49,99 zł
Małżeństwo. Krucha więź. W poszukiwaniu trwałości i partnerstwa, Augustus Y. Napier
Tłumaczenie: Małgorzata Cierpisz
Kultowa książka, która pomoże ci przetrwać każdy kryzys w związku
Problemy z rodzicami, nieprzepracowane traumy z dzieciństwa, lęk przed odrzuceniem i samotnością. To wszystko to bagaż, który wnosimy do związku z nadzieją, że małżeństwo odmieni nasze życie i magicznie przekształci rzeczywistość. Często zapominamy o tym, że druga osoba także ma swoje oczekiwania i potrzeby oraz przeszłość, z którą musi się zmierzyć w nowej relacji.
Bycie z kimś „dopóki śmierć nas nie rozłączy” jest wielkim wyzwaniem i niezwykle trudnym przedsięwzięciem. Co zrobić, aby małżeństwo było trwałe? Jak sprawić, by związek był naprawdę partnerski? Uznany i ceniony terapeuta Augustus Y. Napier na przykładzie historii własnego małżeństwa oraz przypadków swoich pacjentów, w profesjonalny i przystępny sposób analizuje poszczególne etapy związku.
Dzięki tej książce dowiesz się, jak żyć długo i szczęśliwie w małżeństwie!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 604
Data ważności licencji: 2/14/2029
Tytuł oryginału
The Fragile Bond: In Search of an Equal, Intimate and Enduring Marriage
Copyright © by Augustus Y. Napier 1988. Published by arrangement with HarperCollins Publishers Inc. All rights reserved.
Copyright © for the translation by Małgorzata Cierpisz
Projekt okładki
Magda Kuc
Grafika na okładce
© Татьяна Горохова | AdobeStock
Redaktor nabywający
Artur Wiśniewski
Redaktorka prowadząca
Aleksandra Grząba
Adiustacja
Anna Rudnicka
Korekta
Joanna Hołdys
Barbara Gąsiorowska
Anna Skóra
Projekt typograficzny i łamanie
Maria Król
Opieka promocyjna
Julia Adamek
ISBN 978-83-8367-625-8
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie II, Kraków 2025
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk
Margaret, bez której nie wyobrażam sobie siebie
I moim dzieciom, Sarah, Markowi i Julii, dzięki którym jestem sobą
Jako początkujący terapeuta rodzinny byłem zaintrygowany siłą pogmatwanych relacji między poszczególnymi członkami rodziny. Pewien nastolatek, mimo moich wysiłków, uparcie robił wszystko, aby go aresztowano. Chciał w ten sposób odwrócić uwagę rodziców od dzielących ich konfliktów. Mężczyzna, który nienawidził przemocy u ojca, znęcał się nad swoimi dziećmi. Kobieta, która wyszła za mąż mimo protestów matki, robiła wszystko, żeby doprowadzić do rozpadu małżeństwa i spełnić mroczne przepowiednie. Sfrustrowany zacząłem rozmawiać ze swoim mentorem dr. Carlem Whitakerem o lojalności członków rodzin wobec siebie i wobec swojego cierpienia. Carl uśmiechnął się ze zrozumieniem i wręczył mi egzemplarz Invisible Loyalties (Niewidzialne więzy lojalności), niedawno opublikowanej książki Ivana Boszormenyi-Nagya oraz Geraldine Spark. Gdy zacząłem rozszyfrowywać pierwsze trudne rozdziały napisane przez dr. Boszormenyi-Nagya, nagle się ożywiłem. Jego koncepcje były nie tylko sensowne – w ich świetle ludzkie zachowania wydawały się mniej autodestrukcyjne.
Ta książka zupełnie odmieniła mój sposób myślenia o rodzinach i przyczynowości ludzkich działań. Podobny wpływ wywarła zresztą na wielu innych terapeutów rodzinnych mojego pokolenia. Twierdzenie, że wszystkimi steruje silna lojalność wobec ukochanych osób, wydaje się przekonujące, ale dzięki pracy Boszormenyi-Nagya zacząłem rozumieć dążenie do rozwiązania skomplikowanej kwestii „sprawiedliwości w relacjach międzyludzkich”. Analizując przypadek za przypadkiem, przekonujemy się, że ekscesy danego pokolenia są często nieświadomymi próbami „wyrównania rachunków” za krzywdy poprzedniej generacji. Gdy usiłujemy poradzić sobie z cierpieniem i frustracją z przeszłości, komplikujemy teraźniejszość.
Boszormenyi-Nagy pisze o naszych długach względem przodków. Odwołuję się tutaj do jego pomysłów, ale zawdzięczam mu znacznie więcej, niż mogą wyrazić wszelkie cytaty. Jego zainteresowanie sprawiedliwością w związkach wykracza poza rozważania natury klinicznej. Jestem mu wdzięczny za złożony, głęboko ludzki ogląd naszych życiowych zmagań, który wyłania się ze wszystkich jego tekstów.
Moje doświadczenia w pracy z rodzinami zostały w znacznym stopniu wzbogacone przez Ala Pesso. Jego koncepcję znaczenia zdarzeń z przeszłości uznałem za niezwykle ekscytującą. Znalazłem w niej odkrywczą metaforę, która pomogła mi spojrzeć na wiele problemów w związkach poza kontekstem terapeutycznym.
Wraz z moją żoną Margaret jesteśmy ogromnie wdzięczni dr Jackie Damgaard, która była naszą terapeutką w krytycznym momencie życia rodziny. Jej troska, wola konfrontacji i wnikliwe uwagi okazały się wprost nieocenione. Dała nam znacznie więcej, niż oczekiwaliśmy.
Jednak wyrazy najgłębszej wdzięczności za powstanie tej książki należą się Margaret. Nie tylko wyraziła zgodę na ujawnienie wielu faktów z naszego wspólnego życia, lecz również bardzo pomogła mi w procesie pisania. Czytała i opracowywała wszystkie wersje tekstu. Gdy traciłem wiarę w całe przedsięwzięcie, bez wahania dodawała mi otuchy. Jej wsparcie okazało się niezbędne. Margaret jest obecna w każdym zdaniu tej książki. Autorem tekstu jestem ja, ale ona – integralną częścią zawartej tu treści oraz mojego życia.
Margaret czasami namawiała mnie do odpoczynku od pracy, abym mógł uczestniczyć fizycznie i psychicznie w życiu rodziny – miewałem odmienny stosunek do sprawy, ale teraz to doceniam. W trakcie lektury czytelnik przekona się, że konflikty i zmagania z moim pracoholizmem stanowiły jedną z centralnych osi naszego związku. Jestem niezmiernie wdzięczny żonie, że spierała się ze mną i zachęcała do czerpania przyjemności z bieżących doświadczeń. Dzięki niej udało mi się w znacznej mierze rozwiązać problem konfliktu lojalności wobec rodziny, z której pochodzę, i rodziny, którą założyłem. Wybrałem teraźniejszość.
Moja ukochana ciotka Alice jest jedynym żyjącym członkiem rodziny mojego ojca. Nie tylko pomogła mi w zrozumieniu najistotniejszych aspektów ich rodzinnej historii, lecz również zachęcała do ich opisania. Dziękuję jej za wsparcie i zgodę, a przede wszystkim za wieloletnią troskę i zainteresowanie moim życiem.
Wyrazy wdzięczności należą się również redaktorce Carol Cohen za cierpliwość, wsparcie i niezwykły takt, z którym nadzorowała kolejne etapy procesu powstawania tej książki. Dźwięk jej głosu w słuchawce telefonicznej pokrzepiał mnie i dodawał wiary w sens pracy nad tekstem.
Kilku kolegów po fachu przeczytało maszynopis przed publikacją. Chciałbym przede wszystkim podziękować Carlowi Johnsonowi za szczegółowe i niezmiernie przydatne uwagi. Moja córka Sarah na jakiś czas zrezygnowała z redagowania gazety uniwersyteckiej i pomogła mi w opracowaniu kilku rozdziałów. Dziękuję jej za niezwykle wnikliwe komentarze i sugestie.
Nasza asystentka Paula Bokros zajmowała się technicznymi aspektami edycji tekstu. Jej biegłość w pracy, dobry humor i dbałość o nasz czas od dawna ułatwiają i uprzyjemniają nam życie. Paula była jednym z pierwszych czytelników maszynopisu i jej reakcje okazały się wyjątkowo istotne.
Na końcu chciałbym podkreślić, że mam ogromny dług wdzięczności wobec naszych pacjentów, których historie znajdują się na kartach tej książki. Niektóre szczegóły zostały zmienione, aby chronić ich tożsamość, a w kilku wypadkach dwie podobne sytuacje zostały połączone w jedną, niemniej starałem się oddać prawdziwą dynamikę, sposób mówienia i charakter rzeczywistych rodzin. Mam nadzieję, że w swoich opowieściach okazałem im należny szacunek i troskę. Wraz z Margaret wiele się od tych ludzi nauczyliśmy i z czasem głęboko ich pokochaliśmy.
Atlanta, Georgia
czerwiec 1988
Ładny dom z brązowym gontem i zielonymi okiennicami został wypielęgnowany z miłością przez małżeństwo, które wychowało w nim trójkę dzieci. Podobnie jak w wypadku innych domów, jego uroda jest zwodnicza, bo w środku często rozgrywają się sprawy trudne i bolesne. Jednak te zmagania są pod wieloma względami wyjątkowe. Nad zmianą swojego życia pracuje tu intensywnie nie jedna, lecz wiele rodzin. Ściany domu przenika głęboka wiara w przyszłość rodzin i małżeństw, spaja je zaangażowanie. Filarami tego budynku są nadzieja, szczerość, troska i praca.
Wyremontowany budynek nazywamy Warsztatem Rodzinnym (The Family Workshop). Mieści w sobie gabinety szóstki terapeutów małżeńskich i rodzinnych z Atlanty. Carl Johnson i Jeanne Montgomery od lat się przyjaźnią i współpracują ze sobą. Oboje są weteranami z ośrodka terapii w jednej z biedniejszych dzielnic Atlanty; specjalizują się w problemach rodzin z trudnymi nastolatkami. Gail Hagler, matka czwórki dorosłych dzieci, interesuje się rodzinami, które mają kłopot z uzależnieniem. Jerry Pickens, w czasie między prywatną praktyką i zajęciami na studiach, często spotyka się z młodymi małżeństwami. My z Margaret w domu dzielimy sypialnię, ale w pracy mamy gabinety po przeciwległych stronach korytarza. Jeden z nich często stoi pusty, ponieważ jesteśmy również swoimi ulubionymi koterapeutami. Paula Bokros, osoba ciepła, otwarta i niezwykle energiczna, jest naszą asystentką, która prowadzi biuro i zarządza recepcją. Paula wspiera nas wszystkich i opiekuje się nami.
Margaret i ja współpracujemy ze sobą od czternastu lat. Wszystko zaczęło się właściwie od eksperymentu, poszukiwania wspólnego małżeńskiego hobby. Na początku nie myśleliśmy o naszej współpracy w takich kategoriach, ale teraz wydaje mi się, że po prostu próbowaliśmy nawiązać ze sobą kontakt, zasypać dzielącą nas przepaść związaną z naszymi tradycyjnymi rolami, które na początku przyjęliśmy i które po jakimś czasie zaczęły nas od siebie oddalać.
