśmiechał się, chyba żeby dodać mi odwagi. Nie zapytałam, co jest w środku, a on też nie powiedział. Poinformował mnie tylko, że dostał ją od mamy przed śmiercią. Opieczętował i teraz po kilku latach cieszy się z wykonania misji. Kopertę miał mi wręczyć w dniu moich osiemnastych urodzin, kiedy już będę mogła decydować sama o sobie. Mama wyjawiła mu, do kogo chciała, abym ją osobiście dostarczyła, a adresy to już sam ustalił.

***

Święty Marcin to centrum Poznania. Kiedy zbliżałam się już do celu, wszyscy, którzy usłyszeli moją prośbę o pomoc w znalezieniu adresu, przypominali mi, że za chwilę należy wysiąść. Starsza pani powiedziała, że ona też tutaj kończy podróż i chętnie poszuka ze mną wskazanego numeru. Dziękowałam, uśmiechając się.

Przy wysiadaniu z tramwaju mojej przewodniczce podałam pomocną dłoń, co pasażerowie nagrodzili oklaskami. Zastanawiałam się, czy zawsze tak tutaj jest? Podobało mi się. Zadowolona była też starsza pani i zaczęła wypatrywać numeru 59, który doskonale zapamiętałam i jeszcze w tramwaju, na ucho, podzieliłam się z nią tą wiadomością.

Byłyśmy w pobliżu. Kobieta wyciągnęła rękę, wskazując kamienicę, odnowioną jak żadna z sąsiadujących. Wysoki i szeroki budynek mógł przytłaczać wielkością, a my stałyśmy bezpośrednio przed nim.

Przewodniczka spojrzała na mnie i na gmach, i tak jeszcze kilkakrotnie, i zapytała, czy to na pewno tutaj. Potwierdziłam, a ona wyglądała, jakby trudno było jej w to uwierzyć.

– Dziecko, to jest bank, tylko dla dużych inwestorów. Wiem coś o tym, kiedyś w podobnym pracowałam. Tu tak z ulicy nie wejdziesz – powiedziała.

Poczułam się zakłopotana jej pewnością. Wytłumaczyłam, że znam nazwisko osoby, której mam przekazać kopertę, ale to kobiety chyba nie przekonało.

– Życzę powodzenia – pożegnała się.

Zostałam sama, ale w miejscu, którego szukałam. Myślałam o mojej mamie, która wyznaczyła mi takie zadanie, choć nie miałam pojęcia dlaczego. Już zaczynałam być zła, że nie zapytałam notariusza o zawartość koperty. Wydawał mi się człowiekiem życzliwym, więc gdyby coś wiedział, na pewno by mi powiedział, pomyślałam. Miałam nadzieję, że za chwilę wszystko się wyjaśni.

Drzwi były zamknięte. Rozejrzałam się i zobaczyłam znów przycisk domofonu. Także złoty. Tym razem już pewniej nacisnęłam guzik. Miałam jednak nadzieję, że ponownie nie pojawi się dama jak z żurnala. I przynajmniej to się spełniło. W drzwiach stanął uśmiechnięty strażnik w mundurze.

– W jakiej sprawie i do kogo? – odezwał się.

Nazwisko Ryszard Zagłoba powtarzałam sobie w myślach, więc od razu je wymieniłam. Mężczyzna spoważniał. Zadał kolejne pytanie:

– Była pani umówiona?

Pokręciłam głową, że nie. On stał się chyba jeszcze bardziej poważny.

– To nie mogę pani wpuścić – zakomunikował.

– Ale ja mam kopertę do przekazania – oponowałam. – Od mojej mamy. – Jednak nie dopowiedziałam, że nieżyjącej. Wtedy mógłby mnie uznać za wariatkę i moje szanse wejścia do gmachu spadłyby do zera albo jeszcze niżej.

– Mogę ją przekazać gońcowi, jeśli nie ma w niej niebezpiecznych przedmiotów – zaoferował strażnik i groźnie na mnie spojrzał.

– Ja muszę do rąk własnych – upierałam się.

Już chciał mi zamknąć drzwi przed nosem, gdy za mną stanęła nieco wyższa ode mnie, ruda i piegowata dziewczyna z uśmiechem od ucha do ucha. Nie chciała się przepychać, lecz zamierzała wejść do środka.

– Jaki masz problem, tatusiu? – odezwała się.

– Ta młoda osoba chce do pana Zagłoby, ma jakąś kopertę, ale ja przecież nie mogę jej wpuścić.

– Idę do sekretariatu z pocztą, to ją zaprowadzę, a oni zdecydują, co dalej. Może być? Tatko, uśmiechnij się! – zaproponowała dziewczyna.

Ojciec ponownie próbował nabrać pogody ducha i wpuścił nas obie.

Ta miła ruda powiedziała, że jest na praktyce w banku i pracuje jako goniec.

