49,99 zł
Depresja, problemy w związku, kłopoty w szkole, uzależnienia – czy pomyślałeś kiedyś, że twoje życiowe kryzysy to tak naprawdę objawy i skutki tego, że coś złego dzieje się w twojej rodzinie? I że bez uzdrowienia rodzinnych relacji nie ma szans na ich zażegnanie?
PROBLEMY CHODZĄ RODZINAMI.
Cenieni terapeuci Augustus Y. Napier i Carl Whitaker w fascynujący sposób opisali prawdziwą terapię rodziny zmagającej się z problemami, które zna chyba każdy. Dzięki temu mamy wyjątkową możliwość zajrzenia za drzwi gabinetu i zrozumienia, na czym polega terapia rodzin. Czy uda się dotrzeć do prawdziwej przyczyny rodzinnego kryzysu? Każda sesja przynosi kolejne odkrycia: odkładane na później problemy, złożone relacje, ukryte konflikty.
„RODZINNA KARUZELA” TO KSIĄŻKA, KTÓRA POZWALA ZROZUMIEĆ, JAK FUNKCJONUJE RODZINA I JAK WIELKI WPŁYW MA NA KAŻDEGO Z NAS.
Odkryj wzory, które są wspólne dla wszystkich rodzin – stres, polaryzacja stanowisk i eskalacja konfliktu, szukanie kozła ofiarnego, tworzenie trójkątów, obwinianie czy rozproszenie tożsamości. Poznaj mechanizmy, które mogą zarówno zniszczyć, jak i naprawić każdą rodzinę.
JEDNAZ NAJWAŻNIEJSZYCH KSIĄŻEK O TERAPII RODZIN, JAKIE POWSTAŁY – KLASYCZNA I PRZEŁOMOWA.
„Niezbędnik dla wszystkich, którzy mieli, mają lub będą mieli rodzinę, a dla terapeutów rodzinnych – tym bardziej”
Bogdan de Barbaro
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 524
Data ważności licencji: 3/9/2028
Ta rodzina sama musi się o siebie troszczyć; nie ma matki ani ojca, nie zna innego, równie bezpiecznego schronienia, bogactwa, miłości, korzyści, wsparcia czy otuchy, a żadna radość czy smutek jednego z jej członków nie może znaczyć dla obcych więcej, niż znaczy dla rodziny; ale (…) jest niewypowiedzianie samotna, pochylona nad sobą niczym włóczęgi pochylone nad ogniem w mroźny wieczór; w takiej samotności i w takiej kondycji istnieje obok innych rodzin, z których każda jest nie mniej samotna, tak samo brakuje jej wsparcia i otuchy i tak samo pochyla się nad sobą…
James Agee i Walker Evans
Let Us Now Praise Famous Men
Pamięci moich Rodziców, Augustusa i Mary Ethel Napierów
Zacząłem pisać tę książkę pod koniec długiego okresu nauki u Carla Whitakera, terapeuty rodzinnego i profesora psychiatrii na University of Wisconsin. Przyjechałem do Wisconsin z dwóch powodów. Chciałem studiować u profesora Whitakera, a poza tym musiałem spełnić ostatni warunek obrony doktoratu z psychologii klinicznej na University of North Carolina – zaliczyć staż w katedrze psychiatrii. Podczas studiów doktoranckich terapia rodzin bardzo mnie zainteresowała, miałem więc ogromne szczęście, że dostałem się na staż w ośrodku, gdzie mogłem się uczyć u znakomitego i powszechnie szanowanego terapeuty rodzinnego. Po obronie doktoratu wyłącznie dzięki szczodrości Carla kontynuowałem szkolenie jeszcze przez dwa lata, współpracując z nim już mniej oficjalnie.
Idąc śladem wielu innych szkół medycznych, University of Wisconsin pielęgnuje starą tradycję, zgodnie z którą profesor nauk medycznych prowadzi prywatny gabinet. Dzięki temu może w praktyce rozwiązywać trudności, o których uczy w teorii. Carl korzysta ze swojej praktyki bezpośrednio w procesie nauczania. Choć uczestniczyłem w licznych seminariach i superwizjach, to jednak najwięcej wiedzy i umiejętności wyniosłem z koterapii właśnie z nim. Prowadziliśmy wspólnie terapie kilku rodzin i to z naszych wspólnych doświadczeń zrodził się pierwszy impuls do napisania tej książki.
Sesje z Carlem były dla mnie ogromnym przeżyciem. Niezapomniane wrażenie wywarły na mnie jego umiejętności terapeutyczne i siła wewnętrzna, spotkania z rodzinami, które tak wytrwale walczyły o lepszy los, i wreszcie sama relacja koterapeutyczna. Wiedziałem, że choć terapia rodzin interesuje wielu praktykujących terapeutów, to niewielu laików słyszało o tej ekscytującej nowej metodzie. Postanowiłem więc opisać część zachodzących w rodzinach zmian, które obserwowałem, ucząc się prowadzenia terapii.
Na początku przeglądnąłem kasety wideo z nagraniami naszych sesji. Następnie przeanalizowałem nagrania rozmów i konsultacji, które Carl prowadził w najróżniejszych ośrodkach. Badanie tych materiałów było fascynujące, lecz wkrótce wzbudziło we mnie frustrację. Kiedy starałem się opisać wszystkie niuanse intonacji, charakterystyczny dobór słów i złożoność zdarzeń zachodzących na sesjach, utonąłem w morzu komplikacji. Napisałem pięćdziesiąt stron o godzinnej sesji terapii i miałem głębokie przekonanie, że zaledwie musnąłem powierzchnię problemu. Tak zatraciłem się w szczegółach, że gdzieś po drodze zgubiłem dramaturgię i istotę procesu terapii rodzinnej.
Postanowiłem odłożyć na chwilę na bok zgromadzone materiały i uchwycić atmosferę terapii rodzinnej. Wybrałem rodzinę, której terapię zarejestrowaną na kasecie wideo już wcześniej gruntownie przeanalizowałem. Zacząłem pisać z pamięci. Zapożyczałem najróżniejsze epizody z innych przypadków, kiedy tylko uznałem, że pomogą w zilustrowaniu przebiegu terapii. Dodałem akapity i rozdziały, w których wyjaśniałem procesy zachodzące w gabinecie, oraz przedstawiałem podstawowe koncepcje terapii rodzin. Opowiedziana historia jest zlepkiem doświadczeń terapeutycznych wielu rodzin i stanowi opis sfabularyzowany, ale wszystkie istotne wydarzenia naprawdę miały miejsce w terapii rodziny Brice’ów. Wydaje mi się, że w rezultacie powstał wierniejszy portret terapii rodzin niż moja wcześniejsza prezentacja „faktów”.
Książka ta towarzyszyła mi w wielu ważnych momentach. W miarę jak rozwijała się moja kariera zawodowa, stopniowo przestawałem być uczniem Whitakera. Z czasem zostałem jego przyjacielem i kolegą po fachu. Okazało się, że we własnej praktyce zaczynam wypracowywać koncepcje terapii rodzin, które odbiegają nieco od jego idei. O ile moje odmienne poglądy wzbogaciły naszą współpracę, o tyle książka musiała się zmieniać wraz ze mną.
Koncentrując się na własnym oglądzie terapii rodzin, być może nie dość barwnie opisałem subtelny kunszt Carla oraz jego metodę opartą na niedopowiedzeniach i paradoksach. Osoby, które znają metody jego pracy, mogą mieć poczucie, że nie udało mi się uchwycić jego umiejętnego zastosowania paradoksu, metafory i humoru. Ten niedostatek jest nieuchronną konsekwencją tego, że autor książki patrzy na świat własnymi oczyma. Kiedy Carl rozmawia z rodziną, czasami zwraca się do podświadomej sfery umysłu; ja zaś zwykle przemawiam do świadomości i „nauczam”. Na szczęście – czy też może niestety – niniejszy tekst mówi moim językiem.
Pomysł napisania książki był mój, lecz jej powstanie nie byłoby możliwe bez pomocy kilku osób. Tekst jest wprawdzie mojego autorstwa, ale jego fundament stanowią koncepcje Carla Whitakera. On również współpracował ze mną w procesie pisania. Razem stworzyliśmy zarys poszczególnych rozdziałów, a Carl wysunął wiele niezwykle trafnych sugestii podczas redakcji tekstu.
Ann Harris, moja redaktorka, wniosła nieoceniony wkład w pracę nad książką. Jej ciepły, energiczny głos podnosił mnie na duchu w chwilach zniechęcenia, a jej niezwykle wnikliwe komentarze stanowiły kopalnię wiedzy o technicznych aspektach procesu pisania. Ann – niczym dobra terapeutka – nie tylko radziła mi, abym pozostał w zgodzie z sobą, lecz także pomogła mi w odkryciu tego, co jest zgodne z moją naturą. Ann pracowała długo i wytrwale nad ostateczną wersją maszynopisu. W pracy redaktorskiej przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Jestem jej za to niezmiernie wdzięczny.