Oczywiście, jesteśmy dziećmi swojego pokolenia. Przyszliśmy na świat w cieniu drugiej wojny światowej i dorastaliśmy w optymistycznej, ekspansywnej epoce, która nastała tuż po niej. Weszliśmy w dojrzałość w pogodnych latach pięćdziesiątych. Gdy pobieraliśmy się w 1963 roku, nasze oczekiwania – podobnie jak oczekiwania wielu przyjaciół – były tradycyjne. Margaret mogła pracować, ja natomiast musiałem rozwijać karierę zawodową. Większa część odpowiedzialności za dzieci miała spaść na nią. Byliśmy zatem – i nadal jesteśmy – członkami pokolenia, którego zarówno zasady, jak i możliwości uległy zmianie. Część tej książki opowiada o naszej walce z przystosowaniem się do nowych okoliczności. Niemniej historia ta jest tylko jednym z motywów w szerszych rozważaniach na temat instytucji małżeństwa.
Przed ślubem znaliśmy się cztery lata. Choć w tym okresie przeżyliśmy kilka niezmiernie trudnych chwil, żadne z nas nie miało cienia wątpliwości co do tego, że Margaret pod każdym względem mi dorównuje. Czułem się wręcz zagrożony jej inteligencją, obyciem towarzyskim i kompetencją. Tuż po ślubie w naszym życiu zaczęły jednak zachodzić zmiany, których byliśmy do tego stopnia nieświadomi, że mogę je porównać jedynie do rodzaju społecznie indukowanej hipnozy.
Oboje w tym czasie uczyliśmy w niewielkim college’u w stanie Georgia. Nasze dni wyglądały dokładnie tak samo i dostawaliśmy identyczne pensje. Jednak gdy zaczęliśmy prowadzić wspólne gospodarstwo w mieszkaniu nieopodal miasteczka uniwersyteckiego, w codziennych obowiązkach nastąpiła gwałtowna zmiana. Dzień rozpoczynał się od przygotowań do śniadania, za które w całości była odpowiedzialna Margaret. Przed wyjściem na zajęcia żona doprowadzała mieszkanie do porządku. Wieczorem ja czytałem lub poprawiałem prace, a ona gotowała obiad. Po obiedzie sprzątałem ze stołu, a ona myła naczynia. Koło dziewiątej wieczorem nareszcie mogła usiąść i zabrać się do pracy, na którą wówczas składały się: praca magisterska, poprawianie zadań studentów i przygotowywanie zajęć. Ja miałem mnóstwo czasu na odpoczynek, więc pod koniec dnia często chciałem się kochać.
Z perspektywy czasu wydaje mi się zdumiewające, że przez kilka miesięcy żadne z nas nie zakwestionowało tego układu. Momentem przełomowym był pewien incydent. Otóż na początku wspólnego życia nie mieliśmy biurek, przy których moglibyśmy pracować; dostaliśmy natomiast od naszych rodzin dwa stoliki karciane. Jeden z nich służył nam jako stół jadalny. Obowiązek sprzątania stolika przed obiadem przypadł w udziale Margaret. Ja z jakiegoś powodu miałem prawo do „stałego” biurka. Brak sprawiedliwości w tym konkretnym obszarze naszego życia nareszcie obudził w Margaret złość.
Tego popołudnia Margaret długo pracowała przy swoim „biurku”. Kiedy zaczęła sprzątać książki, aby nakryć do obiadu, westchnęła głośno. Zapytałem, co się stało.
– Mam dość sprzątania książek ze stolika – powiedziała oschle.
– Przykro mi – odparłem ze współczuciem. – Obawiam się, że któreś z nas musi to robić.
– Dobrze, ale dlaczego ja? – zapytała z wyraźną złością.
Podniosłem głowę. Stała przy chybotliwym stoliku z twarzą zalaną łzami.
– Co się stało, kochanie? – zapytałem znowu.
– Nie wiesz? Ty nawet tego nie zauważasz, prawda?
Nie miałem pojęcia, o czym mówi.
– Nawet nie zauważasz, jak dużo robię ja, a jak mało ty – stwierdziła i zaczęła wyliczać swoje codzienne obowiązki. – Nie zauważasz też, że w momencie, gdy siadam do pracy, tobie natychmiast zbiera się na amory. Szczerze mówiąc, jesteś mało spostrzegawczy.
Zaskoczyła mnie. Poczułem się niesprawiedliwie zaatakowany.
– Przecież co miesiąc płacę rachunki, zajmuję się samochodem, załatwiam sprawy z właścicielem mieszkania – próbowałem się bronić.
– Ile czasu ci to zajmuje? Ja swoim obowiązkom poświęcam codziennie kilka godzin!
– Cóż, skoro jesteś taka skrupulatna… – odpaliłem.
– Skrupulatna? – wpadła w istną furię. – A gdzie w takim razie jest sprawiedliwość?!
To była nasza pierwsza kłótnia. Trwała kilka godzin. Pod koniec obiecałem, że będę więcej „pomagał”, i wywiązywałem się z obietnicy. Żadne z nas nie zdawało sobie wówczas sprawy z tego, że ostateczna odpowiedzialność za nasz dom nadal spoczywa na barkach Margaret. Nie mieliśmy pojęcia, że ten uparcie utrwalany wzorzec był przyczyną naszego sporu. W nadchodzących latach nadal żyliśmy w zaklęciu silnie wyuczonych nakazów dotyczących tego, kim jesteśmy i jak mamy się zachowywać.
Gdy braliśmy ślub, Margaret uczyła języka francuskiego, a ja angielskiego. Wkrótce potem stwierdziłem, że chcę zostać terapeutą. Margaret postanowiła jak najszybciej napisać pracę magisterską i obronić dyplom, aby móc nas utrzymywać. Zapisałem się na kursy, które powinny były otworzyć mi drogę na studia psychologiczne. Później dostałem stypendium na University of North Carolina, gdzie miałem pisać doktorat z psychologii klinicznej. Margaret zaczęła studiować na pobliskim Duke University; była już wówczas zainteresowana zajęciami z dziećmi z zaburzeniami emocjonalnymi. Przez dwa lata utrzymywaliśmy się ze stypendiów i pożyczek, pracując ramię w ramię w stosunkowo sprawiedliwym układzie. Margaret ukończyła drugi fakultet, pedagogikę specjalną, a ja, krok po kroku, mozolnie robiłem doktorat.
Decyzja o dziecku rodzi znacznie silniejsze zobowiązania niż decyzja o ślubie. W ciągu roku nasz przytulny „społeczny” układ, z którego w każdej chwili moglibyśmy uciec, gdybyśmy bardzo tego chcieli (tak w każdym razie się pocieszamy), nagle ulega transformacji. Jednego dnia jesteśmy Gusem i Margaret, połączonymi czułą, choć kruchą więzią, a nazajutrz spaja nas ludzkie życie. To zatrważająco cenne i niezaspokojone stworzenie jest częścią nas obojga, a także czymś więcej – sobą. Nagle zaczynamy rozumieć, że nie ma ucieczki przed połączeniem naszych dwóch istnień w dziecięcej istocie.
O ile wspólne gospodarstwo skłania nas do odgrywania przewidywalnych, przestarzałych ról, o tyle narodziny dziecka wprawiają w głęboki, lunatyczny trans. Stajemy się Matką i Ojcem niosącymi na barkach ciężar wielu wieków. Nagle wpadam w przerażenie, że nie zdołam opłacić czynszu. Margaret panikuje, że Sarah, którą urodziła tuż po zdobyciu dyplomu na Duke University, przestanie oddychać w nocy. Staliśmy się rodziną – samotnym i zdumiewająco zwartym zespołem, w którym od wieków podróżujemy przez życie.
Decyzja o poczęciu Sarah była po części podyktowana presją czasu. W momencie narodzin naszej pierwszej córeczki Margaret miała dwadzieścia siedem lat. W epoce sprzed badań prenatalnych wydawało się to bardzo późno. Oboje podjęliśmy decyzję z entuzjazmem i bez ambiwalentnych uczuć, jednak szczególnym uniesieniem pałała Margaret. Chciała pracować, ale jednocześnie pragnęła mieć i wychowywać dzieci. Ja zresztą też bardzo chciałem być ojcem.
Wydarzenia, które nastąpiły potem, wydawały się w znacznie mniejszym stopniu wypływać z wolnej woli. Wystarczyło nam jedno spojrzenie na maleńką Sarah i wszystkie myśli o opiekunce w mgnieniu oka zniknęły. Córeczka potrzebowała nas, co w tamtych dniach oznaczało, że potrzebowała Margaret. Nasze wybory wydawały się „automatyczne”, ustalone z góry, łatwe. Trudne były ich konsekwencje: obawy Margaret związane z macierzyństwem, jej nieustanne wyczerpanie, mój paniczny lęk przed niemożnością utrzymania rodziny i coraz większe problemy z rozumieniem doświadczeń drugiej strony.
Podczas pracy nad doktoratem zainteresowałem się terapią rodzin. Kończąc studia, zacząłem rozglądać się za jakimś ośrodkiem związanym z medycyną, gdzie odbyłbym staż. Okazało się, że mógłbym zostać uczniem Carla Whitakera, profesora psychiatrii na Uniwersytecie Wisconsin, jednego z pionierów w dopiero kiełkującej dziedzinie terapii. Z powodów, które wkrótce staną się dla czytelnika jasne, wiedziałem, że staż u Carla przyniesie mi wiele korzyści.
Kiedy w Wisconsin przyjęto moje podanie, nie było mowy o pozostaniu w Karolinie Północnej. Margaret usłyszała determinację w moim głosie i ochoczo się zgodziła. Gdy latem 1968 roku nasz mały ansambl przyjechał do Madison, znowu była w ciąży.
Teraz nieco lepiej rozumiem jej doświadczenia w tamtym okresie: nie miała pracy ani przyjaciół, zamieszkaliśmy w nieznanym mieście, w niewielkim mieszkanku, gdzie zwykle siedziała sama z małym dzieckiem, a wkrótce z dwójką dzieci. Ja zaś niemal bez reszty zaangażowałem się w pracę. Proces nauki był dla mnie absolutnie fascynujący – spotykałem się z wieloma rodzinami jako początkujący koterapeuta genialnego, charyzmatycznego człowieka. To jednak nie wszystko, Carl zaczął osobiście interesować się moim rozwojem zawodowym i jego troska zbiegła się z moją głęboką potrzebą posiadania opiekuńczego „ojca”.
Podczas pierwszego roku pobytu w Madison udało mi się wypełnić liczne zobowiązania związane ze stażem, spędzałem wiele czasu z Carlem i wreszcie napisałem pracę doktorską. Właściwie nie było mnie w domu. W każdy sobotni ranek odbywaliśmy z Margaret rutynową kłótnię. Ona domagała się, abym poświęcił godzinę na wspólny spacer. Godziłem się, ale często byłem czymś zaprzątnięty. Obsesja na punkcie kompetencji i sukcesu pochłaniała większość mojej energii.
Stało się jasne, że nawet po zaliczeniu stażu i zamknięciu doktoratu nauka wcale nie dobiegła końca. Wykształcenie niezłego terapeuty rodzinnego jest, jak mawiał Carl, „przedsięwzięciem na dziesięć lat”. Kiedy więc zaproponowano mi stypendium na następny rok, skwapliwie skorzystałem z okazji. W drugim roku naszego pobytu w Madison byłem mniej zajęty, ale nadal właściwie mieszkałem w pracy.
W Wisconsin zimy zaczynają się pod koniec października i trwają przeważnie do połowy maja.
– Jeszcze dzisiaj na myśl o tamtych dwóch latach – wspomina Margaret – wpadam w złość. Czułam się kompletnie osamotniona z dwójką malutkich dzieci. Gdyby nie Lola, Sally i kilka innych kobiet z sąsiedztwa, które też miały dzieci, zupełnie nie wiem, jak bym sobie poradziła.
– Żałuję, że nie postępowałem inaczej – odpowiadam. – Żałuję, że tak mało dałem tobie i dzieciom. Bardzo mi przykro. Naprawdę.