Kilka sekund poczekałyśmy na windę. Drzwi już się zamykały, gdy w ostatniej chwili wszedł do niej niezwykle elegancki mężczyzna około czterdziestki. Zauważyłam, że miał chyba złote spinki przy białej koszuli, czarny garnitur, choć nie taki matowy jak moja sukienka. Jego siwawe włosy, jak na mój gust, wydawały się nieco za długie, ale broda, zupełnie czarna, bardzo mi się spodobała. Chyba za długo mu się przyglądałam. Spuściłam wzrok i najprawdopodobniej się zaczerwieniłam. Jednak nie odważyłam się spojrzeć w lustro w windzie.

– Dzień dobry paniom – powiedział. I próbował nas ośmielić promiennym uśmiechem. Z rudą kompanką stałyśmy jednak bez ruchu. Ona pokazywała zęby, ale wyglądało to tak, jakby zapomniała zamknąć buzię. Mnie z tego wszystkiego koperta wypadła z ręki. Przystojny mężczyzna schylił się po nią natychmiast i podał mi ją, a faktycznie wcisnął w rękę. Wysiadając zawołał:

– Do zobaczenia.

I zostałyśmy w windzie same.

Drzwi się zamknęły. Wtedy sympatyczny rudzielec przebudził się i stwierdził, że my też powinnyśmy wysiąść. Dziewczyna nacisnęła guzik z numerem pięć i winda jechała teraz w dół.

Gdy drzwi się otworzyły, zobaczyłam, korytarz od sekretariatu dzieliła szklana ściana. Dziewczyna, która zaoferowała pomoc, powiedziała, że znika, a ja powinnam przekroczyć tę przezroczystą barierę. Wyglądało, jakby nie chciała w tym uczestniczyć. Czytałam, że w biurach nie powinno się pukać. Chwyciłam więc za klamkę do szklanego pomieszczenia. Szklanego, bo po drugiej stronie biurka znajdowało się ogromne okno, przez które widać było pewnie pół Poznania.

Dzień dobry powiedziałam chyba za cicho. Kobieta siedząca przy biurku nie podniosła nawet głowy. Mogłam się jej przyjrzeć. Ciemna garsonka z białą bluzką mnie nie zaskoczyła. Wymodelowane w kształcie żołnierskiego hełmu włosy, chociaż ta stylizacja na pewno ma swoją nazwę, śmieszyły mnie. Może jak moja przylizana fryzura innych? Kobieta nie była ani stara, ani młoda. Trudno byłoby mi określić jej wiek. Napompowane usta wskazywały, że coś chciała ukryć, ale zadbana, zdrowa cera świadczyła o młodości.

Nie spuściłam wzroku, kiedy kobieta na mnie spojrzała. Nie ukrywała, że jest zaskoczona, że stoję przed nią. Nie chciałam narażać się na nieprzyjemne uwagi. Od razu więc powiedziałam, że mam kopertę dla pana Ryszarda Zagłoby. I tylko tyle.

Prawdopodobnie sekretarka była gotowa do ataku na mnie, ale otworzyły się drzwi, już nieszklane. Najpewniej do gabinetu kogoś ważnego. Wyszedł mężczyzna, którego spotkałam w windzie. Spojrzał na mnie i życzliwie się uśmiechnął. Kobieta zza biurka nie wiedziała, jak wytłumaczyć moją obecność, więc nawet tego nie próbowała. Przyszłam jej z pomocą, a raczej starałam się ratować siebie.

– Mam kopertę dla pana Ryszarda Zagłoby, czy mogłabym mu ją wręczyć? – Miałam nadzieję, że powiedziałam to pewnym głosem.

– Zagłoba to ja – odezwał się mężczyzna. – Zapraszam do gabinetu. Tam wszystko sobie wyjaśnimy.

Pozwolił mi wejść pierwszej, ale zatrzymałam się zaraz za drzwiami. Wydawało mi się, że biurko z fotelami i stół z krzesłami stoją za daleko, aby do nich iść tylko po to, by oddać kopertę.

Gospodarz ujął mnie pod rękę i wskazał fotel przy biurku. Sam usiadł naprzeciwko na swoim zwykłym miejscu. Patrząc na mnie czekał, co powiem. Przełknęłam ślinę i zaczęłam recytować wyuczoną kwestię, ale nie szło mi łatwo.

– Nazywam się Julia Kaczorowska – wiedziałam, że od tego powinnam zacząć. – Moja mama, Aurelia Kaczorowska, prosiła, abym od niej przekazała panu tę kopertę. Osobiście. Dlatego jestem. – Chyba na tym powinnam zakończyć, ale przecież nic jeszcze nie powiedziałam. – To znaczy, moja mama nie żyje. A kopertę zostawiła u notariusza. – Byłam przekonana, że idę w dobrym kierunku. – I dlatego przyjechałam z Konina do Poznania. Pociągiem, chociaż kiedyś z wycieczką szkolną byłam tutaj autobusem.