Wiele osób przeczytało wstępną wersję tekstu i wysunęło cenne sugestie. Pragnę wymienić moją żonę Margaret, moich studentów i Davida Keitha, terapeutę rodzinnego, który jest moim i Carla bliskim współpracownikiem.
Dziękuję wreszcie Cindy Hackett oraz pozostałym sekretarkom katedry psychiatrii, które poświęciły wiele godzin na przepisywanie mojego rękopisu. One były pierwszymi czytelniczkami tej książki i ich entuzjazm dla tekstu, który przepisywały, był dla mnie prawdziwym wsparciem.
– Czy chciałbyś poprowadzić razem ze mną terapię pewnej rodziny? – zapytał Carl. W słuchawce usłyszałem głos obecnego kolegi po fachu i dawnego nauczyciela. Brzmiał mniej swobodnie i pewnie niż zazwyczaj. – Ojciec jest znanym prawnikiem, matka ma problemy ze złością, a nastoletnia córka podobno urządza straszne awantury.
Oferta Carla wyglądała mi bardziej na przyjacielskie wyzwanie niż zwykłe zaproszenie.
– Jasne – natychmiast się zgodziłem. – Kiedy zaczynamy?
Zwykle, nim zgodzę się na współpracę w prowadzeniu terapii, długo i dokładnie rozważam propozycję, ale nie wówczas gdy składa ją Carl Whitaker. Znaleźliśmy termin pod koniec tygodnia, który obydwu nam odpowiadał.
– Sprawdzę, czy mają czas – obiecał Carl.
Już miał odłożyć słuchawkę, kiedy zapytałem:
– Czy przed pierwszym spotkaniem powinienem o czymś wiedzieć?
Carl najwyraźniej się spieszył.
– Nic poza tym, że sytuacja jest niezwykle napięta. Odesłał ich do mnie jeden z miejscowych terapeutów dziecięcych, który twierdzi, że z córką jest coraz gorzej. Chodziła do niego na terapię indywidualną. Rodzina nie jest przekonana do wspólnej terapii, ale wszyscy zgodzili się przyjść na jedną wizytę.
– Ilu członków liczy ta rodzina? – zapytałem.
– Pięcioro. Jest jeszcze młodszy brat i siostra.
– Stawię się zwarty i gotowy do pracy – zażartowałem, nie chcąc go dłużej zatrzymywać. – Do zobaczenia w czwartek.
Mimo że mój gabinet i katedrę psychiatrii, w której pracuje Carl, dzieli zaledwie kilka kilometrów, spóźniłem się na spotkanie. Był rześki, piękny czerwcowy dzień, postanowiłem więc rozkoszować się przejażdżką. Wchodząc do gabinetu Carla, zdałem sobie sprawę, że podświadomie dałem mu czas, aby mógł przedstawić moje kwalifikacje i wyjaśnić rodzinie, dlaczego jego zdaniem potrzebny jest drugi terapeuta. Zapewne wspomniał, że mam własną praktykę i jestem jego zaufanym kolegą. Być może dodał, że rodziny mają ogromną moc, dlatego często terapeuci działają skuteczniej w zespole. Ponieważ rodzina została skierowana tylko do niego, warto było zapowiedzieć moją obecność. Nie żałowałem tego spóźnienia.
Carl przedstawił mi zebranych.
– To David i Carolyn Brice’owie, a to ich córki, Claudia i Laura. Czekamy jeszcze na syna Dona.
Ten moment zawsze jest niezręczny, ponieważ w pierwszej chwili nie wiadomo, czy podać sobie ręce. Na początku terapii rodzinnej – poza czynnikiem społeczno-towarzyskim – pojawia się dystans zawodowy. Przez ułamek sekundy zatrzymaliśmy się w pół drogi, ale sytuację niemal natychmiast opanował ojciec, wyciągając do mnie rękę z pełnym niepokoju uśmiechem.
– Miło mi – powiedział, choć oczywiście nie to miał na myśli.
Sprawiał wrażenie człowieka sympatycznego. Był wysokim, postawnym mężczyzną w okularach i patrzył mi prosto w oczy przenikliwym, bystrym wzrokiem. Jednocześnie trzymał się na dystans, jakby obawiał się ciosu. Był zarazem asertywny, czujny, życzliwy i wystraszony. Niepewna postawa, workowaty garnitur, okulary i żywe, analityczne spojrzenie – na pierwszy rzut oka było widać, że w jego pracy liczy się intelekt.
Żona nie podała mi ręki. Ta drobna, niemal ładna kobieta wyglądała na przygnębioną. Podobnie jak mąż, miała ciemne kręcone włosy. Nosiła drogi, szyty na miarę kostium z naturalnego lnu, jaskrawoczerwoną apaszkę iskrzącą się pod wyprasowanym kołnierzem i srebrną, misterną broszkę wpiętą w żakiet. Wyczułem w niej obniżony nastrój i złość; jej uśmiech był wymuszony uprzejmością.
Nastoletnia córka posłała mi krótki, pełen napięcia uśmiech, ale nie zmieniła pozycji, siedziała sztywno i bez ruchu. Ładniejsza od matki, miała te same delikatne rysy i loki. Była bardzo zdenerwowana i zła. Skinęła głową i natychmiast spuściła wzrok, jakby zawstydzona – tym samym dała się rozpoznać jako „to”, czyli powód, dla którego rodzina przyszła na terapię.
Druga córka miała około sześciu lat i siedziała w miniaturowym fotelu bujanym, który stał w gabinecie Carla, odkąd pamiętam. Była już trochę za duża, ale energicznie się na nim bujała.
– Dzień dobry – powiedziała pogodnie.
Sprawiała wrażenie żywego, zadowolonego dziecka. Kiedy matka gestem pokazała, że powinna się huśtać spokojniej, dziewczynka wyraźnie zwolniła.
W gabinecie Carla naprzeciwko siebie stoją dwie duże skórzane kanapy. Przestrzeń między nimi po jednej stronie wypełniają trzy obite skórą fotele. Po drugiej, obok biurka w rogu, stoi obrotowe krzesło Carla i krzesło koterapeuty. Układ kanap, foteli i krzeseł tworzy zwarty prostokąt. Ojciec i nastoletnia córka usiedli obok siebie na dwóch fotelach, matka siedziała samotnie na jednej z kanap. Najmłodsza córka była blisko matki w małym bujaku. Zwróciłem uwagę na ten układ – każda z córek trzymała się blisko jednego z rodziców, siedzących oddzielnie.
Usadowiłem się na swoim krześle i z przyjemnością rozejrzałem po znajomym gabinecie. Carl urządził tu przytulne gniazdko otoczone regałami z książkami. Każdą wolną przestrzeń wypełniały pamiątki związane z jego pracą – rzeźby, obrazy, zdjęcia, wycinki z gazet, komiksy, plakaty i najróżniejsze przedmioty służące do ozdoby lub potrzebne w pracy, połączone ze sobą w przedziwny sposób skomplikowanym wzorem dużego perskiego dywanu.
Carl siedział na swoim krześle, palił fajkę i spokojnie czekał. Miał wówczas około sześćdziesięciu pięciu lat, był profesorem psychiatrii na University of Wisconsin, gdzie prowadził gabinet terapii rodzin. W postawie tego mocno zbudowanego mężczyzny średniego wzrostu widać było połączenie swobody i precyzji, luzu i czujności. Zachował potężne ramiona i dłonie ukształtowane dzieciństwem na farmie; nie zatracił też niezobowiązującej życzliwości typowej dla środowiska, w którym wyrósł. Jednak po latach w jego oczach pojawiło się przenikliwie spojrzenie naukowca, a na twarzy delikatny półuśmiech człowieka światłego i niezwykle doświadczonego.
– No dobrze – ze spokojem zwróciłem się do Carla. – Czy możesz mi opowiedzieć o państwa sytuacji?
Celowo odkładamy wymianę informacji do momentu, kiedy rodzina jest obecna. Dzięki temu pacjenci dowiadują się dokładnie, co o nich wiemy, a poza tym już na początku terapii ustalamy zasadę szczerej i otwartej komunikacji.