Po zakończeniu stypendium chciałem zostać w Madison i „jeszcze trochę” popracować z Carlem. Poproszono mnie, bym w pobliskiej przychodni prowadził dla pracowników kursy z terapii rodzin. Dostałem również propozycję objęcia stanowiska klinicysty na wydziale psychiatrii.
– Mam dość bycia żoną studenta – przekonywała mnie Margaret. – Jeśli mamy tu zostać, to chcę mieć dom, przyzwoity samochód, normalne życie. Pragnę wreszcie gdzieś naprawdę być.
Właściwie przez przypadek znaleźliśmy ogłoszenie w gazecie: „Stary dom nad jeziorem Wingra, konieczny remont”. Madison jest stolicą stanu Wisconsin i siedzibą wspaniałego uniwersytetu. To cudowne miasto rozpościera się wokół czterech połączonych rzeką jezior. Obok najmniejszego z nich, jeziora Wingra, znajduje się Uniwersytet Arboretum i kilka parków.
– Przecież tam nie ma żadnych domów – stwierdziliśmy i spojrzeliśmy na siebie ze zdumieniem.
Okazało się, że były trzy. Jeden z nich, zrujnowany budynek z 1914 roku z misternymi sztukateriami na elewacji, był na sprzedaż. Po raz pierwszy zobaczyliśmy go w śnieżny styczniowy wieczór tuż przed zapadnięciem zmroku. Z ganku na froncie widać było spokojną podmiejską okolicę, od tyłu roztaczał się widok na lasy i jeziora. Staliśmy w półmroku, trzymając się za ręce. Powoli zakochiwaliśmy się w miejscu i w domu. Późnym wieczorem zadzwoniliśmy do obu rodzin z prośbą o pożyczenie pieniędzy na zaliczkę. Doszliśmy do wniosku, że jeśli założę prywatną praktykę, to jakoś sobie poradzimy.
Kiedy po latach wyprowadziliśmy się do Atlanty, poznaliśmy młode małżeństwo z małym dzieckiem, które kupiło ogromny dom do remontu.
– Wiem, co ona czuje – zwierzyła mi się Margaret. – Wydaje jej się, że ten dom da jej poczucie bezpieczeństwa, ochroni ją przed światem. Nie zdaje sobie jeszcze sprawy, że może się stać więzieniem.
I tak zaczęliśmy prowadzić tradycyjne życie: mieliśmy jedną stosunkowo dobrze płatną pracę, dwójkę dzieci, dom, sąsiadów i przyjaciół. Pracowałem mniej niż dawniej i mogłem się bardziej zrelaksować. Wokół nas świat stanął w płomieniach; codziennie miastem wstrząsały protesty przeciwko wojnie w Wietnamie, ale nasze życie płynęło gdzieś obok. Obserwując chaos z dystansem członków innego pokolenia, przejeżdżaliśmy z dziećmi przez barykady w drodze na piknik za miastem.
W tamtym czasie w Madison pojawiły się również ruchy na rzecz praw kobiet, jednak ich wczesne dokonania wywarły na nas znikomy wpływ. Byłem świadkiem walki małżeństwa stażystów na psychiatrii. Usiłowali oni uzyskać od swojego zakładu pozwolenie na przejście na pół etatu, aby móc wspólnie opiekować się nowo narodzonym dzieckiem. Musieli zagrozić, że odejdą – dopiero wówczas udało im się wynegocjować stosowne warunki. Podziwiałem model małżeństwa i rodziny, który usiłowali wcielić w życie, lecz jednocześnie czułem się nieswojo. My żyliśmy zupełnie inaczej.
Decyzja, aby „jeszcze trochę” zostać w Madison, w rzeczywistości dotyczyła dziesięciu lat. Zrezygnowałem z etatu i starałem się rozwijać prywatną praktykę. Później zacząłem też wykładać na uniwersytecie. We współpracy z Carlem prowadziłem warsztaty w różnych miejscach kraju i pisałem artykuły naukowe.
Margaret – zawsze pełna energii – powzięła mocne postanowienie, że cudowny stary dom nad jeziorem, któremu poświęciliśmy mnóstwo pracowitych sobót i niedziel, nie stanie się jej więzieniem. Gdy Sarah nieco podrosła i nie potrafiła się odnaleźć w przedszkolu, do którego ją posłaliśmy, Margaret zaczęła uważnie przyglądać się lokalnym szkołom. Wydawały się sztywne, tradycjonalne, pozbawione wyobraźni. Z grupą czterech innych kobiet postanowiła przekonać dyrektora jednej z pobliskich szkół, aby zgodził się na wprowadzenie kilku eksperymentalnych klas.
Owe kobiety zainteresowały się „otwartą klasą”, brytyjską koncepcją edukacji, którą opracowano podczas drugiej wojny światowej, gdy dzieci – niezależnie od wieku – uczyły się na wspólnych lekcjach poza miastem. W tym systemie, nazywanym czasami metodą „zintegrowanego dnia”, dzieci uczą się przedmiotów „zintegrowanych” w indywidualnie opracowanych projektach. Kiedy szkoły państwowe odmówiły wprowadzenia tej innowacyjnej koncepcji w kilku pilotażowych klasach, Margaret wraz z koleżankami wynajęła część pustego szkolnego budynku, zatrudniła kilku znakomitych nauczycieli i założyła własną szkołę – Wingra School. Mężowie – wraz ze mną – zrobili półki na książki i stoły. Niedługo potem Sarah rozpoczęła tam naukę.
Rok później, gdy Julia przyszła na świat, Margaret została dyrektorką. Nagle zmieniła się w pracującą matkę, która biega na spotkania z niemowlęciem przy piersi. W ciągu następnych dwóch lat szkoła otworzyła sześć klas i przedszkole. Kolejka chętnych dzieci stopniowo się wydłużała i wkrótce trzeba było zacząć prowadzić zapisy.
Pod wieloma względami nasze życie wydawało się bezpieczne i pełne satysfakcji. Ja byłem bardziej zaangażowanym ojcem, a Margaret rozwijała ekscytującą karierę zawodową. Dzięki specyfice swojej pracy często była w domu. Julię przeważnie zabierała z sobą do szkoły. Poza tym zatrudniliśmy Mary, fantastyczną studentkę, która trzy razy w tygodniu przed południem opiekowała się małą.
A jednak obojgu nam czegoś brakowało. Każdemu z nas życie układało się doskonale, mimo to mieliśmy poczucie, że idziemy różnymi ścieżkami. Margaret miała swój świat, a ja – swój. Nadal nie potrafiliśmy zrozumieć sposobu, w jaki je przeżywamy. Margaret miała pretensje, że umawiam się z klientami o piątej po południu i wyjeżdżam na warsztaty; ja zazdrościłem jej przyjaciół i bliskiej relacji z dziećmi. W naszych wzajemnych skargach pobrzmiewała subtelna sugestia, że druga strona jest winna swoistej zdrady. „Masz w życiu coś, co liczy się bardziej niż nasz związek” – zarzucaliśmy sobie nawzajem.
Kiedyś z wahaniem rozważaliśmy możliwość współpracy w terapii; raz nawet postanowiliśmy zaryzykować. Tuż po skończeniu mojego doktoratu, pełni niepokoju, umówiliśmy się na wywiad z pewnym małżeństwem. Niedoszli pacjenci nie pojawili się na następnym spotkaniu, więc z poczuciem kompletnej porażki zrezygnowaliśmy z pomysłu.
Pewnego dnia, ponad pięć lat później, odbywałem sesję z parą, w której żona była w zaawansowanej ciąży i bała się porodu. Słuchałem jej obaw i starałem się ją zapewnić, że większość rozwiązań przebiega prawidłowo i bez większych problemów. Usiłowałem nauczyć ją kilku technik relaksacyjnych. Nic nie odnosiło skutku. Nagle pokrzepił mnie obraz rozpromienionej twarzy Margaret. Ujrzałem jej uśmiech, który towarzyszył niedawnym narodzinom Julii, i usłyszałem, jak mówi: „To było najbardziej niesamowite doświadczenie w moim życiu”.
– Znam kogoś, kto może pani pomóc – powiedziałem do pacjentki.
Margaret wniosła w terapię powiew świeżości i natychmiast dodała otuchy młodej kobiecie. Poród przebiegł spokojnie, a Margaret została. Po pięciu latach indywidualnej pracy nad budowaniem wiary w siebie wspólne przedsięwzięcie wydało nam się łatwiejsze. Wkrótce spotkaliśmy się z następnym małżeństwem, a potem z rodziną. Margaret zawsze mówiła dokładnie to, co myślała. Była też zdecydowanie bardziej otwarta. Podziwiałem ją za to. Okazało się, że znacznie sprawniej ode mnie przebija się przez zdawkowe rozmowy. W domu omawialiśmy poszczególne przypadki, starając się nie robić tego w obecności dzieci. Margaret zagłębiła się w literaturze poświęconej terapii rodzin. Jakiś składnik chemiczny w tym nowym eksperymencie wywoływał w nas silną ekscytację.
Jednak już na początku współpracy moja motywacja budziła we mnie pewne wątpliwości. Czyżbym był zazdrosny o jej sukcesy w Wingrze? Czyżbym chciał odciągnąć ją od szkoły? Czyżbym chciał ją do siebie przywiązać? Nie ubrałem tych pytań w precyzyjne słowa, ale wyczuwałem w swoich intencjach niecny podtekst. Niestety, przyszłość miała obnażyć nie tylko moje nieczyste, nieuświadomione motywy, lecz także problemy Margaret.
Wielu terapeutów zaczyna się interesować psychologią, ponieważ chce rozwiązać własne kłopoty. Na początku określone kwestie interesują nas intelektualnie; niemniej w głębi duszy czujemy, że musimy najpierw sami uzyskać pomoc, aby zostać dobrymi specjalistami. Bliska współpraca z pacjentem jest tak intensywnym, intymnym bodźcem, że nie da się ukryć własnych nerwic. Prędzej czy później pacjenci konfrontują nas z problemami, których jeszcze nie rozwiązaliśmy. Musimy wówczas zrezygnować z zawodu lub szukać pomocy; w przeciwnym razie narażamy pacjentów na ryzyko przejęcia roli naszych „terapeutów”. Moim zdaniem, wszyscy solidni terapeuci odbyli wcześniej udaną terapię jako pacjenci.
Konfrontacja z własnym „ja” jest bardzo prawdopodobna, gdy w sesjach terapeutycznych bierze udział małżeństwo lub cała rodzina. W takim kontekście znajdujemy się w środku burzy konfliktów w relacjach. Terapeuta indywidualny jest w stanie utrzymać pacjenta na dystans, ale moc walk rodzinnych okazuje się tak wielka, że całkowicie nas angażuje. Należy przy tym pamiętać, że niejedna para i rodzina starają się aktywnie wciągnąć terapeutę w swoje spory. Małżeństwo terapeutów jest szczególnie podatne na wpływy pod jeszcze innym względem: terapia może ujawnić jego własne kłopoty.
Kiedy podjęliśmy próbę współpracy w życiu zawodowym i prywatnym, niemal natychmiast zdaliśmy sobie sprawę, że stoimy przed trudnym wyzwaniem. Jak wypracować związek, który jest zarazem bliski i oparty na partnerstwie? Czy – mimo ścisłej współpracy – zdołamy zachować autonomię i odrębną tożsamość? Czy uda nam się utrzymać równowagę i odnaleźć autentyczną równość w małżeństwie, o którą walczyło coraz więcej naszych pacjentek? Czy możemy połączyć dwie kariery i jednocześnie dobrze wychować dzieci? Czy będziemy oferować naszym pacjentom przykład rozwijającego się, ewoluującego związku? A może przyjdzie nam żyć w zawodowym zakłamaniu?