Po chwili zdałam sobie sprawę, że z tego mojego tłumaczenia niewiele wynika, nawet sama miałam kłopot, aby wszystko zrozumieć. Chciałam więc zacząć od początku. Jednak obserwujący mnie z uwagą mężczyzna przerwał mi:

– Jak nazywała się pani mama?

– Aurelia Kaczorowska.

Zastanowił się. Popatrzył przed siebie, potem w sufit.

– Nie pamiętam, żebym znał taką osobę. Ale pamięć ludzka bywa zawodna – dodał, aby nie sprawiać mi przykrości. – Z czym pani przyjechała?

– Mama przed śmiercią, a umarła pięć lat temu, zostawiła u notariusza zamkniętą kopertę, którą trzymam teraz w rękach. Nakazała mu, że gdy skończę osiemnaście lat, a stało się to kilka dni temu, ma mi ją oddać, a ja mam ją osobiście przekazać panu.

– Dlaczego mnie?

– Może odpowiedź znajduje się w kopercie? Nie znam jej zawartości. Kiedy mama ją przygotowywała, nie miałam jeszcze trzynastu lat. Może uważała, że tego, co się w niej znajduje, nie będę w stanie zrozumieć? – Tak sobie teraz kalkulowałam jako osiemnastolatka. – Prawdopodobnie z zawartości koperty dowie się pan, dlaczego został adresatem. A ja od pana – zakończyłam trochę mętny wywód.

Ryszard Zagłoba wyciągnął rękę po kopertę. Podałam mu. Położył ją na biurku przed sobą.

– Proszę mnie teraz na trochę zostawić samego. Muszę pomyśleć, zajrzeć do koperty, skoro pani z nią do mnie dotarła. W sekretariacie dadzą pani coś do picia. Może jest pani głodna?

Pokręciłam głową, że nie i wstałam z fotela. Zagłoba nacisnął guzik w telefonie stacjonarnym. Weszła sekretarka, którą poprosił, aby się mną zajęła. Nie chciałam na nią spojrzeć po tym, jak ją w myślach obgadałam. Usiadłam w kącie na krześle, ale z widokiem z okna na Poznań.

***

Sekretarka w hełmie na głowie nie odezwała się do mnie. Poczułam, że zaschło mi w gardle. Poprosiłam o wodę. Wskazała ręką stolik. Stała tam karafka i cztery szklanki. Gdy odwróciłam się do sekretarki tyłem, na plecach czułam jej palący wzrok. Aż zrobiło mi się gorąco. Nalałam sobie do pełna.

Szeroką ulicą jeździły tramwaje. Chodzili ludzie jak z bajki. Kolorowo ubrani, także mężczyźni. Kobiety w powiewnych sukienkach, młodzi chłopcy w T-shirtach, które uprały i uprasowały im mamy.

Uruchomiono ogródki przy restauracjach. Tam życie zatrzymywało się na chwilę. Dobrze było patrzeć na to wszystko z góry i się uśmiechać: stojąc na ulicy, nie byłabym taka odważna. Przez moment zapomniałam o obserwującej mnie sekretarce. A niech sobie myśli, co chce. Że przyszła tutaj zakonnica. Tak przezywają mnie w szkole. Ci, którzy mnie nie lubią. Wydaje im się, że są ode mnie lepsi, mają rodziny, więcej pieniędzy.

Dzisiaj zaczął mi się chwiać w posadach mój poukładany świat. Nie miałam jednak czasu, aby dłużej o tym pomyśleć. Gdyby nie pan Kwasek, ciotka Zenobia samej by mnie do Poznania nie puściła. Przekonał ją, że jestem już dorosła i muszę zacząć sama o sobie decydować. Czego także oczekiwała od niej moja mama.

***

Z gabinetu wyszedł pan Zagłoba. Jakiś taki bardzo poważny. Jakby ta jego czterdziestka usiadła mu na barkach. Albo był inny powód? Może ja przywiozłam w tym liście od mamy? Gdybyśmy się lepiej znali, zapytałabym.

– Julio – zaczął. – Przepraszam, pani Julio. Odwieziemy panią do domu w Koninie, a ja niedługo zadzwonię. Da mi pani swój numer telefonu?

– Tak, chociaż ciocia nie pozwala mi nikomu podawać, szczególnie mężczyznom – odpowiedziałam zakłopotana. – Poza tym sprawdza moje połączenia i czyta SMS-y.

Chyba dla pana Zagłoby wyglądałam jak dziewczynka z bajki, która – aby w życiu było jej lepiej – musi spotkać księcia.

– Poradzę sobie. – Podsunął mi kartkę i długopis. Do zobaczenia niebawem. – Uśmiechnął się, ale jakoś tak smutno.