– No cóż… – powiedział Carl i lekko się zawahał. Zrozumiałem, że ma wątpliwości, czy należy zaczynać bez syna. – Może rzeczywiście naświetlę sytuację, skoro i tak czekamy na Dona – podjął wątek. Zastanowił się przez chwilę. – W zeszłym tygodniu zadzwoniła do mnie pani Brice, żeby umówić się na wizytę. Odesłał ją do mnie John Simons, który od paru miesięcy prowadził terapię Claudii. – Znałem to nazwisko. Simons jest psychologiem dziecięcym, który pracuje przede wszystkim z nastolatkami. – John ma poczucie, że sytuacja nie ulega poprawie, i cała rodzina najwyraźniej się z nim zgadza.
Znowu przerwa.
– Pani Brice opowiadała głównie o swoich problemach z Claudią, o ich kłótniach, o tym, że córka zaczyna uciekać z domu, a ona sama martwi się wieloma rzeczami. Pani Brice uważa, że w ostatnim czasie Claudia zaczęła miewać dziwne pomysły. Odniosłem wrażenie, że sytuacja w rodzinie jest dość napięta. Pani Brice wyraźnie powiedziała, że problem zaczyna dotyczyć wszystkich. Nie chciała, żeby najmłodsza córka Laura była świadkiem rodzinnych potyczek, ale uzgodniliśmy, że na jedną wizytę przyjdzie cała rodzina. Jak już wspominałem, mam wrażenie, że sytuacja jest bardzo napięta i skomplikowana.
Claudia obrzuciła matkę pełnym wściekłości spojrzeniem; streszczenie rozmowy najwyraźniej ją rozgniewało. Ostrym głosem rzuciła:
– Moim zdaniem, to ty, kochana mamusiu, miewasz ostatnio cholernie dziwne pomysły. Mam być w łóżku tuż po zachodzie słońca i zachowywać się jak grzeczna sześciolatka.
Jej gwałtowność nas zaskoczyła.
Carolyn Brice odpowiedziała córce podobnym spojrzeniem i zesztywniała. Przez dłuższą chwilę patrzyły sobie w oczy. Czuło się ogromne napięcie, rodzaj ładunku elektrycznego, który iskrzył między nimi. Ciszę przerwała matka:
– Żebyś wiedziała. Uważam, że to ty masz dziwne pomysły, a ja się martwię.
Jej reakcja była mieszaniną złości i niepokoju. Sposób, w jaki Carl przedstawił ich rozmowę, wywołał w niej reakcję defensywną. Ojciec wyglądał na przerażonego, jakby wiedział, co zaraz nastąpi.
Matka i córka najwyraźniej miały ochotę na kłótnię, ale nie należało im na to pozwalać. Carl wyciągnął rękę, próbując przerwać ten osobliwy rodzinny obwód elektryczny. Był stanowczy.
– Bardzo przepraszam, ale muszę paniom przerwać. Naprawdę chcę zaczekać na Dona.
Odwróciły wzrok i napięcie zniknęło.
– A gdzie syn? – zapytałem, zwracając się do matki.
– Nie wiem – odparła ze znużeniem i zniechęceniem. – Parę dni temu powiedział, że nie chce brać udziału w terapii rodzinnej. Ale dzisiaj rano oznajmił, że jednak przyjdzie. Kiedy wychodziliśmy z domu, jeszcze nie wrócił z zajęć z plastyki. Czy nie możemy zacząć bez niego? Może dołączy. Zostawiłam mu kartkę, żeby przyjechał jak najszybciej na rowerze.
Wiedziałem, co Carl odpowie.
– Myślę, że powinniśmy zaczekać. Jeśli zaczniemy teraz, to Don straci moment rozpoczęcia terapii, a zależy mi, żebyśmy byli w komplecie.
Powiedział to niezwykle uprzejmie, ale było jasne, że bez Dona sesja się nie odbędzie. Carl pytająco uniósł brwi.
– Czy chce pani skorzystać z telefonu? – zapytał. – Może syn już wrócił do domu.
– No dobrze, sprawdzę – odparła matka.
Podniosła się z kanapy i podeszła do biurka. Kiedy wykręcała numer, w gabinecie zapanowała pełna napięcia cisza. W milczeniu czekaliśmy na rozwiązanie sytuacji. Don nie odebrał. Pani Brice westchnęła i usiadła.
– Nie mam pojęcia, co teraz zrobić.
Carl nie wydawał się przejęty. Odchylił się do tyłu na krześle, które cicho skrzypnęło, i pyknął z fajki.
– Przecież mamy czas. Możemy zaczekać.
– Zadzwonię do jego nauczycielki – zaproponowała matka i znowu podeszła do biurka.
Wszyscy się odprężyli. Najwyraźniej obawialiśmy się, że trzeba będzie siedzieć bezczynnie przez godzinę, patrzyć na siebie i próbować prowadzić rozmowę o niczym. Nadzieja, że Don jest jeszcze na zajęciach, przyniosła nam chwilową ulgę. Ojciec odezwał się do Carla z uznaniem.
– Podoba mi się zapach tego tytoniu. Co to za gatunek?
Przyszło mi na myśl, że podświadomie próbuje powiedzieć coś w rodzaju: „podziwiam pana stanowczość”.
Pani Brice próbowała się dodzwonić na kilka numerów, a my gawędziliśmy niezobowiązująco. Claudia nieco się rozluźniła, uśmiechnęła i spojrzała na wieszak.
– Do czego one służą?
Na wieszaku wisiały dwie pałki, różowa i niebieska, z napisami „DLA NIEJ” i „DLA NIEGO”. Prezent od byłego pacjenta. Carl uśmiechnął się do niej.
– Pewnie się domyślasz. Tyle że nie pozwalam ludziom z nich korzystać, jeżeli sam nie mam przy sobie większego kija.
– Aa – odpowiedziała Claudia, zaintrygowana i chyba nieco przerażona.
Za chwilę dobiegł nas szczebiot Laury.
– A co to?
Dziewczynka wskazywała na stalową abstrakcyjną rzeźbę wiszącą na ścianie. Ta rzeźba kształtem zawsze przypominała mi pochylone wiatrem drzewo. Postanowiłem odwrócić uwagę towarzystwa od Carla i jego gabinetu. Nim zdążył otworzyć usta, aby opowiedzieć historię rzeźby, wtrąciłem się.
– To jego dziadek.
Zebrana w gabinecie rodzina nerwowo się roześmiała, nie wiedząc, ani dlaczego, ani czy w ogóle moja uwaga jest śmieszna.
– Jeśli państwa zdaniem dziadek jest dziwny – dodałem – to powinniście zobaczyć jego babcię!
Tym razem roześmiali się naprawdę, a pani Brice odwróciła się od telefonu, żeby sprawdzić, co się dzieje. Kiedy towarzystwo jest zdenerwowane, wystarczy pierwszy lepszy dowcip. Uśmiechnąłem się do Carla.
– Przepraszam. Wszedłem ci w słowo.
Zbiłem go na moment z tropu, ale uśmiechnął się szeroko.
– Gus nie może się doczekać, kiedy usłyszy tę historię po raz setny.
Wzruszyłem ramionami, a on zaczął opowiadać.
– Kiedy kupiłem tę rzeźbę, moi pacjenci mieli z nią wiele skojarzeń. Każdy widział w niej coś innego, aż wreszcie pewnego dnia ktoś zapytał, z czym kojarzy się mnie. I wtedy nagle przyszedł mi do głowy szalony pomysł, że to posklejane kości mojego dziadka. Natychmiast wiedziałem, o co chodzi. No bo ja jestem w sumie miękkim facetem, mój ojciec był taki sam. Natomiast dziadek był twardy i charakterny – kiedy w duży palec u stopy wdała mu się gangrena, wziął nóż i go odciął. Nie potrzebował żadnego lekarza. Pomyślałem sobie, że kupiłem tę rzeźbę, ponieważ chciałem mieć trochę dziadkowej stali, przejąć trochę jego siły.
Mimo że nadal czekaliśmy na Dona, terapia już się zaczęła. Prowadziliśmy subtelną, często przewidywalną i niezwykle istotną walkę z rodziną o ich obecność na spotkaniach. Carl i ja pokazaliśmy część tego, co mamy do zaoferowania w naszej relacji – dobry humor i wzajemną sympatię, umiejętność współpracy oraz wolę zachowania własnej odrębności. Ja najwyraźniej nie zamierzałem być bojaźliwym asystentem starszego człowieka. I wreszcie – co być może było najważniejsze – Carl intuicyjnie pokazał rodzinie przykład procesu terapeutycznego. Dając im chwilowy wgląd we własną osobowość, przekazał komunikat: „należy szukać podświadomych motywów, które sterują naszym postępowaniem”.
Tymczasem bitwa o to, czy odbędziemy „oficjalną” sesję, przybierała na sile. Dona już nie było w szkole, gdzie miał mieć zajęcia z plastyki. Zatroskana matka za wszelką cenę starała się wywrzeć na nas nacisk.