Przez wiele lat nie dostrzegaliśmy problemów leżących u podstaw naszego związku. Na początku wydawało się, że kłopoty mam głównie ja. Margaret, podobnie jak wiele innych dzisiejszych kobiet, bardzo chciała być zaangażowaną i odpowiedzialną matką, a jednocześnie zależało jej na inspirującej pracy. Gdy z trudem próbowała odnaleźć właściwe proporcje, okazywało się, że uniemożliwiam jej to swoim zachowaniem. Zarzuciła mi stosowanie niemal niedostrzegalnego oporu. Kiedy zaczęła mi to uświadamiać, zrozumiałem z przerażeniem, że bardzo źle radzę sobie ze zmianą.
Analizując otoczenie – zwłaszcza moich pacjentów – dostrzegłem, że wielu mężczyzn ma ogromne problemy ze zrozumieniem i wspieraniem żon w nowych rolach, do których miały coraz większy dostęp. Kobiety zaczynały się zmieniać, a my nie. Zaniedbywaliśmy swoją część domowych obowiązków, nie poświęcaliśmy więcej czasu dzieciom, nie czuliśmy się za nie bardziej odpowiedzialni. W tysiącu sytuacji nie tylko nie pomagaliśmy żonom, lecz wręcz buntowaliśmy się przed zmianami w ich życiu.
Niektóre kobiety zareagowały na opór mężów (w pracy oczywiście zmagały się z jeszcze większymi wyzwaniami) rezygnacją z pracy zawodowej. Inne stawały się „supermenkami”: sumiennie wypełniały nowe obowiązki oraz dawne zobowiązania wobec domu i dzieci. Jeszcze inne odchodziły od mężów. Zauważyliśmy jednak, że w niemal każdym małżeństwie, z którym się spotykaliśmy, żona była zła i miała pretensje, a mąż czuł się głęboko zagrożony, choć często o tym nie mówił. „Dlaczego – zastanawiałem się – mężczyźni mają taki kłopot z radzeniem sobie ze zmianami w życiu żon?” To pytanie, z którym zmagałem się przez wiele lat, stanowi jeden z głównych tematów tej książki. Zamierzam przedstawić w zarysie niektóre przyczyny naszych problemów; mam również kilka sugestii dla mężczyzn, którzy usiłują przystosować się do życia w nowym świecie kobiecych i męskich ról.
Gdy borykaliśmy się z własnymi kłopotami małżeńskimi i usiłowaliśmy pomóc naszym pacjentom, coraz wyraźniej dostrzegaliśmy (zgodnie z przewidywaniami) wiele nierozwiązanych problemów po kobiecej stronie tego niezwykle trudnego równania. Margaret na przykład prosiła mnie o przejęcie odpowiedzialności za określoną sferę życia któregoś z naszych dzieci, a następnie przeszkadzała mi w wywiązaniu się z tego zobowiązania. Prosiła o wsparcie lub zachętę w podjęciu jakiejś decyzji zawodowej, a później była zła na moje sugestie i obwiniała mnie za swoje trudności. Na wzór wielu innych kobiet próbowała zrobić coś, czego nie robiła jej matka. Czasami brakowało jej właściwego modelu, kiedy indziej zaś nie potrafiła udzielić sobie wewnętrznego „pozwolenia” na wprowadzenie zmian.
Podobnie jak większość innych par, przekonaliśmy się, że potężne i w dużej mierze nieuświadomione siły osłabiają w nas zamiar zmiany określonych zachowań. Chciałem wspierać Margaret w rozwijaniu odrębnej, równoważnej kariery; niestety, to racjonalne pragnienie było nieustannie zagłuszane mniej wspaniałomyślnymi impulsami. Margaret też wydawała się niezdolna do zachowań, na których świadomie jej zależało.
Podczas naszych bojów zaczęliśmy się zastanawiać, jakie fundamentalne przeszkody utrudniają pracę nad małżeństwem, w którym partnerzy są sobie jednocześnie bliscy i równi. To bardziej ogólne pytanie stanowi główny temat tej książki.
Każde zagadnienie związane ze strukturą rodziny w ostatecznym rozrachunku wymaga analizy społeczeństwa, niemniej nasze doświadczenia i wiedza – jako terapeutów – obejmują inne obszary życia. Niezależnie od konkretnych kłopotów ludzi dorosłych nauczyliśmy się szukać odpowiedzi w przeżyciach pacjenta i w jego przeszłości – w cienistym królestwie dzieciństwa, gdzie kształtuje się fundamentalny ogląd świata. Nawet jeśli społeczeństwo każe mężczyznom i kobietom zachowywać się w określony sposób, to ojcowie i matki uczą nas tych zachowań poprzez nie tylko wypowiadane komunikaty, lecz także sposób, w jaki żyją. Ogromna część naszej osobowości jest silnie uwarunkowana doświadczeniami z dzieciństwa. Chcąc dokonać zmian w życiu, musimy zrozumieć ich często utajony wpływ. Dopiero wówczas możemy przystąpić do modyfikacji życiowych zasad, które przyswoiliśmy sobie jako dzieci.
Konflikty ról przypisanych płciom są dominującym motywem w tej książce, ale w rzeczywistości stanowią tylko jeden z elementów szerszego schematu zmagań między kobietami a mężczyznami. Nasze spory pokazują, że jesteśmy lojalni wobec rodziców – ich modelu życia i przeżyć, których doznaliśmy w relacji z nimi. Nawet jeśli nie podobało nam się to, co w nich widzieliśmy, nawet jeśli nienawidziliśmy krzywd, które wyrządzali sobie i nam, to i tak jesteśmy z nimi związani. Gdy przystępujemy do pracy nad zrębami małżeństwa i dorosłego życia, najważniejsze pytania brzmią: w jaki sposób możemy zachować pozytywne dziedzictwo, wznieść się ponad przeszłość i podążyć w kierunku nowych doświadczeń, nowej rodziny? Jak znaleźć równowagę między lojalnością wobec rodziny a lojalnością wobec rozwoju i zmian?
Te pytania otwierają bardziej ogólną perspektywę zmagań ludzkiego ducha z teraźniejszością i przeszłością. Sednem każdej omówionej tu metafory jest bolesna walka z rodzicami, którzy pierwsi mieli wpływ na kształt naszych przeżyć. Przystępując do zmiany dowolnego aspektu życia, na pewno napotkamy onieśmielające ślady wpływu naszych rodziców: ukochanych, niedoskonałych ludzi, którzy pokazali nam świat i wobec których jesteśmy uparcie – czasami niemądrze – lojalni.
Pobieramy się w przekonaniu, że stworzymy rodzinę lepszą i szczęśliwszą od tej, w której się wychowaliśmy. Zasługujemy na sukces w osiągnięciu tego celu. Chcąc tego dokonać, warto analizować swoją przeszłość i konfrontować się z jej mrokami. W przeciwnym razie możemy powtórzyć dawne błędy.
W jakim miejscu powinniśmy rozpocząć podróż? W tym samym, w którym mamy nadzieję ją zakończyć, chociaż pozbawieni części bagażu, mniej ograniczeni, bardziej wolni: w teraźniejszości.
Codziennie koło jedenastej wieczorem wychodzę z naszym beagle’em na spacer i zazwyczaj obowiązek ów niewypowiedzianie mnie nuży. Pewnego razu, kilka lat temu, idąc wytyczonym szlakiem, poczułem głęboki smutek. Nadeszła wiosna – pomiędzy młodymi listkami na gałęziach drzew wschodził księżyc w pełni, tak ogromny i czerwony, że wydawał się tętnić życiem. Jaki był powód mojego smutku? Dlaczego zamiast zwykłej frustracji i zniecierpliwienia rytuałem poczułem przypływ czułości do psiaka, który węszył trop w ciemnościach?
Nie wiadomo z jakiego powodu, przypomniałem sobie nocną wyprawę na ryby, na którą wybrałem się jako chłopak z ojcem. Wtedy też była wiosna i świecił księżyc w pełni. Kiedy płynęliśmy kajakiem w dół rzeki, gdzie często łowiliśmy, nagle zdałem sobie sprawę, że surowość, którą zwykle słyszałem w jego głosie, zniknęła. Ojciec był odprężony i serdeczny. Nie skrytykował tego, jak wiosłowałem, a nawet pochwalił, że nieźle mi idzie. Wspomnienie czułości w jego głosie pogłębiło mój smutek.
Pies też przywodził mi na myśl wspomnienia związane z tatą. Kiedy miałem cztery lata, ojciec zaciągnął się do wojska i walczył w drugiej wojnie światowej. Podczas jednej z nielicznych przepustek przywiózł mi psa – beagle’a – który wkrótce stał się moim nieodłącznym towarzyszem. Podejrzewam, że ów pies był ogniwem, które łączyło mnie z tatą. Po latach ja też kupiłem beagle’a swojemu szesnastoletniemu synowi, a on oczywiście zwykle zapominał o tym, aby wyprowadzić go na spacer.
– Dlaczego – zastanawiałem się głośno – akurat teraz przypomniał mi się ojciec? Skąd ten smutek?
I nagle zrozumiałem. Było to jedenastego maja. Ojciec zmarł w ciepły wiosenny wieczór dokładnie przed dwudziestoma trzema laty.
Nasza rzeczywistość podlega właśnie takim zniekształceniom. Zbieg okoliczności budzi uczucia, które nabrzmiewają i nasilają się tak, że w niemal namacalny sposób wpływają na nasze doznania. Spacerując zwyczajną ulicą w rzeczywistym świecie, nagle dostrzegamy wokół siebie symboliczny krajobraz przepełniony emocjami. Przez chwilę istniejemy we śnie, gdzie znajome osoby i przedmioty wywołują pradawne – nierzadko przerażające – niezwykle silne uczucia.
Tamtego wieczoru splot skojarzeń skierował moje myśli do wspomnień o ojcu i żalu po jego stracie. Motywem dominującym we wspomnieniu był moment w czasie – rocznica jego śmierci. W grę wchodziły również inne czynniki. Rozpoczęcie tej książki okazało się bodźcem, pod którego wpływem powróciłem myślami do dzieciństwa. Wiosenny wieczór, księżyc w pełni, pies były dodatkowymi rekwizytami w moim śnie na jawie.
Oczywiście, takie „sploty skojarzeń” występują również w związkach. Najbardziej uwrażliwiona na emocjonalne przeobrażenia jest relacja małżeńska – bądź każdy związek oparty na oddaniu i miłości, który intensywnością i zaangażowaniem dorównuje małżeństwu. Ale to przede wszystkim samo małżeństwo – prawnie wiążące – jest krajobrazem najbardziej narażonym na tajemniczą inwazję nieposkromionych, często przerażająco silnych uczuć.
Jadąc autem na terapię, pewna para miło z sobą rozmawiała. Nagle kobieta – Joyce Olson – zauważyła grudkę asfaltu pod nogami na wycieraczce. Podniosła ją i zaczęła jej się przyglądać z zagadkowym wyrazem twarzy.
– Co to? – zapytał jej mąż Thomas.
– Chyba kawałek asfaltu – odparła.
– Wyrzuć to przez okno – polecił.
Rozkazujący ton i irytacja w głosie męża rozdrażniły Joyce.
– Nie chcę – odparła na wpół żartobliwie. – Oglądam to.
– Natychmiast to wyrzuć! – powtórzył niecierpliwie, tonem nieznoszącym sprzeciwu.
– Nie! – powiedziała. – Nie mów do mnie w ten sposób.
– Do jasnej cholery, dlaczego tego nie wyrzucisz?! – podniósł głos i zaczął krzyczeć. – Ubrudzisz fotel!
– Nie wyrzucę, bo nie chcę, ty dupku! – odwrzasnęła z nietypową dla siebie szczerością.