***

Pani sekretarka, cały czas bez słowa, nacisnęła jakiś guzik w telefonie i w drzwiach pojawił się mężczyzna, w podobnym wieku co pan Zagłoba. Dobrze ubrany, miał na sobie garnitur, białą koszulę i krawat w jakieś wzory. Dokładnie się nie przyjrzałam.

– Jestem, pani Leokadio – zakomunikował.

– Szef poprosił, aby odwiózł pan tę osobę do Konina. Adres chyba zna? – Po raz pierwszy usłyszałam chrypliwy głos sekretarki.

Nie tylko ciotka ma takie staroświeckie imię, pomyślałam sobie. Chociaż Leokadia od Zenobii była zdecydowanie młodsza.

Kiedy szliśmy do windy, kierowca się przedstawił:

– Mam na imię Roch.

– Jak ładnie – powiedziałam. I pomyślałam, że jego rodzice musieli lubić Sienkiewicza.

W garażu stały same wielkie samochody.

Zbliżyliśmy się do największego. Takiego z kółeczkami z przodu.

Zapytałam pana Rocha, czy mogę usiąść obok niego? Uśmiechnął się i otworzył mi drzwi. Fotel zaczął się wyginać, jakby chciał mnie wymasować.

– Proszę się nie denerwować, zapamiętuje pani sylwetkę. Następnym razem zrobi to już szybciej – uspokajał mnie pan Roch.

Chciałam powiedzieć, że następnego razu nie będzie, ale co miałam tłumaczyć.

Pan Roch był poważny, jakby jechał z szefem, księciem albo zakonnicą. I wykrakałam.

– Przepraszam za śmiałość. W jak sposób mam się do pani zwracać? Czy jest pani zakonnicą, a może w nowicjacie? – zapytał od razu, jak wyjeżdżaliśmy z garażu na ulicę Święty Marcin.

Wiedziałam, że powinnam się uśmiechnąć, ale do śmiechu mi nie było.

– Mam na imię Julka. Zakonnicą nie jestem. Moja ciotka chciała iść do zakonu, ale się nieszczęśliwie zakochała. To ona mnie tak ubiera – odpowiedziałam bardzo poważnie.

– Przepraszam – odparł kierowca, ale widziałam, jak ciężko powstrzymać mu się od śmiechu.

– Od tygodnia jestem już dorosła i teraz się zmienię – dopowiedziałam buńczucznie.

– Czyli jedziemy do Konina? – Roch chciał zmienić temat.

– Tam mieszkam – przytaknęłam.

– Za niecałą godzinę powinniśmy być na miejscu. Pojedziemy autostradą. – Kierowca zaplanował podróż.

Zaczęłam się rozglądać dookoła. Podziwiałam szerokie ulice, mosty.

Nie umknęło to uwadze Rocha.

– W Poznaniu to już pani była?

– Proszę mówić do mnie Julka – poprawiłam go. – Byłam, ale ciotka zakonnica nie pozwala mi na zbyt wiele. – Roześmiałam się niby niefrasobliwie.

– To jakie szaleństwo chcesz zrealizować po drodze? – kusił kierowca. – Mówię oczywiście o jedzeniu. McDonald’s wystarczy?

– Jeśli nie powie pan potem wszystkiego ciotce, to tak.

– Zaraz się zatrzymamy. Ja oczywiście zapraszam – ucieszył się Roch.

– Długo pan zna Ryszarda Zagłobę? – nieśmiało zapytałam.

Roch spojrzał na mnie podejrzliwie. Zaczęłam żałować swojego pytania.

– Nie o to mi szło, ale dzisiaj wszystko jest dla mnie nowe. Najpierw byłam na ulicy Sołackiej, ale stamtąd mnie odprawiono. Tutaj pana Zagłobę chyba wprawiłam w zakłopotanie. A wcale tego nie chciałam. Wykonałam tylko polecenie mojej zmarłej mamy.

Pan Roch, wydawało mi się skory do rozmowy, teraz zamilkł. Opowiedziałam mu krótką historię mojego życia. Że mama zmarła, ale zanim zmarła, u notariusza zdeponowała list, który zaadresowany był do pana Ryszarda Zagłoby i ja miałam go przekazać, gdy skończę osiemnaście lat, a stało się to przed tygodniem. Mówiąc tak długie zdanie, aż straciłam oddech.

Teraz Roch spojrzał na mnie życzliwie, lecz nadal milczał. Dodałam więc, że co było w kopercie, nie wiem i miałam nadzieję, że powie mi to pan Ryszard Zagłoba, a on zapowiedział, że do mnie zadzwoni. Tak jak mówi się do ludzi, których nie chce się więcej widzieć.