– Dlaczego nie możemy odbyć sesji teraz i spotkać się z Donem następnym razem?
Przyszła kolej na mnie.
– Zgadzam się z Carlem. Moim zdaniem, popełnilibyśmy błąd. Mówimy o zmianie obrazu rodziny jako całości. Rozpoczęcie tego procesu bez jednej piątej byłoby nie w porządku wobec Dona i nie fair wobec państwa. Syn należy do rodziny i jest nam tutaj potrzebny, jeżeli cały układ ma się zmienić.
W moim głosie pojawiła się nuta nieustępliwości.
Pani Brice łatwo się nie poddawała.
– Ale Don nie jest problemem. Nasze kłopoty wiążą się z Claudią.
Jej ton był lodowaty. Nie miałem wątpliwości, że to kłótnia, ale nie zamierzałem się poddawać.
– To jedynie pani wstępna interpretacja problemu. My natomiast zakładamy, że sytuacja jest znacznie bardziej złożona i sięga głębiej niż jedynie zachowania Claudii. Cała rodzina musi być zaangażowana w terapię. – Przerwałem, patrząc jej wymownie i stanowczo w oczy. Zdawałem sobie sprawę, że wywieranie nacisku na rodzinę może oznaczać, iż ją stracimy, ale nie było innego wyjścia. – Może państwo nie są gotowi do podjęcia tak poważnego zadania, o jakim mówimy. Nie zdecydujemy za państwa. Ale dla nas jest jasne, że musimy się spotykać ze wszystkimi.
Głęboka, przytłaczająca cisza.
– Zgadzam się – cicho przytaknął Carl, pieczętując wynik rozmowy.
Matka odezwała się cichym i pełnym goryczy głosem.
– Panom łatwo to powiedzieć, ale ja jako matka muszę się martwić o dzisiaj, o jutro. – W jej tonie znowu pojawiła się złość. – Nie wiem, co się stanie, jak teraz wrócimy do domu. I szczerze mówiąc, boję się.
Carl tracił cierpliwość.
– Lekceważy pani drugą stronę medalu. Jeśli sytuacja jest tak poważna, to dlaczego nikt nie uświadomił tego Donowi i nie dopilnował, aby chłopak tu przyszedł? W trakcie naszej rozmowy telefonicznej wyraźnie podkreśliłem, że terapia się nie zacznie, jeżeli na sesję nie przyjdzie cała rodzina. – Carl nie zamierzał zmieniać zdania, ale postanowił złagodzić nieco ton. – A może nie powiedziałem tego dość jasno?
– Powiedział pan jasno – odparła zrezygnowana Carolyn. – To Don nie dotrzymał słowa.
Carl uśmiechnął się i rozluźnił. Złość mu przechodziła.
– Ja to widzę inaczej. Spróbuję wyjaśnić – oznajmił.
Był życzliwy, ale mówił z naciskiem.
– Moim zdaniem Don nie działa jedynie w swoim imieniu. Uważam, że w niezwykle skomplikowanym podświadomym procesie rodzina wybrała go, aby został w domu. Dzięki temu nie muszą państwo stawiać czoła pełnej sile konfliktu. Poza tym dowiedzą się państwo, czy rzeczywiście serio traktujemy decyzję o pracy ze wszystkimi.
– Wybraliśmy go? – zapytała sceptycznie.
Pospieszyłem z wyjaśnieniem.
– Zapewne coś w pani i pana głosie sugerowało, że tak naprawdę nie mówią państwo poważnie, nalegając, aby tu był.
Widziałem, że Carolyn Brice czuje się przytłoczona odpowiedzialnością.
– Nie chcemy wskazywać pani osobiście – powiedziałem. – Tak naprawdę wszyscy boją się wspólnego spotkania i Don działa w imieniu całej rodziny.
Carolyn poczuła wyraźną ulgę, kiedy okazało się, że nie ponosi wyłącznej odpowiedzialności za zachowanie syna.
David Brice włączył się do rozmowy z cichym i przekonującym racjonalizmem.
– Nie do końca rozumiem, co pan ma na myśli, ale jak mamy sobie z tym poradzić w praktyce? Co teraz robić? Naprawdę martwimy się o Claudię i moim zdaniem mamy do tego powody.
Czułem, że mąż i żona zawiązali przeciwko nam koalicję. Okazało się, że Carolyn walczyła nie tylko o swoje stanowisko, lecz o nieuświadomione porozumienie zawarte z mężem, aby w procesie terapii skupić uwagę na ich „chorej” córce. Uporczywy niepokój, który oboje odczuwali w związku z Claudią, miał niewiele wspólnego z miłością; pod powłoką troski krył się zimny atak. Słysząc słowa rodziców, Claudia skuliła się w sobie.
Chcieliśmy przełożyć spotkanie, więc rodzice uznali, że brak nam odpowiedzialności zawodowej. Coś trzeba było z tym zrobić. Zwróciłem się do ojca.
– Proszę nam powiedzieć, co pana martwi tak bardzo, że nie możemy zaczekać do jutra. Bo na pewno znajdziemy jutro czas, jeżeli sprawa jest tak pilna. Boi się pan, że córka ucieknie czy że popełni samobójstwo?
– Ja boję się tego drugiego – odpowiedział.
– Właśnie – potwierdziła cicho matka.
No to mieliśmy poważny dylemat. Musieliśmy dokonać wyboru – albo zrezygnować z nalegania na terapię całej rodziny, albo zachować się nieodpowiedzialnie w obliczu groźby samobójstwa. Każda minuta rozmowy kwestionowała naszą decyzję o nierozpoczynaniu sesji z niepełną rodziną, ale nie mieliśmy wyjścia. Trzeba było mocno i zdecydowanie poradzić sobie z problemem samobójstwa.
– Co ty na to, Claudio? – zapytał Carl. – Czy chcesz popełnić samobójstwo?
Dziewczynę zaskoczyło tak bezpośrednio postawione pytanie. Pobladła i stężała. Była najwyraźniej bardzo zdenerwowana.
– Myślałam o tym – odparła z tajemniczą intonacją, którą należało wyjaśnić.
– Odpowiedz na moje pytanie – nalegał Carl. – Czy teraz chcesz popełnić samobójstwo? Albo czy możesz poczuć taką chęć wieczorem?
Przez twarz dziewczyny przemknął cień uśmiechu, jak nagły błysk słońca w szybie przejeżdżającego w oddali samochodu.
– Wątpię, czybym to zrobiła. – Przerwa. – Ale myślałam o tym.
– Jak byś to zrobiła? – zapytałem. Jeżeli wizja była wyraźna i dopracowana, to niebezpieczeństwo podjęcia próby samobójczej wzrastało.
– Nie wiem, może połknęłabym tabletki nasenne. Chyba nie ma naprawdę dobrego sposobu – odparła.
Nie podobała mi się apatia w jej głosie.
– Nadal nie odpowiedziałaś na moje pytanie – delikatnie przypomniał jej Carl. – Czy twoim zdaniem istnieje niebezpieczeństwo, że możesz się zabić, nim się znowu spotkamy?
– Nie – odpowiedziała stanowczo Claudia. Spojrzała gniewnie na swoich rodziców. – Zwłaszcza jeśli oni zostawią mnie na chwilę w spokoju.
Carl zwrócił się do mnie.
– Co twoim zdaniem powinniśmy zrobić? Co sądzisz o Claudii?
W pierwszej chwili pytanie kolegi mnie zaskoczyło, ale rzeczywiście moment był dobry na minikonferencję. Zawahałem się, próbując zebrać myśli. Czułem na sobie badawcze spojrzenia zebranych. Sytuacja wymagała zdecydowanego działania – musieliśmy z Carlem trzymać się razem we wszystkim, co robiliśmy.
– Claudia nie wygląda na umierającą – powiedziałem. – Podoba mi się jej złość. Dobrze, że walczy z rodzicami, a nie stara się obrócić złości przeciwko sobie. Czuję, że żyje w niezwykłym napięciu, lecz w tym momencie samobójstwo jest raczej możliwością, którą bierze pod uwagę, a nie jakąś szczególną obsesją. Wizja samobójstwa wydaje się częścią wojny prowadzonej z rodzicami. Claudia nie sprawia wrażenia osoby przejawiającej skłonności samobójcze – podsumowałem.
Dziewczyna wypogodziła się nieco, słysząc te słowa.
Carl zwrócił się do rodziców.
– Zgadzam się ze wszystkim, co powiedział Gus. I choć mógłbym mieć wątpliwości co do każdego z nas z osobna, to ufam nam razem, naszej podwójnej ocenie.
Odetchnął głęboko i wypuszczając powietrze, wyraźnie się odprężył.