Kiedy dotarli wreszcie do gabinetu, w którym wspólnie z Margaret prowadzimy terapię małżeńską i rodzinną, byli rozsierdzeni, choć sprawiali wrażenie nieco zdezorientowanych powodem niedorzecznej sprzeczki. Przez jakiś czas pozwoliliśmy im kontynuować kłótnię, może dlatego, że Joyce wreszcie zaczęła walczyć. Konflikt wkrótce przerodził się w bezproduktywną awanturę, w której obie strony przerzucały się tymi samymi argumentami.
– Nie rozumiem państwa sporu – przerwałem niecierpliwie. – Choć wydaje mi się oczywiste, że pani nie podobał się sposób, w jaki mąż się do pani zwrócił. Uznała pani, że przemawia jak karcący rodzic.
– Tak właśnie było – przytaknęła. – Doprowadził mnie do szału. Zawsze tak jest, kiedy mąż mówi do mnie jak do niegrzecznego dziecka.
Zresztą to nie był jedyny problem.
– Zastanawiam się nad przyczyną konfliktu – ciągnąłem. – Podniosła pani grudkę zaschniętej smoły z wycieraczki i zaczęła się jej przyglądać. Nie chciała jej pani wyrzucić.
Sugerowałem, że w kawałku smoły było coś symbolicznego, choć nie wiedziałem co. Oczyma wyobraźni wyraźnie widziałem Joyce siedzącą w samochodzie, uporczywie uczepioną maleńkiej czarnej grudki, i Thomasa, który wrzeszczał, aby ją wreszcie zostawiła.
– Czy może chodzić o uwolnienie się od czegoś mrocznego? – sugestywnie podsunęła Margaret, doszukując się w wizji schematu.
Nagle twarz Joyce pojaśniała. Kobieta zaśmiała się cicho.
– Wiem, o co chodzi – stwierdziła.
Thomas, który wyglądał surowo i niedostępnie, schowany za brodą uczonego, został rozbrojony.
– Zaczęliśmy rozmawiać o Alanie – powiedziała. – I to okazało się trudne.
Margaret i ja nadal byliśmy nieco zdezorientowani, ale mieliśmy wrażenie, że Thomas wie, co żona ma na myśli. Widząc nasze niepewne spojrzenia, Joyce wyjaśniła:
– Alan jest mężczyzną, z którym miałam długi romans.
Przypomniałem sobie, że Joyce rzeczywiście podczas pierwszej sesji przelotnie wspomniała o starszym żonatym mężczyźnie, z którym miała romans, nim związała się z Thomasem.
Joyce i Thomas pobrali się po trzydziestce, musieli więc radzić sobie wzajemnie z własną przeszłością. Kiedy Joyce zaczęła z ulgą opowiadać o dawnym kochanku, stało się jasne, że jeszcze nie zerwała z nim głębokiej więzi. To właśnie było „ciemną plamą”, kłębkiem uczuć zakazanych i pociągających, z których trudno jej było zrezygnować. Kochała męża, ale miała niedokończoną sprawę konieczną do załatwienia, aby móc naprawdę z nim być.
Właściwie oboje mieli sprawę do załatwienia. Thomas wyrażał zazdrość o poprzedni związek żony w sposób krytyczny, niemal pruderyjny. Joyce przypominała sobie wtedy postawę swojej matki i odsuwała się od męża. Chcąc rozwiązać tę kwestię, Joyce potrzebowała pomocy w zmaganiach z poczuciem winy, a Thomas – z zazdrością i krytycyzmem typowym dla starszego pokolenia.
Małżonkowie nie opracowali świadomie planu rozwiązania problemu. Konflikt miał wymiar symboliczny; grudka smoły została nieświadomie wybrana jako symbol trudności, z którymi się borykali. Wspólnie stworzyli metaforę konfliktu. Musieliśmy najpierw odszyfrować jej znaczenie, aby móc przystąpić do pracy nad narastającymi kłopotami małżeńskimi.
Metafora, w znaczeniu najczęściej występującym, jest figurą stylistyczną, która ukazuje analogię między dwoma obrazami lub ideami. W języku uważa się ją przede wszystkim za domenę poezji. Inaczej niż w porównaniu, które jest jawną analogią: „Drzewo niczym naga ręka błagająca niebiosa o łaskę”, metafora łączy dwie porównywane rzeczy w jeden byt: „Nagie palce drzewa błagały niebiosa o łaskę”. W metaforze drzewo nie przypomina ręki, lecz jest ręką; taka analogia ma charakter niezwykle intymny – granica między drzewem a ręką na chwilę znika.
Metafory spotykamy również w życiu codziennym. Niektóre sprawy przeżywamy w wymiarze symbolicznym; wkładamy w te sytuacje tyle uczuć, że przekształcają się w metafory. Podobnie jak w poezji, zaciera się granica między metaforą a „inną rzeczywistością”, którą owa metafora reprezentuje. W przypadku Joyce i Thomasa grudka smoły nie reprezentowała problemu, lecz zdawało się, że była problemem.
Moim zdaniem, ten proces zachodzi dlatego, że jest nam niezbędny. Potrzebujemy obrazów, symboli, metafor, aby radzić sobie z niektórymi intymnymi przeżyciami, zwłaszcza tymi, które budzą w nas lęk lub poczucie winy.
Spór Joyce i Thomasa wybuchł z taką siłą między innymi dlatego, że małżonkowie jechali na terapię, gdzie mogli wyzbyć się samokontroli i zanurzyć w chaotycznym świecie pierwotnych uczuć. Margaret i ja byliśmy „ego obserwującym”, które miało pomóc im w interpretacji znaczenia konfliktów. Poza tym stanowiliśmy bezpieczny fundament, dzięki któremu mogli bardziej swobodnie skupić się na swoich troskach. Podczas terapii nierzadko kładziemy większy nacisk na symboliczny wymiar życia (na początku nawet prośba o podanie soli może się okazać punktem zapalnym poważnego konfliktu), gdyż tendencja do nadawania symbolicznego znaczenia doświadczeniom jest nieodłącznym elementem życia w ogóle.
W każdym z nas kryje się ogromny zapas uczuć – niewyrażonych, zwykle nienazwanych – które domagają się ujścia i odpowiedzi ze strony świata. Szukamy metafor, które nadałyby im kształt i pozwoliły zaangażować innych ludzi w nasz osobisty dramat. W instytucji małżeństwa metafory trafiają na szczególnie żyzny grunt. Podobnie jak Joyce i Thomasa, niepokoją nas uczucia, jakie do siebie nawzajem żywimy. Potrzebujemy symboli, które pomogą nam w wyrażeniu konfliktów i ochronią przed konfrontacją z ich pełnym znaczeniem.
Na jednej z późniejszych sesji Joyce i Thomas opowiedzieli nam o kłótni, do której doszło w poprzedni weekend.
– Próbowałem postąpić zgodnie z radą Margaret i negocjować z Joyce kwestię opieki nad dzieckiem – zaczął Thomas. – Złożyłem propozycję, że zajmę się Amy [ich sześciomiesięczną córeczką] w sobotę rano. Miałem nadzieję, że po południu będę mógł w spokoju obejrzeć mecz bez dziecka płaczącego obok. Zapytałem tylko, czy na czas meczu Joyce mogłaby wraz z Amy wybrać się w odwiedziny do kogoś, na przykład do swojej matki. Nie miałem niczego szczególnego na myśli, choć zapewne postąpiłem egoistycznie.
Thomas spojrzał ze złością na Joyce, która też wyglądała na zdenerwowaną.
– Nie mogłem zrozumieć, dlaczego wyszłaś z Amy przed południem i wróciłaś zirytowana w połowie meczu – zwrócił się do żony. – Siedziałaś z nią wściekła na górze. Nie miałem pojęcia, o co ci chodzi.
– Naprawdę nie miałeś pojęcia, kiedy o dziewiątej wieczorem nadal oglądałeś ten cholerny mecz?! – odpowiedziała podniesionym głosem.
– Inny mecz – odparł na wpół żartobliwie i z nutką buntu w głosie. – Dlaczego nie miałbym oglądać telewizji, skoro się do mnie nie odzywałaś? Nie rozumiem, dlaczego w ogóle byłaś zdenerwowana.
Joyce nabrała głęboko powietrza, jakby brakowało jej tchu. Poczerwieniała. Wydawało mi się, że jest bliska płaczu.
– Zdenerwował mnie sposób, w jaki to powiedziałeś – odparła zdławionym, łamiącym się głosem i zamilkła, usiłując odzyskać równowagę. – Niemal jakbyś… – Znowu przerwała. – Jakbyś chciał się mnie pozbyć i odesłać do matki.
Łzy płynęły jej po policzkach, gwałtownie łapała oddech.
– To idiotyczne, płaczę, choć jestem wściekła – rzuciła.
– Może boi się pani złości – podsunąłem.
– Chyba ma pan rację – odparła, uśmiechając się lekko przez łzy. – Boję się, że znowu zostanę odrzucona.
Między gwałtownymi, przerywanymi oddechami na przemian śmiała się i płakała.
– Nie musi pani się na siłę uspokajać – powiedziała łagodnie Margaret. – Słowa męża panią zraniły.
– Tak, rzeczywiście bardzo mnie zraniły.
Margaret swoim komentarzem pozwoliła Joyce na emocje. W gabinecie rozległo się głębokie, przerywane łkanie. Po jakimś czasie Joyce zaczęła oddychać bardziej regularnie i spokojnie. Otworzyła oczy i spojrzała na Thomasa. Patrzył na nią z zażenowaniem i smutkiem.
– Kochanie, przepraszam. Nie…
– Wiem, że przesadzam – odparła z wahaniem. – To nie ma sensu. – Uśmiechnęła się. – Nie pierwszy raz potknęłam się o twoją nerwicę futbolową i nie pierwszy raz poczułam się odepchnięta.
Spojrzała na Thomasa z mieszaniną czułości i złości.
– Co się stało z pani złością? – zapytałem.
– Nadal ją czuję. Płonie we mnie, nie potrafię jej z siebie wyrzucić. W tamtą sobotę byłam naprawdę wściekła na męża, ale dopiero teraz mogę o tym mówić.
Wydawało mi się, że wstydzi się nieumiejętności jawnego wyrażania gniewu.
– Czy pani zdaniem może to mieć związek z doświadczeniami z dzieciństwa, o których wcześniej pani wspominała? – zapytała Margaret sugestywnie. – Z poczuciem, że ktoś próbuje się pani pozbyć? Z lękiem przed głośnym nazwaniem własnych potrzeb?
– Nie bardzo rozumiem – odparła Joyce nieco skonsternowana.
– Czy w przeszłości czuła się pani odrzucona? Zwłaszcza w dzieciństwie? – zapytała Margaret.
Przypomniało się jej coś, o czym rozmawialiśmy podczas wywiadu wstępnego. Joyce zawahała się i zamyśliła. Miała nieobecny wzrok i smutny wyraz twarzy.
– To rzeczywiście przypomina moją walkę z matką – stwierdziła wreszcie. – Zdecydowanie czułam się przez nią odrzucona.
– Czy pamięta pani, co między wami zaszło? – Margaret łagodnie starała się zachęcić ją do wspomnień.
– To dziwne – odparła.
Była teraz bardzo skupiona. Spojrzała na Margaret.
– W rodzinie zawsze mówiło się, że byłam rozpieszczoną córeczką – stwierdziła. – Wiecznym dzieckiem. Matka często to powtarza. Mówi, że babcia i Annie pobłażały mi i mnie rozpieszczały. Ojciec podobno też. Mama zawsze to podkreśla.
– Nie pamiętam, kim jest Annie – wyznałem.