Musiałam wyglądać na nadąsaną. Roch zareagował:

– Pan Zagłoba taki nie jest, choć jego żona… – urwał w pół zdania.

Na szczęście dla nas pojawił się McDonald’s. Mój dobrodziej zaparkował przy samym wejściu. Widać było, że na niezdrowe jedzenie ma nie mniejszą ochotę niż ja.

***

W Koninie byliśmy o szesnastej. O tej porze niekiedy wracałam ze szkoły. Nie spieszyłam się. Przecież w domu nic ciekawego mnie nie czekało. Tym bardziej że kiedy przekraczałam próg, trudno mi było zrobić krok w przeciwną stronę. Przez ciotkę. Na wyjście z domu po południu musiałam mieć specjalną przepustkę. Zenobia nigdy nie zapominała czegoś kupić, abym miała szansę ją wyręczyć. Gdybym jednak coś wymyśliła, tak dla siebie, moje oczekiwania zbywała stwierdzeniem, że przecież nie jest mi to potrzebne i na takie bzdury szkoda tracić pieniądze. A one cały czas były obecne w naszych rozmowach, a raczej ich brak.

Ciotka kiedyś pracowała, ale emeryturę miała niewielką. Zatrudniał ją właściciel salonu samochodowego. Jako opiekunkę do swoich dzieci, musiał ich chyba nie lubić. Formalnie zapisano, że była sprzątaczką.

Zenobia dobrze gotowała, jednak posiłki dzieliła na małe porcje. Często więc byłam głodna. Koleżanki w szkole, które chciały schudnąć, dzieliły się ze mną śniadaniami. Gdy w domu pytała, czy jestem głodna i nieopatrznie odpowiedziałam, że zjem później, nigdy później nic już nie dostałam. Może ciotka się obrażała albo nie chciała mnie tuczyć?

Sama była chuda, wręcz wyschnięta. Razem zasiadałyśmy tylko do obiadu, który poprzedzony był modlitwą. Na śniadanie i kolację jedynie ja dostawałam kanapki. Chciałam zapytać panią dyrektor w szkole, czy mogłabym korzystać z darmowych obiadów, ale gdy o tym wspomniałam ciotce, usłyszałam, że mogę się wyprowadzić i iść na żebry. W domu przecież nikomu nic nie brakuje.

Kiedy jednak otwierałam lodówkę, zawsze słyszałam ostrzeżenie, że jeszcze nie czas na kolację. Organizm pamięta pory, w których zasilany jest pożywieniem i nie może wariować. Tak edukowała mnie Zenobia.

Słodycze są mi prawie obce. Nawet nie wiem, czy je lubię. Niekiedy jednak na tort gotowa byłam się rzucić jak wampir na swoją ofiarę. Najczęściej dostawałam wydzielone krówki, a w niedzielę po dwa ptasie mleczka. Nie jadłam ich z przyjemnością, bo przy okazji otrzymywałam reprymendę, że słodkościami nie można się obżerać. I potem należy się wyspowiadać, bo to przecież grzech.

Nawet kiedyś tak zrobiłam, aż ksiądz się roześmiał. Później przeprosił, a na pokutę kazał głośniej śpiewać w kościele. Przypomniał też, że święty papież Polak jadał kremówki. Kiedy powiedziałam o tym ciotce, następnego dnia przyniosła mi taką i nawet uśmiechała się, gdy ją pałaszowałam.

Czy czuję się jak w więzieniu? Nie, ale nie wiem, jak jest w więzieniu…

Zatrzymaliśmy się przed moim blokiem na piątym osiedlu. Może powinnam zaprosić pana Rocha na herbatę, lecz wcześniej musiałabym na pewno zapytać o to ciotkę, więc tego nie zrobiłam. Wysiadł i otworzył mi drzwi, obchodząc z tyłu samochód. Zachował się jak wobec jakiejś damy, w starych filmach to pokazywali. Nie że na to czekałam, ale nie wiedziałam, jak mam otworzyć drzwi. Nie dostrzegłam klamki. Samochodami nie jeżdżę. W autobusach są guziki, zielone. Tu zresztą też był, ale jak każdy dzisiejszego dnia, złoty.

***

Powoli, jakby na filmie spowolnili to ujęcie, wysiadałam z samochodu. Trochę liczyłam, że zobaczą mnie sąsiadki. Brakowało tylko czerwonego dywanu. Niedaleko przechodziły dwie z naszej klatki, panie Korycka i Dunaj, ale chyba uznały, że to nie mogę być ja. Chociaż kiwnęłam im głową na powitanie.

– Do widzenia, Julio. – Pan Roch podał mi rękę. – Gdybyś potrzebowała pomocy, dzwoń do mnie. Nazywam się Roch Kowalski – przedstawił się teraz pełnym imieniem i nazwiskiem. Uśmiechnęłam się. Z tym Sienkiewiczem to miałam rację. Ale nie tylko dlatego było mi wesoło. O panu Zagłobie nie mogłam jeszcze nic powiedzieć, ale pan Kowalski okazał się bardzo miłym człowiekiem.