– Moim zdaniem, powinniśmy zrobić tak. Proszę iść teraz do domu i zastanowić się, czy chcą państwo podjąć terapię rodzinną. Jeżeli tak, to proszę do mnie zadzwonić i umówimy się na jutro albo na poniedziałek, albo nawet na sobotę, gdy zajdzie taka konieczność.
Ojciec rozwiązał sprawę jednym ruchem ręki, który wydał się szczególnie władczy, ponieważ tak mało się udzielał w dotychczasowej rozmowie.
– Chyba nie musimy tego robić. Moim zdaniem powinniśmy się umówić już teraz. Jak sądzisz? – zwrócił się do żony.
– Zgadzam się – odpowiedziała z zakłopotaniem, ale i z ulgą. – Czy mają panowie czas jutro rano?
– Na pewno – odpowiedział z zaangażowaniem Carl. – Jakie masz plany? – zwrócił się do mnie. – Masz czas?
Miałem okienko o dziewiątej, a Carl postanowił przełożyć swoje umówione spotkanie.
Decyzja została podjęta. Wszyscy się odprężyli i dopiero kiedy napięcie zaczęło ustępować, zdałem sobie sprawę, jak bardzo zaangażowałem się w tę rodzinną walkę. Kiedy państwo Brice’owie zbierali się do wyjścia, Carl znowu zrobił coś zaskakującego. Usiadł na podłodze koło Laury i wdał się z nią w przyjacielską pogawędkę.
– Co myślisz o tym całym wariactwie? – zapytał ciepło i poufale. – Myślisz, że będziemy się znosić nawzajem przez rok i jakoś sobie z tym poradzimy? Co o tym sądzisz? Dasz radę?
Laura spojrzała pytająco na matkę, a Carolyn po prostu się uśmiechnęła. Połowa zebranych stała, połowa właśnie zamierzała się podnieść; wszyscy byli zainteresowani rozmową i lekko zażenowani.
– Nie wiem – odparła z wahaniem dziewczynka. – I zebrała dość odwagi, aby dodać: – Ale nie lubię, jak się kłócą.
– Myślisz, że razem nauczymy ich kochać? – zapytał Carl. – Bo mam przeczucie, że ty już umiesz. I jeśli popracujemy nad tym razem, to może nauczymy pozostałych. – Laura była zawstydzona, ale czuła sympatię do Carla i nie potrafiła ukryć uśmiechu. – Może rozpoczniemy od czegoś prostego, na przykład uściśnięcia ręki na pożegnanie? Podasz mi rączkę? – Carl wyciągnął dłoń i Laura podała mu swoją. – Świetnie! To mi się podobało – stwierdził.
I tak zakończyło się nasze pierwsze spotkanie. Carl nie planował rozmowy z Laurą, pomysł przyszedł mu do głowy pod wpływem chwili, ale okazał się przydatny. Członkowie rodziny przekonali się, że poza siłą możemy im również zaoferować ciepło.
Na szczęście większość rodzin nie stawia nas w obliczu takiego kryzysu już na pierwszym spotkaniu, lecz wiele z nich angażuje się w jakąś formę walki o udział poszczególnych członków w sesjach terapeutycznych. Problem okazał się tak częsty i przewidywalny, że nadaliśmy mu nazwę: walka o strukturę rodziny.
Kiedy Carl poprosił Brice’ów, aby na terapię przyszła cała rodzina, jej członkowie intuicyjnie wyczuli, co to oznacza. Cały ich świat zostanie zdemaskowany i obnażony – uczucia, przeszłość, złość, lęk. Wszystko ujawni się w tym samym czasie i miejscu, narażone na analizę i wgląd obcej osoby. I taka perspektywa okazała się zbyt niebezpieczna. Kierując się własną podświadomą mądrością, rodzina wybrała Dona, aby został w domu i wypróbował terapeutów. Czy naprawdę chcemy się spotykać ze wszystkimi? Czy osłabniemy i skapitulujemy, jeśli nie przyprowadzą syna?
Dzięki takiej strategii mogli coś zyskać. Jeżeli w odpowiedzi na ich opór okażemy wahanie i niepewność, to przekonają się, że nie mogą nam powierzyć tygla emocji wrzących w ich rodzinie. Jeżeli natomiast okażemy zdecydowanie i stanowczość, to dowiedzą się, że prawdopodobnie poradzimy sobie z napięciem, które ujawni się w otwartej konfrontacji. Intuicyjnie to czuli. Musieli się przekonać, jaką dysponujemy siłą, a jednocześnie postanowili odłożyć na później moment zmierzenia się z tajemniczym napięciem, masą krytyczną całej rodziny. Być może myśleli, że uda im się uniknąć całkowitej katastrofy.
Don oczywiście też chciał się czegoś dowiedzieć.
– W jakim stopniu się tu liczę? – pytało średnie dziecko. – Czy podejmiecie się zmiany całej rodziny beze mnie?
Każdy członek rodziny jest ważny. Pamiętam pewną matkę, która w trakcie sesji powiedziała:
– Nie rozumiem. Kiedy jednego członka rodziny nie ma, wszystko świetnie funkcjonuje. Ale niech tylko przekroczy próg, a natychmiast rozpętuje się piekło. Nie pojmuję tego.
Odbyliśmy długą drogę jako terapeuci rodzinni, nim zaczęliśmy rozumieć to zjawisko – poczucie całości, system rodziny. Mogliśmy wyjaśnić Brice’om teorię na temat spotkań z całą rodziną, lecz w tym najważniejszym momencie nasilenia niepokoju jej sens by do nich nie dotarł. Istnieją sytuacje, w których – jak mawiał psychoanalityk Franz Alexander – głos rozsądku jest zbyt cichy. Rodzina musiała poddać nas próbie. Musieli i chcieli doświadczyć naszej stanowczości. Choć przeżycie nie było przyjemne, to jednak nasza reakcja z pewnością wlała w nich nadzieję. Wiedzieli – a my przeczuwaliśmy – że ich sytuacja jest niezwykle trudna, wręcz rozpaczliwa. Zdawali sobie sprawę, jak gwałtowne przeżycia mogą się pojawić. Po prostu musieli wiedzieć, czy damy sobie radę z napięciem, nim odważą się przed nami otworzyć.
Pacjent na terapii indywidualnej niemal automatycznie odczuwa wobec terapeuty szacunek, zakłada pewną zależność i uległość. Wzorzec przyjętych ról jest stary i utarty – zależne dziecko szuka wsparcia i rady u symbolicznej osoby rodzica. W terapii rodzinnej taki tradycyjny obraz nie istnieje, nie ma żadnego utartego wzorca, w którym wszyscy podporządkowują się przewodnictwu jednostki. Struktura rodziny jest po prostu zbyt potężna i istotna dla jej członków, aby z ufnością poddali się doświadczeniu, które grozi zmianą całej matrycy ich relacji. Jeżeli terapeuta rodzinny ma na początku przyjąć wspomnianą rolę „autorytetu” bądź „rodzica” – co jest konieczne, jeżeli terapia ma być przeżyciem potężniejszym od zwykłej interakcji społecznej – to musi sobie tę pozycję wypracować.
Rodziny zgłaszające się na terapię mają własną strukturę, atmosferę i zasady. Ich porządek, organizacja i utarte schematy działania ustalały się przez lata wspólnego życia; są dla nich niezwykle ważne i bolesne. Nie byłyby na terapii, gdyby im odpowiadały. Ale niezależnie od popełnianych błędów rodzina niezwykle ceni swojskość i przewidywalność swojego świata. Jeśli jej członkowie mają zrezygnować z tej bolesnej rutyny i podjąć próbę przebudowy siebie, to potrzebują silnego zewnętrznego wsparcia. Rodzinny tygiel musi mieć jakiś kształt, formę, dyscyplinę i rolą terapeuty jest je zapewnić. Rodzina musi mieć pewność, że to potrafimy, i dlatego poddaje nas najróżniejszym próbom.
Następnego ranka w gabinecie pierwszy pojawił się Don. Wszedł wystudiowanym niedbałym krokiem nastolatka, w którym budzi się młody awanturnik. W przeciwieństwie do pozostałych członków rodziny, miał długie, proste, jasne włosy. Był ubrany w standardowy młodzieżowy uniform – obcisły podkoszulek, dżinsy i sandały. Bez chwili wahania podszedł do Carla, aby uścisnąć mu rękę.
– Więc to pan jest Whitaker – powiedział z udawaną pewnością siebie.
Carl uśmiechnął się.
– Jestem doktor Whitaker i chciałbym, żebyś tak się do mnie zwracał. Bez urazy.
– Ależ oczywiście, doktorze Whitaker.
Carl nie powiedział tego zbyt serio – niemal natychmiast podjął z Donem grę polegającą na przekomarzaniu się i droczeniu, która miała trwać przez większą część terapii.