Joyce wzięła głęboki oddech i westchnęła.
– Ile mamy czasu? – zapytała.
Stwierdziłem, że zdążymy wysłuchać jej opowieści o dzieciństwie.
– Annie to…
Miałem wrażenie, że znowu emocje biorą nad nią górę. Przez chwilę nie potrafiła wykrztusić ani słowa. Po kilku głębokich oddechach ciągnęła:
– Myślę, że Annie naprawdę mnie kochała. Tak… wreszcie to powiedziałam.
Wtem zdała sobie sprawę, że nie wiemy nic o Annie.
– Annie była ciemnoskórą kobietą, która opiekowała się mną wtedy, kiedy matka poszła do pracy.
– Pani mama poszła do pracy, kiedy miała pani rok? – zapytała Margaret.
– Tak. Niedawno trochę się dowiedziałam o tym okresie… od ojca.
Przerwała na chwilę, aby się zastanowić.
– Tuż przed moim narodzeniem zmarł dziadek. Ojciec mojej matki – ciągnęła. – Mama była z nim bardzo związana. Gorzej układało się jej z babcią. Nie wiem, jak podjęto decyzję o tym, że babcia powinna z nami zamieszkać. Odnoszę wrażenie, że mojemu ojcu na tym zależało. Miał z nią całkiem niezły układ. W domu więc zawsze czuło się napięcie między mamą i babcią.
– I zapewne między pani rodzicami – dorzuciłem. – Babcia i ojciec sprzymierzyli się przeciwko matce. Po której stronie była pani?
– Ja chyba tkwiłam gdzieś pośrodku – odparła Joyce i po namyśle kontynuowała. – To jeszcze nie wszystko. Mój ojciec prowadził sklep z artykułami metalowymi w małym miasteczku, w którym mieszkaliśmy. Coś mu nie wyszło i musieliśmy przeprowadzić się do Atlanty. Ojciec zatrudnił się u kogoś w firmie, a mama, kiedy miałam rok, zaczęła pracować jako sekretarka. Wydaje mi się, że nie chciała tego robić, lecz musiała. Kiedyś dała mi do zrozumienia, że chodzi jej nie tylko o pieniądze, ale chce pozostać przy zdrowych zmysłach. Dlatego opiekowały się mną babcia i Annie.
Głos znowu uwiązł jej w gardle.
– Za każdym razem, kiedy wypowiada pani imię Annie, jest pani bliska łez – zauważyłem.
W zadumie nad przeszłością ciągnęła:
– Wiem. Annie była duża. Śpiewała mi, kołysała i opowiadała bajki. Nigdy mnie nie krytykowała. Po prostu… ciągle to powtarzam… opiekowała się mną. Babcia też często się mną zajmowała.
– Czuła pani jej miłość – podsunęła Margaret.
Joyce w milczeniu skinęła twierdząco głową.
– Co się stało z Annie? – zapytała Margaret.
Joyce podniosła wzrok z wyrazem paniki na twarzy, jakby nie chciała o tym mówić. Po chwili jednak podjęła opowiadanie.
– Kiedy skończyłam jedenaście lat, kilka razy odezwałam się bezczelnie do mamy. Gdy byłam na nią wściekła, uciekałam do babci lub Annie. I pewnego dnia matka zwolniła Annie. Powiedziała: „Już nas na nią nie stać”.
W gabinecie zapanowała całkowita cisza. Wszyscy, wraz z Thomasem, zrozumieliśmy ciężar tego zdarzenia w jej życiu. Joyce była poważna i smutna.
– Po dziesięciu latach opieki nad panią – podsumowała Margaret z lekkim wzburzeniem. – W dodatku ta sytuacja zbiegła się z momentem, kiedy zaczęła się pani buntować. Nic dziwnego, że ma pani problem z asertywnością.
– Nie rozumiem – odparła Joyce.
– Po kilku bezczelnych odzywkach matka zwolniła kobietę, która panią kochała – wyjaśniła Margaret. – Myślę, że nieświadomie skojarzyła pani „bezczelność” z odrzuceniem i stratą. Dlatego jeszcze bardziej starała się pani nie budzić niezadowolenia u innych.
– Stałam się jeszcze ostrożniejsza, niż byłam? – upewniła się Joyce.
– Tak – stwierdziła Margaret. – Mam wrażenie, że już wcześniej obawiała się pani niezadowolenia matki.
– Ma pani absolutną rację. Nie wiem, dlaczego tak jest. Mama próbuje być dla mnie miła i mówi, że mnie kocha. Ale czasami słyszę w jej głosie lodowaty ton, jakbym zrobiła coś złego. Słyszę go przez całe życie i nigdy nie wiem, czym zawiniłam.
– Była pani kochana przez kogoś innego – odparła Margaret z zadumą.
– Co w tym może być złego? – zapytała zdumiona Joyce.
– Nic. Choć z jakiegoś powodu właśnie to doprowadziło do kłopotów w pani relacji z matką. Z pani słów wynika, że problemy zaczęły się jeszcze przed pani narodzeniem.
– Nadal nie rozumiem. Uważa pani, że nasze kłopoty miały związek z mamą i babcią?
Tym razem to Margaret skinęła twierdząco głową.
– Rzeczywiście nie były sobie bliskie, kiedy mama była młoda – ciągnęła Joyce. – Jak wspomniałam, mama była ulubienicą dziadka.
Od dłuższej chwili przysłuchiwałem się rozmowie. Dziwiło mnie u Joyce dojmujące poczucie odrzucenia przez matkę. Próbowałem sobie wyobrazić osobę, której nigdy nie spotkałem. Oczyma wyobraźni ujrzałem rozmyty obraz kobiety spoglądającej ze złością i frustracją na inną kobietę – czasem własną matkę, a czasem Annie – która opiekuje się jej dzieckiem. Wyobrażona scena była ponadczasowa i bardzo aktualna, wypełniona żalem i poczuciem winy.
– Co pani wie o dzieciństwie swojej mamy?
Moje nagłe pytanie przestraszyło Joyce. Pod powiekami mignął mi obraz genogramu, wykresu relacji rodzinnych, który sporządziłem podczas pierwszego wywiadu.
– Czy dobrze sobie przypominam, że mama miała młodsze rodzeństwo?
– To niesamowite, że pan zapamiętał – stwierdziła Joyce, patrząc na mnie z dezorientacją.
Przerwałem jej rozmowę z Margaret i miałem wrażenie, że moja żona jest lekko zirytowana.
– Ciotka Ella to młodsza siostra mamy. Była ulubienicą babci i też nie miała dobrych stosunków z moją mamą.
Nie mogłem się powstrzymać od kontynuowania wątku.
– Zatem kiedy mama poszła do pracy i przekazała opiekę nad panią Annie i babci, stała się pani dla niej symbolem zazdrości, którą czuła wobec młodszej siostry. Na poziomie symbolicznym zamieniła się pani w rozpieszczone najmłodsze dziecko, o które ona w dzieciństwie była zazdrosna.
Joyce milczała zbita z tropu złożonością problemu. Chciałem mieć pewność, że rozumie moje słowa, więc powtórzyłem to samo jeszcze raz, tym razem łagodniej i z większą empatią:
– Była pani najmłodszym dzieckiem w rodzinie i opiekowała się panią babcia, jej matka.
– To wszystko zaczęło się więc, nim przyszłam na świat – stwierdziła wreszcie.
Margaret chrząknęła i uśmiechnęła się do mnie szeroko.
– Jak już mówiłam…
– Przepraszam – rzuciłem.
Margaret znowu zwróciła się do Joyce.
– Zgadzam się z Gusem. Pani mama najwyraźniej była bardzo zazdrosna o osoby, które się zajmowały jej córeczką. Wydaje mi się, że prawdziwy problem dotyczył jej relacji z babcią, ale skierowała swój gniew na Annie. Nie mogła zwolnić matki, choć prawdopodobnie chciała.
W konflikcie z Thomasem u Joyce ujawniło się właśnie takie poczucie odrzucenia – że ktoś wyręcza się innymi ludźmi, innymi opiekunami. Thomas przez chwilę przejął rolę matki. Joyce poczuła się przez niego skrzywdzona i na nim wyładowała złość. Wydawało jej się, że Thomas jej nie kocha i chce, aby swoje emocjonalne potrzeby zaspokoiła w relacji z inną osobą.
Umysł nieświadomy nie jest precyzyjny, rozpoznaje niewyraźne kontury, znajome kształty. W tym wypadku osoba, którą Joyce kocha i na której polega, wydaje się ją odtrącać. Nieważne, że minęło wiele lat, a tym kimś, kto ją odrzuca, jest mąż. Nieważne, że zostaje odesłana do matki. Mała dziewczynka w Joyce aktualną rzeczywistość widzi przez mgłę emocji; kształt owej rzeczywistości uruchamia prymitywne uczucia. W dzieciństwie Joyce była katalizatorem takiego samego procesu u jej matki.
Oczywiście, chłód i dystans Thomasa przyczyniły się do problemów małżeńskich. Reagował lękiem i próbą obrony, kiedy Joyce chciała się do niego zbliżyć. Rzeczywiście często ją odtrącał. Nie po raz pierwszy pokłócili się o jego potrzebę prywatności i przestrzeni emocjonalnej. Ich spory zwykle krążyły wokół jego przywiązania do telewizyjnych transmisji sportowych i zaangażowania w pracę. Thomas jest naukowcem. Nadgodziny spędzone w laboratorium były częstą przyczyną konfliktów.
– Pragnę od ciebie więcej uwagi, czasu i akceptacji – powtarzała Joyce. – Chcę wiedzieć coś o twoich uczuciach, móc się do ciebie zbliżyć.
– Czuję się osaczony i przyparty do muru – odpowiadał defensywnie Thomas i widać było, że wypowiadając te słowa, niemal się odsuwa.
Defensywna postawa Thomasa i (typowa dla większości mężczyzn) skłonność do unikania bliskości były równie głęboko zakorzenione w jego przeszłości jak potrzeba bliskości i akceptacji w przeszłości Joyce. Wychowany przez zależną i ingerującą w jego życie matkę Thomas bał się utraty autonomii.
Wyniosłość męża przypominała Joyce chłód i dystans jej matki. Z kolei pragnienie bliskości kojarzyło się Thomasowi z natarczywością jego matki. I tak oboje pląsali w kółko w klasycznym małżeńskim balecie, w którym kobieta goni męża, a on się odsuwa. Im bardziej ona za nim goniła, tym zacieklej on się bronił, i odwrotnie.
Podobnie jak sprzeczka o grudkę asfaltu, lecz w wymiarze bardziej istotnym, ten wzorzec, który terapeuta Tom Fogarty nazwał dynamiką pogoni i dystansu (pursuit-distance dynamic), stanowił symboliczną strukturę w związku Joyce i Thomasa. Metafora małżeństwa była tak naładowana emocjami, że dominowała w ich rozmowach i przeważała nad ich racjonalnym „ja”. Obie strony angażowały się w uczucia, które zdawały się sięgać wczesnego dzieciństwa.
Nieco później powrócimy do dyskusji o częstej polaryzacji w małżeństwie, ale już teraz konflikty Joyce i Thomasa nasuwają podstawowe pytania: dlaczego relacja małżeńska staje się poligonem dla tak natrętnych irracjonalnych uczuć? Dlaczego obciążamy nimi partnera? Dlaczego nie przeżywamy ich bezpośrednio w relacji z najważniejszymi osobami z naszego dzieciństwa? Dlaczego boimy się złości na rodziców i tak chętnie wyładowujemy ją na partnerze?