Wsunął mi w rękę swoją wizytówkę. Było na niej napisane: Roch Kowalski, członek zarządu Banku BTM i numer telefonu komórkowego.

– Zawsze odbieram albo oddzwaniam – mówiąc te słowa, uśmiechnął się. Aż mi się głupio zrobiło, że dopiero teraz postanowiłam lepiej mu się przyjrzeć. Kierowcą, myślałam, że ma takie stanowisko, mniej byłam zainteresowana? Co ze mnie za idiotka. A myślałam, że już jestem dorosła.

Nie szata zdobi człowieka, choć w przypadku pana Rocha stanowiła dopełnienie. Był to wysoki, przystojny mężczyzna, blondyn, z krótko przystrzyżonym włosami, w granatowym garniturze, świetnie wyprasowanym, a może nie miał prawa się pognieść? Czarne buty niemiłosiernie lśniły. Swoich, także czarnych, nie byłabym w stanie tak wyczyścić. Wpatrywałam się też teraz w krawat. Na dole miał jakąś literkę, ale nie zdołałam jej odcyfrować.

Czy tak dokładnie jak ja pana Rocha, on też mnie obejrzał? Nie było co oglądać. Mina mi trochę zrzedła. Musiał to zauważyć. Poklepał mnie po ramieniu i powiedział:

– Do zobaczenia. Na pewno do zobaczenia.

Powoli wsiadł do samochodu i odjechał. Musiałam wracać do swojego codziennego życia. Zauważyłam, że ciotka obserwuje mnie przez okno. Wiedziałam, że wszystko, w szczegółach, będę musiała jej opowiedzieć. Ale wizytówki postanowiłam nie pokazywać. Chyba, że ją też widziała? Bajka się skończyła…

Koperta od życia

Ryszard Zagłoba długo nie wychodził z gabinetu. Aż sekretarka się zaniepokoiła, czy wszystko z nim w porządku. Zapukała. Nie odpowiedział. Zajrzała więc.

Siedział przy biurku. Przed nim leżała rozerwana duża koperta, którą przyniosła Julia Kaczorowska. Wyglądało, że na wierzchu znajduje się odręcznie napisany list, a pod nim są jakieś dokumenty. Jednak sekretarce nie wypadało dokładnie przyglądać się korespondencji, choć znała się z prezesem od lat.

Szef wydawał się nieobecny. Nawet, gdy stanęła bezpośrednio przed nim, nie zareagował. Tak się jeszcze nigdy nie zachowywał. Nie chciała chrząkać, pukać w biurko, jednak wiedziała, że w takim stanie nie może go zostawić samego.

Ocknął się. Jakby wrócił z bardzo dalekiej podróży. Spróbował uśmiechnąć się do Leokadii, ale zupełnie mu to nie wyszło.

– Zrobić panu coś do picia? – zaproponowała.

– Co? A tak. Do picia? – znajdował rzeczywistość bardzo powoli.

– Może kawę? Albo melisę? – odważyła się zaoferować, niekiedy o nią prosił.

– Chyba napiłbym się czegoś mocniejszego – powiedział nieśmiało. – Ale poczekam na Rocha. Powinien niedługo wrócić.

– Skoro umówił się z panem, na pewno przyjedzie – uspokajała Leokadia.

– Sympatyczna dziewczyna z tej Julii. – Zagłoba spojrzał na sekretarkę.

– Skoro pan tak mówi – odpowiedziała chłodno.

Zamierzała wyjść z gabinetu, ale zatrzymał ją i poprosił o czarną herbatę z cytryną.

Zapytał:

– Moja żona nie dzwoniła?

– Nie – odparła Leokadia i wiedziała, że tą informacją ucieszy prezesa.

– Powiedz jej, że zostanę dłużej w pracy, ale mnie nie łącz. Chyba że zadzwoni córka, chociaż ona woli komórkę.

Zagłoba chwycił dokumenty i zaczął je przeglądać. Prawdopodobnie po raz kolejny, nie wiadomo już który.

***

Roch Kowalski wszedł do gabinetu Ryszarda Zagłoby.

– Odwiozłem Julię do domu w Koninie, jak mnie prosiłeś. Przemiła dziewczyna. Powiesz mi coś o niej?

– W takim razie siadaj i słuchaj. Nie będzie to łatwa opowieść.

Kowalski usiadł po drugiej stronie biurka.

Zagłoba wziął do ręki dokumenty z koperty, chociaż można było się domyślać, że zna je już na pamięć.

– Aurelia Kaczorowska, mama Julii, którą poznałeś, napisała do mnie list. Wyjawia w nim, że jestem ojcem Julii. – Wydawało się, że Zagłoba straci oddech. Tak ścisnęły go emocje. – Przeczytaj sam – wydusił resztką sił.