Don, nieco zmieszany, zwrócił się do mnie.
– A pan kim jest?
Postanowiłem zagrać otwarcie i zdecydowanie.
– Jestem doktor Napier.
Don wyciągnął do mnie rękę. Z jego tonu znikła ironia; nagle on też był otwarty i bezpośredni.
– Dzień dobry.
Sprawiał wrażenie interesującego chłopca – na przemian poważny i sceptyczny, zuchwały i niepewny, balansujący na cienkiej granicy między dzieciństwem a okresem dojrzewania.
Kiedy wszyscy członkowie rodziny zajęli miejsca, okazało się, że Claudia i ojciec usiedli twarzą do nas na środkowych fotelach, a matka z Laurą usadowiły się na kanapie po lewej. Don siedział sam na drugiej kanapie. Przez chwilę gawędziliśmy niezobowiązująco, utwierdzając się nawzajem w przekonaniu, że potrafimy ze sobą swobodnie rozmawiać. Taki wstęp jest rytuałem obrony przed intensywnością przeżyć, które nieuchronnie następują; koniecznym preludium terapeutycznych rozmów w gabinecie. Jak moglibyśmy podjąć ryzyko zaangażowania się w terapię bez pewności, że potrafimy rozmawiać o sprawach nieistotnych i odległych? Musieliśmy poczuć, że w każdej chwili uda nam się uciec, jeśli wszyscy tego zapragniemy. Wspólnie ponarzekaliśmy na obsługę przyszpitalnego parkingu. Z zadowoleniem skonstatowaliśmy, że ostatnie dni były piękne, pogodne i rześkie. Skomentowaliśmy obraz oparty o ścianę gabinetu. Było to szalone, grupowe dzieło wykonane pod koniec prowadzonych przez Carla warsztatów z udziałem pracowników ośrodka zdrowia psychicznego. Przedstawiało wizję niewątpliwie abstrakcyjną, mocno ekspresyjną i tak okropną, że aż ciekawą. Gdyby ten obraz miała namalować jedna osoba, to musiałaby być niespełna rozumu. Po tej wymianie zdań nastąpiła chwila ciszy, znacząc granicę między towarzyską rozgrzewką a przystąpieniem do właściwej pracy.
Zwróciłem się do matki. Uśmiechnąłem się, ale treść pytania jednoznacznie wskazywała, że teraz już na serio rozpoczynamy sesję.
– Widzę, że go znaleźliście?
Udało jej się uśmiechnąć blado w odpowiedzi.
– Tak. Wracał do domu z plastyki, podobno bardzo powoli.
Z jej tonu wynikało, że wini syna za nieobecność na poprzedniej sesji.
Teraz zwróciłem się do Dona.
– Czy nie wydaje ci się, że zeszłym razem zostałeś wybrany przez swoją rodzinę jako ten, który nie przyjdzie na sesję? Czy wiesz, jak to się stało?
Odpowiedział tak, jakby rozumiał język, którym mówię.
– Nie wiem, pewnie znowu miałem farta. A może po prostu chcieli mieć powód, żeby potem na mnie krzyczeć.
– No, no, nie umniejszaj swojej roli – odparłem. – Myślę, że miałeś znacznie poważniejsze zadanie. Pomagałeś rodzinie w podjęciu decyzji, czy naprawdę chcą tu być. Teraz, kiedy wszyscy doszli do wniosku, że warto spróbować, możemy wreszcie zacząć.
Jego buta zniknęła bez śladu. Chłopiec wyglądał na przerażonego. Chciałem mu przekazać kilka słów otuchy i wsparcia, nim pogrążymy się w pogmatwanych mechanizmach rodziny.
W głosie Davida było słychać irytację.
– Czy w takim razie możemy się zabrać do roboty?
Carl szybko się włączył.
– Jasne. Może pan zechce zacząć?
– Chyba wolałbym, żeby zaczęła żona – wycofał się ojciec. – Moim zdaniem ona chyba jest bardziej zaangażowana w tę sytuację.
– To jeszcze jeden argument za tym, aby to właśnie pan zaczął – nalegał Carl. – W dzisiejszych czasach my, ojcowie, często żyjemy na obrzeżach rodziny. Chciałbym usłyszeć, jak pan widzi swoich bliskich. Może ma pan bardziej obiektywny ogląd sprawy.
Carl robił coś bardzo interesującego. Przemyślnie sterował rozmową tak, aby odpowiednio ustawić ojca, a jednocześnie powiedzieć mu komplement, zauważyć jego obecność i utrudnić mu opór.
W dzisiejszych rodzinach ojcowie rzeczywiście często bywają outsiderami, niektórzy z nich czują się więc na terapii rodzinnej bardzo nieswojo. Ten ojciec zastosował typową zagrywkę, próbując odwrócić uwagę zebranych od siebie. Popełnilibyśmy błąd, gdybyśmy mu na to pozwolili. David z chęcią przekazałby pałeczkę żonie, ale prawdopodobnie miałby do nas pretensje, gdybyśmy temu nie zapobiegli. Przeważnie to matka jest psychologicznym rdzeniem rodziny; jeśli za szybko koncentrujemy się właśnie na niej, to ojciec ma pretekst do pielęgnowania w sobie przekonania, że jest coraz bardziej odsuwany. Po jakimś czasie na terapii czuje się tak samo wyizolowany i samotny jak w rodzinie. Zakładaliśmy, że jeśli któreś z nich ma odciągnąć rodzinę od terapii, to zapewne zrobi to ojciec. Angażując go jak najwcześniej, celowo próbowaliśmy na początku przechylić szalę na jego korzyść. Kobiety posiadają bardziej wyrafinowaną wiedzę o świecie uczuć i relacji międzyludzkich, chcieliśmy więc zrekompensować typowy dla mężczyzn niedostatek kulturowy. Poza tym jasno i wyraźnie pokazaliśmy, że przejmujemy odpowiedzialność za moderowanie sesji – to my będziemy ustalać, kiedy i kto mówi. Znowu pojawił się element niewygodnego – ale koniecznego – starcia, czyli walki o władzę.
Ojciec zawahał się.
– No dobrze. – Przez chwilę siedział w milczeniu. Zgarbił się pod ciężarem myśli, zmarszczył brwi, twarz pobladła mu z napięcia. – Claudia – zaczął i znowu na chwilę zamilkł, szukając właściwych słów – od jakiegoś czasu ma problemy, problemy psychiczne. Nie do końca wiem, kiedy się zaczęły ani jak do nich doszło, lecz od roku sytuacja stopniowo się pogarsza. To, co działo się ostatnio, było już nie do zniesienia.
Spodziewałem się, że zacznie mówić o Claudii, ale z radością powitałem niewyraźne sygnały innego problemu.
– Powiedział pan, że to, co działo się ostatnio, było nie do zniesienia – rzuciłem. – Zdaje się więc, że chodzi o coś więcej niż o Claudię. Czy jest pan w stanie to nazwać?
Miałem wrażenie, że David czuje się trochę zakłopotany tym, iż rozmawia z dwiema osobami ściśle ze sobą współpracującymi. Ale ponieważ Carl i ja siedzieliśmy obok siebie, wystarczyło nieznacznie odwrócić twarz, aby spojrzeć na mnie. David westchnął.
– Chodzi o nieustający konflikt. Zazwyczaj awantury wybuchają między Claudią i Carolyn. One kłócą się o wszystko, o pokój Claudii, wyniki w nauce, przyjaciół, randki, styl ubioru. Claudia robi wszystko odwrotnie, niż chce tego jej matka.
– A na czym polega pana rola w tej sytuacji? – zapytał Carl.
Odpowiedź na to pytanie przysporzyła Davidowi pewnych trudności.
– Nie jestem pewien. Często wydaje mi się, że żona jest za ostra, więc bronię Claudii. To oczywiście doprowadza Carolyn do szału. Kiedy indziej znów, zwłaszcza ostatnio, denerwuję się na Claudię i staję po stronie Carolyn. To z kolei strasznie działa na Claudię. Czasami próbuję się nie mieszać, ale takie rozwiązanie też nie jest dobre. Sprawy zaszły już za daleko.
– W jakim sensie? – zapytałem.
– Na przykład wczoraj Claudia wróciła o wpół do trzeciej nad ranem. Po raz pierwszy w tym tygodniu pokazała się w domu. Nie wiemy, gdzie sypia ani z kim. A w domu zamyka się w swoim kompletnie zdewastowanym pokoju i włącza radio na cały regulator. Miesiąc temu wybrała się ze swoim chłopakiem w podróż autostopem przez cały kraj – odpowiedział.
Był blady i przerażony, ukradkiem spojrzał na córkę.