Odpowiedzi na te pytania są niezwykle złożone, warto jednak już teraz zacząć je formułować. Wyobraźmy sobie Joyce w dzieciństwie. Ma dwa lata i właśnie przeżyła zupełnie normalny wybuch dziecięcej złości. Wyczuwalny chłód matki budzi w niej poczucie zagrożenia. Dziewczynka nie rozumie uczucia matki, ale spostrzega w nim dla siebie wielkie niebezpieczeństwo. Nie ma pojęcia o trudzie, jakim jest łączenie pracy i wychowania dzieci. Nie pojmuje konfliktów między mamą a babcią, nie rozumie problemów rodziców. Wie jedynie, że mama okazała dezaprobatę, a dezaprobata mamy budzi strach. Od jakiegoś czasu nieobecność matki ją niepokoi. Joyce jest zafrapowana tym, że babcia i ojciec są dla niej znacznie milsi. Jest zła na mamę i czuje się zraniona jej chłodem; wycofuje się w duchu przerażona konsekwencjami złości. Ostatnio matka jest z niej często niezadowolona; co będzie, jeśli na zawsze ją zostawi? Małe dziecko jest stworzeniem niezwykle wrażliwym i bezbronnym. Nie potrafi o siebie zadbać tak jak młode osobniki innych gatunków, a na domiar złego ta słabość jest długotrwała. W naszym społeczeństwie dzieci nie mogą się wałęsać bezpiecznie w obrębie klanu, który ponosi zbiorową odpowiedzialność za opiekę nad nimi. Dopiero w wieku około dwudziestu lat Joyce zacznie funkcjonować poza rodziną; jedynym źródłem bezpieczeństwa okazuje się rodzina nuklearna oraz sieć dalszych krewnych.
W okresie długiego dzieciństwa Joyce jest właściwie więźniem rodziny i podlega jej nieświadomym emocjonalnym zasadom (może w niej na przykład obowiązywać niepisany zakaz wyrażania złości, przyznawania się do słabości czy mówienia o seksie). Joyce pada również ofiarą konfliktów rodzinnych – jeśli w rodzinie istnieją podziały lub grupy, to zostanie w nie bezwiednie wciągnięta.
Joyce nie jest zależna po prostu od rodziny. Szczególny wpływ na jej życie zdaje się mieć relacja z matką. To matka opiekowała się nią, reagowała na pierwszy płacz w nocy, zdawała się wiedzieć, czego jej potrzeba. I to matka zaczęła się od niej oddalać: poszła do pracy, kiedy Joyce miała rok, a gdy córeczką zaopiekowali się członkowie rodziny, z którymi pozostawała w konflikcie, zaczęła traktować ją z chłodem i rezerwą. Kiedy na wczesnym etapie dzieciństwa coś naruszy więź między matką a dzieckiem, wtedy dziecko może ponieść straszne konsekwencje. Groźba utraty aprobaty matki tak przerażała Joyce, że dziewczynka bardzo wcześnie „postanowiła” wyprzeć swoje uczucia i stać się dzieckiem idealnym. Desperacko starała się zadowolić otoczenie i ta strategia towarzyszyła jej w dorosłym życiu.
Więź dziecka z matką bywa przyczyną problematycznej dynamiki rodzinnej: trudnej dla emocjonalnie obciążonej matki oraz jej córek i synów. Nieobecność ojca w życiu wewnętrznym rodziny jest bolesna i destrukcyjna. Taki niezwykle niesprawiedliwy układ będzie jednym z powracających motywów w tej książce. Jednak – choć kwestionujemy słuszność tradycyjnego podziału ról – musimy uznać jego ponurą aktualność. Dzieci w przeważającej części są nadal zależne od matek, u których szukają wsparcia emocjonalnego. Niestety – ze względu na brak alternatywy – są szczególnie podatne na jego utratę.
Jak dziecko radzi sobie ze złością na rodzica za niezaspokojenie potrzeb, gdy owa złość niesie z sobą przerażającą groźbę odrzucenia? Tymczasowe rozwiązanie może polegać na „rozszczepieniu” uczuć i wyparciu przerażających komponentów. Córka wykształca wizję dobrej matki, zawierającą te cechy, które kocha i na których polega. Natomiast z właściwości, które budzą w niej przerażenie bądź złość, lepi wizerunek złej matki i stara się go wyprzeć ze świadomości. Siebie może również rozdzielić na przeciwstawne połowy: „dobre ja” składające się z cech niegroźnych i uległych oraz „złe ja”, które kojarzy z ujawnieniem złej matki. Zgodnie z egocentryczną dziecięcą logiką córka obwinia „złe ja” za wykroczenia przeciwko złej matce. Może na przykład pomyśleć: „To przeze mnie mama jest niezadowolona”. Postanawia więc wyprzeć ze świadomości negatywne cechy obu stron, aby nie narażać się na niebezpieczeństwo.
Oddzielone emocje – zwłaszcza negatywne – gromadzą się w dziecku i pozostają niewyrażone. Nie znikają z czasem. Wywodząca się z wczesnego dzieciństwa wściekłość na brak sprawiedliwości w życiu domaga się nie tylko ujścia, lecz także zadośćuczynienia. Symbolizuje dziecięce pragnienie sprawiedliwości w świecie, który często wydaje się nie fair. Jednak te uczucia pozostają uśpione i złagodzone niczym zatrzymana tamą woda albo rozproszone jak ładunki elektryczne, które dają początek piorunom.
W późniejszej fazie dzieciństwa dzieci napotykają inną przeszkodę, która nie pozwala im na otwarte uznanie i wyrażenie swoich uczuć: zaczynają rozumieć problemy i słabości swoich rodziców. W procesie dojrzewania nie tylko uświadamiają sobie ich niedoskonałości, lecz także zostają wciągnięte w ich sprawy, stając się źródłem pomocy. Zaangażowanie w emocjonalne tarapaty dorosłych będzie jednym z zagadnień, które poddamy tutaj wnikliwej dyskusji; rodzi ono bowiem w dzieciach poczucie konsternacji i frustracji oraz utrudnia – szczególnie starszym dzieciom – przyznanie się do uczuć wobec rodzicielskich niedostatków. Jak można się złościć na osoby, które dały nam życie, robiły dla nas co w ich mocy i mają własne kłopoty? Nierzadko poczucie winy zrodzone ze złości na rodziców, którzy się starali i których – mimo wad – kochamy, z czasem narasta. Im słabsi się stają, tym trudniej się przyznać do rozczarowania nimi.
Większość z nas wchodzi w dorosłość z ogromnym zapasem niewyrażonych emocji względem „nadwyżek” i niedostatków z czasów dzieciństwa, lecz rzadko uświadamiamy sobie potęgę tego bolesnego dziedzictwa. Zakładamy, że po wyjściu z domu zostawiamy wszystko za sobą i po ślubie zaczynamy życie od nowa. Zupełnie nieświadomie wnosimy w dorosłość, a zwłaszcza w małżeństwo, głęboko zakorzenione pragnienie pełni, aprobaty oraz wszystkiego tego, na co zasługiwaliśmy jako dzieci, lecz czego z wielu powodów nam zabrakło.
W naszej kulturze małżeństwo może być najpopularniejszą formą psychoterapii. Wszyscy zdajemy się wierzyć w to, że odmieni nam życie i sprawi, iż poczujemy się lepiej z sobą. Ktoś wyjątkowy da nam siłę, gdy ogarnie nas słabość, pełnię, kiedy stwierdzimy pustkę, i pocieszenie w samotności. Małżeństwo jest magicznym zespoleniem mającym moc przekształcania rzeczywistości. Wystarczy posłuchać słów najpopularniejszych piosenek, aby uświadomić sobie, jak powszechne są takie oczekiwania.
Pragnienie magicznego partnerstwa, którym małżeństwo ma nie tylko być, ale na trwałe pozostać, jest oczywiście pochodną wyidealizowanych obrazów dobrego rodzica ukształtowanych we wczesnym dzieciństwie. Marzymy o zespoleniu, symbiotycznej jedności, w której czujemy się bezpieczni, głęboko docenieni, otoczeni opieką i wszechmocni. Z wybraną osobą, złączoną ze mną, mogę wszystko.
Jeśli weźmiemy pod uwagę monotonię, frustrację, wzajemnie wyniszczającą walkę życia codziennego, to okaże się, że klęska metafory idealnego związku jest jedynie kwestią czasu. Zwykle niemożność utrzymania idealnej jedności (a niejednokrotnie potrzeba nam wielu lat, aby zmierzyć się z tą porażką, ponieważ marzenia umierają powoli) budzi w nas poczucie dawnych krzywd; rozczarowanie samym sobą i małżonkiem przypomina o rozczarowaniach sobą i rodzicami w dzieciństwie. Partner staje się złym rodzicem, a my – „złym ja”. Wściekłość i pretensje wywodzące się z wczesnych lat niszczą nasz związek.
Przeniesienie i odtworzenie (displaced reenactment) wczesnych dramatów w małżeństwie jest, moim zdaniem, szczególnie prawdopodobne ze względu na osobę, którą wybieramy. Okazuje się, że przyciągają nas partnerzy, którzy pomogą nam powielić dawne zmagania z rodzicami. Wielokrotnie wydaje się nam, że wychodzimy za kogoś całkowicie różnego od nich (skomplikowana chemia tych nieświadomych wyborów będzie przedmiotem naszych dalszych rozważań), jednak prędzej czy później musimy zmierzyć się w małżeństwie z najistotniejszymi motywami i problemami wczesnego dzieciństwa. Jeśli w okresie dorastania borykaliśmy się z zazdrością, bezsilnością, lękiem przed bliskością czy poczuciem braku miłości, to właśnie z tym będziemy się zmagać w relacji z partnerem.
Dlaczego perwersyjnie wybieramy na małżonka kogoś, kto zmusi nas do konfrontacji z najważniejszymi i bolesnymi przeżyciami z dzieciństwa? „Jakim cudem wyszłam za faceta, który ma problem z zazdrością, a do tego potrafi być tak zdystansowany i krytyczny?!”, wykrzyknęła wreszcie Joyce na wpół żartobliwie, na wpół z konsternacją.
I znowu odpowiedzi na te pytania są niezwykle złożone, ale wiemy, od czego zacząć: jako dzieci często doświadczamy krzywd emocjonalnych i to poczucie krzywdy sprawia, że się w sobie chowamy. Niektóre ryzykowne sytuacje wydają się zbyt niebezpieczne, więc odsuwamy od siebie uczucia, możliwości, wybory. Jakaś cząstka nas umiera lub ulega hibernacji. Czasami tą częścią jest seksualność, kiedy indziej zaś złość, figlarność czy kreatywność. Uczymy się żyć zachowawczo, stajemy się mistrzami sztuki kompromisu.
Poddane traumie, skrzywdzone, otoczone murem „ja” pragnie się ujawnić i korzystać z pełni życia, do którego się narodziło – z całą jego spontanicznością i witalnością. Problemem może być zapanowanie nad tym przebudzeniem.
Małżeństwo to nieświadomie motywowany „eksperyment”, który ma nas popchnąć we właściwym kierunku. Jednym z jego etapów jest odtworzenie okoliczności, z którymi z takim trudem borykaliśmy się w dzieciństwie. Mamy wyjątkowy talent do wyszukiwania partnerów, którzy nam w tym pomogą.
Eksperyment nie kończy się na ponownym odegraniu dawnych ról. Powtórzenie schematu bez oczekiwania zmiany lub nadziei na nią budziłoby jedynie zniechęcenie. O ile więc nasz partner bezwiednie odgrywa znajome role, które kojarzymy z rodzicami i rodzeństwem, o tyle może nam również pomóc w modyfikowaniu i urozmaicaniu inscenizacji. Pochodzi z innego rodzinnego świata, zatem symbolizuje nowość i zmianę. Różni się od nas i od naszych rodziców i niejako zmusza do zmiany, napisania własnego scenariusza.