Podał mu papier, ozdobiony niewielkimi serduszkami, starannie zapisany okrągłymi literami.

Kowalski ujął list, ale nie spieszył się, jakby dał Zagłobie czas na zastanowienie, czy na pewno ma to zrobić.

Ponieważ Zagłoba nie zmienił propozycji, zaczął czytać:

Drogi Ryszardzie,

zacznę od tego, że o tym, co piszę w liście, nigdy nie miałeś się dowiedzieć.

Chciałam być szczęśliwa, ale do szczęścia brakowało mi drugiej osoby. Nie wystarczy być rozsądną i mądrą, aby mieć udane życie. Mam rodziców, którzy mnie kochają, jednak to dla mnie za mało.

Prawdopodobnie nie pamiętasz, ale los nie był dla mnie łaskawy. Choroba w dzieciństwie spowodowała, że kręgosłup mam jak krzywe drzewo, a na plecach narośl. Wypowiadanych na ulicy uwag: o, garbuska!, staram się nie słyszeć. Uśmiecham się do wszystkich.

Na studiach bardzo mi się spodobałeś. Ty chciałeś być ekonomistą, ja bibliotekarką. Widywałam Cię w akademiku na Dożynkowej, gdzie mieszkałam. Nie zwracałeś na mnie uwagi. Nie mogę mieć o to do Ciebie pretensji. Ty ładny, przystojny, a ja taka gorsza. Jednak wodziłam za Tobą wzrokiem.

Spotkaliśmy się na kilku imprezach w akademiku i pamiętasz, że nikt za kołnierz wtedy nie wylewał. Udało mi się kilka razy z Tobą porozmawiać. Byłeś moim wymarzonym chłopakiem. I niekiedy w tych marzeniach odlatywałam wysoko w chmury, aby zaraz wrócić na ziemię, gdy inne dziewczyny zbliżały się do Ciebie, jakby w ogóle mnie nie zauważały.

Pragnęłam bliskiej osoby, takiej tylko mojej, którą będę kochała nad życie i wszystko zrobię, żeby ona mnie też kochała. Wymyśliłam sobie córkę. Że chcę ją mieć. Marzyłam, żebyś Ty był jej ojcem. I tak się stało po jednej z hulanek. Te zgrabniejsze dziewczyny upiły się, a ja nie. Ty wtedy też już byłeś wesoły, chociaż pamiętam, że z alkoholem nie przesadzałeś. Poszedłeś ze mną do mojego pokoju.

Żebyś nie miał wyrzutów sumienia, powiem szczerze: prawie Cię tam zaciągnęłam. Opowiadając po drodze o nieszczęśliwej miłości Julii i Romea. Było bardzo przyjemnie, a ty okazałeś się wspaniałym kochankiem, czułym mężczyzną. Dla mnie to był pierwszy raz, którego nigdy nie zapomniałam.

Zaszłam w ciążę, ale nikomu nigdy nie powiedziałam z kim. Po jakimś czasie dowiedziałam się, że to będzie córeczka. Ja ją sobie wymyśliłam i wiedziałam, że dam jej na imię Julia. Ciebie trochę unikałam, ale też o mnie nie pytałeś. Wróciłam do swej nijakości, ale szczęśliwa.

Po studiach zamieszkałam z rodzicami w Koninie. Cieszyłam się swoją Julką i tym, jak dorasta. Że włosy ma jasne po mnie, ale ładne rysy twarzy po Tobie. No i ma Twój wzrost, jest wysoka, a nie taka jak ja.

Byłam Ci wdzięczna, że dałeś mi szczęście.

Kowalski zerknął na Zagłobę, a on cały czas się w niego wpatrywał. Oczekiwał reakcji. Kowalski wrócił więc do lektury:

Życie mi jednak znów przypomniało, że ciągle muszę nosić krzyż. W organizmie pojawił się rak. Zaklinałam rodziców, aby Julii nic o tym nie mówili, a ja robiłam dobrą minę do złej gry tego potwora.

Kiedy piszę ten list, wiem, że pozostało mi niewiele życia. Już nie mam czasu, żeby Julii wszystko wytłumaczyć, aby dobrze to zrozumiała. Gdy umrę, będzie miała trzynaście lat. Nie chcę jednak dla niej od Ciebie litości. Postanowiłam, że ten list dotrze do Twoich rąk dopiero, gdy stanie się pełnoletnia. I jeśli od Ciebie o wszystkim się dowie, to jako dorosła osoba zrobi, co zechce.

Pojawiłeś się w moim życiu na chwilę, dałeś mi radość, a teraz chciałam, żebyś poznał to moje, ale także Twoje szczęście: Julię.