Claudia siedziała obok niego sztywna i cicha, ze spuszczonymi oczyma. Miała na sobie spraną dżinsową koszulę z krótkimi rękawami i brudne wytarte dżinsy. Długie włosy spięła z tyłu ręcznie wykonaną srebrną klamrą. Na szyi na cieniutkim srebrnym łańcuszku wisiał misternie spleciony wisiorek. Różnica między matką a córką była uderzająca – matka ubrała się tak pięknie jak poprzednio, a córka równie uważnie przestrzegała kanonów niedbałej mody rówieśników. Obie jednak nosiły tak samo niezwykłą biżuterię. Zastanowiło mnie to podobieństwo.
Ojciec mówił dalej. Jego głos przybierał na sile, był niemal agresywny.
– Gdyby chodziło tylko o kłótnie, gdyby Claudia jedynie wybuchała wściekłością i uciekała z domu, to aż tak bym się nie martwił. To jednak nie wszystko. Od jakiegoś czasu Claudia opowiada nam o swojej filozofii życiowej, która wydaje mi się niezwykle skomplikowana i niepokojąca. Mówi o pięciu poziomach rzeczywistości. Z jej słów wynika, że te najgłębsze są beznadziejne i mroczne. Córka pisze wiersze i jest utalentowanym muzykiem. Ale ostatnio większość jej wierszy opowiada o śmierci.
To, co w jego głosie brzmiało niemal jak złość, w rzeczywistości było wyrazem bólu, próbą dotarcia do córki za pomocą gwałtownego wstrząsu. I chyba mu się to udało, bo kiedy mówił, Claudia zaczęła bezgłośnie płakać. Łzy spływały jej po policzkach i zbierały się na brodzie. Zauważyłem, że ma spuchnięte oczy – domyśliłem się, że już wcześniej tego dnia płakała.
Ojciec chciał mówić dalej, jakby musiał dobrnąć do końca, skoro już raz się otworzył.
– To nie koniec. Claudia ma mnóstwo problemów natury fizjologicznej. Tajemnicze bóle i skurcze, dzwonienie w uszach, które zdaje się nie mieć żadnej fizycznej przyczyny. Wyniki badań lekarskich ma dobre.
Słysząc o tych obciążających dowodach, dziewczyna pogrążała się w coraz większym przygnębieniu i wewnętrznym chaosie. Przestała płakać. Siedziała w fotelu i beznamiętnie patrzyła przed siebie szklistymi, pustymi oczyma. Zacząłem podejrzewać u niej schizofrenię, ale potem doszedłem do wniosku, że może po prostu cierpi na głęboką depresję i lęki. Tajemnicze bóle i skurcze mogą być objawami depresji, a dzwonienie w uszach – zaburzeń lękowych. Niestety, pięć poziomów rzeczywistości zabrzmiało złowrogo.
Szybko skupiliśmy uwagę na Claudii, naszej „pacjentce”. Wydawało się, że rozmowa nieuchronnie zmierza ku jednemu rozwiązaniu – teraz trzeba będzie wypytać dziewczynę o jej stan, objawy i punkt widzenia.
Ponieważ uwaga całej rodziny była tak jednoznacznie skoncentrowana na Claudii, następny ruch Carla zaskoczył zarówno ojca, jak i pozostałych Brice’ów. Ja jednak spodziewałem się takiego zagrania i gdyby go nie wykonał Carl, zrobiłbym to ja.
– Mam dość jasny obraz tego, co dzieje się z Claudią – powiedział Carl. Jego głos zabrzmiał sucho. – Wolałbym na chwilę dać jej spokój. Czy może pan powiedzieć coś o rodzinie jako całości? Jak pan widzi swoją rodzinę?
Nasze pytania wywarły bowiem na Claudię ten sam rodzaj presji, który dziewczyna odczuwała ze strony rodziny w domu. Czuła się przesłuchiwana, obwiniana, pod obstrzałem. I teraz Carl starał się przynieść jej nieco ulgi. Odrzucił jej status „pacjentki” i ominął ją, odwracając od niej na chwilę uwagę. Niedługo na pewno do niej wróci.
David poczuł się zbity z tropu.
– Nie do końca rozumiem…
Carl zasypał go pytaniami pomocniczymi:
– Jaka jest wasza rodzina? Cicha czy hałaśliwa? Uporządkowana czy zdezorganizowana? Pełna złości czy miłości? Jaką ma strukturę? Czy gracie w jakichś drużynach, czy tworzycie koalicje? Jakie odgrywacie w niej role?
Ojciec nadal sprawiał wrażenie skonfundowanego.
– Na które z tych pytań mam odpowiedzieć?
Carl nieco złagodniał.
– Na dowolne. Chciałbym jedynie mieć obraz tego, jak postrzega pan całą swoją rodzinę.
David podszedł do zadania sumiennie i zaczął się zastanawiać nad odpowiedziami.
– Ogólnie jesteśmy dość cichą rodziną, dość tradycyjną. Ja jestem prawnikiem, dużo pracuję i chyba oczekuję, że sprawy w domu będą się toczyć gładko. Dotychczas tak w zasadzie było, wszystko świetnie funkcjonowało – mówił jakby do siebie, głośno myśląc o swojej rodzinie. – Z żoną układało nam się dobrze. Mamy podobne zdanie co do większości spraw, może poza Claudią.
Kiedy zamilkł, mieliśmy wrażenie, że nie wie, co jeszcze mógłby powiedzieć. Najwyraźniej przyszedł tu, aby mówić o Claudii, podobnie zresztą jak pozostali członkowie rodziny, i trudno było mu myśleć o zadanym problemie – o rodzinie jako całości. Nie był na to przygotowany.
Don bawił się paskiem sandała. Zwróciłem się do niego.
– Czy możesz jakoś pomóc tacie? Jak ty widzisz rodzinę?
Podniósł wzrok.
– Jest w porzo. Czasami bywa dennie, ale chyba w normie – stwierdził.
– W jakim sensie dennie? – zapytałem.
Kiedy się nad tym dobrze zastanowić, to dochodzi się do wniosku, że nasza praca w dużej mierze polega na zachęcaniu i nakłanianiu ludzi do mówienia. Don poskarżył się na niekończące się awantury. Nie było z nich wyjścia niczym z błędnego koła. Czy wiadomo, kto je zaczynał? A może wszyscy mieli w tym swój udział? Cynizm chłopca okazał się niezwykle pomocny – Don zgodził się, że wszyscy dorzucali swoje trzy grosze. Zapytaliśmy, czy potrafi rozpoznać poszczególne kroki w tym osobliwym rodzinnym tańcu. Jak się ten taniec zaczynał?
Don chyba rozumiał, o co pytamy.
– Najpierw Claudia coś zrobi, czyli na przykład zostawi wyjątkowy bałagan w pokoju, zapomni tornistra w szkole, za późno wróci do domu (to znaczy, tak było dawniej, kiedy nie było jeszcze tak źle). Mama zaczyna na nią krzyczeć. Claudia obraża się i zamyka w pokoju. Potem do domu wraca tata. Claudia siedzi w swoim pokoju, a tata próbuje się od niej dowiedzieć, co się jej stało. Później mama mówi coś do mnie o tym, że tata bierze stronę Claudii, albo zupełnie się zamyka w sobie i nie odzywa do nikogo. Tata schodzi na dół, a potem za jakieś pół godziny schodzi Claudia, cała zapłakana. Przez dłuższy czas nikt do nikogo nic nie mówi. Nie ma co, superatmosfera przy rodzinnym stole.
Ten jedenastolatek naprawdę doskonale wiedział, co się dzieje w domu.
Zapytaliśmy o zmiany, jakie zaszły w ostatnich miesiącach. To też wiedział.
– Teraz Claudia nie zostaje już w domu. Kiedy się wścieknie, wrzaśnie ze dwa słowa do matki i już jej nie ma. Wychodzi, trzaska drzwiami i czasem nie wraca do domu przez dwa dni. Prawie zawsze dzieje się tak, kiedy w domu jest tata. Nie minie nawet dziesięć minut, a mama z tatą zaczynają się kłócić. No, może niezupełnie kłócić. Można by to raczej nazwać umiarkowaną sprzeczką. Mama chce dzwonić na policję albo coś w tym stylu, a tata mówi, żeby dała spokój, bo Claudia na pewno wróci.
Byliśmy ciekawi, jaka jest jego rola w rodzinnych kłótniach. Don stwierdził, że w takich chwilach może niewiele zrobić, najwyżej podokuczać najmłodszej siostrze.
– Czasami, jak zacznie płakać, to przestają się sprzeczać.
Carl i ja rzuciliśmy sobie przelotne spojrzenie i uśmiech. Obaj rozpoznaliśmy pewien wzorzec.