Przypomina mi się historia mojego życia i jeden z problemów, z którymi borykałem się w relacji z Margaret. Moja matka kiedyś wspomniała o mojej „zmianie osobowości”. Jako małe dziecko byłem impulsywnym ekstrawertykiem, rozgadanym i pełnym energii. „Kiedy skończyłeś dziewięć lat, nagle bardzo się wyciszyłeś. Nigdy tego nie rozumiałam”, powiedziała.
Po wielu latach, gdy spoglądam wstecz, przyczyny tej zmiany są dla mnie dość jasne.
W 1942 roku miałem cztery lata. Ojciec zaciągnął się do wojska, a ja wkraczałem właśnie w okres edypalny, w którym każdy chłopiec zaczyna wyobrażać sobie wygnanie ojca z domu i ślub z matką. Te niesłychanie silne – i zupełnie normalne – fantazje zwykle nie wytrzymują zderzenia z rzeczywistością, w której ojciec nie zamierza się im podporządkować. W klasycznym zakończeniu konfliktu chłopiec porzuca myśl o związku z matką i postanawia upodobnić się do ojca. W moim przypadku jednak los dał mi złudzenie, że marzenia się spełniły – ojciec zniknął i w wieku czterech lat zostałem „panem domu”, jak przekornie nazywali mnie dorośli. W wymiarze nieświadomym potraktowałem wizję bycia partnerem matki zbyt poważnie.
Po powrocie ojca zaczęliśmy z sobą rywalizować. Pamiętam pewną szczególnie bolesną sytuację, która wydarzyła się podczas jednej z jego przepustek pod koniec wojny. Mama przygotowała uroczyste śniadanie – oczywiście, dla ojca – i nie usmażyła dla mnie jajka na twardą cholewkę, choć wiedziała, że innych nie jadam. Wszystkie jajka były blade i niedosmażone, dokładnie takie, jakie lubił on. Poczułem się zdradzony. Zacząłem dziobać widelcem w śliskiej białawej galarecie.
– Zjedz jajko – powiedział ojciec.
– Nie smakuje mi – odparłem.
Nabrałem śmiałości i – nadąsany – podniosłem jajko na widelcu. Z przerażeniem zobaczyłem, że ześlizguje się na świeży obrus. Ojciec, rozwścieczony, jakby wyczuł porozumienie między mną a matką, ruszył gwałtownie w moim kierunku z wyciągniętym pasem. Skuliłem się ze strachu przed jego razami.
Mniej więcej w tym czasie, zdaniem matki, zamknąłem się w sobie i zrobiłem się nieśmiały. Mama nie skojarzyła tej zmiany z powrotem ojca z wojska, ale ja najwyraźniej nieświadomie uznałem, że mój ekstrawertyzm jest niebezpieczny, ponieważ stanowi zagrożenie dla ojca, i dlatego muszę go ukryć. „Postanowiłem” się nie wychylać.
Kiedy pod koniec studiów w Nowej Anglii poznałem Margaret, nadal byłem dość nieśmiały i niepewny siebie w sytuacjach społecznych. Margaret miała swoje kompleksy, jednak głęboko angażowała się w relacje z ludźmi. Ja byłem poetą samotnikiem, a ona – duszą towarzystwa z ogromną grupą znajomych i mnóstwem zajęć. Oczywiście, podobało nam się w sobie wiele różnych cech. Mnie pociągał jej talent towarzyski, choć wyczuwałem w nim również zagrożenie.
Czy szukałem tej od dawna uśpionej części siebie, którą dostrzegłem w niej? Zapewne tak. Czy miałem nadzieję na wykorzystanie jej zdolności, poleganie na niej w kwestiach, w których sam wydawałem się bezradny? Bez wątpienia.
Po ślubie zacząłem być zazdrosny o jej przyjacielskość i ekstrawertyzm, a ona z trudem to tolerowała. Po jakimś czasie nie mogłem znieść wyrzucenia na towarzyski margines, a ona moich kopniaków pod stołem, kiedy dawałem jej sygnał, że moim zdaniem robi się „zbyt gadatliwa”.
Rzecz jasna, musiałem jakoś sprostać tej sytuacji; zamiast cierpieć i krytykować, powinienem był stanąć do walki. Przedtem jednak należało sięgnąć w głąb siebie i odnaleźć to, z czym straciłem kontakt wiele lat temu. Po prostu musiałem się rozwinąć, a Margaret musiała nauczyć się żyć z moimi nieoczekiwanymi wybuchami zazdrości. Dorastała z matką, która również była o nią zazdrosna, dlatego okazało się to dla niej niezwykle trudnym wyzwaniem.
Wierzę, że wszyscy wchodzimy w stan małżeński z takimi nieświadomymi „planami”. Nieuchronnie odtwarzamy dylematy z dzieciństwa, a jednocześnie chcemy zmienić nasze reakcje na nie. Szczerze pragniemy tym razem dawne problemy rozwiązać lepiej. Dążymy do zadośćuczynienia, sprawiedliwości, „właściwego” zakończenia. Osoba, którą poślubiamy, nie tylko pomaga nam w ponownym odegraniu scenariusza z dzieciństwa, lecz również może dostarczyć silny impuls (wywodzący się z jej własnych dramatów rodzinnych) do zmiany naszej roli.
Jeden z najistotniejszych problemów w małżeństwie polega na tym, że ta amatorska psychoterapia zwykle jest na wpół udana. Częściowe sukcesy są niebezpieczne. Wzbudzają nadzieje, potem zaś nieuchronnie czeka nas rozczarowanie. Znowu.
Ni stąd, ni zowąd okazuje się, że małżonek dobitnie przypomina nam o zmaganiach i problemach tożsamościowych z dzieciństwa – które nie tylko nadały życiu kształt, lecz także przysporzyły bólu. Jednocześnie zdaje się oczekiwać, że te aspekty rzeczywistości zmienimy. Istnieje ryzyko, że w małżeństwie ulepimy kokon, utwardzoną i ciasną strukturę przypominającą ograniczenia z dzieciństwa, a następnie skierujemy na nią całą dawną frustrację i wściekłość. Współmałżonek oczywiście zwykle nie rozumie przyczyn tej złości i zinterpretuje ją na swój sposób, często opierając się na podobnych zniekształceniach biorących początek z jego przeszłości.
Mamy nadzieję, że partner dostrzeże pod wybuchami gniewu ukryte pragnienia i ból; stanie się idealnym „rodzicem”. Ponieważ dawne schematy są starannie wyuczone i mocno w nas zakorzenione, nieuchronnie tworzą fundament, na którego podstawie formułujemy prognozy na przyszłość. Nawet jeśli usilnie się staramy nie odtwarzać dawnych sytuacji, to właśnie one nadają kształt naszym wysiłkom. Czy nam się to podoba, czy nie, spodziewamy się, że ludzie wiele znaczący w naszym dorosłym życiu będą się zachowywać tak jak najważniejsze postaci z naszego dzieciństwa. Posiadamy doskonałą umiejętność wyszukiwania osób, które potwierdzą te oczekiwania.
Ta zmienna dynamika jest przyczyną porażki wielu małżeństw. Po wieloletniej walce z kokonem w związku pochopnie zakładamy, że trzeba zrzucić z siebie małżeńskie brzemię, aby pozbyć się jego ograniczeń.
Gdy zaczynamy rozumieć, że nasz partner nie może lub nie chce się zmienić – a z wielką wprawą zachowujemy się wobec niego tak, aby okazywał opór – łatwo dojść do logicznej konkluzji: czy przypadkiem nie potrzebujemy innego kontekstu, innego partnera? I tak rozpoczyna się wewnętrzny proces prowadzący do rozwodu. Zachodzi on w obu partnerach i – jak nieco później wyjaśnię – jest wynikiem „współpracy”, współdziałania małżonków.
W okresach dużego napięcia wszystkim nam przychodzi do głowy myśl, że sposobem na rozwiązanie problemów i zmianę życia jest odejście od tej trudnej osoby, z którą mieliśmy pecha wejść w związek małżeński. I choć rzeczywiście rozpad niektórych małżeństw jest rzeczą absolutnie pożądaną i konieczną, wiele związków kończy się niepotrzebnie, a dawni partnerzy zaczynają rekonstruować z kimś innym nową wariację dawnego zestawu problemów. Okazuje się, że trudności nie tylko tworzą się między nami, lecz także tkwią w nas; doświadczenie rozwodu nie rozwiązuje głęboko uwewnętrznionych konfliktów, które każdy z nas wniósł do pierwszego małżeństwa i zabiera z sobą do nowego.
Powinniśmy otworzyć oczy i wreszcie dostrzec, że nie jesteśmy już bezbronnymi dziećmi, lecz kompetentnymi dorosłymi z możliwościami, których w dzieciństwie nie mieliśmy. Możemy skonfrontować się z tym, że nasz partner – choć niezupełnie pozbawiony winy – jest zdumiewająco podobny do nas i pomógł nam wypracować złożoną metaforę związku, w której wspólnie odtworzyliśmy najważniejsze problemy życiowe obu stron. Gdy dostrzeżemy źródło rozgrywającego się między nami dramatu i odkryjemy jego przyczyny, wówczas zaczniemy szukać innych sposobów rozwiązywania kłopotów zamiast wyrażania ich poprzez acting-out w małżeństwie.
Jeśli jednak mamy wyrwać się z małżeńskiej hipnozy, musimy najpierw przyznać się do jej istnienia i poczuć jej moc w naszym życiu. W podróży, którą odbędziemy podczas lektury tej książki, cofniemy się w czasie. Możemy odnosić wrażenie, że powracamy do wcześniejszych etapów rozwoju, ale naszym celem nie jest skupienie na przeszłości – poprzez zmierzenie się z nią chcemy wreszcie ją za sobą zostawić.
Na końcu podróży mamy stanąć twarzą w twarz, poczuć przestrzeń wokół nas, własną potężną, nieskrępowaną żywiołowość i poczuć – po drugiej stronie na zawsze dzielącej nas przepaści – Innego, który jest obecny, ważny i wystarczający jak my (dzięki czemu istnieje szansa, że nie zostaniemy na zawsze samotni), a jednocześnie na tyle różny od nas, że nie możemy go uznać jedynie za część nas. Odkryjemy, że nasz partner to ktoś znajomy, a przy tym zawsze nowy.
Małżeństwo nie jest związkiem tylko dwóch osób. Być może w miesiącach miodowych wierzymy, że jesteśmy tylko we dwoje, ale niebawem pojawia się wielu konkurentów domagających się naszej lojalności. Od tego czasu zaczynamy żyć w sieci sprzecznych zobowiązań. Relacje z osobami najbardziej dla nas znaczącymi sprawiają, że zaczynamy się od siebie oddalać. Rodzice (lub opiekunowie), rodzeństwo, dziadkowie, ciotki i wujkowie, przyjaciele, przełożeni, a zwłaszcza dzieci (jeśli je mamy) angażują nasz czas, uwagę, lojalność. Kiedy spoglądamy na współmałżonka, widzimy kogoś uwikłanego w skomplikowaną sieć relacji z innymi.
Sieć relacji partnera układa się we wzorce, które bywają kłopotliwe, ponieważ budzą w nas wspomnienia podobnych schematów z dzieciństwa. Silny związek Margaret z ojcem może na przykład przypomnieć mi o zazdrości, którą czułem jako dziecko, gdy ojciec tak brutalnie wtargnął w moją wyjątkową relację z mamą. Jeśli mamy zrozumieć małżeństwo, to musimy skonfrontować się z obowiązującymi w nim schematami, ponieważ w wielu wypadkach powodem naszego cierpienia jest konfiguracja różnych sił, a nie odrębna osobowość partnera.