Kiedy będziesz czytał ten list, mnie już nie będzie wśród żywych. Żegnaj, kochany Ryszardzie. Dziękuję za Julię i przepraszam za siebie.

Aurelia

Dołączam wyniki badań DNA, abyś nie myślał, że jestem szalona i żebyś nie musiał nimi męczyć Julki.

Potrzebne próbki zebrałam bez twojej wiedzy, przepraszam.

Ryszard i Roch mieli łzy w oczach…

***

Ciotka zakonnica, tak sobie żartuję, cha, cha, cha, ale bardzo ją kocham, czekała na mnie w drzwiach.

Gdyby nie ona, trafiłabym do jakiegoś sierocińca, pamięć o mamie by we mnie gasła. A tak przynajmniej myśli nikt mi nie krępował. Tak mi się wydaje. Mogę sobie w nich fruwać. O tym opowiem później, bo ciotka Zenobia niecierpliwiła się i oczekiwała relacji z mojego pobytu w Poznaniu.

Myślałam, że zaproponuje chociaż herbatę, a ona posadziła mnie w kuchni, usiadła na wprost i patrzyła we mnie, jakby chciała wzrokiem uruchomić jakieś pokrętło. Jednak nie ponaglała.

– Trafiłam. Znalazłam adres, dom, a potem biuro – zaczęłam. Ciotka spojrzała na mnie podejrzliwie, sądząc może, że chcę ją oszukać.

– Biuro, dom? – Aż kipiało w niej. – O co w tym wszystkim idzie?

Postanowiłam więc zacząć od początku, czyli tak: w imię ojca i syna.

Podróży do Poznania pociągiem nie opowiadałam. Była nudna. Nikt się do mnie nie przysiadł, omijali mnie jak to zakonnicę. Tak na pewno wyglądałam w czarnej sukience. Co prawda starsza pani zaczęła się do mnie uśmiechać, ale zrobiłam nieprzyjemną minę, aby dała mi spokój.

Opowieść rozpoczęłam od tego, że stanęłam przed bramą willi, wręcz pałacu na Sołaczu. Wcześniej nawet sobie nie wyobrażałam takiego wielkiego domu. Zenobia przyjęła tę informację, ale z niecierpliwością czekała, co będzie dalej.

Nie mogłam jej okłamać, opowiedziałam więc o kobiecie, która wyszła teatralnym krokiem i uznała mnie za żebraczkę. Kiedy zaprzeczyłam, powiedziała, że pan Zagłoba, którego nazwisko znajdowało się na kopercie od mamy, jest w biurze.

Ale i tam mnie nie wpuszczą.

Na szczęście i ten adres miałam od pana notariusza Kwaska. Dotarłam do banku, bo to biuro to był bank. Nie wpuściliby mnie – opowiadałam ciotce – pomogła mi taka ruda dziewczyna. I przypadek. Pana Zagłobę spotkałam w windzie.

Ciotkę szczegóły bardzo interesowały, jednak od razu chciałaby znać finał. Aż zaciskała palce. Domyślałam się, że nie zaspokoję jej ciekawości, przecież niewiele potem się stało.

– Pan Zagłoba okazał się bardzo miły. Wziął kopertę, ale przy mnie jej nie otworzył, więc co w niej było, nie wiem – powiedziałam to ciotce, a ona pokręciła głową, jakby mi nie uwierzyła.

– Naprawdę nie wiesz, co było w kopercie? – zapytała jak na przesłuchaniu albo podczas spowiedzi. Zresztą dla Zenobii Mądrej to oznaczało właściwie to samo.

Gotowa byłam uderzyć się w pierś, jednak okazało się, że nie ma takiej potrzeby.

– Mów, dziecko, dalej.

Powiedziałam więc, że pan Kowalski, Roch Kowalski odwiózł mnie limuzyną do Konina.

– A ten Zagłoba? – krzyknęła ciotka.

– Powiedział, że do mnie zadzwoni – wyjawiłam bez zwłoki całą prawdę.

Zenobia próbowała chyba zbierać myśli, układać je, ale niewiele z tego porządkowania wynikało.

Sama też to rozumiałam, przecież po mamie jestem mądrą dziewczyną.

Ciotka zakonnica, chcąc zyskać na czasie, a jednocześnie nie wypuścić mnie ze swoich szponów, zaproponowała nie tylko herbatę, ale i obiad. Na herbatę miałam ochotę, jeść mi się nie chciało. Wytłumaczyłam się emocjami i ściśniętym żołądkiem. Zenobia zaakceptowała te argumenty. Jednak świdrowała mnie wzrokiem, chcąc dowiedzieć się czegoś więcej. A ja nie miałam jej co powiedzieć.

Zaczęłam o panu Kowalskim, że bardzo miły i sympatyczny.

– Dlaczego on cię odwiózł? – zapytała znienacka ciotka.