– Brzmi to tak, jakby Claudia miała za zadanie skłócić rodziców, a obowiązkiem twoim i Laury było ich godzenie – stwierdził Carl.
Don przechylił głowę i uśmiechnął się szelmowsko, jakby pomysł Carla przypadł mu do gustu.
Zapytaliśmy chłopca, czy Claudia jest jedyną przyczyną sporów między rodzicami. Stwierdził, że tak. Od kiedy trwają kłótnie? Od pół roku. A przedtem nie był świadkiem żadnych konfliktów? Żadnych. A jak wyglądają te kłótnie? Czy są głośne?
– Nie bardzo – odparł Don. – Jak już powiedziałem, umiarkowane. Mama burczy głośno, a tata tak sobie.
Zaczęliśmy się zastanawiać, czy jest coś poza Claudią, za co rodzice są na siebie źli, ale się o to nie kłócą. Don uznał to za ciekawe pytanie i przez chwilę myślał nad odpowiedzią. Wreszcie odparł:
– Tak, myślę, że jest jeszcze coś. Mamie bardzo nie podoba się to, że tata tyle pracuje. No bo tata ciągle pracuje. A kiedy wraca do domu, to zamyka się w pokoju, siada przy biurku i dalej pracuje. Widać, że uwielbia pracować. Mama jednak mu o tym nie mówi. Skarży się mnie.
Nagle spostrzegłem kolejną analogię.
– Zatem dlatego, między innymi, mama tak bardzo się złości, kiedy Claudia zamyka się w swoim pokoju – zauważyłem. – Zachowuje się wtedy jak ojciec.
– Hm – skonstatował Don tonem młodego naukowca.
Było oczywiste, że David, Carolyn i Claudia usłyszeli moje słowa. Spojrzałem na rodziców. Wyglądali jak ludzie, którzy chcą się wycofać – przerażeni, bo potknęli się o węża i nie wiedzą, czy jest jadowity. Tym wężem okazaliśmy się Carl i ja, kiedy wzięliśmy syna w krzyżowy ogień pytań o ich związek. Sytuacja rzeczywiście musiała wprawić ich w zakłopotanie. Don niezwykle chętnie o wszystkim mówił i zapewne był to jeden z podświadomych powodów, dla których nie chcieli go przyprowadzić na pierwszą sesję. Chłopak był na tyle duży, spostrzegawczy i niezaangażowany, aby dać nam doskonały wgląd w sprawy rodziny.
– A czy tata jest na coś zły, choć nie mówi o tym mamie? – zapytał Carl.
I znowu Don potrzebował czasu do namysłu. W końcu znalazł właściwą odpowiedź.
– Tata jest zły na babcię – powiedział i przerwał na chwilę. – Bo widzi pan, mamy mama jest stara, ale bardzo trudno ją zadowolić. Poza tym jest trochę wścibska. Często dzwoni do mamy i mama musi do niej często jeździć. Tata wścieka się, że babcia może mamie rozkazywać. Jest zły o rachunki telefoniczne i bilety lotnicze.
– Skąd o tym wiesz? – zapytał Carl.
– Przypadkiem usłyszałem, jak tata mówił to Claudii.
– Więc tata skarży się Claudii, a mama skarży się tobie – stwierdził Carl. – Czy taki układ drużyn obowiązuje w waszej rodzinie? Claudia gra w drużynie taty, a ty w drużynie mamy?
– Chyba tak – odpowiedział Don. – Ale ja tak naprawdę staram się nie być w żadnej drużynie. Nie chcę w to wchodzić.
Miałem wrażenie, że uwaga o sojuszach go zmartwiła; wyczuwał przecież doskonale głębokie podziały we własnej rodzinie.
– Świetnie cię rozumiem – powiedział Carl z osobliwą mieszaniną empatii i lekkiej kpiny.
Carl rzeczywiście rozumiał sytuację chłopca, ale było widać, że nie padnie ofiarą swojej empatii. W tym momencie terapii starał się zachować dystans, bo dystans i sporadyczna szorstkość były konieczne. Bez odpowiedniej perspektywy, która pozwoliła Carlowi na krok w tył i przeniesienie uwagi na innego członka rodziny, być może pastwilibyśmy się teraz nad Claudią, szukając przyczyn jej problemów. Tymczasem analizowaliśmy całą rodzinę, staraliśmy się odkryć jej strukturę, panującą w niej atmosferę, a także wzorce i prawidłowości istotniejsze niż problemy córki, które oczywiście same w sobie były niezmiernie poważne. Przeprowadzaliśmy operację wstępnej analizy, co rodzinie – a zwłaszcza rodzicom – wcale się nie podobało.
Claudia natomiast doświadczała uczuć zgoła odmiennych. Kiedy odstąpiliśmy od analizowania jej osoby i problemów, w postawie dziewczyny zaszła widoczna zmiana. Była bardziej ożywiona, zainteresowana i odprężona. Po cichu odzyskiwała równowagę i chłonęła każde słowo.
Laura ponownie odkryła stojący w gabinecie bujak. Na początku sesji Carl bez słowa podał jej notatnik i ołówek. Teraz dziewczynka rysowała, bujając się lekko. Miałem wrażenie, że kompletnie nie zdaje sobie sprawy z tego, co dzieje się w gabinecie.
Następne pytanie nasunęło się automatycznie. Znacznie cieplejszym głosem zadał je Carl. Uśmiechnął się do Laury.
– A ty w czyjej drużynie grasz?
Okazało się, że Laura czeka na swoją kolej. Odpowiedziała z nadąsaną minką.
– W niczyjej.
– A jak to się stało? – zdziwił się z uśmiechem Carl. – Nie potrafisz nikogo namówić? Jak postawisz się bratu, jeśli nie będziesz mieć żadnej pomocy? On jest przecież większy od ciebie!
– Mamusia mi pomoże – odpowiedziała dziewczynka, też trochę się uśmiechając. – I czasami tatuś.
– O, to nie fair! – zawołał Carl. Zawsze był z niego niepoprawny flirciarz. – Mama i tata razem w twojej drużynie? Nic dziwnego, że brat się denerwuje. Powiedz nam, a co ty sądzisz o swojej rodzinie? – ciągnął już znacznie poważniej. – Co sobie myślisz o tych kłótniach między mamą, tatą i Claudią?
Dziewczynka się zachmurzyła.
– Martwię się – odpowiedziała zaniepokojona, znacznie cichszym głosem.
Carl też zniżył głos.
– A o kogo martwisz się najbardziej? – zapytał ciepło.
Laura przez chwilkę myślała.
– O Claudię – odparła.
– A czego się boisz? Że co się stanie? – zapytał zatroskany.
– Że odejdzie na zawsze… że już nie wróci – wyszeptała jeszcze ciszej.
– I co stanie się potem?
Laura zaczęła płakać, na policzki skapnęło kilka łez.
– Mama i tata będą tak na siebie źli, że się rozwiodą – odezwała się głosem pełnym napięcia i silnych emocji.
Kiedy usłyszałem jej opis Claudii, która „odchodzi”, zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem jej słowa nie wiążą się też z inną wizją.
– Czy boisz się, że Claudia się zabije? – zapytałem z nieukrywaną troską w głosie.
Słysząc moje pytanie, dziewczynka wybuchnęła płaczem. W ciągu kilku minut przeszła głęboką przemianę, od niefrasobliwych dąsów przez cichą powagę, by wreszcie popaść w jawną rozpacz. Byłem zdumiony. Nie spodziewałem się, że ta na pierwszy rzut oka radosna dziewczynka kryje w sobie tak głębokie i bolesne lęki. Rozwód rodziców, samobójstwo siostry – czego jeszcze się obawiała?
Wreszcie się uspokoiła.
– Tak, tego też się boję. Słyszałam, jaka mama i tata o tym rozmawiali. Teraz ciągle o tym myślę – odpowiedziała, znowu bardzo cicho.
Carl próbował ją pocieszyć.
Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Tytuł oryginału
The Family Crucible. The Intense Experience of Family Therapy
Copyright © 1978 by Augustus Y. Napier and Carl A. Whitaker. Published by arrangement with HarperCollins Publishers. All rights reserved
Copyright © for the translation by Małgorzata Cierpisz
Projekt okładki
Magda Kuc
Grafika na okładce
© A-Digit / iStock
Redaktorzy nabywający
Artur Wiśniewski, Magdalena Zielińska
Redaktorka prowadząca
Magda Jankowska
Adiustacja
Urszula Horecka
Korekta
Barbara Gąsiorowska
Bogumiła Gnypowa
Projekt typograficzny
Irena Jagocha, Maria Król
ISBN 978-83-240-9623-7
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie II, Kraków 2024
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Angelika Kuler-Duchnik
